- Opowiadanie: shadook_a - Aqu’a-pluum

Aqu’a-pluum

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Aqu’a-pluum

Odkształcenie ciała sprężystego w określonym zakresie odkształceń

jest wprost proporcjonalne do naprężenia.

Prawo Hooke'a

 

Początkowo tylko na nią patrzyłem. Nie słuchałem zupełnie tego, co mówi. Nie musiałem. Samo patrzenie wystarczało. A potem zacząłem też słuchać. Opowiadała nam o tych swoich światach i wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Kiedy zaczęła mówić o Słoju i Pensaco pożałowałem natychmiast, że to robię.

Jeżeli faktycznie czarowała, to robiła to rzeczywiście ze smakiem.

„Teraz uważaj!… – przekazał mi wzrokiem Zachar. – „To jest najlepsze!!!”.

I było.

Postanowiłem, że koniecznie muszę to zapamiętać. Dwa czułe mikrofony rejestrowały każdą zmianę w natężeniu jej głosu; każdą przerwę i wahanie. Kamery Centrum zapisywały najmniejszy ruch jej warg lub dłoni.

Ale wiedziałem, że to mało.

To chyba wtedy postanowiłem, że ją wykradnę. Nie!!! Żadne „chyba”!… To wydarzyło się dokładnie wtedy!

Jeszcze tego samego popołudnia miałem ją już tylko dla siebie. Zabawka o imieniu Kàmm’a znów miała właściciela.

 

 

W poniedziałki woda zawsze była najzimniejsza. Jeżeli kiedykolwiek siedzieliście w wannie pełnej lodowatej strugi z Olltrooksu, to z całą pewnością wiecie, o czym próbuję wam powiedzieć… Nawet grube szkło Słoja matowiało i pokrywało się kroplistą rosą. Jejku!!!… Pływanie w takich warunkach było naprawdę trudne!

Dopiero po dwóch, a czasami nawet po trzech dniach, mogłam spędzić tam więcej niż godzinę.

Ale im to akurat najbardziej się podobało. Chłód powodował, że nasze nagie ciała nabierały innych konturów i kształtów. Ponoć nie ma nic piękniejszego od widoku kobiecych piersi, wyostrzonych aż do bólu zimnem. Lub czymś innym.

No, nie!!!… Nie róbcie takich zgorszonych min! Przecież każdy z was był już kiedyś z kobietą i wie, co go tak naprawdę rajcuje!

Dobra. Koniec tematu. Moje nastroszone sutki są tutaj jedynie szczegółem.

Od momentu utonięcia Masri kazali nam zawsze pływać po dwie. Czasami, kiedy trafiał się naprawdę kapryśny klient, musiałyśmy nawet wskakiwać do Słoja we trzy. Fantazja Oglądaczy nie miała granic. Ci ociekający śliną faceci potrafili wymyślić takie cuda, że hej!!!

Ale w końcu ten, co płaci, ma prawo kręcić nosem i wymagać. Czyż nie tak?

Nie czerwieńcie się!!! Jesteśmy umówieni, że opowiem wam wszystko, tak jak było. A właśnie tak to było. Dokładnie tak.

Masri utonęła, bo chciała pokazać Oglądaczom coś naprawdę ekstra… Pensaco nazywał to „rzeczą z najwyższej półki”. Czymś, co kosztowało podwójną, a często nawet potrójną stawkę. Jeżeli sądzicie, że nie było na to chętnych, to naturalnie jesteście w błędzie. Byli! Zawsze byli. Za takie obrazki niektórzy nawet zastawiali swoje Sale i Poloty.

Nie wierzycie?!… Bez jaj, chłopaki!!!… Was też by to ruszyło! Zobaczylibyście to raz i potem na pewno nie potrafilibyście już przestać chcieć! Na marzenia i chciejstwo nie ma mocnych!…

Tyle, że najlepsza z nas nie dała rady. Kiedy wyciągnęli ją wreszcie ze Słoja, Masri miała w sobie tyle wody, że starczyłoby jej na wypełnienie małego planetarnego oka. Utonęła uczepiona kraty pokrywy i musiano pozbawić ją obu posiniałych dłoni, by wreszcie przestała trzymać coś, co nie pozwoliło jej wypłynąć na powierzchnię i odebrało to młode, pełne marzeń i planów, życie.

