- Opowiadanie: nexus28903 - Czterolistna koniczynka

Czterolistna koniczynka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czterolistna koniczynka

„Czterolistna koniczynka”

 

Kolejka podmiejska powoli sunęła do przodu. Za oknem wiatr rozmazywał deszcz.Widoku dopełniały szare, kotłujące się od wiatru, formujące nierzeczywiste, groźne kształty nisko biegnące chmury. W wagonie było zimno, rytmicznie stukały łączenia szyn, na rozjazdach szalony perkusista wygrywał werble w takt jazdy. Śmierdziało uryną i czymś jeszcze, wolałem nie zastanawiać się czym. Siedzieliśmy jako jedyni pasażerowie w ostatnim wagonie składu. Na twardym, czerwonym siedzeniu vis a vis siedziała Anna i przytulała naszą córeczkę, która teraz spała sobie w najlepsze. Nie mogłem sobie przypomnieć, dokąd jedziemy ani w jakim celu. W rzeczy samej, nie miałem pojęcia, dokąd jedzie ten pociąg. Nie pamiętałem niczego nie tylko z dnia wczorajszego, ale również z… Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam w zasadzie niczego. Jakieś przebłyski i strzępki wspomnień, zupełnie niepoukładane, nieklejące się w żadną sensowną całość. Wrażenie zanurzania się, jakieś odgłosy, luźne strzępki rozmów. Zupełny brak punktu odniesienia. Do tego wszystkiego boląca głowa i ściśnięty żołądek. "Chryste, przesadziłem z alkoholem i wyżarło mi mózg" – pomyślałem.

Nigdy wcześniej nie urwał mi się film. Jednak biorąc pod uwagę piekielne nalewki Piotra, mojego najlepszego przyjaciela, wszystko było możliwe. Z braku lepszej alternatywy oraz bazując na moim samopoczuciu, postanowiłem przyjąć taką właśnie wersję wydarzeń. Tak, z pewnością wracamy właśnie do domu po niezłej imprezie, sądząc po Zosi, dla niej też udanej. Jedynie Anna nie wydawała się zachwycona obrotem spraw.

Moje serce biło nierówno i jakby z oporem. Kilka uderzeń, pauza, jedno porządne walnięcie, które powodowało, że mrowiła mnie cała głowa. Cholerny kac. Że też nie zatrzymałem się w porę. Teraz żona bezlitośnie wykorzysta okazję, żeby to napiętnować. I będzie miała rację.

Wyobraziwszy sobie tę perspektywę, w myślach skrzywiłem się, jakbym wypił łyk soku z cytryny. Kilkudniowy zarost drapał i kłuł niemiłosiernie dłoń, drapiącą uporczywie swędzące pod uchem miejsce.

– Kochanie…. powiedziałem, patrząc na żonę. Pytające spojrzenie zagłuszył huk uderzającego niedaleko pioruna. Kolejne błyski. Zbierało się na burzę. Zosia obudziła się i ciaśniej przytuliła do mamy.

– Mamusiu, boję się.

Anna głaszcząc ją po głowie popatrzyła na mnie z dezaprobatą i powiedziała:

– Nie bój się, córeczko. Niedługo dojedziemy do domu. Gdyby tylko twój tatuś nie wypił tyle wczorajszego wieczoru, nie musielibyśmy teraz tutaj siedzieć.

Moje przypuszczenia potwierdziły się. Przesadziłem. Ciekawe, to mi się w zasadzie nie zdarza.Nie licząc kilku incydentów, w dawnych czasach, kiedy to potrafiłem zasnąć w łazience obejmując czule kibel. Minęło jednak trochę czasu i oplatanie sedesów wyszło z mody. Starałem się nigdy nie przekraczać swojej maksymalnej dawki.

"A może było coś jeszcze poza alkoholem? Jakaś trawka? Coś mocniejszego?" To by mogło tłumaczyć całkowity zanik pamięci i sieczkę w mózgu. Anna nie piła z zasady. Było mi głupio pytać ją teraz o to, co się wydarzyło i czy przypadkiem nie wie, dlaczego nic nie pamiętam. Pomyślałem sobie, że to na pewno krótkotrwały efekt i pamięć powinna wrócić w miarę szybko.

"A jeśli nie wróci?" – zapytał hipochondryk w mojej głowie. Nieprzyjemna to była myśl. Postanowiłem chwilowo się tym nie martwić i wróciłem do podziwiania widoków za oknem.

Burza rozkręcała się na dobre. Raz po raz błyskało i grzmiało. Za oknem nie widać było żadnych budynków. Szara przestrzeń pól po obu stronach, rachityczna zieleń pojedynczych źdźbeł trawy, jakieś krzaki. Przypomniało mi się, kiedyś dawno, w dalekim i zimnym kraju na północy, w Norwegii, łowiłem ryby z Piotrem. Poszliśmy nad jezioro opodal miejsca, w którym mieszkaliśmy z mocnym postanowieniem. Nie złowiliśmy nic, ale w krzakach znaleźliśmy kompletny namiot, a ja, z nudów, wyławiałem różne rzeczy z dna jeziora.

 

Norwegia ma śliczną naturę i niezaśmieconą, więc śmieci nie było, ale na dnie, dzięki przejrzystej wodzie, dojrzałem siatkę na zakupy z nadrukiem REMA1000, co wydało mi się nieco dziwne, ponieważ nie powinno jej tam być. Norwegowie dbają o środowisko. Zarzuciłem spinning i zacząłem holować znalezisko w górę.

 

– Ciężko idzie coś ta siatka – krzyknąłem do Piotra, który właśnie gasił papierosa.

– To pewnie opór wody – odpowiedział.

 

Piotr był bardzo mądrym człowiekiem. Był w moim wieku, podobnie jak ja nosił okulary, miał gęste, kręcone włosy, w odróżnieniu od moich rzadkich i długich. W moim przekonaniu znał odpowiedzi na większość pytań, których ja nie umiałem nawet zadać. Cóż, ja skończyłem jedynie podstawówkę, on skończył studia. Pan Magister Inżynier versus Człowiek Bez Wykształcenia. Nie przeszkadzało to nam jednak być przyjaciółmi. Byłem mu wdzięczny za to, że nie zachowuje się z wyższością, że możemy normalnie rozmawiać i przyjaźnić się. Opór, który stawiała torba z Remy, okazał się być spowodowany sześcioma butelkami piwa Ringness, które ktoś kiedyś pewnie tam wrzucił, żeby się schłodziło. Niestety, nie potrafiliśmy się oprzeć pokusie i wypiliśmy piwko, co do kropelki. Wyprawa nie zakończyła się totalną klęską i do domu wróciliśmy w świetnych humorach.

Nie trzeba dodawać, że i tak nikt nam nie uwierzył, kiedy później o tym opowiadaliśmy.

"Ciekawe, że pamiętam wydarzenia sprzed wielu lat a nie mogę sobie przypomnieć ostatnich paru dni" – pomyślałem. Alzheimer? Ale w moim wieku? Z zamyślenia wyrwał mnie nagły błysk. Walnęło naprawdę blisko. Huk był potężny, zadrżały szyby w wagonie, przestaliśmy na chwilę słyszeć hałas pociągu. Deszcz jeszcze się nasilił. Zamknąłem dłoń Zosi w swojej, żeby dodać jej odwagi. Anna też wydawała się nieco przejęta.

 

Od czoła wagonu zaczęły nas dochodzić dziwne dźwięki. Chrobotanie jakby, trzeszczenie. Zdałem sobie sprawę, że było tak przez cały czas, tylko w miarę jednostajnie. Pewnie dlatego nie zwracaliśmy na to zjawisko uwagi. Teraz niepokojące dźwięki stawały się coraz głośniejsze. Anna spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Wzruszyłem ramionami. Nie chciało mi się sprawdzać, co to takiego.

Nagle chrobotanie przekształciło się w okropne warczenie. Takie samo, jak podczas remontu w bloku, kiedy wiercisz dziurę pod kołek i nagle trafiasz na pręt, który dodatkowo urozmaica tło dźwiękowe jadowitym wizgiem dartego metalu. Nie zdążyliśmy się na dobre przestraszyć, kiedy ten dźwięk urwał się gwałtownie. A wraz z nim wszystkie inne dźwięki. Całkowita cisza. Teraz przestraszyłem się nie na żarty.

"Ogłuchłem?" – pomyślałem i na wszelki wypadek krzyknąłem patrząc na żonę:

– Słyszysz mnie?

– Tak, ale nic poza tym.

– Mamo, już nie ma burzy? – zapytała zdziwiona Zosia.

Burze nie kończą się ot tak po prostu, ani tym bardziej całkowitą ciszą. Zastanowiło mnie coś jeszcze. Całkowity brak wibracji wagonu. Rozejrzałem się. Skład stał w szczerym polu. Na zewnątrz błyski piorunów nie ustawały, ale nie słyszeliśmy grzmotów.

– Zrób coś – powiedziała Anna. Nieśmiertelny tekst żony. I co niby mam zrobić? Może jajecznicę?

Prośba żony jednakowoż zmobilizowała mnie do działania. Wstałem – zostań tutaj, pójdę do przodu

i sprawdzę, co się stało. Kiwnęła głową. Zrobiłem dwa kroki w kierunku czoła wagonu. Minąłem drzwi wśród bezdźwięcznych błysków. Wyjąłem komórkę. Brak dostępnych sieci. Pięknie. Zegarek też raczej nawalił, pusty ekranik nie pokazywał godziny. Spojrzałem przed siebie, byłem już parę kroków od drzwiczek oddzielających nasz wagon od drugiego. Nikogo tam nie widziałem.

Przypatrując się przez szybę drzwiczek przegapiłem moment, w którym przestrzeń w drugim wagonie zaczęła się jakoś dziwnie zachowywać. Mrugnąłem. Zjawisko nie ustąpiło.

Obiekty traciły ostrość konturów i wybrzuszały się i krzywiły jakby odbite w krzywym zwierciadle. Ogarnięty przerażeniem cofnąłem się odruchowo parę kroków do tyłu. Nie wiedziałem, co powiedzieć żonie. Odwrót zajął mi trzy razy mniej czasu niż wycieczka do łącznika wagonu, czyli jakieś półtorej sekundy. Właśnie miałem podjąć próbę opisania tego, co widziałem, kiedy w całkowitej ciszy otworzyły się drzwi. Z zewnątrz, mimo uderzających często piorunów, nie dobiegał żaden dźwięk.

– Wysiadamy, szybko – powiedziałem, obejrzawszy się za siebie. Odkształcenie przestrzeni było teraz bliżej, już w naszym wagonie i przybierało na sile. Wybiegliśmy na zewnątrz. Uderzyły w nas dźwięki burzy, huk i grzmot piorunów, świst wiatru, zacinający deszcz. Grube krople bębniły o pordzewiała miejscami, pomalowaną na żółto blachę na dachu wagonu. Poza nami nie było na zewnątrz innych pasażerów. Nie miałem czasu się nad tym zastanowić.

– Cholera, zostawiłem w środku plecak. Tam są dokumenty i pieniądze – wykrzyczałem.

Nie czekając na odpowiedź wbiegłem z powrotem przemoczony do suchej nitki.

