- Opowiadanie: malakh - Na ryby

Na ryby

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Na ryby

Opowiadanie powstało mniej więcej 2 lata temu, gdy jeszcze miałem czas pisać. Ma liczne wady, wiem, w tym zbyt płytkie postacie. Chyba jest też za bardzo rozciągnięte. Ale, według mnie, nie jest złe. Daje też jakieś pojęcie o stylu. Chociaż należy dodać, że to pierwszy i jak sądze jedyny horror, który napisałem.

 

Miłej lektury.

Śpiwory?

Są.

Karimaty?

Zapakowane.

Coś ciepłego na przebranie? Kurtki nieprzemakalne? Namiot? Termos z herbatą?

Wzięliśmy wszystko, poza ścianami i dachem – odpowiedział Marek, otaczając żonę ramieniem i przyciskając ją do siebie. – Przestań się tak zamartwiać, jestem już dużym chłopcem. Ja i Michaś damy sobie radę.

Uśmiechnął się do niej i wrócił do załadowywania samochodu. Kobieta stała obok, przyglądając się jak kolejne tobołki lądują na dnie bagażnika. Ciepły letni wiatr musnął jej szyję, wywołał przyjemny dreszcz i popędził dalej, porywając do tańca zalegające na chodnikach papierki. Gnał ulicą, szeleścił liśćmi, targał włosami spacerujących kobiet i podwiewał ich sukienki, które nadymały się jak ogromne, kolorowe balony. Kinga przeniosła wzrok na ganek, na który właśnie wyszedł, obładowany niczym wędrowny sprzedawca, jej syn. Trochę przydługie pasma blond włosów wystawały spod wściekle czerwonej czapki z daszkiem, ponad głową sterczała rękojeść plastikowego miecza, a prawa dłoń kurczowo ściskała pluszową łapkę Zbója, jego ulubionej maskotki. Brązowy misio z poprzecieranym futerkiem, naderwanym uszkiem i przesadnie wielką, zieloną muszką, wpatrywał się w nią czarnymi, paciorkowymi oczami, jakby błagał matkę swego dręczyciela o pomoc.

Kinga uśmiechnęła się na widok zdeterminowanej miny chłopca, który najwyraźniej nie do końca zgadzał się ze zdaniem rodziców, że tam gdzie jedzie, zabawki mu się nie przydadzą. Stał wyprostowany, z butnie uniesioną głową i spojrzeniem mówiącym, że bez walki się nie podda.

Podeszła do niego, przykucnęła o stopień niżej i cmoknęła go w zadarty nosek. Malec spojrzał na nią niepewnie, nie wiedząc, czy gest ten oznacza kapitulację, czy tylko wstęp do kolejnego wywodu o tym, iż las to nie miejsce dla pluszowego misia, a dźwiganie jego całego ekwipunku nie ma sensu, bo jadą tam tylko na jedną noc i cały czas zajęci będą pilnowaniem wędek. Na wszelki wypadek Michaś postanowił pozostać niewzruszonym i jeszcze mocniej zacisnął palce na miękkiej łapce. Co, jak co, ale Zbója nie odda.

Na ten widok matka zaśmiała się krótko, perliście i porwała synka w ramiona. Przytuliła go do siebie z całych sił, pocałowała w pulchny policzek, po czym postawiła na ziemi i złapała za wolną rączkę. Razem podeszli do samochodu, przy którym wciąż uwijał się ojciec. Mężczyzna powoli odwrócił się w ich stronę, a widok zaciętej miny chłopca i łobuzersko uśmiechającej się Kingi uświadomił mu, że tym razem to on jest w mniejszości.

A ty, jak zwykle, po jego stronie? – odezwał się w końcu, z udawanym wyrzutem przemawiając do żony. – Wychowaliśmy sobie małego manipulatora, wiesz? No dobrze, Zbój może jechać – zwrócił się do synka, którego twarz momentalnie rozjaśnił szeroki uśmiech –, ale reszta tych gratów zostaje – dodał i wskazał palcem pękający w szwach plecaczek.

Chłopiec przez chwilę się wahał, spoglądając to na matkę, to na ojca. W końcu jednak najwyraźniej zdecydował, że tym razem więcej nie ugra. Zsunął z pleców swój tobołek i podał go tacie, który odpowiedział szerokim uśmiechem. Mężczyzna wręczył plecak matce i schylił się, by podźwignąć synka.

Podekscytowany? – zapytał, spoglądając we wpatrzone w siebie niebieskie oczka. – Wiesz, kiedy ja byłem mniej więcej w twoim wieku, mój tatuś pierwszy raz zabrał mnie na ryby. Tak jak jego tatuś, i tatuś jego tatusia. To taka nasza rodzinna tradycja. Kiedyś, jak już podrośniesz, mam nadzieję, że i ty ją podtrzymasz, wyjeżdżając ze swoim synkiem.

Chłopiec skrzywił się nieznacznie w odpowiedzi, jakby nie był w stanie wyobrazić sobie tak dalekiej przyszłości, ale skrzętnie przytaknął, po spojrzeniu ojca poznając, że tego od niego oczekuje. Tymczasem mama zdążyła wrócić z kluczykami i zaczęła usadawiać się w fotelu kierowcy. Marek otworzył tylne drzwi, pomógł synkowi wgramolić się na siedzenie, po czym sam zajął miejsce pasażera.

Jezioro Głębokie było oddalone od miasta o jakieś dziesięć kilometrów, z czego ostatnie pięć wiodło piaszczystą, pełną wertep drogą, jasną wstęgą wcinającą się w zieloną ścianę lasu. Samochód trząsł się i podskakiwał na wybojach, przez co zmuszeni byli zwolnić do iście żółwiego tempa.

Monotonny krajobraz przewijał się za oknem niczym na zwolnionym filmie, hipnotyzując Marka, urzekając. Na co dzień skazany na obcowanie z betonową dżunglą miasta, chłonął otaczającą go zieleń i wpatrywał się w grę promieni słonecznych na połyskujących wilgocią liściach. Leniwym ruchem, jakby spokój natury udzielał się i jemu, opuścił szybę i wpuścił do środka świeże powietrze. Wciągnął potężny haust, sycąc się przesiąkniętymi wilgocią zapachami, niczym tonący, zachłannie połykający zbawczy tlen.

W końcu dotarli na maleńki parking usytuowany na krawędzi niecki, w której znajdowało się jezioro. Szereg spróchniałych, pokrytych mchem i pleśnią palików szczerzył się do nich niepełnym uzębieniem. Spora część ogrodzenia nie wytrzymała próby czasu, ulegając niszczycielskim siłom natury, większość jednak zapewne posłużyła biwakowiczom za opał. Z trzech drewnianych wiat dach ostał się tylko w jednej, a prowizoryczna toaleta leżała na boku, niczym śpiący smacznie pijaczek, przykryty kocem z leśnej roślinności. Położona niżej, niemalże okrągła w swym kształcie plaża przypominała głowę leciwego staruszka, obrośniętą rzadkimi resztkami włosów, gęsto upstrzoną piaskowymi łysinkami i czarnymi krostami pozostałości po ogniskach. Wiodły do niej uformowane w zboczu schodki, które swój kształt zachowały tylko dzięki podtrzymującym konstrukcję, zakopanym w ziemi deskom.

Nie ma co, pięciogwiazdkowy kurort – skwitowała Kinga, krytycznym wzrokiem omiatając okolicę. Szczególnie dużo uwagi poświęciła mętnym wodom jeziora, przypominającym rzadką zupę ogórkową. Z wyraźną dezaprobatą pokręciła głową, spoglądając na wysiadającego z auta męża.

Przynajmniej nie ma tłoku – odpowiedział Marek, wzruszając ramionami, i zabrał się za wypakowywanie tobołów.