Pozwólcie, że przerwę na moment… Kompletnie zaschło mi w ustach i za chwilę chyba zacznę beczeć jak głupia. Kurczę, naprawdę zaraz się poryczę!…

O.K.!!! Spoko, już mi przeszło.

Od kiedy tam byłam?… A czy to naprawdę takie ważne?! Dobra, dobra. Przecież rozumiem, że w końcu po to tu siedzimy i gadamy. Tyle, że nie wiem. Poważnie. Chyba coś mi się porobiło z głową. Czas to tylko czas. Powtarzam, nie wiem. Ale pewnie długo. Bardzo długo. Nie pamiętam, jak było przed Słojem. Nie pamiętam nawet swojego prawdziwego imienia. Nihil. Zero. Pensaco wyczyszczał nam zwoje tak często, że czasami zapominałyśmy nawet numeru ostatniego klienta i cudów, które kazał nam wyczyniać.

Nie to, że krepuję się wam o tym mówić… Po prostu w mojej pamięci czasami nic nie ma. Macie pewnie speców od zwojów, więc spytajcie któregoś, jeżeli mi nie wierzycie. Po czyszczeniu jest w nas jedynie pustka i cisza. Ten, kto przez to nigdy nie przeszedł, nigdy tego też pewnie nie zrozumie. Bo nie.

Tak. To akurat pamiętam. Mam opowiadać?… A więc jedziemy: najgorsi byli ci z Xantaks’sa i wieloustni zza Obwodu Strefy Trzeciej. Oprócz samczej fantazji, wszyscy mieli też swoje nawyki i przyzwyczajenia, więc czasami nie było nam lekko. Dwie dziewczyny okupiły to nawet trwałym kalectwem, ale jedynie Masri zapłaciła za plumkanie w Słoju życiem…

A o to, kochani, powinniście zapytać tego świra Pensaco!!!… Wiem, że już go nie ma w naszych Światach, ale nam nikt nie tłumaczył się z takich spraw. Widziałam jak odcinali Masri od metalu kraty pokrywy Słoja; Traaach, Traaach!… Wszystkie to widziałyśmy! Potem, to, co z niej zostało, przydupasy Pensaco zabrali gdzieś indziej, i to już tyle. Nic więcej nie wiem w tym temacie. Nawet nie naciskajcie, bo naprawdę w niczym wam tutaj nie pomogę. Mogli ją spopielić, wywieźć lub zakopać pod Skorupą. Wszystko mogli…

Chyba dwa razy. Może nawet trzy. Inne ponoć znacznie częściej, ale widocznie miałam trochę więcej szczęścia. Czarne piguły czasami zawodziły. Wyrywali to z nas na żywca. Głupie pytanie!… A mogło nie boleć?!!!

I co, teraz sobie pomilczymy, chłopaki?… Dajcie spokój!!! Było, minęło. Byle już nie powróciło…

NIE! Nie i nie!!!… O tym nie opowiem nikomu i nigdy!

Wyłączajcie te swoje elektroniczne cudeńka, bo na dzisiaj to już koniec.

Dalej już nie będzie.

KOOONIEEEC!!!

Zachar próbował wyciągnąć z niej jeszcze trochę szczegółów, ale Kàmm’a zamknęła się tak szczelnie, jak największa z wielkich śluz Obwodu.

Wyszedłem stamtąd z bólem głowy. Nie miałem uprawnień do zadawania pytań, więc moja obecność w Komorze była zbędna.

Sala Rejestru była pełna. Większość ze śledczych stała przy ogromnych szybach-lustrach trzech Komór Odsłuchań. Jedynie zapracowani technicy z Centrum wciąż karnie tkwili przy swojej aparaturze, kontrolując wskazania urządzeń i zawczasu niwelując ewentualne szumy i zakłócenia.

Znałem tu prawie wszystkich, ale i tak poczułem się jak intruz.

Nawet nie zatrzymując się, podszedłem do szyby-lustra Komory numer trzy. Dopiero, co stamtąd wybiegłem, ale zdało mi się, że od tego momentu upłynęły długie godziny.

