- Opowiadanie: gwaihir - Księga: Nie ufaj nikomu

Księga: Nie ufaj nikomu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Księga: Nie ufaj nikomu

– Oddaj Księgę – nakazał cień przemykający za jego plecami, pośród mroków ciemnej uliczki gdzieś w centrum Bydgoszczy.

W końcu mnie dopadli – pomyślał Andrzej Krzynowski, sześćdziesięciosiedmioletni emerytowany kustosz Muzeum Narodowego w Krakowie. – I w dodatku mają mnie jak na widelcu – dodał, usilnie poszukując drogi ucieczki ze ślepego zaułku. Drogę zastępował mu ponad trzymetrowej wysokości ceglany mur rozpięty pomiędzy dwiema zmurszałymi i czarnymi od sadzy kamienicami. Był za wysoki jak na jego stare, wątłe ciało.

Odwrócił się. Mrużąc oczy, próbował przebić się przez ciemność i dotrzeć swym uzbrojonym w okulary wzrokiem do miejsca, skąd dobiegł tajemniczy głos. Napastnik jednak nie poruszył się ani na chwilę i trudno było powiedzieć, gdzie tak naprawdę się znajdował. Za to głowa staruszka, pokryta wciąż jeszcze gęstym, śnieżnobiałym włosem stanowiła w blasku księżyca łatwy cel dla skrytego w mroku prześladowcy.

Uciekał już godzinę i brakło mu tchu. Stare płuca nie pracowały tak jak dawniej. Chociaż w młodości był znakomitym biegaczem, lata zrobiły jednak swoje. Przebyty stan przedzawałowy i choroba niedokrwienna serca też nie były bez winy. Nie stać go było na zgubienie pościgu, który uczepił się jak rzep do psiego ogona. Ale przed kim tak właściwie uciekał? Na pewno nie była to policja. O nie, był w Hotelu pod Orłem na długo przed tym, jak zawiadomieni przez przerażony personel hotelu gliniarze odkryli makabryczną zbrodnię. Nie mogli go zobaczyć. Nawet przestraszony recepcjonista nie zwrócił uwagi na to, jak wszedł po cichu do pokoju i zabrał walizkę profesora de Vries, w której spoczywały Księga Kadalionu i Księga Olwinów wraz z innymi dowodami na istnienie na Ziemi obcej rasy. Ale zanim to zrobił, musiał jeszcze zamknąć portal. Tak, nie spodziewał się takiego widoku. Gdy wszedł do pokoju jego oczom ukazała się położona wertykalnie, jarząca się błękitem tafla, falująca niczym powierzchnia wody, muskana lekkim powiewem wiatru. W jej wnętrzu coś się poruszało, wiło niczym stado robaków w gnijącej padlinie albo dół wypełniony mrowiem węży. Zemdliło go, gdyż odór wydobywający się z portalu był niespotykany nigdzie na Ziemi. Z obrzydzeniem zamknął Księgę. Na szczęście brama do innego wymiaru natychmiast znikła, a wraz z nią wypełniająca pokój niebieskawa poświata oraz towarzysząca jej atmosfera grozy, przygniatająca swym potwornym ciężarem serce i umysł.

Co właściwie zdarzyło się tego wieczoru, nie był w stanie dokładnie orzec. Wiedział jedynie, że jego szósty zmysł podpowiadał mu od samego rana, że de Vries będzie potrzebował pomocy. Natychmiast wsiadł do samolotu i przyleciał do Bydgoszczy. Gdyby nie wypadek po drodze, zjawiłby się godzinę wcześniej, w sam raz, by zapobiec tragedii.