Nie pozwól małemu się kąpać. Zresztą, i tak jest zbyt zimno…

Mężczyzna potaknął gorliwie, nie podnosząc wzroku, i podał żonie worek ze śpiworami. Sam zarzucił sobie na plecy resztę biwakowego sprzętu i ruszył przed siebie, kierując się ku zejściu na plażę. Po pokonaniu prowizorycznych schodków skręcili w prawo w poszukiwaniu idealnego miejsca do rozbicia namiotu. W miarę jak oddalali się od parkingu, proporcja ilości śmieci do trawiastego poszycia zmieniała się na korzyść tego drugiego, aż w końcu trafili na średniej wielkości spłachetek zieleni, wolny od foliowych torebek i butelek po piwie. Centralne miejsce zajmowało obłożone kamieniami zagłębienie na ognisko, przy którym stała topornie ciosana ławka, z grubsza przypominająca ułamany konar.

Kinga położyła śpiwory na ziemi i skierowała się ku brzegowi jeziora. Mętna, lekko zielonkawa woda leniwie uderzała falami w marną namiastkę plaży, jaką stanowił wolny od trawy piaszczysty pas, gęsto usiany drobnymi kamyczkami. Gdy do niego dotarła, szybko zdjęła buty, nie kwapiąc się ich rozwiązywaniem, i z zaciętą miną, drobnymi kroczkami przemierzyła dzielący ją od wody teren. Skrzywiła się nieco, gdy zimna woda obmyła jej gołe stopy, a gdy fala sięgnęła łydek, podskoczyła i zapiszczała jak mała dziewczynka. Szybko wyskoczyła na brzeg, rzuciła przelotne spojrzenie na oblepione błotem stopy i przeniosła wzrok na wpatrzonego w nią męża.

Ty przypadkiem nie śpieszysz się do pracy? – odezwał się Marek, zabierając się do wypakowywania tobołków.

Zawsze musisz popsuć mi zabawę – skwitowała Kinga i pokazała mu język. Schyliła się, podniosła buty i weszła z powrotem do płytkiej wody, pozwalając, by delikatny dotyk fal obmył jej stopy z szarego piasku. W końcu, gdy uznała że czystsze już nie będą, jednym susem przeskoczyła ponad pasem piasku i wylądowała na trawie, z trudem utrzymując równowagę. Przyglądający się jej krytycznie Marek wygrzebał z wielkiego plecaka ręcznik i podszedł do żony.

Po twoim występie za żadne skarby nie dam rady utrzymać go na lądzie – powiedział, wycierając ociekające wodą drobne stópki.

Wierzę w ciebie. W końcu to tylko mały chłopiec – odpowiedziała, założyła prawy but i podsunęła mężowi lewą nogę.

Zapominasz chyba, że to twój syn – odparł kwaśno mężczyzna – i najwyraźniej charakterek odziedziczył po tobie. Skończył wycierać, zwinął ręcznik, podniósł się na równe nogi i klepnął żonę w pośladki.

Spóźnisz się.

Wyganiasz mnie?

Tak – poprawił drugim klapsem, objął ją w pasie i poprowadził do grzebiącego zawzięcie w ziemi Michasia. Chłopczyk, za pomocą znalezionego w trawie kijka, zaczął systematycznie zdzierać z ziemi zielony kobierzec, sypiąc wokół lepkimi grudkami. Zdążył niemiłosiernie umorusać sobie rączki oraz pozostawić na pulchnej buźce kilka czarnych smug, co matka skwitowała pełnym dezaprobaty kręceniem głową. Zbliżyła się do malca, kucnęła obok i cmoknęła go w czysty kawałek małego czółka.

Postarasz się być grzecznym? – zwróciła się do malca, bezskutecznie starając się usunąć burd z czubka jego noska. Chłopczyk przytaknął krótko i spróbował wyrwać główkę z troskliwych rąk matki, zawzięcie trącej umorusane miejsce. Bezskutecznie. – Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawił. Zobaczymy się jutro, przyjadę po was zaraz po pracy – dodała i stanęła na prostych nogach, porzucając bezowocne próby doprowadzenia buźki synka do jako takiego wyglądu.

Leć, kochanie, bo naprawdę nie zdążysz – powiedział Marek i złożył na ustach żony krótki pocałunek. – Leć.

Skoro tak bardzo mnie tu nie chcesz… odpowiedziała i skierowała się z powrotem ku parkingowi. Mężczyzna odprowadzał ją wzrokiem, obserwując jak się oddala, aż w końcu zniknęła za zakrętem.

No, nareszcie sami – zwrócił się do synka. Co ty na to, żebyś teraz poszedł umyć rączki w jeziorze i pomógł mi przy rozbijaniu namiotu?

A Zbój będzie mógł pomóc?

Jasne – odpowiedział ojciec i głową wskazał jezioro. – Leć szybko, bo zaczniemy bez ciebie.

Chłopiec poderwał się z klęczek i pognał w kierunku brzegu. Przykucnął, ostrożnie wychylił się do przodu i, uważając żeby nie zamoczyć butów, opłukał ręce zimną wodą. Marek przez ten czas wypakował z worka wszystkie rurki i zaczął bacznie przyglądać się instrukcji. Po chwili chłopczyk wrócił, przysiadł obok ojca i zaczął łączyć ze sobą dwa metalowe elementy.

Po trzydziestu minutach, jednym zacięciu, dwóch zgubionych śledziach i małym siniaku, namiot w końcu stanął. Michaś od razu wpakował się do środka, podczas gdy Marek wciąż męczył się z tropikiem. Gdy uporał się i z tym, zabrał się za rozpakowywanie reszty tobołków, dokopując się do śpiworów i karimat, które od razu ułożył w ciasnym wnętrzu.

Większość dnia spędzili na rozklekotanym pomoście, do którego wiodło długie ramię drewnianej kładki, sięgającej kilka metrów w głąb jeziora. Szeroka, wypolerowana przez pośladki dziesiątek, jeżeli nie setek ich poprzedników ławka zajmowała większość miejsca na podeście tak, że Markowi z trudem mieściły się stopy. W ustawionym na jej brzegu plastikowym wiadrze pełnym wody leniwie pływały cztery średniej wielkości płotki – owoc kilkugodzinnego czuwania przy kołyszących się miarowo spławikach. Jedną z nich złowił Michaś, który z pomocą ojca stoczył z rybą zacięty bój, zakończony radosnym piskiem, gdy połyskliwa rybka w końcu wylądowała obok swoich trzech towarzyszek.

Jedli przygotowane przez Kingę kanapki, popijali gorącą, słodką herbatą z termosu i cały czas nie spuszczali wzroku z podskakujących na falach maleńkich, kolorowych bojek.

Zmierzch zapadał powoli, słońce najpierw jakby przygasło, potem zalało okolicę czerwoną poświatą, barwiąc wody jeziora i korony drzew, sprawiając, że wyglądały jak ogarnięte pożogą. Marek i Michaś w końcu zeszli na brzeg, ostrożnie stąpając po podmywanej wodą wąskiej kładce. Gdy wrócili na polankę, na której rozbili swój obóz, Marek zostawił Michasia bawiącego się ze Zbójem w wejściu do namiotu, a sam poszedł nazbierać drew na ognisko. Niestety, w pobliżu nie mógł znaleźć niczego, oprócz cieniutkich gałązek na rozpałkę. Zebrał więc ile mógł, wrócił z tym do obozu i rzucił naręcze chrustu obok ogniska, po czym podszedł do synka.

Michałku – zwrócił się do chłopca –, muszę odejść na chwilę nieco dalej. Wejdziesz do namiotu i poczekasz tu na mnie grzecznie? – Maluch spojrzał na niego przelotnie, mruknął pod nosem potwierdzenie, wgramolił się do środka i wrócił do zabawy. Mężczyzna zamknął wejście i zablokował suwak za pomocą śledzia. Uznawszy, że to mu wystarczy, ruszył w kierunku pobliskiej ściany lasu, by po chwili zniknąć w gęstych zaroślach.

Powoli przedzierał się przez splątane chaszcze, aż w końcu wyszedł na teren, gdzie runo leśne pokrywała tylko niezbyt wysoka trawa. Korony gęsto rosnących drzew tworzyły nad nim splątaną kopułę i prawie nie przepuszczały promieni słonecznych. W ciszy jaka panowała w lesie każdy jego krok, każdy trzask pękającej pod stopą suchej gałązki brzmiał jak niesamowity huk. Mężczyzna stąpał ostrożnie, jakby bał się zbudzić śpiące w gęstwinie stwory. Znalazł już dwa sporej wielkości konary, które jednak nie mogły starczyć na całonocne palenie ogniska. Ułożył je więc pod rozłożystym dębem i ruszył na dalsze poszukiwania, brodząc w sięgającej łydek suchej trawie.