W środku w całkowitej ciszy ponad połowa przestrzeni wnętrza została już w jakiś dziwny sposób odkształcona. Czułem, że nie jest to dobry moment, żeby sprawdzić, co jest po drugiej stronie króliczej nory. Naprawdę nie miałem na to ochoty. Chwyciłem plecak, jednocześnie drzwi wagonu zamknęły się. Szarpałem i kopałem, nie dały się otworzyć. Na zewnątrz Anna i Zosia stały skulone i przytulone do siebie w strugach deszczu. Patrzyły na mnie przerażone. Nad ich głowami pojawiła się dziwna chmura. Cienka, owalna, długa, o nieco jaśniejszym odcieniu szarości od reszty zachmurzonego nieba. Z tej niby chmury dokładnie nad głowami moich dziewczyn zaczął tworzyć

się wir. Wrzeszczałem, żeby uciekały, machałem rękami, pokazywałem w górę, ale tylko stały tam bezradnie. Płakały. Wir spadł na nie znienacka, był przezroczysty, długi i poskręcany. Kończył się gdzieś w chmurach. Porwał je do góry. Widziałem, jak się oddalają, wtulone w siebie powoli obracające się, coraz mniejsze postacie. Padłem na kolana w niemym szlochu, skrobiąc paznokciami te cholerne drzwi. Odkształcenia przestrzenne były już o centymetry

ode mnie. Dopadły mnie. Zrobiło mi się niedobrze, poczułem, jakbym zjeżdżał windą szybkobieżną.

Poza tym nic się nie stało. Zjawisko ustąpiło samo. "Czyżbym miał halucynacje?" – pomyślałem.

Czy to możliwe, że na imprezie wziąłem coś, co zadziałało z opóźnieniem? Tymczasem na zewnątrz zaczęło się przejaśniać.

 

Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Wybiegłem. Wokół pustka, zielona łąka. Poczucie straty rozrywało mi wnętrzności. Gorączkowo szukałem planu, sposobu, którego mógłbym użyć, żeby… Uświadomiłem sobie, że nie wiem, co mam zrobić. Usiadłem na ziemi, zakryłem twarz dłońmi. Brudne ręce mogą być przyczyną wielu groźnych chorób, pomyślałem. Absurdalna myśl w tej sytuacji.

Skład pociągu ruszył nagle, jakby nic się nie stało. W rękach trzymałem czarny plecak, z którym właściwie się nie rozstaję. Trzymam tam masę dziwnych rzeczy. Niestety, rozwiązania sprawy tam nie było. Zacząłem powątpiewać w realność tej sytuacji.

"To przecież niemożliwe" -mówił koleś w mojej głowie. "Takie rzeczy się nie zdarzają.

No, chyba że w kinie. Matrix i tak dalej. Ale tu… Zapewne leżysz dalej okręcony wokół sedesu i masz kiepski odlot na własną prośbę. Pozlepiało ci neurony w mózgu, niektóre w taki sposób, że efektem tego są twoje halucynacje. Powstały zwarcia, przekłamania na łączach między neuronami, ponowienia transmisji danych, których odbiór nie został potwierdzony, niekompletna informacja jest uzupełniana jakimś upiornym algorytmem z twojej podświadomości. Wychodzą z tego majaki. Realne koszmary. Jakby twój mózg generował ulepszoną rzeczywistość bezpośrednio nakładając interpretację bodźców na kanał wizyjny. W rezultacie widzisz więc dwie równoległe rzeczywistości, jedną ulepszoną wizjami twojego zatrutego umysłu a drugą zwyczajną, prawdziwą."

"To raczej mało prawdopodobne." – drugi głos należał do kobiety. "Wszystko, czego doświadczyłeś

było przecież realne. Nieważne, jak absurdalnym się to mogło wydawać, twojej żony i córki nie ma teraz z tobą, twój pociąg odjechał a ty siedzisz sam nie wiadomo gdzie."

– Gdzie ja właściwie jestem? – zapytałem głośno sam siebie. Nie znałem odpowiedzi na to pytanie.

Na horyzoncie dogasała burza. Zachciało mi się spać. Prawdopodobnie reakcja na stres i nadmiar wrażeń. Oczy same się zamykały. Sen spadł na mnie gwałtownie, bez ostrzeżenia.

Ostatnią rzeczą, którą świadomie zarejestrowałem, była łażąca mi po bucie mrówka.

 

Mrówka była wyposażona w czułki, standardowy odwłok mrówczy, parę potężnych, przypominających szczypce szczęk, duże, wyłupiaste oczy. Nie było w niej nic niezwykłego, no, może poza faktem, że była mniej więcej mojego wzrostu i stała na tylnych odnóżach.

Nie wiedzieć czemu wcale mnie to nie zdziwiło. Szczęki poruszyły się. Rozległ się ni to chrzęst ni to chrząkanie knura.

Poczekaj, powiedziałem. Wyciągnąłem swoją komórkę. Teraz miała już zasięg, ale nie rozpoznałem nazwy sieci. Posiadała ogromną ilość nowych funkcji, z których jedna rzuciła mi się od razu w oczy.

Tłumaczenie dialektu Formica Aquilonia na język polski. Wybrałem opcję i z telefonu popłynęły zrozumiałem dźwięki.

– rrhhh. Wdepnąłeś w niezłe szambo, człowieku – rzekła mrówka. Czułki poruszały się chaotycznie. Rudy odwłok lekko się kołysał.

– Słucham?

– Mówię, że siedzisz w gównie po uszy.

– Ja…nie rozumiem.

– Jak zwykle wszystko sprowadza się do kwestii wyboru. Wolna wola i tym podobne bzdury.

– Gdzie jesteśmy? Co to ma wszystko znaczyć? Przecież ciebie nie ma. Pamiętam, że zasnąłem, więc z pewnością to mi się śni. Musisz być zatem konstruktem mojej wyobraźni.

– Zadziwiająco dobra pamięć – z głośnika komórki rozległ się szyderczy rechot.

– No dobrze. Uważasz, że śpisz i że rozmawiasz z wytworzoną przez twój mózg projekcją, więc w gruncie rzeczy rozmawiasz sam ze sobą. Próbujesz znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla tego, co cię spotkało. Czy dobrze to wyraziłam?

– Dokładnie tak. I nic nie pamiętam.

– Nic?

– Jakieś strzępki wrażeń kinestetycznych. Fragmenty rozmów. Twarze, które nic mi nie mówią. Pamiętam swojego przyjaciela. Wymazano mi pamięć? Czy przesadziłem z dragami?

– Ani jedno ani drugie. Nie odpowiem na twoje pytania dopóki sam nie poznasz odpowiedzi.

Rozejrzałem się. Dopiero teraz zauważyłem, że rozmawiamy na plaży. Stoimy na niebieskim piasku, nieopodal kojąco szumiących fal lazurowego morza. Wiał lekki wietrzyk. Było bardzo przyjemnie. Nierealnie przyjemnie.

– Dobrze wiesz, że nie może być racjonalnego wytłumaczenia tego, co się stało.

Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają.

– Cóż, nawet najbardziej nieprawdopodobne rzeczy są tylko mało prawdopodobne.

– Jak może mi to pomóc w odzyskaniu rodziny?

– Wydaje mi się, że aby poznać prawdę, musisz wejść znacznie głębiej w swoją podświadomość. Być może wtedy znajdziesz sposób.

– A może jaśniej trochę? – zaczynała mnie już irytować ta gadanina. Czułem, że tracę czas. Ile go już upłynęło? Nie miałem pojęcia. Zegarek pokazywał jakieś dziwne znaki, nie potrafiłem ich zinterpretować. Zadzwonić? Ale we śnie? Szlag, trzeba się obudzić. Ale jak?

– Jak stąd wyjść? – zapytałem.

Z komórki rozległ się dźwięk przypominający rechot zepsutej nakręcanki. Owad zaczął powoli rozpływać się, odwłok tracił swoją srebrzysto brązową barwę i stawał się przezroczysty. Na koniec ze słuchawki dobiegło jeszcze tylko "miłego dnia" – po czym natąpiła cisza, a mrówki już nie było.

"Szlag, jak zwykle. Kiedy tylko człowiek naprawdę potrzebuje pomocy to zawsze jest zdany sam na siebie." Nagle przyszło olśnienie. To tylko sen. Mój sen. Skoncentrowałem się i wyciszyłem. Powoli napiąłem mięśnie, jak przed skokiem. Wyobraziłem sobie rakietę Atlas, gotową do startu, napełnioną paliwem. Czekającą na sygnał. Kontrola przedstartowa zakończona. Wszystkie systemy w gotowości, kontrolki świecą zielonym kolorem. Pilot zgłasza gotowość do startu. W myślach przełożyłem zapadkę opisaną jako „silnik główny” na „włączony”.

Czułem, jak mój statek wibruje, kiedy pompy z pełną mocą tłoczą setki litrów paliwa do komory zapłonowej, z której pod postacią gorącego gazu trafia do dysz wylotowych. W słuchawkach brzmiało jednostajne odliczanie…6..5..4..3..2..1.. start. Niech Bóg cię prowadzi. Błysk. Wstrząs. Huk. Potworna siła wgniata mnie w fotel. Czuję wibrację pracującego na najwyższej mocy silnika. Za chwilę białe pierze chmur jest już pode mną.

W górze błękit i czekające gwiazdy.

 

 

Tymczasem w zupełnej ciszy powolutku unoszę się ponad plażę i morze. Wznoszę się coraz szybciej, wysiłek mentalny jest coraz mniejszy. Jakbym sobie przypominał. Przebijam się przez biały puch chmur. Nad nimi słońce. Pode mną morze już mniejsze, w oddali plamy miast. Nitki dróg. Wznoszę się coraz szybciej. Nie kontroluję już tego procesu. Udało mi się go zapoczątkować, ale teraz jestem już tylko biernym widzem. Krzywizna Ziemi, piękna niebieskawa kula.

Biało szary Księżyc. To wszystko się oddala. Pięknie oświetlone miasta po tej stronie, na której akurat jest noc. Coraz szybciej i dalej. Mijam Marsa, Saturna. Układ słoneczny jest już wspomnieniem. Nieruchome dotąd gwiazdy jakby leciutko zaczęły się poruszać. Dziwne, przecież gwiazdy są nieruchome. Tak mi się przynajmniej zdawało do dzisiaj.

Układy planetarne migają mi przed oczami mijane w potwornym pędzie. Jest jasno jak w dzień od mijanych gwiazd. Nagle robi się ciemniej. Pode mną Droga Mleczna. Ogrom materii. Wokół inne galaktyki, rozjaśniane blaskiem swoich gwiazd. Cudowne kolory rozświetlonych gazów i niesamowite kształty. Mijam je jedna po drugiej. Za chwilę pęd jest tak wielki, że czuję się jak na oświetlonej autostradzie. Galaktyki przechodzą powoli w rozmazane smugi światła o różnym natężeniu. Jest coraz jaśniej. Jest jasno jak w dzień. Nie czuję ruchu, ale wiem, że poruszam się szybciej, niż cokolwiek, co mogę sobie wyobrazić. Jasny błysk. Zamykam oczy, ale nie pomaga. Zakrywam je dłońmi i zasłaniam powieki. Światłu to nie przeszkadza. Dalej oślepia i przepala na wylot. W końcu po dłuższej chwili stopniowo słabnie. Mogę już otworzyć oczy. Przede mną potworna kula ognia. Pulsująca i wciąż rozszerzająca się. Piękna i przerażająca zarazem. Oddalająca się. Lecę coraz szybciej. Poza światłem za mną nie ma wokół nic. Pustka. Mrok pustej przestrzeni.