Podczas krótkiego rekonesansu w hotelu udało mu się przeczytać kilka razy ostatni akapit, nakreślony w pośpiechu przez przyjaciela profesora, Piotra Kruka. Pech chciał, a może starość miała winę, że z rozgorączkowania nie zabrał dziennika ze sobą. Teraz z pewnością dokument był wnikliwie badany przez policyjnych ekspertów. O samym Kruku też niewiele wiedział. Po rozmowie jaką odbył z nim kilkadziesiąt minut przed tragedią mógł jedynie stwierdzić, iż był inteligentnym i rozsądnym człowiekiem. Z tekstu dziennika wynikało jednak, że Kruk popełnił fatalny błąd, otworzył portal i ratował się ucieczką przed czymś co zaatakowało ich w hotelu. De Vries natomiast został zabity i rozczłonkowany po całym pokoju. Krzynowski nie mógł w to uwierzyć. W głowie kłębiły mu się same wątpliwości. Dlaczego zaatakowano jego przyjaciela? Czy celem ataku miało być zdobycie Ksiegi Kadalionu? Dzieło Geliadczyków pozostała o dziwo na swoim miejscu. Co się stało za potworem? Czy po zabiciu de Vries, poczwara ruszyła przez portal w ślad za Krukiem? No i na koniec pozostało najbardziej dręczące Krzynowskiego pytanie: jak długo portal był otwarty i czy nie daj Boże nie wydostało się z niego jakieś paskudztwo?

Niestety nie pora była na rozmyślania. Już od godziny tropił go jakiś tajemniczy osobnik. A on nie był pewien z kim lub czym miał do czynienia. Zrazu, gdy usłyszał czyjeś kroki i podejrzanie wyglądającego mężczyznę w czarnym skórzanym płaszczu, pomyślał że może to policja wpadła na jego trop albo zawlókł za sobą „ogon” z Krakowa. Przecież mógł być pod obserwacją w związku ze sprawą kradzieży w Muzeum Narodowym. Jednak policjant prędzej czy później rozkazałby mu się zatrzymać. Ten zaś cały czas szedł za nim w milczeniu, a gdy Krzynowski przyspieszył kroku również zaczął biec. Robił to tak lekko, tak cicho, że nawet kot mógłby pozazdrościć mu zwinności.

A może to agent Preludium? – zapytał sam siebie Krzynowski. Wprawdzie nigdy dotychczas nie spotkał się z takim, a o samej organizacji słyszał jedynie z opowiadania de Vries, szybko jednak zaprzeczył. Przecież ci agenci, których profesor nazwał prymitywami, z cała pewnością nie bawiliby się z nim w kotka i myszkę, tylko od razu go zgarnęli. Nie, to musiał być ktoś inny. Ktoś kto jak rasowy drapieżnik i łowca bezszelestnie zmierza po tropach w ślad za swoją ofiarą, lecz nigdy jej nie dogania. Powoli oszczędzając własne siły i energię podąża tak długo, aż ta padnie ze zmęczenia i ukoronuje jego zabójczy instynkt sutym posiłkiem. Bał się nawet pomyśleć kim lub czym mógł być napastnik. A jednak coś podpowiadało mu, że to nie będzie jeszcze koniec jego życia.

Wreszcie z ciemności wyłonił się jakiś humanoidalny kształt. Był wyższy od Krzynowskiego. Miał metr dziewięćdziesiąt, może trochę więcej. Skórzany czarny płaszcz sięgał niemal do ziemi. Z zabłoconych oficerek, idealnie przylegających do stóp, w których próżno było szukać jakiejkolwiek podeszwy, wychodziły obcisłe, ciemne spodnie, spięte w pasie złotą klamrą. Głowę wieńczył osobliwy, cowboyski kapelusz spod którego spływały długie fioletowe, a może tak tylko wydawało się Krzynowskiemu, włosy. Twarz pociągła i wychudła była niemal biała. Na jej tle wyróżniały się wielkie, czarne oczy pozbawione białek i krwistoczerwone cienkie usta, niby cięta rana zadana szablą blademu obliczu.

– Oddaj mi Księgę – jeszcze raz powtórzył obcy, postępując naprzód.