Zmieniło się niewiele. Zachar wciąż wypluwał te swoje mądrości, a Kàmm’a udawała, że tego nie słyszy. Oboje wyglądali na zmęczonych. Wszystko, na co patrzyłem, i co słyszałem, kojarzyło mi się ze zmęczeniem.

W sąsiednich Komorach trwały równie drętwe monologi śledczych. Dwie koleżanki Kàmm’y stosowały tę samą taktykę. Milczały jak zaklęte.

Nie wiem, czy tak się umówiły, ale jeżeli faktycznie tak było, to wychodziło im to lepiej niż dobrze.

– I po ptakach!!! – ocenił ktoś z tyłu. – Lalki się zacięły. A mogło być tak fajnie!…

Chudy Otron z mojego Konwoju nagrodził to westchnieniem.

– I co byś później robił z tą wiedzą?

– Spoko. A co mi szkodzi posłuchać?

– No – przytaknął ktoś inny. – Też liczyłem na ciąg dalszy. Stanęły w najciekawszych miejscach.

– Skruszeją w apartamentach Ula to same będą prosiły, by dośpiewać swoje historyjki do końca… Zobaczycie! Najdalej za dwie kwadry usłyszymy wszystko, co chcemy!… – rzekł ktoś inny jeszcze.

Gdy odwróciłem się by spojrzeć mu w twarz, wieloustny już toczył się w stronę wyjścia z Sali.

Mało brakowało, a przestąpiłbym mu drogę. Tyle, że chyba zabrakło mi odwagi. A raczej na pewno. Kiedy jesteś tylko konwojentem z Ula, zawsze musisz wiedzieć, co ci wolno, a czego nie.

Za grubą szybą lustra Komory numer trzy szykowano Kàmm’ę do transportu.

Dwaj uzbrojeni Wattoni krępowali jej nogi pasami Trastona. Wyglądała na pogodzoną z tym, co się działo, ale kiedy wyższy z Wattonów pchnął ją bezceremonialnie w kierunku lustrzanej ściany, dostrzegłem w jej spojrzeniu bunt i sprzeciw. Wciąż walczyła. Może nie dosłownie, ale walczyła. Pulchne łapy strażnika obmacywały lubieżnie jej uda, gdy usta Kàmm’y zbliżyły się do powierzchni szyby-lustra i pozostawiły na szkle wyraźną plamę oddechu.

Napisała na niej wskazującym palcem tylko jedno słowo: „Pomóż!”.

Znieruchomiałem. Prawie pozbawiony oddechu patrzyłem jak szybko zamazuje ten napis dłonią i krzywi się, gdy paluchy Wattona powędrowały jeszcze wyżej i zaczęły wyczyniać coś, przed czym próbowała bezskutecznie się bronić. Nie rozpłakała się. Za to pojedyncza, wielka łza wytoczyła się z krawędzi jej oka.

I już wiedziałem, że to zrobię.

Idąc w stronę Komory powtarzałem sobie w myślach plan, który ułożyłem na wypadek, gdyby moim kumplom z Konwoju zachciało się dochować wierności postanowieniom Obwodu.

I wiecie co? Przestałem się bać. Naprawdę. Właśnie to było najdziwniejsze.

Uczono nas zawsze, że strach nie jest czymś złym. Przyznam, że sam byłem ciekaw, jak to jest, gdy pozbywamy się czegoś, co zapisano nam jeszcze w genotypie.

Ale nie było źle. Jeszcze nie.

– Dlaczego wyszedłeś? Prawie już ją mieliśmy!!! – warknął mi na ucho Zachar, gdy mijaliśmy się w rozwartych szeroko odrzwiach Komory.

Odsunąłem go ramieniem, żałując, że na prawym policzku wciąż ma wyraźny znak Traka i, że w przeciwieństwie do mnie, nigdy już nie będzie człowiekiem.

Kàmm’a nie stawiała oporu. Szła wyprostowana jak struna, z błyszczącymi oczami i wargami, na których zaczynał gościć delikatny uśmiech. Chyba wiedziała, co zaraz nastąpi. Mówiła do mnie, choć tak po prawdzie wcale nie słyszałem jej głosu.