Światło słabnie znacznie na skutek oddalenia. Czuję się jakbym jechał pociągiem w tunelu, na którego końcu widać światełko. Moje jest coraz słabsze. W końcu i ono znika. Całkowita ciemność. Zniknęło wrażenie ruchu. Straciłem orientację przestrzenną. Całkowity brak bodźców.

Nie wiedziałem, czy lecę jeszcze czy już nie. Czas nie istniał. Spojrzałem odruchowo na zegarek, podświetlając jego cyfrowy wyświetlacz. Godzina zero i zero, data zero i zero, sekundy nie odmierzały się. Poczułem bardziej niż zobaczyłem, że zbliżam się do czegoś. Czegoś, czego nie potrafiłem opisać. Wymykało się postrzeganiu w sposób umożliwiający werbalizację wrażeń. Za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że już potrafię dostrzec jakieś szczegóły, te zmieniały się i zamazywały.

W przestrzeni przed mną pojawił się obiekt, który w moim mózgu wywoływał szereg dziwnych, niczym nie powiązanych skojarzeń. Wydawał się mały, przypominał sześcian podzielony na wiele małych wewnętrznych sześcianów, odgraniczonych świetlistymi liniami. Tyle mogłem dostrzec, jednakże czułem, że jest tylko manifestacją znacznie większej i bardziej skomplikowanej struktury.

Zbliżałem się. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z ogromu zjawiska. Zmierzałem w stronę jednego z sześcianów zewnętrznych, którego granice za chwilę wypełniły całą widzianą przeze mnie przestrzeń. Nie mogłem zmienić kierunku ruchu. Leciałem w sam środek. W przestrzeni przede mną pojawił się nagle jakiś napis. Zdaje się, że zatrzymałem się przed nim, ponieważ nie powiększał się.

I znów nie mogłem nic odczytać, znajome kształty liter zmieniały się nieustannie, za każdym razem tworząc inne, dziwne kombinacje, kiedy tylko usiłowałem się dokładniej przyjrzeć.

Litery jarzyły się zmiennymi kolorami, jak w jakieś starej grze video z lat 80. Trochę to przypominało Defendera, w którego kiedyś grywałem całymi godzinami. Nic nie przychodziło mi do głowy.

Wyjąłem komórkę. Na jej ekranie krwiście czerwonymi literami jarzył się migający napis: „DOSTĘP ZABRONIONY”. No ładnie. – Chcę stąd wyjść. Chcę się obudzić. Słyszycie? – Krzyknąłem w przestrzeń przede mną. Litery jakby się zmieniły. Napis na ekranie komórki zmienił kolor. Litery były teraz bursztynowe na ciemnym tle. „MUSISZ MIEĆ KLUCZ LUB ODPOWIEDZIEĆ NA PYTANIE”

– Nie mam klucza. Nie lubię zagadek. Co jeśli nie będę chciał grać według twoich reguł?

Literki ułożyły się w napis: „NIE ZOSTANIESZ PRZEPUSZCZONY”

Nie spodobało mi się to. Chyba jednak nie było innego wyjścia. – Dawaj tę zagadkę – powiedziałem.

– Ile mam czasu na odpowiedź – zapytałem szybko. Na ekranie litery przekształciły się i odczytałem

„CZAS NIE ISTNIEJE”

Ekran komórki zgasł. Otoczenie wokół mnie uległo zmianie. Znów miałem poczucie orientacji w przestrzeni. Stałem teraz na przezroczystej tafli szkła. Było ciepło, cicho i przyjemnie.

Przede mną pojawił się pomniejszony obraz struktury, którą niedawno miałem okazję obserwować. W mojej głowie coś kliknęło. Jakby ktoś przestawił jakiś włącznik. Ciekawe uczucie. Nagle wiesz coś, czego przed chwilę jeszcze nie wiedziałeś. W przestrzeni pod obrazem pojawił się napis. Sięgnąłem po komórkę i zamarłem. Mogłem go przeczytać bez żadnych problemów. Na ekranie widniało pytanie: „CZYM JESTEM?”

Bez chwili namysłu odparłem w tym samym języku, w którym zadane zostało pytanie:

 

– Jesteś interaktywną matrycą energetyczną, w której zawarte są wszystkie informacje o tym, co było, jest i będzie. Istniejesz dzięki reakcji samopodtrzymującej syntezy informacji, jesteś jej konglomeratem, dzięki tobie istnieją wszechświaty i cywilizacje, inicjujesz powstawanie wciąż nowych powiązań i kombinacji, każdy bajt informacji we wszechświecie pochodzi od ciebie i wraca w zmienionej postaci niosąc energię i nową wartość, która podtrzymuje twoje istnienie. Tworzysz nas, istniejemy w twoim wnętrzu, jesteśmy twoimi oczami, rękami i dłońmi. To dzięki tobie uzyskujemy odpowiedzi na niewypowiedziane pytania, dzięki tobie w ułamku sekundy poznajemy rozwiązanie naszych problemów, jesteś naszą bezgraniczną nirwaną. Nie możesz istnieć bez nas my nie możemy istnieć bez ciebie. Jednocześnie jesteś dla nas doskonale nieuchwytny, niewidoczny, nienamacalny. Poprzez swoją wszechobecność niezauważalny. Powstałeś w wyniku nałożenia się na siebie układów entropii, co spowodowało lokalne zagęszczenie prawdopodobieństw w przestrzeni nieeuklidesowej. Zaistniałeś jako pojedynczy bit informacji, który rozwinął się multiplikując w nieskończoność aż powstał byt świadomy. Jesteś skutkiem i przyczyną, początkiem i końcem.

 

Nie miałem pojęcia, skąd to wiedziałem. Może na jakimś poziomie mój prymitywny mózg obszedł zabezpieczenia i dostał się do głębszych pokładów podświadomości.

– „ODPOWIEDŹ PRAWIDŁOWA. TRANSFER W TOKU”

– Transfer? – nie zdążyłem się nad tym głębiej zastanowić, bowiem w następnej sekundzie leciałem gdzieś w jakimś świetlistym tunelu. Ciemność.

 

Poczułem chłód. Bolała mnie głowa. Mokre włosy lepiły się do czoła. Otworzyłem powoli oczy. Leżałem na prawym boku na nieco błotnistej łączce. Podniosłem się powoli do pozycji siedzącej. Brudne ręce. Swędziała mnie kostka. Zajrzałem pod skarpetkę. No tak, pogryziona przez coś, pewnie przez mrówki, których tu wszędzie sporo biegało.

Serce kolebało się nierówno, dostarczając dodatkowych atrakcji mojemu i tak już wymęczonemu ciału. Sięgnąłem do plecaka. W połowie ruchu zamarłem. Zastanowiłem się, co też jest w nim tak drogocennego, że zdecydowałem się po niego wrócić. Czy jest w nim coś, co mogło mi się przydać w odnalezieniu rodziny? Nawet przez chwilę nie wątpiłem w to, że żyją. Niczym nieuzasadnione przeczucie, wiedza, która wzięła się nie wiadomo skąd. Z plecaka wyjąłem do połowy opróżniony blister. Tabletki na wyrównanie rytmu serca. Od wielu lat leczyłem się na arytmię. Podobno wada wrodzona. Była też i butelka wody. Połknąłem jedną tabletkę. Spłukałem resztki jej gorzkiego posmaku paroma łykami wody mineralnej z plastikowej butelki. Ciekawe czy to rzeczywiście woda mineralna czy zwykła kranówa. Kiedyś gdzieś czytałem, że właściwie nie ma różnicy.

Czekając na działanie leku, na siedząco jeszcze, rozglądałem się wokół. Słońce grzało, chmur, tym bardziej burzowych, nie było widać. Moje przemoczone ubranie zaczęło powolutku wysychać.

Zajrzałem ponownie do plecaka. Wyjąłem portfel i zajrzałem do niego. Dowód osobisty. Adres. Numer PESEL. Imię i nazwisko, które zupełnie nic mi nie mówiło. W kieszeniach kurtki i spodni poza paczką chusteczek jednorazowych i gumą do żucia nie znalazłem nic użytecznego.

Zaszumiało mi w głowie. Alkohol – pomyślałem – niegroźny, jeśli używany zgodnie z instrukcją. Uśmiechnąłem się sarkastycznie do swoich myśli. Powoli podniosłem się, zarzuciłem plecak na ramię i podszedłem do torów. W którą stronę pójść? Postanowiłem iść w kierunku zachodzącego słońca. Bardzo lubię spacerować po torach kolejowych. Oczywiście, to niebezpieczne, przecież w każdej chwili może nadjechać pociąg. Stawiając stopy powolutku na kolejnych podkładach, czułem, jak wracają mi siły. Serce biło miarowo i spokojnie.

 

Późnym wieczorem dotarłem wreszcie do domu. Mieszkaliśmy w jednej z tak zwanych przejściowych kamienic na Woli. Stare budownictwo. Brama wejściowa, podwórze, kolejna brama, kolejne podwórze, i tak aż do śmietnika. Dalej był pusty pac po pałacyku, który spłonął wiele lat temu. Bawiłem się w nim jako młody dzieciak. Lubiliśmy z kolegami z podwórka włazić w najciemniejsze zakamarki tego budynku. W końcu kiedyś jacyś menele podpalili ten niezamieszkały kawałek historii Warszawy. Bardzo tego wszyscy żałowaliśmy, w pobliżu nie było równie ciekawego miejsca

do zabawy. Cóż, wszystko przemija i nieustannie się zmienia. Niektóre rzeczy trwają dłużej niż inne, ale to tylko kwestia czasu, zanim zmienią się lub ulegną zniszczeniu. Lekko odrapany brąz farby na klatce schodowej i chrobot klucza w zamku. Od progu powitał mnie nasz kot. Straszny spaślak, szarobury dachowiec, łasił się do mnie, miauczał, przymilał. Miałem już pełno sierści na nogawkach i wciąż jej przybywało, ponieważ pieszczotom nie było końca. Mogło się to skończyć tylko w jeden sposób, marsz do kuchni i napełnienie miseczki karmą i drugiej, świeżą wodą.

Zdjąłem i porzuciłem plecak w przedpokoju. Podświadomie spodziewałem się, że przywita mnie żona i córka. Mieszkanie było puste, nie licząc kota oczywiście. Moje ubranie nie pachniało już najlepiej, zdjąłem je czym prędzej. Włączyłem telewizor. Wiadomości. Odprowadzały mnie do łazienki, do której właśnie szedłem zdejmując po drodze resztę ubrań. Wstawiłem wodę na herbatę.

Kot zajadał kolację. Zmywałem z siebie szaleństwo tego popołudnia. Długo stałem pod strumieniem ciepłej wody, w ten sposób moje łzy nie były widoczne. Ginęły w niekończącym się wodospadzie kropelek. Wyszedłem spod natrysku i wytarłem się do sucha. Włożyłem nowe ubranie.

W kuchni czajnik już dawno się wyłączył. Poczułem , że jestem głodny. Robiąc kanapkę nie myślałem o niczym. Całkowita pustka w głowie. Spiker beznamiętnym głosem wygłaszał kolejne kwestie czytane z promptera. Smarowałem chleb smalcem a w mojej głowie odbijały się jego słowa.