Krzynowski zaczął się cofać niepewnym krokiem, aż natrafił plecami na mur. Dotknął dłońmi chropowatej powierzchni ściany. Po plecach przebiegł mu dreszcz. Mur był zimny, nienaturalnie zimny jak na tę porę roku.

– Dlaczego mam ci dać Księgę? – rzucił krótko, starając się zyskać na czasie, chociaż sam nie widział w tym głębszego sensu.

Napastnik zatrzymał się. Chyba nie spodziewał się, że pogawędzi sobie z ofiarą, zanim ją zabije.

– Dlatego, że jest to rzecz zbyt potężna dla ludzi – odparł niskim, suchym głosem. – Nie została stworzona waszymi niewprawnymi rękoma. Poza tym nikt z waszego słabego ludu nie umiałby jej wykorzystać.

– A ty, kim jesteś, że rościsz sobie prawo do tej księgi? – zapytał drżącym głosem Krakowianin, zerkając spode łba na otwarte na oścież drzwi do kamienicy. Niestety znajdowały się zbyt daleko, by można było myśleć o podjęciu próby ucieczki.

Tajemniczy mężczyzna poczuł się pewnie i pozwolił sobie skrzyżować ręce na piersi.

– Jam jest Ten, Który Wędruje Nocą – oznajmił, zadzierając głowę i wykrzywiając usta w szyderczym uśmiechu.

Starzec wybałuszył oczy. Coś ścisnęło go w piersi. Zaparł się z całych sił o ścianę, jakby chciał ją wyważyć mocą własnych mięśni. Jego oczom ukazały się igłowato zakończone siekacze i kły napastnika, połyskujące światłem odbitym ze stojącej w oddali latarni. Teraz ostatecznie upewnił się, że nie miał do czynienia z człowiekiem.

– Oddaj Księgę, a daruję ci życie – powiedział ze spokojem napastnik. – Może nawet pozwolę ci zostać moim niewolnikiem.

– Uważasz, że ci uwierzę? Ja oddam ci książkę, a ty i tak mnie zabijesz. O nie, nie ze mną taki interes – zapewnił Andrzej.

Napastnik uśmiechnął się.

– Zabić? To byłoby zbyt proste. Dla ciebie mam lepszą ofertę.

– Chcesz dobić targu?

Uśmiech natychmiast zniknął z twarzy mężczyzny o fioletowych włosach.

– Ze mną nie targuje się śmiertelniku. Możesz wybrać miedzy życiem, a śmiercią. Poza tym nie zabiłbym cię do końca, umarłaby tylko cząstka ciebie. Stałbyś się całkiem innym człowiekiem. Otrzymałbyś potężne dary. Inni przedstawiciele twojej nędznej rasy zazdrościliby tobie.

– Nie potrzebuję żadnych darów, ludzie też mają swoje talenty.

– Chyba jednak nie masz wyboru.

– Nic z tego. Nie oddam ci dobrowolnie Księgi. Myślisz, że nie wiem o portalu do innego świata. O bramie do legendarnego Eheb, gdzie wśród chaosu i bluźnierczego pomieszania króluje ten, o którym świat dawno zapomniał. Sądzisz, że nie domyślam się, iż chcesz uwolnić swego Pana.

Słowa Krzynowskiego nie trafiły w próżnię. Na twarzy napastnika pojawił się grymas zdziwienia. Obcy wyraźnie spiął się, a lewa dłoń zacisnęła się w pięść. Nagle odrzucił połę płaszcza i błyskawicznie dobył długi metalowy przedmiot, stanowiący coś w rodzaju miecza albo pałki.

– Oddasz mi dobrowolnie czy nie i tak już jesteś martwy – wyrecytował przez zaciśnięte zęby, a jego miecz z obydwu stron ostrza, na szerokość cala pokrył się czerwonym światłem albo może raczej laserem.