Naraz do jego uszu dotarł niewyraźny odgłos kroków, jakby ktoś skradał się za jego plecami. Odwrócił się gwałtownie, omiótł okolicę przestraszonym wzrokiem, ale nikogo nie dostrzegł. Przez chwilę trwał w bezruchu, wsłuchując się leśną muzykę, ale żaden nienaturalny dźwięk nie zakłócił jej harmonii. Wzruszył więc ramionami, zapisując to co usłyszał na karb pobudzonej półmrokiem wyobraźni, i obrócił wzrok na majaczące w oddali łagodne wzniesienie. Zrobił kilka kroków w tamtym kierunku, jednak po chwili znowu zamarł, wsłuchując się, w tym razem wyraźne już odgłosy trzaskających pod butami gałązek.

Na pana miejscu nie szedłbym tam – powiedział mocny, zachrypnięty głos. Marek obrócił się na pięcie i stanął naprzeciw krępego, na oko około czterdziestoletniego mężczyzny, z twarzą pokrytą gęstym, splątanym zarostem. – Dalej, za tymi pagórkami, znajdzie pan tylko bagna. Ciągną się głównie wzdłuż drugiego brzegu jeziora, ale ich ramię sięga aż tutaj.

Dziękuję – wychrypiał w odpowiedzi. Odchrząknął i spróbował się uśmiechnąć, maskując w ten sposób zdumienie, jakie wywołało w nim nagłe pojawienie się nieznajomego. Szybko otrząsnął się z chwilowego zaskoczenia, podszedł do mężczyzny i wyciągnął rękę. – Marek Radecki – przedstawił się i uścisnął szorstką dłoń obcego. Jego chwyt był pewny i mocny. – Przyjechałem tu z synkiem na ryby… dodał, gdy milczenie tego drugiego się przeciągało.

Edward – odpowiedział mężczyzna i spojrzał na Marka jasnymi, żywymi oczami, niepasującymi do brudnej, spalonej słońcem twarzy. – Jeżeli szuka pan drew na ognisko, radzę rozejrzeć się gdzieś dalej. W okolicach parkingu wszystko już dawno wyzbierali turyści.

Nieznajomy zaoferował swoją pomoc w zgromadzeniu odpowiedniej ilości opału, którą Marek chętnie przyjął. Gdy stos drewna obok ogniska nabrał pokaźnych rozmiarów, a żarłoczny ogień zaczął pochłaniać kolejne szczapy, ojciec i syn zaprosili Edwarda do wspólnej kolacji.

Chętnie – zgodził się mężczyzna –, ale nie zostanę długo. Nigdy nie zostaję nad Topielicą po zmroku.

Topielica? – zdziwił się Marek. – Myślałem, że jezioro nazywa się Głębokie.

Tak ochrzcili je turyści, a gmina nie protestowała, nawet wykosztowała się na nowe tabliczki informacyjne. W sumie im to na rękę… Kto by tam chciał chwalić się taką opinią, jaką ma Topielica. A Głębokie? Dobra nazwa, pospolita, przynajmniej ludzi nie odstrasza.

Przepraszam, ale o jakiej opinii pan mówi?

Nie słyszeliście? Aż dziw bierze, w końcu ładnych parę lat temu lokalne gazety o niczym innym nie pisały…

Przeprowadziliśmy się tutaj z Mazur niecałe pół roku temu – wtrącił Marek i nalał Edwardowi herbaty z termosu. Mężczyzna wziął od niego kubek z naparem, podziękował skinieniem głowy i kontynuował:

To wszystko wyjaśnia, ostatnio nieco się uspokoiło – mówił, robiąc przerwy na popijanie herbaty. Siorbał przy tym głośno i wpatrywał się w trzymaną na kijku kiełbaskę, która skwierczała i krwawiła tłuszczem, lizana języczkami trzaskającego wesoło ognia. – Topielica swoją oryginalną nazwę zawdzięcza niechlubnym statystykom utonięć, jakie miały tutaj miejsce. Tylko w tych wodach tamtego lata utopiło się więcej osób, niż w całym powiecie, w którym w sumie jest blisko dwadzieścia jezior. Wprawdzie w tym roku na razie jest spokój, ale i tak wolę nie kręcić się tutaj, gdy słońce schowa się za horyzontem. Może i jestem przesądny, ale lepsze to, niż zmienić się w karmę dla rybek i raków. – Zakończył, przechylił kubek i opróżnił go do dna.

Po tych słowach w milczeniu jedli swoje kiełbaski, sowicie zagryzając chlebem i żując zawzięcie. Marek cały czas przyglądał się Edwardowi, który sprawiał dziwne wrażenie. Z jednej strony wyglądał jak typowy mieszkaniec małego miasteczka, wolny czas trawiący na zbieraniu grzybów i łowieniu ryb, jednakże było w nim coś, co nie pasowało do tego obrazka. Dopiero po dłuższej chwili Radecki zrozumiał, że to oczy nieznajomego. Cały czas czujne, omiatające okolicę bacznym spojrzeniem, jakby spodziewał się, że w każdej chwili coś może wyskoczyć na nich zza drzewa.

Gdy skończyli kolację, Edward podziękował za poczęstunek i oznajmił, że na niego już czas. Zapytany o to, jak wróci do domu, odpowiedział, że na parkingu zostawił swój rower. Pożegnał się krótko i odszedł śpiesznym krokiem, zostawiając Marka siedzącego na topornie ciosanej ławce, wpatrującego się w pomarańczowe płomienie i tulącego do siebie zaspanego synka.

Po namyśle mężczyzna postanowił, że zrezygnują z planowanego całonocnego łowienia, za to wstaną wcześniej i z samego rana wrócą na pomost. Przez jakiś czas siedzieli jeszcze przy ognisku, rozmawiając ściszonymi głosami, jakby zapadający zmrok przykrył okolicę całunem ciszy, której i oni nie chcieli mącić. Wpatrywali się w gasnące promienie słońca, tańczące na tafli jeziora, niczym olbrzymi rój świetlików.

Z początku niewyraźne, dźwięki dobiegały uszu Marka jakby zza mgły. Przytłumione, miarowe dudnienie, zdające się niczym więcej niż mamiącym słuch wytworem zmęczonego umysłu. Naraz potworny jazgot wbił się w jego uszy. Po drugiej stronie jeziora, niemalże idealnie na wprost ich obozu błysnęło światło. Początkowo nieśmiałe, po chwili wybuchło pomarańczowoczerwonym płomieniem, wysokością dorównując dorosłemu mężczyźnie. Wśród kakofonii dźwięków dało się rozpoznać zachrypnięty głos wokalisty, po angielsku śpiewającego o końcu świata.

Po kilku minutach muzyka nieco przycichła, wracając do poziomu przytłumionego dudnienia, a przy ognisku pojawiło się kilka tańczących, a raczej zataczających się postaci. Najwidoczniej jakaś grupka znajomych postanowiła urządzić sobie plenerową, suto zakrapianą imprezę.

Marek zaklął cicho pod nosem, obrzucił drugi brzeg nienawistnym spojrzeniem, po czym zwrócił się do ziewającego synka:

I jak, ty i Zbój macie już ochotę iść spać? – Zmierzwił blond czuprynę pieszczotliwym ruchem, podniósł się z ławki i wyciągnął do synka dłoń. – Chodź, mistrzu, jeżeli mamy rano wstać, czas już zagrzebać się w śpiwory.

Tato…

Tak?

Czy musimy gasić ognisko? Bo wiesz, Zbój boi się ciemności…

Nie, nie musimy – odpowiedział i czule spojrzał na wpatrującego się w niego malucha. Szeroko otwarte, niebieskie oczy chłopca odbijały tańczące płomienie, błyszcząc w mroku jak para świątecznych światełek.