– Jak donoszą nasi korespondenci z USA, Pentagon zamierza przeznaczyć znaczne fundusze na badania technologii biocybernetycznych. W ciągu najbliższych dziesięciu lat Stany Zjednoczone zamierzają podwoić budżet na badania zaawansowanych technologii wojskowych, w tym produkcję superkomputerów, zdolnych do . . .

– A niech się wyrzynają, co mnie to wszystko obchodzi. Pieprznięci jankesi – pomyślałem krojąc cebulę. Prezydent Rosji, Jevgenij Sakaszwili, potępił politykę zbrojeniową Stanów Zjednoczonych i zagroził . . .

Ugryzłem kęs gotowej kanapki. Przyjemny smak rozszedł się po moim podniebieniu. Popiłem piwem, które właśnie wyciągnąłem z lodówki, herbaty nie chciało mi się robić. Dopiero teraz poczułem, jaki jestem zmęczony. Kot wskoczył mi na kolana i mrucząc przyjemnie, zaczął zwijać się w kółko chcąc znaleźć dla siebie najlepszą pozycję.

– Na tym kończymy prognozę pogody. W ostatnich dniach występujące na obszarze Polski Centralnej gwałtowne zjawiska pogodowe spowodowały szereg szkód. Lokalne trąby powietrzne zrywały dachy z domów, ulewny deszcz doprowadził do wielu podtopień. W najbliższym czasie nie zanosi się . . .

Lekko zakręciło mi się w głowie. Spojrzałem na stolik. Stały tam już trzy puste puszki. Trzeba się podnieść po następną. Napinając mięśnie i pokonując opór kota zatrzymałem się. Coś było nie tak.

Z ekranu TV patrzyła na mnie nieruchoma twarz spikera. Spiker trzymał w ręku plik kartek i wyraźnie się na mnie gapił. Na mnie. Włoski na karku lekko mi się zjeżyły.

– Gówniany program – powiedziałem półgłosem i przełączyłem kanał. Ta sama gęba, wszędzie.

Na każdym kanale. Nacisnąłem przycisk wyłącznika na pilocie. Nic się nie stało. No, może poza ironicznym uśmiechem siwego, starszego pana w okularach, który patrząc na mnie przekładał plik kartek na ekranie telewizora.

– Zaraz, ktoś popieprzył wydruki, chwila….tak, jest, już mam. – Chrząknął.

– Proszę Pana, powiedział, patrząc prosto na mnie. Manipulowanie przy odbiorniku nie ma sensu. Poza tym wcale nie uważamy, że nasze programy są gówniane. Wyniki badań oglądalności mówią coś wręcz przeciwnego, proszę Pana.

"O Chryste, pomyślałem jeszcze nigdy nie miałem takiej popieprzonej halucynacji. Jestem chory"

Muszę iść do lekarza. Prawdę mówiąc, nie przypominałem sobie ani jednego zdarzenia, które mógłbym określić w swoim życiu mianem halucynacji właśnie.

Spiker tymczasem niezrażony przełożył kolejną kartkę.

– Pomoc medyczna nie jest Panu potrzebna; obraz leciutko falował.

– Proszę się nie denerwować – czytał dalej z kartki. – Za chwilę wznowimy nadawanie standardowego programu, jednakże chcielibyśmy najpierw przekazać Panu pewną informację. O tym, co Pan z nią pocznie, (tu przełożył kolejną kartkę) zdecyduje Pan sam. W końcu jest Pan wolnym człowiekiem, obdarzonym wolną wolą. Nie wszyscy mają to szczęście.

– Kim jesteś – zapytałem. Spiker uśmiechnął się, profesjonalnie, zimno, telewizyjnie.

– Nie ma znaczenia, kim jestem. Ten kanał komunikacyjny działa jednostronnie, dlatego, jak Pan zapewne zauważył, czytam z kartek. Zresztą kartki to tylko symbol, dla Pana wygody. Miało miejsce pewne zdarzenie, które, jak mniemam, miało niebagatelny wpływ na Pana dotychczasowe życie. Pewnego rodzaju anomalie, które . . .

 

– Oddajcie mi żonę i córkę, wy gnoje – zerwałem się z kanapy, strącając kota, puste puszki po piwie, które z brzękiem potoczyły się po podłodze. Rozległo się pukanie do drzwi. Spiker z ekranu spojrzał nerwowo w prawo, w kierunku drzwi wejściowych do mojego mieszkania. Pukanie rozległo się ponownie. Spojrzałem na ekran telewizora, leciała jakaś telenowela. Podszedłem do drzwi i spojrzałem przez wizjer. Dwóch smutnych facetów w ciemnych garniturach, ciemnych okularach, białych koszulach i czarnych krawatach.

– Czego!? – Krzyknąłem przez zamknięte drzwi wybałuszając oko przez wizjer. Jeden z facetów powolnym ruchem sięgnął i zdjął okulary. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Moje ciało przeszedł dreszcz. W mózgu pojawiła się jedna myśl, która świdrowała mi czaszkę – bądź posłuszny. Nie bój się.

Otworzyłem drzwi bez dalszych pytań. Panowie powoli weszli do środka. Drzwi zamknęły się.

Kot, który przybiegł na powitanie, zjeżył sierść, zasyczał i uciekł przebierając jak najszybciej nogami w najdalszy zakątek mieszkania.

– Czym mogę panom służyć – zapytałem.

– Podwiń rękaw – bez ceregieli zażądał ten wyższy. Nie widziałem sensu w stawianiu oporu.

Kiedy wbijał mi igłę, czułem prawie wdzięczność. Potem nie czułem nic.

 

Biegałem po łączce za stodołą u mojej babci na wsi. Zielony dywan czterolistnych koniczynek mile łechtał moje bose stopy. Podszedłem do kretowiska z wiaderkiem i łopatką i zacząłem je z lubością rozkopywać. Będzie babka. Świeciło słońce, z pobliskiej akacji bzyczało równomiernie całe stado pszczół. Pachniały kwiaty. Dwa kwiatki szczególnie mi się podobały. Patrzyłem na nie jak urzeczony. Wyciągnąłem rękę żeby ich dotknąć. Nagły błysk sprawił, że zamknąłem oczy. Wstrząs i potężny grzmot. Upadłem. Zrobiło się strasznie gorąco. Słyszałem, jak przerażonym głosem woła mnie babcia. Wiało tak silnie, że nie mogłem ustać na nogach. Daleko, na horyzoncie, podnosił się ogromny, pomarańczowy u dołu, szarobury u góry grzyb eksplozji. Tworzył brudną chmurę, z której strzelały pioruny. Rozpłakałem się.

 

Lampa sufitowa świeciła bardzo jasno. Patrzyłem na nią z półleżącej pozycji opierając zadartą do góry głowę na poręczy krzesła. Facet, który szarpał mnie za ramię, masował teraz swoją dłoń. Poczułem dojmujący ból szczęki, z nosa kapało coś wilgotnego. Chciałem się wytrzeć, jednak wtedy dotarło do mnie, że nie mogę się poruszać. Siedziałem przywiązany do krzesła. Goście w czarnych marynarkach gapili się na mnie. Nie było okien. Pokój był zalany jasnym światłem, było gorąco duszno. Jedyne drzwi musiały znajdować się poza moim polem widzenia.

Na biurku leżała czerwona teczka oznaczona jakimś symbolem alfanumerycznym. Przedłużające się milczenie zagęszczało atmosferę w pokoju. Dwaj faceci gapiący się na mnie w zupełnej ciszy. Nie podobało mi się to.

Trzasnęły drzwi. Do pokoju wszedł starszy pan w białym fartuchu. Skinął uprzejmie sztywniakom

w ciemnych okularach. Ci wstali, popatrzyli na mnie, jakby chcieli powiedzieć, że jeszcze się spotkamy. Znów trzasnęły drzwi. Zostałem sam z facetem w białym fartuchu.

– Jestem doktor Lewicki – powiedział, otwierając czerwoną teczkę. – Przepraszam za zachowanie moich kolegów, widzi Pan, oni są z zupełnie innego działu i nie…. no, wie pan, zresztą, sam pan wie, jak pan się tu znalazł, prawda?

– Tak, wleźli do mnie do mieszkania, naszprycowali czymś, obudziłem się tutaj związany . . .

– Doprawdy? – przerwał mi doktor Lewicki.

– Tak, do cholery, przecież mówię.

– Może szklankę wody? – zaproponował.

Dopiero teraz zauważyłem stojącą na blacie białego biurka szklankę napełnioną wodą. Sięgnąłem i wypiłem od razu połowę. Uspokoiłem się nieco. Odstawiłem szklankę i zamarłem.

– Co tu jest do cholery grane? Przed chwilą nie mogłem się ruszyć a teraz . . .

– No cóż – westchnął doktor Lewicki, zapisując coś na arkuszu w teczce – to takie drobnostki,

niepotrzebnie się Pan tym przejmuje. Porozmawiajmy o czymś innym. Widzi Pan, jestem psychiatrą, znajdujemy się na terenie klinicznego ośrodka psychiatrycznego.

– W wariatkowie znaczy się? Ale dlaczego? Przecież jestem normalny?

Lewicki uśmiechnął się.

– Och, normalność to dla każdego rzecz odmienna, proszę pana. Co pamięta pan z okresu ostatniego tygodnia?

– Ja . . . miałem ciężki dzień, wie Pan, chciałbym iść do domu, wyspać się . . .

– Obawiam się, że będziemy musieli jakiś czas pana u nas zatrzymać.

– A jeśli się nie zgodzę?

– No cóż, pozna pan bliżej naszych kolegów z wydziału prewencji.

– Ach tak. Jak długo miałbym tutaj zostać? I na jakiej podstawie ?

– Jak długo, zależy wyłącznie od pana. I od tego, co pan sobie przypomni. Dysponuje Pan pewnymi

informacjami, które, powiedzmy, przedstawiają dla nas pewną wartość. Będziemy bardzo się starać, żeby Pan sobie przypomniał.

 

Nie wiem, jak długo tutaj jestem. Straciłem rachubę czasu. Mój czas osobisty odmierzany jest regularnymi cyklami posiłków i snu. W celi mam całkiem komfortowe warunki. Łazienka, w niej prysznic, sedes, pokój, w którym mam łóżko i mały stolik. Brak okien i kontaktu ze światem zewnętrznym. Bardzo tęsknię za rodziną. Zabrali mi zegarek i komórkę. Nie będą potrzebne – powiedzieli. Będą jedynie rozpraszały. Podobno jestem wyjątkowy. Dobre. Nie wierzę w to, niewiele rzeczy mi się w życiu udało. Teraz straciłem w zasadzie wszystko. Mam za to dostęp do książek.

Mogę zamówić dowolną pozycję. Łykam tabletki, jedna po drugiej, popijam wodą. Nic po nich nie czuję. Jakbym oddalał się coraz bardziej od świata i wszystkiego. Oddech się uspokaja, serce bije równo. Patrzę w punkt na ścianie. Nic tam nie ma, ale uparcie się wpatrując, widzę widmowy kształt. Drzwi. Moje drzwi. Dla mnie. Stuk i chrobot. Kolejny posiłek. Mijają kolejne godziny.