Napastnik podniósł miecz obiema rękoma i zbliżył ostrze do twarzy, jak gdyby wyzywał swojego przeciwnika na pojedynek.

– Nie był bym tego taki pewien – niemal wyszeptał w odpowiedzi Krzynowski.

Już się nie bał. Już nie drżał. Nie wykonywał nerwowych ruchów. Stał spokojnie zaciskając pięści. Wiedział co się wkrótce stanie.

Nagły świst przeszył powietrze, przerywając chwilę ciszy, jaka dzieliła Andrzeja Krzynowskiego od śmierci. Towarzyszący mu błysk żółtego światła rozświetlił mroczną uliczkę. Dopiero po paru sekundach były kustosz spostrzegł, że kulący się przed oślepiającym blaskiem napastnik przyciskał dłoń do prawego ramienia, w którym z przerwanej powierzchni płaszcza wystawał niewielki bełt. Energicznym szarpnięciem napastnik wydobył zakrwawiony grot i zaciskając zęby cisnął nim w ziemię. Bełt zarył do połowy długości w asfalt.

W odległości kilkunastu kroków za napastnikiem wylądowała jakaś postać ubrana w płaszcz z naciągniętym na głowę kapturem. W lewej ręce trzymała kuszę, a w prawej delikatnie wygięty miecz, przywodzący na myśl japońską katanę.

– Nareszcie cię dopadłem Michale Zieliński – wydobyło się z ust człowieka z kuszą. – A może wolisz bym mówił do ciebie Laszlo Zandari, Ladislau Kribesti, Cztan z Sandomierza, Valerius Livius Cato, Neferhotep albo innym spośród Bóg wie ilu przydomków, jakimi się posługiwałeś od starożytnego Egiptu i Rzymu, przez średniowiecze, aż do czasów nam współczesnych, co? Odpowiedz mi. Zapewne jednak wolisz kiedy nazywa się ciebie prawdziwym imieniem Rezarze.

– Uważaj do kogo mówisz – wysyczał Zieliński, odwracając się do przeciwnika. – Starszy jestem niż nawet możesz to sobie wyobrazić. Nie takich jak ty rozpruwałem na śniadanie. Ale widzę, że tak samo jak twój brat jesteś w gorącej wodzie kąpany. W sumie to nawet wolę takich narwańców jak ty, bo przynajmniej szybko się z nimi kończy.

– Tyle wieków się ukrywałeś, tyle lat cię tropiliśmy – oznajmił człowiek z kuszą, nie zważając na słowne zaczepki Rezara. – Ale nareszcie ujawniłeś swoje istnienie. Lecz już się więcej nie wywiniesz – dodał podnosząc do góry ostrze katany.

W odpowiedzi usłyszał śmiech, szyderczy, nienawistny, a przy tym w pełni okazujący wyższość nad przeciwnikiem.

– Myślisz, że możesz się ze mną mierzyć? Zabijałem najlepszych wojowników jakich kiedykolwiek zrodziła Ziemia, a ty sadzisz, że mnie pokonasz?

– Może to i prawda, że zgładziłeś wielu ludzi, ale na pewno nie byli to wojownicy z naszego bractwa. Choćbyś był nawet demonem, nie masz ze mną szans Rezarze. Z bardziej plugawymi od ciebie istotami miałem do czynienia.

Krzynowski bacznie przyglądał się całej tej sytuacji i dziwnej rozmowie zdawałoby się znających siebie nawzajem wojowników. Był zadowolony, że pojawił się człowiek z kuszą, sprawiając że on sam pozostał na uboczu, przelękniony lecz zapomniany. Czy mógł liczyć na ucieczkę? Wiedział, że słowa człowieka z kuszą to jedynie czcze przechwałki. Wiedział już, co się za chwilę stanie z przeciwnikiem Rezara. Wiedział też, co się będzie działo z nim samym, dlatego oglądnął się za siebie i spojrzał w górę.