Mężczyzna uśmiechnął się do synka i podszedł do stosu drewna. Wybrał dwa najgrubsze konary i przytargał je w pobliże ogniska, po czym wrzucił do ognia, wzburzając płonącą chmurę iskier. Zanim żarłoczne płomienie rzuciły się na nowy łup, ojciec i syn byli już w namiocie i starali się ułożyć wygodnie na cienkich karimatach.

Marek leżał w swoim kącie i wsłuchiwał się w miarowy, hipnotyzujący oddech śpiącego synka. Przyglądał się tańczącym na ścianach cieniom, podrygującym w takt płomieni z ogniska, które układały się na materiale namiotu w najbardziej fantastyczne kształty. Usypiał. Powoli, nieubłaganie jego powieki opadały, poddając się ogarniającemu ciało zmęczeniu, a ich ciężar zdawał się rosnąć z minuty na minutę.

Gdy zwiewny całun snu niemalże całkowicie opatulił jego umysł błogim otępieniem, mężczyzna nagle rozbudził się gwałtownie i szeroko otwartymi oczami zaczął wpatrywać się w pochyły, materiałowy sufit. Wsłuchiwał się w odgłosy lasu, ale ten zdawał się martwy. Ucichły wszystkie zwierzęta, zamarły hałaśliwe owady, umilkły nawet żabie rechotania. Pozostał tylko monotonny szum liści, któremu od czasu do czasu akompaniowało upiorne skrzypienie wyginanych porywami wiatru gałęzi. Wszechobecna, nienaturalna cisza otrzeźwiała jak wiadro zimnej wody, odpędzając zmęczenie i wprawiając serce Marka w szaleńczy galop.

Przez chwilę leżał nieruchomy, równie cichy jak otaczający go las. Po jakimś czasie zdecydował, że na razie i tak nie uśnie, wygrzebał się więc ze śpiwora i wstał, starając się nie hałasować i nie zbudzić wciąż śpiącego synka. Ostrożnie przesunął maszynkę zamka, otworzył wejście na całą szerokość, wyślizgnął się z namiotu i podszedł do ogniska. Usiadł na masywnej ławce, schylił się po leżący obok stóp patyk i zaczął grzebać nim w żarze, wzburzając małe obłoczki iskier.

Długo wpatrywał się w hipnotyczny taniec płomieni, tracąc poczucie czasu, odcinając się od rzeczywistości, do której przywróciły go dopiero dziwne hałasy, swoje źródło zdające się mieć na drugim brzegu jeziora.

Tamtejsze ognisko już przygasało. Wyglądało jak maleńki świetlik, błądzący samotnie pośród czarnej nocy, którego blask bladł ze zmęczenia. Raz po raz coś przemykało przed nim, zasłaniając płomienie, nigdy jednak nie zatrzymywało się na tyle, by w słabym blasku dało się wyróżnić jakieś konkretne kształty.

Gdy już miał dać sobie spokój z wpatrywaniem się w naprzeciwległy brzeg, wysoki wizg wbił się niczym klin w nocną ciszę, świdrując uszy, zmuszając Marka do zakrycia ich rękoma. Krzyk ten nie przypominał głosu żadnego znanego mu zwierzęcia, tym bardziej nie brzmiał jak dźwięk, który mógł wydobyć się z ludzkiego gardła.

Zaspany Michałek rozsunął poły wejścia i stanął przed namiotem. W prawej rączce ściskał łapkę nieodłącznego Zbója, a pytające i zarazem przerażone spojrzenie wbijał w ojca.

Tatusiu…

Ciii… przerwał mu Marek. Podszedł do malca i przytulił go mocno. – To nic takiego, tatuś zaraz pójdzie sprawdzić, co to było.

Nie! Nie chcę, żebyś sobie szedł! – protestował, kurczowo czepiając się ramienia ojca.

Nie będzie mnie tylko przez chwilkę. W razie czego będziesz mógł mnie zawołać, a wtedy od razu przybiegnę – uspokajał. Nie chciał zostawiać synka samego, ale musiał iść sprawdzić, co się stało, bo był pewien, że ów potępieńczy krzyk dochodził z obozu po drugiej stronie jeziora. Coś mogło się stać, ktoś mógł potrzebować pomocy. – Będziesz dzielny? – kontynuował, spoglądając głęboko w przerażone oczy chłopczyka. – Musisz pilnować Zbója, na pewno bardzo się boi. – Michaś pokiwał powoli głową, puścił ramię taty i z całych sił przycisnął do siebie sfatygowanego misia. – A teraz wejdź do namiotu. Zamknę cię w środku i na mnie poczekasz, dobrze? – Kolejne skinienie i jeszcze mocniejsze ściśnięcie maskotki, której, gdyby była żywa, z pewnością oczy wychodziłyby na wierzch.

Marek wziął synka za rączkę i wprowadził go do namiotu. Zapalił podwieszoną pod sufitem lampkę, która dawała słabe, białe światło i zaczął szperać w tobołkach, w poszukiwaniu latarki. Michałek tymczasem wgramolił się z powrotem do swojego śpiwora i owinął się nim ciasno, chowając się tak, że wystawał tylko czubek głowy, z błyszczącymi, szeroko otwartymi oczami.

Nieco na prawo leżał pluszowy misio, w którego czarnych, paciorkowych oczach odbijało się światło lampki, sprawiając, że wyglądały jak żywe. Mężczyzna spojrzał w ślepia przytulanki i mógłby przysiąc, że dostrzegł w nich strach. Z niedowierzaniem potrząsnął głową, a gdy spojrzał jeszcze raz wrażenie zniknęło. Widział tylko małe, czarne guziczki.

Nie wychodź na zewnątrz – powiedział do synka i pocałował go w wystające ponad krawędź śpiwora czoło.

Wyszedł z namiotu, przesunął maszynkę zamka na sam dół i podszedł do ogniska. Poprawił płonące drwa i dorzucił kolejny konar. Gdy tylko wyszedł z kręgu światła rzucanego przez tańczące na drewnie ognie, gęsty, niemalże namacalny mrok otulił go niczym gruby koc. Pstryknięcie przełącznika w latarce zabrzmiało w otaczającej go ciszy niczym strzał z pistoletu.

Słabe światło rzucane przez maleńką żaróweczkę wydobywało z ciemności fantastyczne kształty, wykoślawiając korzenie i gałęzie, ożywiając je, stanowiąc pożywkę dla pobudzonej wyobraźni, która zamieniała je w upiorne ramiona, powyginane reumatyzmem palce i ostre pazury.

Marek przyśpieszył kroku, co wprawiło krąg światła w jeszcze większe drganie, i od czasu do czasu omiatał nim okoliczne drzewa, które skrzypiały i pojękiwały, zupełnie jakby protestowały przeciwko wybudzaniu ich z nocnego snu. Dziuple zamieniły się w złowrogie ślepia, szpary i pęknięcia w rozdziawione, czarne paszcze, a korzenie w podstawiane niecnie nogi. Mężczyzna, gnany nagle obudzonym strachem, przyspieszył, co rusz potykał się i boleśnie obijał sobie stopy. Pędził na złamanie karku wąską ścieżką; po prawej miał wysoką, złowrogą ścianę lasu, a po lewej ciche, sporadycznie odzywające się pojedynczymi pluskami jezioro.

Obóz był już blisko, wystarczyło obejść zasłaniającą go kępę tataraku. Marek zwolnił, postarał się wyrównać oddech i uspokoić walące jak młot serce, napędzane zarówno wysiłkiem, jak i rosnącym przerażeniem. Gdy miał już wyjść na polankę, na której swoje namioty rozbiła grupka balangowiczów, zatrzymał się na chwilę i wziął trzy głębokie oddechy. Dopiero wtedy ruszył dalej.