Czytając którąś z kolei książkę doznaję olśnienia. Ogarnia mnie paranoja. Zdaję się, że kuracja nie pomaga. Doktor Lewicki nie rozmawiał ze mną od czasu naszego pierwszego spotkania. Powiedział, że będzie mnie miał na oku. Zapewne obserwuje mnie z jakiejś ukrytej kamery. Wisi mi to. Wpatruję się wciąż w ten sam punkt. Czas mija a ja tego w ogóle nie czuję. Moje otoczenie nie zmienia się.

W dalszym ciągu nie mogę sobie przypomnieć. Pamiętam tylko tamto zdarzenie. Wyraz twarzy mojej żony. Wyciągniętą rączkę córki. Z miejsca, z którego obserwuję ścianę siedząc na kanapie, moje drzwi stają się coraz wyraźniejsze. Są białe. Widnieje na nich emblemat sześcianu stworzenia.

Widzę je jakby przez mgłę. Pewnego dnia, wstaję rano, biorę prysznic, jem śniadanie jak zwykle. Wycieram się ręcznikiem i wchodzę do pokoju. Drzwi są bardzo wyraźne. Już nie muszę się wysilać, żeby je widzieć. Unoszą się lekko nad powierzchnią podłogi i lekko świecą. Przypatruję im się bez lęku.

Na monitorach stanowiska obserwacyjnego GX15 w Klinice Psychiatrycznej mężczyzna z celi N28903

z ręcznikiem w dłoniach wpatruje się w pustą przestrzeń przed nim. Pielęgniarze obserwują obojętnie bieg zdarzeń.

– Popatrz no, co za świr. Stoi tam i się gapi w ścianę.

– Zadzwonić po doktora Lewickiego?

– Nie. Przecież nigdzie się stamtąd nie ruszy. Ale wariat.

Postać na monitorze robi dwa kroki w kierunku środka pokoju. Powoli wyciąga rękę i naciska niewidzialną klamkę. Wykonuje ręką półkolisty ruch. Niemy balet. Strażnicy uśmiechają się na ten widok. Postać robi krok do przodu i w całkowitej ciszy po prostu znika. Mija może dziesięć sekund, zanim strażnicy patrząc z niedowierzaniem na monitory uruchamiają alarm.

 

Wychodzę na łąkę pełną kwiatów. Brodzę boso po zielonym dywanie. Wokół słychać jednostajne bzyczenie tysięcy pszczół i innych owadów. Jest pełnia lata. Świeci słońce i wieje lekki wietrzyk.

Czuję zachodzącą we mnie zmianę. Nie odczuwam strachu. Czekam. Na horyzoncie pojawia się jakaś postać. Idzie powoli, lekko kuśtykając i podpierając się laską. Mija sporo czasu, zanim dochodzi

na tyle blisko, bym mógł cokolwiek rozpoznać. Z niedowierzaniem patrzę, jak siwy staruszek w wieku mniej więcej siedemdziesięciu lat zbliża się do mnie z twarzą wykrzywioną grymasem, która zapewne ma być uśmiechem.

– Jak miło, że wreszcie ktoś mnie odwiedził. Od ostatniego razu minęło – tu zamyślił się chwilę – całkiem dużo czasu – powiedział po chwili. I jak wrażenia, szanowny Panie? Czy podróż była udana? –rzekł. Pozwoli Pan, nazywam się Jacek Grzęzki. Drżącą i pooraną zmarszczkami, starczą dłonią zdławił suchy kaszel. Przyjrzałem mu się nieco bardziej dokładnie. Miał siwe włosy, zagięty i duży nos, krzaczaste, białe brwi, brązowa skóra na twarzy i dłoniach, pokrytych ciemniejszymi plamami.

Był ubrany w białą, rozpiętą pod szyją koszulę z podwiniętymi rękawami. Podpierał się drewnianą laską, zakończoną misternie rzeźbioną gałką, przypominającą swoim wyglądem głowę jaszczurki.

W rysach jego twarzy widziałem coś znajomego, jednak nazwisko niczego mi nie mówiło.

– Podróż, miałem dość szybką, można powiedzieć, Panie Jacku. Gdzie się właściwie znajdujemy?

I skąd się Pan się tu wziął?

– Wie Pan – powiedział staruszek – to już było tak dawno temu, wydaje mi się, że jestem tutaj od zawsze. Nie pamiętam właściwie dokładnie, jak się tutaj znalazłem. Któregoś dnia po prostu obudziłem się tutaj, gdziekolwiek to „tutaj” jest, ponieważ niestety nie mam pojęcia gdzie dokładnie jesteśmy. Sądząc po układzie gwiazd, jesteśmy na ziemi, ale poza tym nie udało mi się nic więcej ustalić. Kiedyś , dawno temu, mieszkałem w Warszawie i pracowałem dla wojska. Pamiętam, że kiedyś pokłóciłem się z dowódcą mojego laboratorium, już nawet nie wiem o co.

Powiedział wtedy, że wysyła mnie na wieczny urlop. Zdaje się, że dotrzymał słowa. Nie mam pojęcia, jak to zrobił, mnie nawet nie chce się nigdzie stąd ruszać. Nie przeszkadza mi też brak towarzystwa. Dziwne, prawda? Zawsze lubiłem towarzystwo. A Pan, jak Pan na imię? – zapytał. – Odpowiedział na moje pytanie jednocześnie nic mi nie mówiąc.

– Nie wiem – powiedziałem zgodnie z prawdą. Nie pamiętam – dodałem po chwili.

– No cóż, trudno. Za wzgórzem jest mały domek, Zapraszam – wyciągnął rękę wskazując kierunek.

Poszliśmy w milczeniu w kierunku niewielkiego wzgórza. Domek prezentował się całkiem nieźle. Trzypiętrowa willa z basenem. Gospodarz okazał się bardzo gościnny. Popijając zimne piwo zastanawiałem się, co dalej. Wyglądało na to, że w zasadzie trafiłem do wymarzonej, bajkowej krainy. Pozornie wszystko wyglądało normalnie. W końcu zdobyłem się na odwagę i zapytałem:

– Nie korciło cię nigdy żeby stąd odejść? Zobaczyć, co jest za następnym wzniesieniem?

Mięśnie twarzy staruszka napięły się, dotarł do nich ładunek energii uruchomiony impulsem z mózgu, usta odchyliły się nieco do tyłu i w górę, prezentując przy okazji garnitur poczerniałych zębów. Siatka zmarszczek na twarzy przybrała groteskowy wyraz. Uśmiechał się.

– No wiesz, póki jest żarcie i piwo w lodówce, a muszę ci powiedzieć, że właściwie się nie kończy, to mnie to zwisa. Nie wiem dokładnie, jak to działa. Za następnym wzniesieniem powiadasz. Nie myśl, że nie chciałem się tego dowiedzieć. Wielokrotnie próbowałem. Brałem zapasy piwa i jedzenia, bo lodówka zawsze pełna, wędrowałem parę dni jak się wydawało, w jedną stronę. Wszędzie ten sam krajobraz. Łąka pełna pięknych kwiatów. Piękna pogoda i śpiewające ptaszki. Po prostu raj. Koniec końców zawsze dochodziłem w to samo miejsce. Zawsze, którąkolwiek drogą bym nie szedł, każda kończyła się właśnie tutaj. Powiem ci, mówił dalej, że jeżeli istnieje jakiś cel tego wszystkiego – tutaj wykonał szeroki gest ręką – dla mnie pozostaje nieznany.

 

Przynajmniej nie byłem sam. Po kilku dniach nabrałem ochoty osobiście przekonać się, co jest po drugiej stronie moich wyobrażeń. Brak radia, telefonów komórkowych i telewizji niespecjalnie dawał mi się we znaki. Zdaję się, że wypoczywałem. Szedłem polną dróżką. Po paru dniach lenistwa postanowiłem wreszcie sprawdzić osobiście,

dokąd mnie ona zaprowadzi. Wokół mnie zielony dywan upstrzony gęsto milionem kolorowych kwiatów, armią grających owadów, których muzyka przypominała jednostajny i usypiający szum wentylatorów. Niebieskie niebo bez jednej chmurki rozpościerało się nad moją głową. Lekki wietrzyk muskał moją zamyśloną twarz. Czułem się świetnie. Domek i jego jedyny mieszkaniec zniknęli już dawno za wzgórzem. W oddali majaczyła granica lasu. Postanowiłem pójść w tamtą stronę. Nie przypominałem sobie, żeby dziadek mówił coś o lesie? W każdym razie teraz widok granicy lasu przez drgające od gorąca powietrze był jedynym urozmaiceniem krajobrazu. Zbliżałem się do granicy łąki. Zawsze lubiłem biegać po lesie jako dziecko, zbierać grzyby i jagody, słuchać szumu wiatru w koronach drzew i śpiewu ptaków. Działało to na mnie zawsze kojąco. Teraz również śmiało przekroczyłem granicę oddzielającą las od łąki i z ufnością zagłębiłem się w gęstwinie.

Pierwsza rzeczą, która mnie uderzyła, było całkowity brak jakichkolwiek typowych odgłosów lasu. Brak śpiewu ptaków. Słychać było jedynie moje kroki i szum wiatru. Jednak zbytnio mnie to nie zdziwiło, w końcu znałem już to zjawisko z dalekiej północy. Powoli zagłębiałem się w nieznane zakątki podziwiając piękne, smukłe sosny i wdychając ożywczy zapach.

W pewnym momencie moją uwagę przykuł świetlny refleks, którego, jak mniemałem, nie powinno być w tym miejscu. Postanowiłem sprawdzić skąd się bierze. W ten sposób po chwili znalazłem się przed niewielkim pagórkiem, porośniętym zielonym mchem i paprociami. Rozejrzałem się wokół. Kilka metrów dalej zauważyłem betonowe schodki wiodące do niżej osadzonych masywnych stalowych drzwi. U dołu schodków zdążyła zebrać się niewielka kałuża wody. To ona rzucała świetlne refleksy na zaskakująco nieskazitelną powierzchnię zamkniętych, metalowych drzwi. Żadnych klamek, kół, dźwigni, korb i innych mechanizmów umożliwiających otwarcie. Po prawej stronie na wysokości moich oczu widniał schematyczny rysunek dłoni.

Przyłożyłem swoją dłoń do rysunku. Krótki jak mgnienie oka błysk na sekundę mnie oślepił. Zamrugałem. Dał się słyszeć cichy trzask, potem szum serwomechanizmu i drzwi otworzyły się powoli do środka. Były potężne, jak granitowy klif, grube na metr, stalowe monstrum. Co tez mogło kryć wnętrze strzeżone takimi zabezpieczeniami?

Ostrożnie wszedłem do środka. Minęło kilka sekund zanim oczy przyzwyczaiły się do panującej w środku ciemności. Powietrze, o dziwo, nie było zatęchłe, było zaskakująco świeże.

Słychać było szum jakichś urządzeń. Zapewne wentylacja – pomyślałem. Usłyszałem zgrzyt ryglowanych zamków. Obejrzałem się zaskoczony własną głupotą. Że też nie podłożyłem czegoś…ale zaraz, co miałbym podłożyć pod takie drzwi? Czy coś by to zmieniło? Tymczasem powoli rozjarzało się oświetlanie wnętrza. Tunel biegł schodami lekko w dół, kończąc się po jakichś dwudziestu metrach większą salą. Kolejne drzwi, tym razem winda. Otworzyły się gościnnie, kiedy tylko podszedłem bliżej. Fotokomórka – pomyślałem. Jak do tej pory nie spotkałem żadnych ludzi. Ciekawość przemogła strach. Wszedłem do środka. Dwa przyciski – góra i dół. Znajomy symbol dłoni. Przyłożyłem jeszcze raz swoją do obrysu. Podświetlił się przycisk zjazdu w dół.