– Szybko, podaj mi rękę – zawołał wyłaniający się z nad krawędzi muru mężczyzna. Sądząc z głosu, był w wieku Krzynowskiego albo trochę młodszy. Silne ramiona i umięśniony kark świadczyły, o wysokiej sprawności fizycznej.

– Musimy uciekać, zaraz zrobi się tutaj gorąco, albo raczej elektryzująco – dodał nieznajomy, gdy głowa Krzynowskiego znalazła się na wysokości jego twarzy.

W tej samej chwili Rezar i człowiek z kuszą skoczyli ku sobie.

Krzynowski przyjrzał się uważnie wybawicielowi, zwłaszcza jego ogorzałej, porośniętej krótko ostrzyżoną brodą twarzy, przez którą od samego lewego oka do niemal końca żuchwy biegła dość wyraźna blizna. Mężczyzna był ubrany w ciemną, skórzaną kurtkę, pod którą nosił kamizelkę kuloodporną. Właściwie to jego ubiór nie wyróżniał się niczym szczególnym. Uwagę Krzynowskiego zwrócił jedynie zawieszony u szyi osobliwy długi i płaski kamień wielkości pięści, rozbłyskujący co chwilę zielonym światłem, niby w takt jakiegoś nieznanego rytmu.

– Nie ma w naszym bractwie wojownika mogącego się mierzyć z tamtym – przerwał moment ciszy nieznajomy mężczyzna, podciągając Krakowianina.

– A ten wojownik? – zapytał Krzynowski wskazując na walczących ze sobą szermierzy. – Mówił, że jest dobry.

– Dobry to mało powiedziane, on jest z nas najlepszy. Ale tak szybkiego wojownika jak tamten ludzkość jeszcze nie wydała. Młody myśli, że nie ma sobie równych na świecie. Zaraz brutalnie przekona się, że to nieprawda. Chodźmy już, póki jeszcze na dobre nie rozgorzała miedzy nimi walka. Mam nadzieję, że wkrótce pojawią się inni i zajmą się twoim prześladowcą na tyle, byśmy mogli bezpiecznie się oddalić.

Nieznajomy spuścił się z muru, podczas gdy Krzynowski przerzuciwszy ciało na drugą stronę, zawisł na szczycie, pragnąc zobaczyć walkę. Pojedynek trwał jednak bardzo krótko. Rezar widząc nacierającego Młodego w ostatniej chwili zrobił salto w powietrzu, zręcznie unikając ciosu. Gdy wylądował tuż za plecami zaskoczonego przeciwnika, zadał błyskawiczny cios znad głowy, przeprowadzając miecz przez całe ciało przeciwnika z góry na dół. Wojownik dosłownie rozpadł się na dwie części, wśród fontanny krwi i wnętrzności. Rezar od razu odszukał wzrokiem wystającą ponad murem głowę Krzynowskiego. Starzec dostrzegł błysk w oczach napastnika. To było spojrzenie myśliwego, który wybrał sobie na cel następną ofiarę. Na szczęście w tym samym momencie doskoczyło do Rezara kilkunastu nowych wojowników. Otoczony myśliwy zamienił się w ofiarę. Czy na długo? Krzynowski wiedział, że to również nie będzie zajmująca potyczka. Mimo to jego wzrok nie mógł oderwać się od najszybszego wojownika jakiego kiedykolwiek widział.