Obóz był pusty. Blask ledwie tlącego się ogniska wydobywał z ciemności niewyraźne kształty porozrzucanych na ziemi przedmiotów. Butelki po piwie i winie, torebki po chipsach, puste paczki po papierosach, ale także na wpół dojedzona kanapka, nadgryziona kiełbasa i poszarpany rękaw od swetra. Oba namioty były w opłakanym stanie, popruty materiał zwisał smętnie z powyginanych rurek, które w wielu miejscach poprzebijały cienkie ściany. Śpiwory, karimaty i ubrania zaścielały teren w promieniu dobrych kilku metrów, a gdy Marek podszedł bliżej zauważył, że niektóre z nich noszą ślady krwi. Zrobił kilka kroków i przykucnął przy wybebeszonym plecaku. Sięgnął po niego, mając nadzieję na znalezienie jakiś dokumentów lub komórki. Okazało się, że cały jest on przemoczony, zupełnie jakby dopiero co wyjęto go z wody. W środku poniewierało się kilka papierków i nieużyteczny już teraz telefon, który dodatkowo cały oblepiony był mułem.

Wody było więcej, po pobieżnych oględzinach mężczyzna stwierdził, że nie ostało się wiele suchych rzeczy. Znalazł też kilka zdechłych ryb, będących w zaawansowanej fazie rozkładu, a także kawałki wodorostów i kilka omułków. Odnaleziony na trawie mulisty ślad wiódł prosto do brzegu, a gdy Marek podążył nim w kierunku zejścia do wody, na piasku zauważył mnóstwo dziwnych śladów. Nie tylko odciski bosych stóp, ale także wyżłobienia, jakby ktoś ciągnął po plaży drugą osobę, oraz podłużne ślad wbijanych w piasek palców, którymi ofiara najwyraźniej próbowała wyszukać czegoś, czego mogłaby się złapać i obronić przed wciągnięciem w mętne wody jeziora.

Ktoś ich potopił, tego Marek był pewien. Również przy brzegu znalazł mnóstwo krwi i kawałki poszarpanych ubrań – efektów szamotaniny z oprawcą. Cofając się w kierunku namiotów, wdepnął w ciągnącą się, kleistą maź, śmierdzącą jak mieszanina zbuków i zgniłych ryb. Skrzywił się z obrzydzeniem i zaczął energicznie wycierać buty o trawę, jednakże dziwna substancja nie chciała odkleić się od podeszwy. Zrezygnowany, zawrócił na pięcie i skierował się z powrotem ku brzegowi. Zatrzymał się przy samej wodzie, stanął na jednej nodze i podeszwą drugiego buta zaczął ostrożnie uderzać o fale.

Coś złapało go za kostkę, szarpnęło. Stracił równowagę i poleciał na twarz, wprost w mętną toń. Stalowy uchwyt na jego nodze jeszcze się wzmocnił, coś obróciło go i zaczęło ciągnąć po mulistym dnie, głębiej i głębiej. Tafla zimnej wody zamknęła się nad nim i przemocą wlała do ust i nosa. Wypluł mętną, smakującą stęchlizną ciecz, parskając i wyrzucając głowę ponad powierzchnię jeziora. Na twarzy poczuł czyjąś dłoń, oślizgłą, brutalną, która nie pozwalała mu się wynurzyć i zaczerpnąć tlenu. Szarpał się i miotał, ale nic to nie dawało.

Płuca paliły żywym ogniem, domagały się chociaż odrobiny powietrza, a paznokcie zaciśniętej na kostce dłoni przebiły skórę i zagłębiły się w ciało, szarpiąc, jakby próbowały zedrzeć zeń płaty mięsa. Zebrał w sobie resztkę sił i w desperackim zrywie zaczął walić na oślep pięściami i wymachiwać wolną nogą. Mimo iż wiedział, że raz po raz trafia napastników, ci zdawali się nie odczuwać jego uderzeń, zupełnie jakby był maleńkim dzieckiem z groźną miną okładającym drobniutkimi piąstkami spoglądającego z góry dorosłego.

Gdyby mógł, krzyczałby, ale zimna woda tylko czyhała, aż otworzy usta, żeby na powrót wlać się mu do gardła i zalać płuca. Czuł, że słabnie z sekundy na sekundę. W końcu mięśnie przestały go słuchać i zawisł w rękach napastników jak szmaciana lalka. Ból płuc i zranionej nogi dochodził do niego zza mgły, zupełnie jakby był czymś nierzeczywistym, jakby dotyczył kogoś innego.

Mięśnie szczęk zwolniły swój zacisk i poczuł jak do ust wlewa mu się zimna, przemieszana z mułem woda. Zdążył pomyśleć, że to koniec, gdy nagle ucisk na jego kostce zniknął, a trzymająca jego głowę dłoń puściła. Natychmiast skorzystał z okazji, wynurzył się na powierzchnię i, kaszląc i prychając, zaczął łapczywie łykać kolejne hausty zbawczego tlenu. Ktoś chwycił go za kołnierz, szarpnął i zaczął ciągnąć w stronę brzegu.

W końcu dotarł na suchy ląd. Długo klęczał w błocie i wymiotował stęchłą wodą, z trudem znajdował oparcie w wyczerpanych mięśniach. Gdy podniósł wzrok, ujrzał przed sobą Edwarda, z marsową miną wpatrującego się w jezioro za jego plecami. Buty i spodnie do kolan oblepione miał błotem, w prawej ręce trzymał tlący się konar. Po chwili przeniósł wzrok na klęczącego u jego stóp mężczyznę, wyciągnął do niego dłoń i powiedział:

– Wstawaj, zaraz mogą wrócić.

– Kto? Co tu się stało?! Gdzie są ci ludzie? – pytał Marek. Z trudem gramolił się na równe nogi. Stanął chwiejnie przed drugim mężczyzną i spojrzał w zimne, pełne determinacji oczy.

– Nie teraz – odparł Edward, zarzucił sobie ramię Marka na szyję i zaczął prowadzić go w stronę dogasającego ogniska. – Nadchodzą – warknął, posadził towarzysza na ziemi, kucnął obok i zaczął rozdmuchiwać żar. – Lepiej mi pomóż – dodał, drąc leżące obok suche ubrania i nawijając je na gałęzie. W krótkim czasie powstało kilka prowizorycznych pochodni, które następnie wylądowały na trawie, układając się w płonącą linię pomiędzy nimi a brzegiem.

– Po co to robimy? – zapytał Marek. Nie przerywał jednak pracy i po chwili kolejna pochodnia spoczęła obok pozostałych.

– To jedyne, czego się boją. Ogień.

– Kto?

– Oni… – Wzrok Edwarda utkwiony był w powierzchni jeziora. Mężczyzna wpatrywał się w czarną taflę, jakby chciał przewiercić ją spojrzeniem, dojrzeć coś, co znajdowało się na samym dnie. Spojrzenie Marka powędrowało w tamtą stronę i natychmiast zauważył, że w kilku miejscach woda zadawała się jakby wrzeć. Jej powierzchnia falowała intensywnie, wstrząsana dziesiątkami, setkami maleńkich pęcherzyków, które wciąż bombardowały ją od spodu, tworząc niezliczoną ilość małych wybrzuszeń, zlewających się w jedną kipiącą toń.

W chwili, gdy do jego nozdrzy dotarł okropny, niemalże namacalny smród, nad powierzchnią pojawiła się głowa, a zaraz potem okryty przegniłymi szmatami tułów. Kościstą, trupiobladą twarz częściowo zakrywała oblepiająca ją siatka rzadkich włosów, z wplątanymi w nie wodorostami i kawałkami tataraku. Szeroko otwarte, całkowicie białe ślepia wyglądały jak para zwiniętych w kłębek pędraków, które kryły się przed światłem w jamach oczodołów. W miejscu nosa pozostały dwie podłużne szpary nozdrzy, a w prawym policzku ziała pokaźna dziura o nieregularnych krawędziach, wyglądająca, jakby została wygryziona w ciele przez ryby i raki. Z otwartych ust poczwary powoli sączyła się gęsta od mułu woda, przelewała się przez sine usta, czarną smugą znaczyła swoją drogę wzdłuż białej szyi i tworzyła szerokie rozlewisko na kościstej klatce piersiowej. Spomiędzy podartych, okrywających ciało maszkary łachmanów wystawała blada pierś zwieńczona czarną brodawką, wyglądająca niczym pozbawione powiek upiorne oko z maleńką kropką źrenicy.