Z bijącym sercem nacisnąłem guzik. Połówki stalowych drzwi zasunęły się z powrotem.

Po chwili żołądek podszedł mi do gardła. Winda spadała jak kamień w dół przez jakieś dwie minuty. Jak głęboko byłem pod ziemią? Nie miałem pojęcia. Prawie namacalnie czułem miliony ton skał i ziemi nad moją głową. Nagle stałem się bardzo ciężki. Hamowanie. Kolejne pół minuty. W całkowitej ciszy drzwi otworzyły się, do środka wpadło światło korytarza. Moje kroki nie wzbudzały echa, ponieważ podłoga wyłożona była czymś, co całkowicie pochłaniało wszelkie dźwięki. Powoli zbliżałem się do końca korytarza, który okazał się rozszerzać w ogromną salę o lekko przyciemnionym oświetleniu.

 

Sala była wypełniona w całości pulpitami sterowania, ekranami, komputerami, wszystko w stanie uśpienia. Podszedłem do najbliższej konsoli i oparłem dłoń na jednym z ekranów. Natychmiast zaczęły budzić się do życia jej mechanizmy, ekran rozjaśnił się, tak samo jak setki kontrolek na sąsiednich częściach okrągłej sali, ogromne ekrany wiszące na ścianach rozjaśniły się, szum startujących komputerów zlał się z w jeden rytm, nie można już było odróżnić poszczególnych tonów. System wybudzał się z uśpienia, przygotowywał na polecenia, przetwarzał setki danych diagnostycznych, sprawdzał stan banków pamięci i wczytywał instrukcje operacyjne. Centrum budziło się do życia. Usiadłem wygodnie w głębokim fotelu przed największym ekranem. Obraz przedstawiał ziemię widzianą z perspektywy wielu tysięcy kilometrów. Ogromna błękitna kula majestatycznie obracała się, po ciemnej stronie widać było ogniki miast, zarysy lądów i mórz. W Europie aktualnie był wieczór. Popatrzyłem w miejsce, w którym powinna znajdować się Polska. Obraz natychmiast przybliżył się i zatrzymał w momencie, w którym obszar kraju wypełnił całą przestrzeń ekranu. Jednocześnie w prawym górnym rogu wyświetlił się szereg symboli.

Pomyślałem o moim mieszkaniu w Warszawie i wtedy mapa błyskawicznie zmieniła położenie, obserwowałem teraz z góry widok ulicy, na której mieszkam, przekaz był zdaję się na żywo, ponieważ widać było poruszające się malutkie postacie ludzi i szybsze prostokąty aut.

Zatęskniłem za żoną i córką. Ekran zrobił się czarny, migał tylko zielony kursor, po dłuższej chwili pojawił się komunikat „LOKALIZACJA NIEZNANA” Czy oni żyją – pomyślałem i poczułem jak ściska mnie coś w gardle. Ekran przemówił ponownie „BRAK DANYCH”. Ciekawe, kto to wszystko zbudował – pomyślałem. Tym razem żadnej reakcji. Przypomniałem sobie wizytę facetów w czerni.

Ekran znów ożył, pojawiło się na nim puste wnętrze mojego mieszkania z włączonym telewizorem i śniegiem na ekranie. Pod stołem walały się puste puszki po piwie. Naliczyłem cztery. Kot leżał na kanapie i spał jak gdyby nigdy nic. Przez chwilę poczułem przemożną ochotę żeby go pogłaskać. Na ekranie nałożony na obraz pojawił się komunikat: „OBSZAR W ZASIĘGU, MOŻLIWY PRZESKOK. WYKOANĆ T/N?” Tak, pomyślałem. Wykonać. Usłyszałem narastający szum.

Osiągał coraz wyższe tony, jakby rozkręcała się turbina samolotu. Jednocześnie nade mną zabłysło jasne światło. Było tak jaskrawe, że nie mogłem na nie patrzeć. Kolejny komunikat: „UWAGA, OPERACJA NIEODWRACALNA. BRAK MOŻLIWOŚCI POWROTU” No i co z tego – pomyślałem.

To wszystko i tak jest jednym wielkim szaleństwem. Wysoko tonowy szum przerodził się w ryk,

od którego dzwoniły mi zęby. Poczułem wibrację podłogi. Jakbym jechał bolidem Formuły 1.Nagły błysk spowodował, że zamknąłem oczy. Jednocześnie ustał huk i wibracje. Zerwałem się z fotela, na podłodze zabrzęczały puste puszki. Rozejrzałem się zdezorientowany.Byłem w swoim mieszkaniu. Środek nocy. Kot patrzył na mnie zdziwiony i przeciągał się. Kontury przedmiotów były lekko zamazane i jakby podwójne, ale powoli wyostrzały się i wracały do swoich normalnych kształtów. Chciało mi się pić. Lekko się zataczając poszedłem do kuchni.

 

Zrobię sobie herbaty – pomyślałem. Miałem okropny koszmar. Dobrze, że to tylko sen. Coś chrupnęło pod stopą, kiedy przechodziłem obok drzwi wejściowych. Strzykawka. Co za cholera – zakląłem. Stopa bolała. Utykając poszedłem do łazienki. Szukając plastra obserwowałem w lustrze faceta, na oko czterdzieści lat, nie ogolonego, sądząc po długości brody od co najmniej kilku tygodni. Przekrwione i zmęczone oczy patrzyły zdezorientowane. Przestałem szukać opatrunku. Powoli zbliżyłem twarz do lustra i załkałem. To niemożliwe, to nie mogę być ja.

– Co się do kurwy nędzy dzieje! – wykrzyczałem w próżnię

Olałem herbatę, wróciłem do salonu i chwyciłem za telefon. Dzwonię do Piotra, pomyślałem, on może będzie w stanie mi pomóc, może zrozumie. Popatrzyłem na zegarek – druga w nocy. Późno. Gówno mnie to obchodzi. Szlag, jak to długo trwa. W końcu po dłuższym czasie ktoś podniósł słuchawkę z drugiej strony.

– Halo, słuchaj, przepraszam że tak późno dzwonię, ale..

– Wiedziałam, że w końcu zadzwonisz.

Zdrętwiałem. To był głos Anny. Niemożliwe.

– Anna? – zapytałem słabym głosem

– Tak.

– Co ty tam robisz? Przecież….

– Słuchaj, musisz przestać, rozumiesz? Krzywdzisz siebie i mnie i nasze dziecko

– Jak to krzywdzę do jasnej cholery? Przecież jechaliśmy wczoraj kolejką i …

– Nie widzieliśmy się od pół roku.

Przez dłuższą chwilę przetrawiałem tę informację. Wydawało mi się to nieprawdopodobne.

– Przyjadę po ciebie – nie dawałem za wygraną.

– Nie. Podjęliśmy decyzję i chcę być konsekwentna. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.

– O czym ty mówisz?

– Naprawdę nie pamiętasz? Pewnie chlasz i ćpasz jak zwykle. Wyżarło ci rozum.

– Aniu…

– Dość już tego. Nie dzwoń do mnie więcej.

– Posłuchaj…

Trzask odkładanej słuchawki i chwila zrozumienia, że z drugiej strony nikogo już nie ma.

Słowa ugrzęzły mi w gardle. Zebrała się w nim jakaś kula, która przeszkadzała. Powoli odłożyłem słuchawkę. Z zamrażarki wyciągnąłem kilka dużych kostek lodu i wrzuciłem do szklanki. Lód zalałem mniej więcej do połowy objętości whiskey. Muszę pomyśleć. Pociągnąłem spory łyk ze szklanki. Bez wątpienia pokłóciłem się z żoną.

A może to coś poważniejszego?

Mam problem z alkoholem? Narkotykami? Z całą pewnością jakiś problem istnieje. Musiało nie być za przyjemnie, ponieważ nie za często bywało tak, że Anna nie chciała ze mną rozmawiać. Pociągnąłem ze szklanki ponownie pełne dwa łyki. Po ciele zaczęło rozchodzić się przyjemne odrętwienie. W żołądku zrobiło się ciepło. Podszedłem do okna, otworzyłem je. Przyjemny powiew letniej nocy i gwar miasta nieco mnie odświeżył. Wróciłem i usiadłem na kanapie ze szklanką do połowy już pustą w moim ręku. Poczułem coś pod spodem. Pilot. W telewizorze zmienił się kanał. Kreskówka.

A niech tam, lepsze to niż śnieg na ekranie. Rozsiadłem się wygodnie. Przede wszystkim, pomyślałem, ogolę się i umyję. Nie wiem, kiedy zdążyłem tak zarosnąć. Mój obecny image nie podobał się nawet mnie samemu, choć generalnie jestem dość tolerancyjny. Potem ubiorę się ładnie i pojadę do Piotra, przeproszę żonę, przytulę Zosię i wszystko będzie jak dawniej. Spodobał mi się ten plan. Na ekranie kreskówka w krainie baśni rozwijała się w najlepsze. Zła wróżka okrutnie ukarała śmiałka, który jej się przeciwstawiał. Rzuciła zaklęcie na jego żonę i zamieniła ją w piękny kwiat. W ten sposób biedak stracił wszelką możliwość komunikacji ze swoją druga połówką. Pociągnąłem ponownie ze szklanki. Muszę uzupełnić jej zawartość, pomyślałem. W głowie lekko mi szumiało. No i jeszcze

to podlewanie i dbanie, żeby nikt nie zerwał i nie zdeptał. Musiał się zajmować swoją „roślinką” przez cały czas. Ciekawe, czy w rzeczywistości kiedykolwiek okazywał jej takie zainteresowanie w normalnej postaci? Poszedłem do kuchni dolać sobie jeszcze trochę płynnej plazmy. Wróciłem i rozsiadłem się ponownie. Mój plan wydawał mi się coraz bardziej sensowny. Biedak z ekranu chyba się w końcu załamał, bo uklęknąwszy nad kwiatem, zapłakał. Ząb czasu zdążył już go nadgryźć. Był stary i nie miał już siły opiekować się swoją żoną – rośliną. Jego łzy kapały na liście i piękny kwiat. I wtedy stało się coś niezwykłego. Wokół rośliny pojawiła się biała poświata, potem mgła, w której powoli z rośliny uformowała się ludzka postać. W końcu przed starym już człowiekiem pojawiła się w całej okazałości jego młoda żona.

– Kim jesteś? – zapytała. To ja kochanie, nie poznajesz mnie?

– Nie wiem, kim jesteś brzydki staruszku, nie znam cię.

– Ależ …

– Odejdź, idź precz, nie chcę cię widzieć. Na pewno zaraz wróci mój mąż.

– Ja jestem twoim mężem – krzyknęła w rozpaczy postać na ekranie

– Ty !? – drwiąco wydęła wargi kobieta.

– Czy to ty jesteś tym młodzieńcem, którego kiedyś kochałam, który był piękny i młody, z którym mieszkałam w pięknym domu, z którym byłam szczęśliwa?

Mężczyzna na ekranie chyba zrozumiał ze nawet jeśli znalazł sposób na odczarowanie swojej żony, to w niczym nie zmieniło to jego sytuacji. Podwójny szach i mat zarazem. Zła wróżka zadrwiła podle. Gdyby tylko mógł cofnąć czas….