A walka nie była zwyczajna. Jeśli liczyć prawdopodobieństwo na zwycięstwo pogłowiem, Rezar nie powinien był mieć żadnych szans. Walczyło z nim ponad dwudziestu ludzi, a tymczasem już po kilku sekundach dwóch z nich straciło głowy, a kolejni zręcznie zostali pozbawieni kończyn. Mieli ze sobą broń palną, ale czy to Rezar miał szczęście, czy też znakomicie widział w ciemności, udało mu się uniknąć trafienia mimo, iż mierzyli go cała serią pocisków. Wykonując serię salt i tańców, skacząc, przewracając się i robiąc młynki omijał trajektorie pocisków albo parował je swoim nieziemskim, energetycznym mieczem. W odpowiedzi zaś wezbrany gniewem wyciągnął wysoko rękę ku czarnemu jak smoła niebu. W otwartej dłoni coś zaczęło jarzyć się i przeskakiwać niby iskry, formując się w coraz większy i większy, kulisty twór. Gdy przeciwnicy podeszli bliżej, zamierzając skorzystać z okazji, Rezar, nie wahając się, niczym mityczny Zeus strzelił piorunem, który drgając i tańcząc, przeskakiwał z jednego na drugiego wojownika. Cała uliczka pomiędzy kamienicami nagle rozbłysła zimnym, białym światłem. Porażeni elektryzującym podarkiem napastnicy stracili kontrolę nad własnymi ciałami. Ich rozdygotane kończyny biły w ziemię w niemiłosiernym, epileptycznym rytmie, przywodzącym na myśl konanie opętanych ludzi. Długo jeszcze potem ich zwłoki poruszały się w konwulsjach wśród dymu i smrodu spalonych włosów i ubrań, pomimo że ich ciała dawno wyzionęły ducha. Pozostało jeszcze kilkoro, których chyba tylko cud uratował przed usmażeniem z rąk Rezara. Było widać w ich oczach przerażenie. Nie mieli ochoty na dalszą zabawę. Jeśli ta walka również miała trwać tak krótko, należało czym prędzej uciekać.

– Koniec przedstawienia, pora opuścić widownię – naciskał nieznajomy człowiek rzucając się do ucieczki. – To ostatnia chwila człowieku, jeśli ci życie miłe to rusz swój stary tyłek i chodu. Nie ma czasu do stracenia.

Nie czekając finału bitwy Krzynowski opuścił się na dół i ruszył w ślad za nieznajomym.

Biegli dobry kwadrans pośród ciemnych ulic i zaułków Bydgoszczy. Zmęczenie dawało się Krzynowskiemu we znaki. A do tego doszło jeszcze dziwne poczucie lęku. Niby wąż wkradło się do jego serca i zaczęło kąsać jak rozwścieczona żmija. Nie było związane z tym tajemniczym osobnikiem, Rezarem. Czym jednak podyktowany był niepokój? Krzynowski nie umiał sobie odpowiedzieć na to pytanie. Jego szósty zmysł nie dawał żadnego znaku, jak gdyby postanowił uciąć sobie drzemkę. Tym razem nie wiedział co się za chwile wydarzy. I to napawało go przerażeniem.

Wpadli na spory plac, pełniący rolę parkingu dla pobliskiego supermarketu. Nieznajomy ściągnął z szyi swój tajemniczy, zielony kamień i uniósł go do góry. Swoim zachowaniem przypominał trochę Rezara sprzed kilkunastu minut.

Legga – zawołał w dziwnym języku nieznajomy i z kamienia wystrzelił snop zielonego światła. Krzynowski mógł tylko się domyślić, że dawał w ten sposób komuś zaszyfrowany znak. Wkrótce też z oddali do ich uszu dotarł dźwięk zbliżającego się śmigłowca.

– Czym się naraziłeś Rezarowi? – zapytał ni stąd ni zowąd nieznajomy, przyglądając się uważnie Krzynowskiemu w blasku zielonej poświaty. – On nie atakuje byle kogo. Musiał mieć w tym jakiś cel. Dlaczego cię ścigał?

Andrzej nic nie odpowiedział. Czy warto mówić o tak tajemniczych rzeczach z kimś kogo w ogóle się nie znało?

– Odpowiedz, jak cię pytają – wrzasnął nieznajomy, widząc wahanie Krakowianina. Po chwili dodał łagodnym głosem – Jeśli mam ci pomóc, to muszę wiedzieć coś o tobie, chyba że chcesz abym porzucił cię tutaj na pastwę Rezara.