Stwór zrobił krok w kierunku brzegu i momentalnie dołączyły do niego kolejne. Wynurzały się z wody powoli, jakby niechętnie opuszczały miejsce swojego bytowania i zaczynały pełznąć w stronę wpatrujących się w nich mężczyzn. W sumie było ich kilkanaście. Niektóre, podobnie jak pierwszy z nich przypominały kobiety, inne były bardziej postawne, większe. Część wyglądała na bardzo stare, w wielu miejscach skóra odpadła im całymi płatami, odsłaniając węzły gnijących mięśni, a tam gdzie w ciało wgryzały się żyjące w jeziorze zwierzęta, częstokroć widać było nagie kości. Niektóre z kolei były napuchnięte, niczym wydobyty z wody trup, te poruszały się najwolniej, często upadały i musiały z trudem gramolić się na równe nogi. Nie poddawały się jednak, brnęły naprzód, jakby popychała je do tego jakaś upiorna siła. Wszystkie zawodziły z cicha, a wydobywający się z ich gardeł dźwięk stanowił przemieszanie jęku rozpaczy z gulgotaniem.

Marek chciał krzyczeć, uciec, wołać o pomoc, znaleźć się jak najdalej od tego miejsca i wychodzących z wody stworów, nie był jednak w stanie nawet drgnąć. Czuł się jakby nagle wylądował w samym centrum okropnego koszmaru, z którego nie może się obudzić. Jak we śnie, nie miał kontroli nad swoim ciałem, mięśnie nie słuchały jego poleceń, drżały tylko wyraźnie, napięte do granic możliwości. Bezwiednie wpatrywał się w pozbawione źrenic oczy, których spojrzenie hipnotyzowało, obezwładniało go. Był jak zaplątana w sieć mucha, czekająca na nieuniknione, widząca skradającego się do niej pająka i nie mogąca w żaden sposób oddalić śmierci.

Jęk stworów przyprawiał go dreszcze, otumaniał, usypiał, przyzywał, niczym śpiew syren wiodący marynarzy ku ich zgubie. Czas jakby się zatrzymał, po czym znowu ruszył, ale inaczej niż zwykle. Każda chwila trwała wieczność, odmierzana kolejnymi krokami stąpających po lądzie poczwar, sekundy zamieniły się w lata, minuty w eony. Upiory były coraz bliżej, zaledwie kilka kroków dzieliło pierwsze z nich od świetlistej linii, utworzonej z porozrzucanych na trawie prowizorycznych pochodni. Brnęły przed siebie, z trudem zmuszając przegniłe ciała do wysiłku, podrygując w swoistym dance makabre, niczym korowód ożywionych trupów. Gdy dotarły do płonącej granicy, zatrzymały się, wyciągnęły przed siebie kościste ręce, jakby chciały z tej odległości pochwycić swoje ofiary, a dobywające się z ich gardeł ciche zawodzenie przeszło w gulgoczący warkot. Miotały się w miejscu, robiły krok do przodu, by natychmiast się cofnąć, jakby oparzone słabym ciepłem maleńkich płomieni, pełgających po pochodniach.

Naraz stojąca na przedzie kobieta zgięła się wpół, wstrząsana okropnymi konwulsjami, które następnie przeszły w wyginające ciało spazmy. Po chwili z jej gardła wydobył się nieludzki wizg, ten sam, który Marek słyszał już wcześniej, brzmiący jak agonalny ryk ranionej bestii. Dźwięk przeszył powietrze niczym tysiące materialnych igieł, świdrował uszy, ogłuszał, wwiercał się w mózg jak rozżarzony gwóźdź, docierając do zakrywanych z całych sił uszu. Marek próbował krzyczeć, zagłuszyć upiorny skowyt, lecz jego głos ginął, jakby tuż po opuszczeniu ust mężczyzny był pożerany, tłamszony przez krzyk stwora.

W jednej chwili wszystko ucichło. Mężczyźni podnieśli wzrok na znieruchomiałe maszkary, bezwiednie wciąż zatykając uszy dłońmi, i czekali. Pierwszy z marazmu ocknął się Edward, który pochwycił jedną z płonących w ognisku gałęzi i cisnął nią w stojącą na przedzie kobietę. Ta uchyliła się przed ognistym pociskiem, uskakując w bok z gracją pantery, wylądowała miękko na patykowatych nogach i warknęła donośnie, niczym rozjuszone zwierzę. W ślad za pierwszą gałęzią poleciały kolejne, znacząc powietrze świetlistymi smugami i zmuszając stwory do wycofywania się w stronę jeziora. Wkrótce trawiasty brzeg usiany był pomarańczowo-czerwonymi punkcikami, z których niektóre płonęły żywymi płomieniami, inne zaś żarzyły się tylko, rzucając wokół słabe światło.

Gdy ostatni ze stworów zniknął w jeziorze, Edward usiadł ciężko obok ogniska, dysząc jak po forsownym biegu, nie przestając wpatrywać się w czarne lustro wody.

– Tropię je od dwóch lat – odezwał się po chwili, zachrypniętym głosem mącąc otaczającą ich niczym wełniany całun ciszę. – Utopce. Ponoć były w tym jeziorze już za czasów pierwszych Słowian, im zresztą zawdzięcza ono swoją oficjalną nazwę. Przez długi czas przetrząsałem biblioteki w poszukiwaniu legend, mitów, bajek, jakichkolwiek informacji o tym, czym są, i co wieczór wracałem nad te wody, by je obserwować, znaleźć ich słaby punkt, dowiedzieć się, jak można je zniszczyć. Bezowocnie… Wiem tylko, że boją się ognia, nie mogą znieść jego ciepła, ale jednocześnie są przez nie przyciągane. Jak ćmy wlatujące w płomienie…

Marek słuchał oniemiały, wpatrując się w siedzącego obok mężczyznę, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. W pewnym sensie tak było. Spoglądający na niego ponad płomieniami ogniska czterdziestolatek nie był tą samą osobą, którą spotkał wcześniej i z którą dzielił kolację. Ten Edward, nowy Edward sprawiał wrażenie, jakby miał w sobie mniej życia niż ścigane przez siebie stwory. Jego oczy były pełne chłodu i smutku, rozpaczy tak bezbrzeżnej, jakby na ramionach tego człowieka spoczywały troski wszystkich ludzi.

Gdy odezwał się ponownie, jego głos był słaby, niemalże szeptał. Mówił szybko, jakby bał się wypowiadanych przez siebie słów, jakby samo ich wymówienie stanowiło dla niego ból.

– Kieruje nimi głód, zwierzęce pragnienie. Łakną życia, ludzkiego ciepła, ale nie dla siebie. Chcą je zniszczyć, nienawidzą go i nie potrafią znieść, dlatego je tłamszą, gaszą za pomocą zimnych wód jeziora, pozwalając by muliste odmęty odebrały ofiarom to, co im samym dawno zostało zabrane.

Skończył mówić, podniósł się na równe nogi i podszedł do pozostałości po namiocie. Przez chwilę grzebał w porozrzucanych tobołkach, przetrząsając sterty podartych ubrań i połamanych rurek, aż w końcu znalazł do połowy pełną butelkę po wódce. Oddarł rękaw od leżącej obok bluzy i wrócił do siedzącego przy ognisku Marka.

– Będzie bolało – ostrzegł i podwinął nogawkę mężczyzny, przyglądając się zadanym przez utopce ranom. – Jeżeli tego nie zrobię, będzie się strasznie babrać i możesz stracić nogę – dodał, zębami odkręcił butelkę z przeźroczystym płynem i zaczął obficie polewać nim poszarpaną pazurami kostkę.

Marek wił się i skręcał, ale nie był w stanie wyzwolić się ze stalowego uścisku Edwarda. Po chwili ostatnia kropla alkoholu spadła na ranę, która następnie została ciasno owinięta prowizorycznym opatrunkiem z oderwanego rękawa.