 

Wkurzająca bajeczka. Chwyciłem pilota od video. Jakoś nie mogłem pozbyć się starego przyzwyczajenia i hołdowałem dalej starej technologii VHS. W odtwarzaczu tkwiła jakaś kaseta, nie chciało mi się sprawdzać, co jest na niej nagrane. Pomyślałem sobie, że pewnie jest tam jakiś nudny film akcji. Obejrzę sobie i w połowie usnę, rano wstanę i wezmę prysznic ogolę się. Kaseta wjechała do napędu odtwarzacza. Nacisnąłem PLAY na pilocie. Pociągnąłem łyk whiskey z napełnionej już szklanki. Rozbiegówka. Reklamy. Przewinąłem do przodu. Czołówka wytwórni. Twenty Century Fox. Uwielbiam tę czołówkę. Dawno, dawno temu gdzieś w Galaktyce.

– Fajnie – pomyślałem – Gwiezdne Wojny.

Odruchowo przygotowałem się na muzykę i płynące litery. Widziałem ten film dwieście razy za każdym razem mi się podobał. Za każdym razem odbierałem go inaczej. Tymczasem po kilkunastu sekundach ciemnego kadru zamiast muzyki obraz zaczął się powoli rozjaśniać. Wytrzeszczyłem oczy w niedowierzaniu.

"Kurwa jego mać..!" – pomyślałem. Na ekranie widać było ujęcie kanapy mojego mieszkania, na której siedziałem ja sam ze szklanką whiskey w dłoni i wybałuszałem przerażone oczy. Pomachałem ręką. Z niewielkim opóźnieniem postać na ekranie zrobiła to samo.

– Jasna cholera… gdzie jest kamera?

Z głośnika w telewizorze dobiegło – jasna choler…gdzie jest kamera…

Wstałem i podszedłem do telewizora. Żadnej kamery i niczego podejrzanego. Zajrzałem do tyłu. Nic. Pociągnąłem jeszcze jeden łyk. Nagle przerażony zdałem sobie sprawę, że przewód zasilający jest odłączony. Odskoczyłem i wycofałem się na lekko chwiejących się nogach na bezpieczną pozycję za stolikiem i sofą. Chwyciłem pilota. Tymczasem ja na ekranie zacząłem żyć jakby własnym życiem, jakby nasze ścieżki rozeszły się. Spojrzałem na szklankę z whiskey. Usiadłem. Postać na ekranie zrobiła to wcześniej i teraz patrzyła na mnie smutno się uśmiechając.

– Cześć…– usłyszałem z głośnika.

– Acha – powiedziałem

– Jeśli oglądasz teraz tę kasetę, to znaczy, że nastąpiło uruchomienie automatycznej procedury awaryjnej. Nic z tego, co się wokół ciebie dzieje nie jest realne. Zarówno ty sam jak i Twoje otoczenie jest wirtualnie generowane przez komputer, który powiela wątki podświadomości z twojego mózgu i utrzymuje cały twój „świat” w możliwie najbardziej prawdopodobnych realiach, ty zaś jesteś zanurzony w żelu o temperaturze ciała w dźwiękoszczelnej komorze i jesteś sprzęgnięty z systemem za pomocą wszczepionego interfejsu korowego. Sam zbiornik znajduje się w tajnym wojskowym ośrodku badawczym i bierzesz udział w eksperymencie związanym z rozwijaniem możliwości ludzkiego mózgu. Ty sam podjąłeś się dobrowolnie eksperymentowi, znałeś ryzyko. Taka jest twoja rzeczywistość.

– no shit – pomyślałem.

– W związku z pewnymi problemami podczas transferu twojej świadomości na matryce cyfrową, które, jak się nam wydaje, wyniknęły z niedoskonałości interfejsu, doświadczyłeś częściowej amnezji i zacząłeś żyć „własnym życiem” . Tak to można ująć. Stałeś się samodzielnym cyfrowym klonem swojego oryginału. Zacząłeś konfabulować i zapełniać puste przestrzenie twojej cyfrowej pamięci. Ponieważ pamięć komputera ma swoje ograniczenia w przypadku jej przepełnienia komputer skasuje program, co jest równoznaczne z niepowodzeniem eksperymentu oraz trwałym uszkodzeniem mózgu oryginału, jest on bowiem w tej chwili białą, nie zapisaną kartą. Powrotny transfer świadomości przekracza możliwości techniczne interfejsu. Nie był on przygotowany na tego rodzaju okoliczności.

Wszystko, co odbierałeś i odbierasz jako wrażenia sensoryczne jest w gruncie rzeczy transferem danych między blokami pamięci komputera. Ta pamięć jest już na wyczerpaniu.

 

– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – powiedziałem do siebie

– Wiara nie jest wymagana. Liczy się tylko rezultat eksperymentu.

– A moja żona i córka?

– W rzeczywistości twój pierwowzór nie ma żony i dziecka, to są wyłącznie twoje urojenia.

Wydaje się, że pragnienie życia w związku i roli ojca tkwiło gdzieś w twojej podświadomości, tę cześć uroiłeś sobie, tak samo zresztą, jak większość innych. Być może cieszyłbyś się dłużej takim stanem rzeczy, gdyby nie fakt, że górę wzięły twoje obsesje i skłonności do alkoholizmu oraz od zawsze towarzyszące ci poczucie winy. Dlatego ta obraz tej historii jest nieco wypaczony. Obecnie wydaje ci się, że żona zostawiła cię i mieszka z twoim najlepszym przyjacielem.

– Więc jestem kopią? Substytutem? Namiastką? Kukiełką?

– Przykro mi – powiedziałem sam do siebie z telewizora. – komputer obliczył, że w ciągu najbliższych czterech godzin dojdzie do nieodwracalnego uszkodzenia matrycy cyfrowej, którą jesteś, na skutek przepełnienia pamięci i zbyt dużej ilości zmiennych, którą wprowadza twój zdigitalizowany umysł, możliwość ekstrapolacji wszystkich wątków wkrótce się wyczerpie i nastąpi kasowanie poszczególnych bloków pamięci. Będziesz to odczuwał jako zaniki świadomości, coraz częstsze, dłuższe. Nie chcemy wyłączać systemu od razu, twoja śmierć będzie dla nas bezcennym źródłem informacji. Lepiej przygotujemy się do następnego transferu z innym ochotnikiem. Unikniemy błędów, które popełniliśmy teraz. W końcu jesteś pierwszym w pełni autonomicznym bytem wirtualnym.

Nikt nie pisze Twojego programu – mówiłem dalej – tworzysz go ty sam. Przykro mi – powiedziało moje odbicie z ekranu telewizora.

– Wy skurwysyny – zawyłem i z całą siłą cisnąłem szklanką w telewizor.

Szklanka trafiła centralnie w sam środek kineskopu. Sypnęło snopem iskier. Poleciał dym i rozległ się głośny huk. Na szczęście nie doszło do pożaru. Przerażony kot wywijając łapkami uciekł do łazienki.

W pośpiechu zacząłem się ubierać, musiałem stąd wyjść najszybciej. Co powiedziałem? Nikt nie pisze mojego programu, racja . . .

W pośpiechu narzuciłem sweter. Drzwi wyjściowe z mieszkania poddawały się z oporem.

Na nogach jak z waty wytoczyłem się na schody, walnąłem pięścią we włącznik światła. Gołe żarówki oświetlające klatkę schodową były bez kloszy, rozjarzyły się ledwie widocznym zygzakiem wolframowego drucika. W zasadzie zrobiło się jeszcze ciemniej. Całkowita cisza, żadnego dźwięku z mieszkań sąsiadów. Nie miałem ochoty na sąsiedzkie rozmowy. Musiałem stąd wyjść. Zbiegałem szybko po schodach, moje nogi jednak poruszały się jak w gęstym kleju, im szybciej starałem się biec, tym trudniej było nimi poruszać.

Duszne powietrze zalepiało płuca. Za moimi plecami żarówki i cała rzeczywistość, którą oświetlały, gasła i zapadała się w ciemności w miarę jak zbliżałem się do wyjścia.

Pchnąłem drzwi wejściowe do bloku, otworzyły się w hukiem. Na zewnątrz noc i skąpo oświetlone podwórko. To chyba Wolska – pomyślałem. Ulicą mknęły auta. Wyszedłem z bramy i przekroczywszy Płocką skierowałem się biegiem w kierunku Parku Sowińskiego. Nie wiem dlaczego, ale tam właśnie miałem nadzieję znaleźć spokój. Zwolniłem trochę zadyszany tym bardziej, że już zdążyłem się spocić. Jak na tę porę nocy było całkiem sporo ludzi. Szedłem teraz całkiem normalnie. W oddali zamajaczył tramwaj. Zaczął kropić lekki deszczyk. Wypłukiwał kolory ze wszystkich przedmiotów, na które trafiały jego kropelki. Wszystko powolutku bladło i stawało się tak samo szare jak płyty chodnika, po których szedłem. Mijająca mnie starsza pani przystanęła i zaczęła mi się przypatrywać.

"Co do diabła?" – pomyślałem. Minąłem ją i oglądając się za siebie szedłem dalej. Pijany bezdomny

z ławki pod filarami patrzył na mnie błagalnym wzrokiem. Szedłem dalej. Po dłuższej chwili za moimi plecami pojawił się już spory tłumek. Wszyscy szli za mną trzymając się w pewnej odległości. Nie mogłem ich zgubić, byli wszędzie, wychodzili z bram i zaułków, budynków, placów, domów. Zewsząd. Dotarłem do parku Sowińskiego. Nie wiedzieć czemu tłumek pozostał na zewnątrz.

Byłem sam w parku. Wchodziłem coraz głębiej. Oddalały się odgłosy miasta i jednocześnie było coraz ciemniej. Podążałem kierunku sceny w środku parku. Drogę oświetlały jedynie gwiazdy i księżyc. Korony drzew wyraźnie odcinały się na tle nocnego nieba. Straciłem poczucie kierunku. Nikt nie pisze mojego programu, dobre. Co mam robić? Cholera jasna, biegam po nocy po parku jak jakiś świr.

 

W prawie całkowitej ciemności zauważyłem ławeczkę. Usiadłem dysząc ciężko. Alkohol już z ze mnie wyparowywał. Zebrałem myśli. Zrobiło mi się zimno. Włożyłem ręce w kieszenie kurtki, którą narzuciłem w ostatniej chwili przed wyjściem z domu. W głębokich czeluściach kurtki namacałem jakiś przedmiot. Telefon komórkowy. Wyjąłem go i włączyłem podświetlenie ekranu. Jeden nie przeczytany SMS. Nadawca nieznany – numer telefonu składał się z dziewięciu zer. Tylko trzy słowa. Divide et Impera. Nie bardzo wiedziałem jak zastosować takie rozwiązanie.

"Załóżmy na chwilę" – pomyślałem – "że rzeczywiście jest tak, jak to sobie sam przedstawiłem.

Jeśli to prawda, jestem więźniem we wszechświecie swojego umysłu, dodatkowo komputer,

do którego jestem podpięty, nie daje już sobie z nim rady, doświadczam halucynacji i nie umiem

już odróżnić, co jest rzeczywistością a co światem wirtualnym. Jednak, jeśli rzeczywiście „śnię” ten świat, to w gruncie rzeczy jest on wytworem mojej wyobraźni i jako taki podlega mojej kontroli. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydawało mi się przebudzenie. Ale jak to zrobić? Telewizor jasno powiedział, że mi w tym nie pomogą i z przyjemnością będą obserwować jak się wykańczam."