Na myśl o pozostawieniu go samego, przebiegł mu po plecach dreszcz. Właśnie przed chwilą poczuł jak słabym i bezbronnym jest człowiek wobec dziwów świata. Tyle dzisiaj widział niesamowitych i nadprzyrodzonych rzeczy, że postanowił w końcu zaufać temu obcemu człowiekowi. A poza tym uratował mu skórę, a możliwe, że nawet życie. Musiał zawierzyć swój los nieznajomemu, przynajmniej dlatego, że Rezar mógł zaatakować ponownie, a wówczas w mgnieniu oka pozbawiłby go życia. Miał jedynie nadzieję, że ów człowiek nie jest członkiem wspomnianego przez de Vries Preludium. Ufał, że nie będzie później żałował swojej decyzji.

– Mam coś, na czym bardzo mu zależy – odparł w końcu Krzynowski. – Nie wiem skąd się o tym dowiedział. Nigdy go wcześniej nie widziałem.

– I dziękuj za to losowi, że możesz teraz ze mną rozmawiać. Kto się raz spotka z Rezarem ten już nigdy nic nie powie. Żaden jeszcze nie przeżył z nim walki. O ile wiem szukał on w Polsce jakiejś osoby, ale ty zdaje się mówisz o rzeczy. Co mogłoby go interesować?

– Księga, bardzo niebezpiecznej i zarazem mrocznej.

– Ooo, to chyba musi być bardzo cenna książka – rzucił z przekąsem nieznajomy.

– Chodzi mu o Księgę Kadalionu – oznajmił Andrzej z poważną miną.

Nieznajomy aż drgnął na dźwięk ostatnich słów Krzynowskiego.

– Mówisz poważnie? Masz ją przy sobie?

– Tak, w tej oto walizce.

Krzynowski chciał otworzyć wieko zamierzając zaprezentować zawartość. Nieznajomy wstrzymał go jednak, kładąc dłoń na zatrzaskach.

– A niech mnie pies oszcza, to jest najpomyślniejsza, a zarazem najbardziej zła nowina jaką w życiu usłyszałem. Nawet śmierć mojej teściowej się do tego nie umywa.

Nieznajomy spojrzał do góry. Migające czerwone światło pod podwoziem śmigłowca było coraz bliżej.

– Szybciej, szybciej patałachy – wycedził przez zęby, stukając nerwowo podeszwą o asfalt. – Lecisz z nami człowieku – dodał po chwili, skierowując palec wskazujący w twarz Krzynowskiego.

– Co takiego?

– Zabierasz się z nami. Z tak cenną rzeczą nie możesz sam chodzić po świecie. Przejmujemy znalezisko.

– Chyba śnisz. Sądzisz, że oddam tobie Dzieło Geliadczyków ot tak.

– A wiec chcesz się dogadać co do ceny?

– Źle mnie zrozumiałeś. Nie zamierzam sprzedawać Księgi. Nie powierzę ci tego znaleziska nic o tobie nie wiedząc. Skąd mam mieć pewność, że można ci ufać. Może chcesz wykorzystać artefakt, by wywołać piekło na Ziemi. Może niewiele różnisz się od Rezara?

Nieznajomy splunął na ziemię.

– Posłuchaj człowieku, tu już nie jest twój problem. Od tej chwili to sprawa bezpieczeństwa narodowego…tfu światowego. Polecisz z nami, czy ci się to podoba czy nie. Nie martw się za bilet nie musisz płacić. A w kwestii zaufania, to chyba nie masz wielkiego wyboru. Musisz mi uwierzyć, chyba, że chcesz w dalszym ciągu uciekać przed Rezarem.

– Przede wszystkim powiedz mi kim jesteś? – zażądał Andrzej.

– Przede wszystkim co wiesz o tej księdze? – zaripostował nieznajomy.