– Dziękuję – powiedział Marek. – Za wszystko. Ocaliłeś mi dzisiaj życie…

– Nie! Nie rozumiesz… – przerwał mu mężczyzna, poderwał się na równe nogi i zaczął chodzić tam i z powrotem, wzrok wbijając w deptaną przez siebie trawę. – Ja nigdy nikogo nie ocaliłem, tylko się przyglądałem! Całymi miesiącami kryłem się w cieniu, obserwując, nie robiąc nic by pomóc tym ludziom. Traktowałem ich jak narzędzia, przynętę, tłumiąc głos własnego sumienia. Okłamywałem sam siebie, łudziłem się, że przecież ich ostrzegam, mówię o utonięciach, o złej sławie jeziora, ale tak naprawdę nie robiłem nic! Stałem tylko, patrząc jak ich zabierają, jednego po drugim… Jestem gorszy od tych bestii! One są jak zwierzęta, bezwolne, kierowane instynktem, ja miałem wybór i go dokonałem. Wybrałem bezczynność i śmierć, śmierć tych wszystkich ludzi! W imię czego?! Życia sprzed dwóch lat, życia, którego już dawno nie ma! – Nagle uszła z niego cała złość, wyciekła jak powietrze z przekłutego balonu, pozostawiając pustą skorupę, złamanego człowieka. Niebieskie oczy zaszkliły się od łez, a dobywający się ze ściśniętego gardła głos był słaby, cichszy nawet od szeptu. – Oni zabrali moją rodzinę. Moją żonę, córkę i małego synka… Topili ich na moich oczach, a ja nie mogłem nic zrobić. Stałem sparaliżowany strachem, z płonącym konarem w dłoni, nie potrafiąc ruszyć nawet najmniejszym z mięśni. Byłem tchórzem i nim pozostałem. Poprzysiągłem sobie, że je zniszczę, pomszczę tych, których kochałem… Ale nie potrafię tego zrobić, nie wiem jak… – Skończył, usiadł na trawie i skrył twarz w dłoniach, a jego ramionami wstrząsał bezgłośny szloch.

Marek podniósł się, skrzywił, gdy oparł się na zranionej nodze, i pokuśtykał w stronę Edwarda. Stanął obok, położył dłoń na jego ramieniu i przez chwilę milczał, szukając odpowiednich słów.

– Mnie uratowałeś – powiedział w końcu, starając się go pocieszyć. – Znalazłeś w sobie odwagę…

– Ty też byłeś przynętą! – wrzasnął Edward, strącając dłoń ze swojego ramienia. –Wtedy, przy ognisku wiedziałem, że was poświęcam! Rozmawiałem z wami, patrzyłem wam w oczy ze świadomością, że po was przyjdą i…

Po raz trzeci tej nocy upiorny skowyt rozdarł otaczającą ich ciszę, świdrując uszy i mrożąc krew w żyłach. Tym razem dochodził jednak z daleka. Z drugiego brzegu.

– Michał! – krzyknął Marek, porwał leżącą obok latarkę i rzucił się w kierunku drogi wiodącej do jego obozowiska. Edward biegł zaraz za nim, w prawej ręce dzierżąc jedną z prowizorycznych pochodni.

Na początku wyraźnie słyszeli odgłosy dartego materiału, niszczonego sprzętu, warczenia i niskiego gulgotu, brzmiącego, jakby dochodził z samych trzewi ziemi. Odgłosy te, co rusz rozbrzmiewały w nocnej ciszy, pobudzając wyobraźnię Marka, podsuwając mu coraz to bardziej makabryczne scenariusze.

W miarę jak zbliżali się do celu robiło się coraz ciszej, a gdy w końcu dotarli na miejsce, zastali tylko usianą zniszczonym ekwipunkiem polankę. Blask dogasającego ogniska wydobywał z ciemności strzępy ubrań, ochłapy rozerwanego na kawałki namiotu, powyginane rurki, zniszczone śpiwory i karimaty, kolorowym kobiercem pokrywające trawę. Wszystko bez wyjątku było mokre i oblepione gęstą, cuchnącą mazią, taką samą jak ta, w którą Marek wdepnął w drugim obozowisku.

Podczas gdy on przeczesywał najbliższą okolicę w poszukiwaniu śladów swojego synka, Edward dorzucił do ognia i zaczął dmuchać w żar. Gdy po chwili płomienie zajęły nowe gałęzie, mężczyzna wyjął z ogniska palący się gruby konar i, przyświecając sobie w ten sposób, zaczął przeglądać porozrzucane dookoła sprzęty.

– Nigdzie go nie ma. Myślisz, że go zabrali?! – zapytał Marek, który zdążył już wrócić i teraz stał obok drugiego mężczyzny, spoglądając na niego z góry.

– Możliwe – odpowiedział Edward i podniósł z ziemi ociekającą wodą komórkę. – Pomocy raczej nie wezwiemy – stwierdził ponuro i odrzucił bezużyteczny telefon.

– Musimy go znaleźć! Jeżeli go złapali…

– To koniec. Jeśli naprawdę wpadł w ich ręce, nie ma już dla niego ratunku.

– Nie! To niemożliwe! – Marek chodził w tę i z powrotem, trzymając się za głowę i kręcąc nią z niedowierzaniem, jakby samo zaprzeczenie mogło w czymś pomóc. W końcu nie wytrzymał, złapał stojącego przed nim Edwarda za ramiona i, potrząsając nim, zaczął krzyczeć prosto w twarz mężczyzny. – Musimy go znaleźć, rozumiesz?! Uratować! Musimy…

– Co?! – ryknął Edward, strącając ze swoich ramion dłonie Radeckiego i spoglądając na niego ze szczerym żalem w oczach. – Co możemy zrobić? – zapytał, już spokojniej, ciszej. – Twój synek odszedł – dodał, spuszczając wzrok by nie widzieć malującego się na twarzy Marka cierpienia.

– Nie, nie… Nie! – krzyknął mężczyzna, zanosząc się szlochem, niczym małe dziecko.

Wtedy usłyszał plusk.

Tym razem było ich tylko czworo. Na przedzie stała kobieta, przywódczyni, którą spotkali w drugim obozie, za nią z wody wynurzały się jeszcze trzy postacie. Druga kobieta, wysoka, z resztkami włosów opadającymi na bladą, kościstą twarz, oraz dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka. Wszyscy ubrani w postrzępione łachmany, więcej odkrywające, niż zasłaniające, spod których widać było gnijącą, pokrytą ślimakami i skorupiakami skórę. Cała trójka wysunęła się na przód, stąpając powoli i pojękując przy tym, jakby wprawianie w ruch przegniłych mięśni sprawiało im ból.

Marek z trudem oderwał wzrok od maszerujących stworów, przenosząc go na stojącego obok Edwarda. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, ujrzał w jego oczach błysk łez. Mężczyzna oddychał szybko, płytko, upuszczony konar żarzył się lekko u jego stóp, a dłonie wyraźnie drżały. Po chwili zrobił krok w kierunku zbliżających się monstrów, jakby nie mógł doczekać się spotkania.

Radecki przyglądał się temu zszokowany, sparaliżowany strachem. Gdy zdołał się w końcu otrząsnąć, próbował powstrzymać towarzysza, ale wyciągnięta dłoń pochwyciła powietrze. Mógł tylko stać i patrzeć jak poruszający się niczym somnambulik Edward zbliża się do czekających już na niego utopców.

W końcu się zatrzymał, stanął kilka kroków od swojej żony, spojrzał w upiorne twarzyczki martwych dzieci i rozłożył ramiona, witając ich niczym stęskniony ojciec.

– Kochanie… – szepnął płaczliwym głosem i w tym momencie stwory skoczyły, porywając go w ramiona. Noc rozbrzmiała upiornym śmiechem Edwarda, który mieszał się z pełnymi bólu okrzykami i głośnym warczeniem drących jego ciało stworów.

Tego jednak Marek już nie widział. Gnał przed siebie, przedzierając się przez zarośla, drąc ubranie, a nisko zwisające gałęzie raniły mu twarz. Nie wiedział ile czasu minęło do momentu, gdy w końcu się zatrzymał. Zmęczenie ostatecznie wygrało ze strachem, wyczerpane mięśnie odmówiły posłuszeństwa.