Postanowiłem jednak spróbować. Skoncentrowałem się i pomyślałem o wyjściu. Nic się nie stało. Ciemno i zimno, cicho. Samotnie. Nie poddawaj się, pomyślałem. Spróbowałem jeszcze raz. Tym razem bez wątpliwości, nawet sekundy zwątpienia, wyobraziłem sobie ze wszystkimi szczegółami drzwi, ich kształt, kolor, fakturę materiału, z którego są zrobione, ich ciężar, zapach pokrywającej je farby. Prostokątny, znajomy kształt pojawił się nieśmiało na wprost, lśniąc nikłym blaskiem.

A więc to tak, pomyślałem. Ciekawe, czy tę część mojej świadomości generuje komputer czy mój cyfrowy mózg. Było mi to obojętne. Nie chciałem już tu wracać. Wstałem i otworzyłem drzwi. Za nimi całkowita i nieprzenikniona ciemność. Zrozumiałem, że dopiero kiedy je przekroczę dowiem się, dokąd prowadzą. Ten świat nie jest mi już potrzebny – pomyślałem. Wyobraziłem sobie jak na terytorium Rosji otwiera się właz i z głębi wyrzutni wydobywa się słup dymu. Potem snop ognia odsłania startujący pocisk. Wznosi się i leci coraz szybciej. Ten świat nie jest mi już potrzebny nie chcę tu wracać, ucieknę stąd, myślałem. Dokądkolwiek prowadzą te drzwi, lepiej być tam niż tu, przekonywałem się. Usłyszałem wzmagające się wycie syren. Zaczął wiać wiatr. Drzwi dalej stały otworem i w dalszym ciągu po drugiej stronie była nieprzenikniona ciemność. Miałem coraz mniej czasu. Trzeci człon pocisku już uległ oddzieleniu, leciała sama głowica, bezpośrednio na Warszawę z mojego koszmaru. Ładunek jądrowy o sile pięciu megaton raz na zawsze wymaże to miejsce Z mojej świadomości. Jak się stąd wydostać? Widziałem już nadlatująca głowicę. Tego już nie można było zatrzymać. Uruchomiłem łańcuch autodestrukcji tego świata razem z ich wyimaginowanymi mieszkańcami. Dla mnie byli bardzo realni. Sprzęg zwrotny – olśniło mnie w ostatniej chwili.

 

Jeśli jest jakiś Bóg na tym świecie, to będzie to zapewne technik kontrolujący przebieg symulacji, zapewne ma wgląd w jej przebieg, ale nie może się wtrącać, takie są reguły. Wiedziałem już jak uciec, choć taka droga wymagała ofiary. Pal diabli, wolę przeżyć niż zginąć. Podobno nie ogranicza mnie program. W porządku, zaraz to sprawdzimy. Skoncentrowałem się ponownie. Do uderzenia pozostały sekundy, wprost fizycznie czułem uciekający czas. Po drugiej stronie drzwi zobaczyłem skonsternowaną twarz technika w hełmie ze sprzęgiem do obserwacji symulacji. Kanał zwrotny zablokowany. Bez trudu odblokowałem proste zabezpieczenie, tego nikt się nie spodziewał, komputer słuchał teraz moich poleceń. Zrobiłem krok do przodu.

Petabajty danych popłynęły z prędkością światła.

Bolało mnie całe ciało. W końcu jak długo można siedzieć i obserwować przebieg symulacji w całkiem niewygodnej uprzęży. Przed moimi oczami zdezorientowana postać w ciemnym parku rozglądała się wokół. Po chwili wszystko rozbłysło upiornym blaskiem. Zmrużyłem oczy. Człowiek na ekranie krzyknął i zasłonił oczy, upadł, zwinął się w kłębek, po chwili przestał się ruszać i stał się tak samo szary jak cała reszta jego otoczenia. Na ekranie pojawił się napis: „PRZEPEŁNIENIE BUFORA, SYMULACJA PRZERWANA, BANKI PAMIĘCI OPRÓŻNIONE”. Zdjąłem niepotrzebny już sprzęg z głowy, wyjąłem wtyczkę łącza dostępu bezpośredniego. Ciekawe, czy wiedzą – pomyślałem?

 

Za mną, w zbiorniku unosiło się w gęstym żelu moje niepotrzebne już ciało. Symulowanie wybuchów jądrowych jednak jest dość pamięciożerne – uśmiechnąłem się z satysfakcją. Do pokoju wszedł niski człowieczek w wojskowym kombinezonie.

– Straciliśmy go. Popełnił samobójstwo, zasymulował wybuch jądrowy, wszystkie dane zostały wymazane. Cholerny system niestety nie dał sobie z tym rady. Wszystkie kopie zapasowe szlag trafił, bo poszło przepięcie. Nie możemy nic odtworzyć. Musimy zacząć od podstaw z innym kandydatem. Ten tutaj już się nam nie przyda.

– Co powiemy rodzinie? – zapytałem. Mężczyzna spojrzał na mnie jakoś dziwnie i zapytał w odpowiedzi

– Czy masz zapis ostatnich minut przed skasowaniem?

– Niestety nie. Spalił się moduł sterujący transferem danych ze sprzęgu. Potrzebny jest nowy.

– To na dzisiaj koniec?

– Taa. Trzeba napisać raport, ale dzisiaj już nie dam rady.

– Ja idę się napić – powiedziałem

– Na zdrowie – usłyszałem w odpowiedzi

Wyszedłem na korytarz, mijając po drodze innych techników. Przyłożyłem identyfikator i winda otworzyła się. Popatrzyłem na swoje zdjęcie. Młody człowiek rasy kaukaskiej. Nazywam się Grzegorz Matuszewski, lat 31. Pracuję w korporacji DynaTech w wojskowym projekcie badania ludzkiej świadomości. Mieszkam w Warszawie. W tej prawdziwej. Teraz już wiem na pewno. Kiedyś znajdę sposób, aby dotrzeć do swojej żony i córki. Znajdę sposób, aby zemścić się na tych, którzy mnie poświęcili. Winda jechała w górę.

 

Doktor Jankowski wyciągnął opróżnioną już strzykawkę z żyły leżącego na łóżku człowieka.

Pacjent N28903 leżał ciasno przytwierdzony do łóżka pasami zabezpieczającymi.

Doktor popatrzył na pielęgniarza, który stał nieco dalej ze spuszczoną głową.

– Jasna cholera, żeby nie można było spokojnie wyjechać na urlop, i to już pierwszego dnia

– Ale Panie Doktorze, ten nowy pacjent . . .

– No przecież mówiłem żeby nikogo nie przyjmować zanim nie pojawi się zmiennik.

– Ale przywieźli go karetką z parku Sowińskiego w środku nocy. Byliśmy najbliższym szpitalem

– No tak. Co my tu mamy? Brak dokumentów. Mówił coś?

– Krzyczał coś o jakichś kwiatkach i złej wróżce, że rzuciła na niego urok czy jakoś tak

– Badali mu już krew? Alkohol? Narkotyki?

– Badali. Jest czysty.

– No dobra, dzisiaj w nocy będzie już raczej spał spokojnie, a jutro przyjdzie doktor Lewicki to się nim zajmie, ja w każdym razie jadę na Mazury. I nie chcę, zęby mi przeszkadzano, zrozumiano?

– Tak jest Panie Doktorze, nie będziemy Pana niepokoić.

– I tak ma pozostać!

Jankowski wyszedł z kliniki i spojrzał na zegarek. Była za kwadrans trzecia w nocy. Cholera, musiałem zawrócić z trasy. Lepiej będzie teraz wrócić do domu i jechać dalej rano, kiedy się prześpię.

Skierował się w kierunku zaparkowanego niedaleko czarnego Jeepa. Wsiadł do środka, trzasnął drzwiami.

– Przepraszam kochanie – powiedział do brunetki z długimi włosami. Musiałem coś załatwić w pracy.

– Może kiedyś nauczysz się wyłączać komórkę – powiedziała z sarkazmem żona

– Jak Zosia? Śpi?

– Obudziła się i rysuje. Odechciało jej się spać. Zobacz, co narysowała – powiedziała żona z uśmiechem wyciągając w kierunku mężczyzny zarysowaną kartkę papieru.

 

Cała karteczka była pięknie zarysowana, jak na pięciolatkę. Była łączka pełna czterolistnych koniczynek i mały chłopczyk z wiaderkiem, bawiący się w kretowisku, polne kwiatki i świecące słońce. Na niebie, nie wiedzieć czemu, narysowana była para dużych niebieskich oczu. Jankowski uśmiechnął się i uruchomił silnik. Dzieci to jednak mają wyobraźnię.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Na wstęp:

sformatuj trochę tekst, żeby zdanie się nie urywało w połowie, przynajmniej.

I nie pisz myśli bohatera opowiadania od myślnika, bo mylisz w ten sposób czytelnika. Tak zazwyczaj zapisuje się dialogi (co sam robisz zresztą).

A, i od razu się rzuciło.

"Za oknem wiatr rozmazywał deszcz po szybie." - "za oknem" jest kompletnie nie potrzebne. Jak napiszesz, że krople rozmazywały się na szybie, to wszyscy załapią, że nie w wagonie ;)

W wagonie było zimno, rytmicznie stukały łączenia szyn(...) - w wagonie stukały łączenia szyn?

– Kochanie…. powiedziałem, patrząc na żonę. - brak myślnika

Poszliśmy nad jezioro opodal miejsca, w którym mieszkaliśmy z mocnym postanowieniem. - z postanowienem czego? Poza tym szyk zdania jest do poprawy.

– Ile mam czasu na odpowiedź – zapytałem szybko. - przydałby się znak zapytania

Tekst jest fatalnie sformatowany, co mocno utrudnia lekturę. Przyznam szczerze, że nie przebrnąłem do końca i utknąłem mniej więcej w połowie. Opowiadanie nie wciągnęło mnie. Poza tym jest sporo powtórzeń, błędnie zapisujesz dialogi i trochę przecinkologia szwankuje.

Pozdrawiam

Mastiff

Dziękuję za dotychczaswe komentarze. Poprawiłem nieco formatowanie tekstu. Być może teraz będzie bardziej przyjazne dla czytelnika. Za wszelkie wskazówkie techniczne dziękuję, będę poprawiał w miarę dostępności czasu.

Wczoraj przeczytałem trzy czwarte opowiadania (kilka partii "przeskoczyłem", bo były całkowicie dla mnie niestrawne). Dzisiaj nie potrafiłem zmusić się do powtórnej, całościowej lektury. Co nie znaczy, by tekst miał być zły, słaby i tak dalej dla wszystkich bez wyjątku --- de gustibus i tak dalej --- znaczy to tylko tyle, że pomimo przynależności do preferowanej przeze mnie SF za dużo w nim halucynacji, czy jak je nazwać, bym chciał się przedzierać przez ten gąszcz.   

Jeden zdecydowany walor: interesująca strona techniczna eksperymentu.

Przeczytałam. Całkowicie nie mój typ prowadzenia opowiadania, czytałam na siłę. Jakaś historia w tym jest i wielu czytelników będzie zadowolonych. Ja do nich nie należę, całkiem subiektywnie.

Nowa Fantastyka