– Niewiele poza tym, że pochodzi z Kadalionu, stolicy Geliadu. Nie została stworzona przez ludzi, ale użyta przez nich sprowadziła nieszczęście. Księga zawiera esencję Zła i stanowi portal do innego wymiaru zwanego Eheb, które jest królestwem na wygnaniu niejakiego Ith….

Nieznajomy zatkał mu usta dłonią.

– Lepiej, żebyś tutaj nie wymawiał jego imienia.

– Dobrze. – odparł Andrzej.

– Widzę, że sporo wiesz na temat tej książeczki.

– Ale wy wiecie o niej więcej?

– Możliwe – oznajmił mężczyzna, wydobywszy z kieszenie kurtki długi, ciemny przedmiot, niby futerał do pióra. Wyjął z niego jakiś smukły przedmiot i zaczął stukać w niego palcem. W słabym świetle latarni nie było wyraźnie widać i Krznowski pomyślał, że to długopis.

– Jak się nazywasz? Kim właściwie byli ci, co walczyli z Rezarem? – domagał się były kustosz.

– Teraz nie powinno cię to interesować – powiedział nieznajomy. W następnej sekundzie wbił Krzynowskiemu w szyję igłę i szybko nacisnął tłok.

Andrzej natychmiast odepchnął mężczyznę, lecz było już za późno. Cała zawartość dostała się do jego organizmu.

– Co mi zrobiłeś? – zapytał z przerażeniem Andrzej, wyjmując z szyi pustą strzykawkę. Jednocześnie czuł, że jego powieki zaczynają robić się ciężkie.

– To dla twojego dobra. Zaaplikowałem ci Propofol, lek usypiający.

Krzynowski zamachnął się z całych sił pięścią. Nie trafił. Mężczyzna zrobił unik i Andrzej upadł na asfalt. Chyba wybił sobie parę zębów, tych kilka własnych, które jeszcze posiadał. Poza tym obawiał się, że złamał sobie rękę. Na to żeby wstać, zabrakło mu już sił. Grawitacja działała jakby mocniej niż zwykle. Całe ciało stało się ciężkie jak ołów. Zrobiło mu się błogo. Walczył z tym, ale nie miał już wątpliwości, że za chwilę ulegnie i zmorzy go sen.

Nieznajomy przykucnął i pochylił się nad jego głową.

– Działa bardzo szybko – wyszeptał. – Za mniej niż minutę już cię nie będzie. Nawet nie zdążysz kiwnąć palcem.

Wziął walizkę.

Andrzej żałował, że tak łatwo dał się podejść. Teraz już wiedział, skąd wzięło się dziwne uczucie niepokoju. Tylko czemu zawiódł go zmysł przewidywania? Nie miał już sił myśleć. Ostatni obraz jaki ujrzał to lądujący czarny, wojskowy helikopter Mi-24 i wsiadającego doń człowieka z walizką.

Nie ufaj nikomu – przemknęło jeszcze przez głowę byłego kustosza. Potem nastała ciemność.

Koniec

Komentarze

dużo akcji, dialogów, dynamiczne to jest na pewno, ale styl - do czyszczenia. Mimo wszystko: do poczytania, jak najbardziej.
Pozdrawiam. 

Dziękuję za obiektywny komentarz.

Jeżeli ktoś wyrazi zapotrzebowanie, to będę kontynuował to opowiadanie.

Pozdrawiam wszystkich czytelników nowej fantastyki.

Nie wiem, jak to może być z "zapotrzebowaniem", myślę raczej, że jeśli autor ma tzw. potrzebę ducha, to powinien pisać.
Pozdrawiam. 

bardzo dobre dzieło z nielicznymi błędami... dobrze się czyta... choć dodało jeszcze więcej zagadek do tych z poprzedniej części, zamiast je wyjaśnić (co równie dobrze można uznać za duży plus)

i jeśli można składać zamówienia na następne części... masz mój głos.

Miłego dnia życzę.

Nowa Fantastyka