Mężczyzna rozejrzał się dookoła, półprzytomnym wzrokiem omiatając otaczający go bagienny krajobraz. Gęsta, brudnoszara mgła pokrywała ziemię szczelnym kobiercem, zalewając wszystko wokół, szczelnie opatulając zwalone konary i próchniejące pnie. Marek usiadł na trawie, opierając plecy od jedno z przewróconych drzew, nie zwracając uwagi na przesiąkającą ubranie wilgoć i wbijające się w plecy nierówności kory. Próbował wyrównać oddech, uspokoić się, ale obrazy z ostatnich wydarzeń wciąż napływały. Spojrzał na swoje ręce, przyjrzał się rozlicznym nowopowstałym rankom, i po chwili ukrył w nich twarz.

Wstrząsał nim bezgłośny szloch. Długo płakał, powodowany własną bezsilnością, aż naraz zamarł, wsłuchując się inny, zdający się wtórować mu głos.

W nocnej ciszy wyraźnie słychać było odgłos cichutkiego kwilenia. Marek zerwał się na równe nogi, zamarł na chwilę, nasłuchując, z którego kierunku dochodzi owy płacz, a gdy zyskał pewność, że źródło tych odgłosów znajduje się za niedalekim pagórkiem, ruszył w tamtą stronę, starając się robić jak najmniej hałasu.

Michaś siedział skulony pod przewróconym drzewem, tuląc się do pokrytego porostami, próchniejącego drzewa i przyciskając do piersi sfatygowanego misia. Zbójowi brakowało prawego uszka, a guzik lewego oczka zwisał smętnie na cieniutkiej nitce. Chłopiec, gdy tylko zobaczył zbliżającego się mężczyznę, pisnął przeraźliwie, po chwili rozpoznał jednak swojego ojca i, zanosząc się płaczem, podbiegł do niego, zarzucając mu na szyję drobne ramionka.

Oderwali się od siebie dopiero, gdy do ich uszu dobiegł niewyraźny odgłos chlupoczącej wody, a następnie dźwięk pękających gałązek. Marek porwał synka w ramiona i ruszył przed siebie, zmuszając wyczerpane mięśnie do kolejnego wysiłku.

Po jakimś czasie bieg przeszedł w szybki chód, potem w powolny marsz, aż w końcu mężczyzna wlókł się tylko przed siebie resztkami sił, przystając co chwilę i rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu nowego zagrożenia.

Pośród oparów mgły, przycupnięty na niewielkim wzniesieniu, zobaczył drewniany domek. Z komina unosił się biały dym, a z przesłoniętych cienkimi firankami okien sączyło się ciepłe, pomarańczowe światło.

Nie zastanawiając się długo mężczyzna złapał synka za rączkę i razem ruszyli w kierunku chatki, nie wiedząc czy to, co widzą naprawdę istnieje, czy jest tylko majakiem, podsuniętym przez wyczerpany umysł.

Gdy tylko stanęli na maleńkim ganku, masywne drzwi otworzyły się przed nimi, skrzypiąc lekko. Na progu przywitała ich pomarszczona i przygarbiona staruszka, którą czas pozbawił wszystkich zębów i większości włosów. Skrzeczącym głosem zaprosiła ich do środka, wskazała dwa stojące obok kominka fotele i zaproponowała rozgrzewającą herbatkę.

Marek usadowił się wygodnie, wyciągnął nogi w kierunku trzaskającego w palenisku ognia i pozwolił by bijące od niego ciepło rozlało się po całym ciele. Rozejrzał się po ciasnym wnętrzu chatki, najwyraźniej pamiętającej jeszcze czasy przed jego urodzeniem. Ściany zdobiły najróżniejsze sprzęty, od masywnego, dwuręcznego miecza, poprzez bogato zdobiony zegar z kukułką, aż do rozlatujących się, pozbawionych sierści trofeów myśliwskich, spoglądających na gości martwym wzrokiem. Mężczyzna omiótł spojrzeniem stojące na parapecie doniczki, w których rosły jakieś nieznane mu rośliny, poświęcił chwilę zapełniającym zbite z desek półki książkom, w większości obcojęzycznym, wśród których wyróżniało się wielkie, oprawione w wytartą już teraz skórę tomiszcze, ozdobione mnóstwem niekojarzących mu się z niczym wzorków.

Po chwili staruszka wręczyła mu i malcowi po parującym kubku naparu, zapytana o telefon, z żalem odpowiedziała, że nie posiada, po czym przeprosiła ich na chwilę i zniknęła za ulokowanymi na prawo od kominka maleńkimi drzwiczkami, zapewne wiodącymi do składziku, bądź spiżarni.

Marek wrócił do podziwiania zagraconego wnętrza, powoli sącząc przyrządzoną przez kobietę ziołową herbatę. Gdy w kubku pokazało się dno, mężczyzna przeniósł wzrok na siedzącego obok chłopca, który skulił się w wielkim fotelu i zasnął, wciąż ściskając nieodłącznego Zbója. Ojciec uśmiechnął się lekko i próbował skupić wzrok na pluszowej mortce, jednakże nie był w stanie dostrzec szczegółów. Widok przed oczyma jakby się rozmazywał, falował niczym widziane w tafli jeziora odbicie.

Maleńkie drzwiczki otworzyły się z donośnym skrzypieniem obwieszczając powrót staruszki. Na chwilę Markowi wrócił normalny wzrok, dzięki czemu zauważył pałętającego się pod nogami kobiety czarnego kota i wleczony przez nią olbrzymi czarny kocioł.

– No, nareszcie jesteście – zaskrzeczała staruszka, mówiąc do kogoś, kto najwyraźniej stał za plecami jej gościa. – Dobrze się spisaliście, zagnaliście ich prosto do mnie – dodała i, stękając głośno, zawiesiła sagan nad paleniskiem.

Mężczyzna tymczasem odwrócił się za siebie i skupił wzrok na stojących w progu postaciach. Przegniłe łachmany okrywały wychudzone, kościste ciała, bardziej przypominające wywleczone z grobów zwłoki, niż żywych ludzi. Z rozchylonych ust sączyła się brudna, mulista woda, a z gardeł dobywało się ciche gulgotanie. Pierwszy z utopców zrobił krok w kierunku śpiącego na fotelu Michałka, wyciągając w jego kierunku pokrytą szlamem rękę.

Marek próbował wstać, ale zwalił się tylko bezwładnie na ziemię. W ustach wciąż miał posmak ziół, a sparaliżowane mięśnie ignorowały wszelkie próby powrócenia do pionu. Chropowate deski podłogi obcierały skórę na policzku, a widziany jednym okiem obraz rozmazywał się coraz bardziej, aż w końcu mężczyzna stracił przytomność i wszystko utonęło w nieprzeniknionym mroku.

 

Marzec 2008

Koniec

Komentarze

 

Witam i pozdrawiam.

Chyba stanie się już regułą, że na tym poletku moja opinia niezgodna będzie z ocenami wystawianymi przez innych użytkowników. Tekst podobał mi się i zdecydowanie oceniam go wyżej niż średnia ocen, jaka obecnie widnieje przy tym tekście. Jest tajemnica, jest klimat… być może nieco przydługawe, ale na pewno znajdą się pasjonaci, dla których wręcz będzie zbyt krótkie. Pisz dalej. Zamieszczaj ile tylko masz… szlifuj nieustannie swój kunszt. Pewien autor poradnika dla młodych pisarzy stwierdził że „Pisarzem się nie stajesz. Pisarzem się rodzisz.”

Bardzo dziękuję za opinię.

Na oceny nie ma co patrzeć - dwie 1 pojawiły się dosłownie chwilę po dodaniu tekstu na stronę, może ktoś zaniża oceny innym, żeby jakieś dane teksty miały lepsze średnie. Trudno powiedzieć.

Ja bynajmniej nie mam zamiaru tracić czasu na dywagacje;]

Pisać będę, niedługo. W czerwcu skończę edukację, to będzie trochę więcej czasu.

Oceny są niestety bardzo niemiarodajne, choć takimi miały być w założeniu. Pozostaje przymykać na nie oko ze względu na to, że wyraźnie pokutuje tutaj opcja jak z Naszej Klasy – czyli komentarz za komentarz, ocena za ocenę. Ja się nie bawię w podobne historie i dlatego patrzę na to wszystko z dalekiej perspektywy. Pozdrowienia.

Do poczytania.

Nowa Fantastyka