Sztywne pasy Trastona, którymi skrępowano jej nogi, sunęły się po podłodze z cichym chrzęstem metalowych okuć.

Głową dałem znak swojemu kierowcy, że pora się zbierać do drogi.

Skwitował to lekceważącym wzruszeniem ramion, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nawet nam, ludziom, brakuje czasami poczucia taktu i dobrego smaku. Dokładnie w tamtym momencie dupek przesądził o swoim losie.

Przez chwilę stałem, patrząc jak szurając niechlujnie podeszwami butów wychodzi na podjazd. To był kolejny powód by nauczyć go rozumu. Trochę za mało, by pozbawić gościa życia, ale zawsze przecież coś. Czyż nie tak?

Niebo nad Cytronem zaciągnęło się ciemnymi chmurami. Sypały się z nich granty lodowego olnexu. Było wietrznie i zimno. Żadne novum. Ta pora Zaćmienia zawsze rozpoczynała się i kończyła właśnie takimi pogodowymi anomaliami. Fazy Planet potrafiły porządnie namieszać w Światach za Zewnętrzną Orbitą.

Starałem się by nasz polot zajął ostatnie miejsce w szyku konwoju. I na szczęście się udało.

Gdy ruszyliśmy, uśmiech Kàmm’y stał się jeszcze pełniejszy. Teraz uśmiechała się już naprawdę. Wyrosło między nami coś na kształt niemego porozumienia. Wciąż mówiliśmy do siebie. Oczywiście bez używania słów, ale gadaliśmy i gadaliśmy bez końca.

Miało ją już dziesiątki, może nawet setki, równie wygłodniałych jak ja, samców, a ona wciąż potrafiła czarować!!! Dacie wiarę?!…

Jeżeli coś takiego nie jest magią, to cóż nią jest, do licha?!!!…

Właśnie takie pytania wypełniały mi mózg pod hełmem, kiedy nasz konwój opuszczał cywilizowane granice centralnego Cytronu.

Stare Miasto rozpoczynało się tuż za pierwszą z zamazanych czarną farbą Tablic Komunikacyjnych Stref.

Ci, którzy bywali tam częściej niż raz w dekadzie, snuli o tym miejscu takie baje, że aż od tych opowieści włos jeżył się na głowach. Sam byłem tam zaledwie dwa razy. Zawsze w wiadomym celu. Po osiągnięciu pełnoletniości wyprawy do Starego Miasta były tradycją. Obecnie stosowane coraz rzadziej, kiedyś należały do niepisanego kanonu Pogranicznych Galaktyk.

Ech, było minęło…

I dobrze.

Za Tablicą Strefy konwój zwolnił. Pierwsze dwa poloty nabrały wysokości, by uniknąć zakorkowanych tras; nasz pojazd uczynił podobnie.

Szum turbin powietrznych zaczął mnie lekko usypiać.

Zanim odpłynąłem, Kàmm’a spojrzała mi głęboko w oczy. To wystarczyło.

– Przyziemiaj!!! – powiedziałem przez ściśniętą krtań.

– Jaja sobie robisz?!… – odpowiedział natychmiast kierowca.

Między nami nazywaliśmy go „Krętlikiem”, bo facet należał do typu służbistych służbistów. Nigdy nie robił czegoś, co kłóciło się z zapisem Regulaminu. A postój w trakcie konwoju był właśnie czymś takim.

– Coś się dzieje z dziewczyną!!! Przyziemiaj! Chyba, że chcesz to wziąć na siebie?!

– Nie mamy zgody Pierwszego! – stwierdził w panice „Krętlik”.

Polotem zakołysało. Wznieśliśmy się i opadliśmy gwałtownie.

– W takim razie występuj o nią!!! Za stratę konwojowanej odpowiemy po równo, ty i ja – ostrzegłem. – Nie jest dobrze. Ona odpływa!

Kàmm’a zaakcentowała to natychmiast głośnym jękiem, który zabrzmiał tak realistycznie, że aż się spociłem pod pancerzem batrowej osłony.

Zgoda nadeszła po pierwszym sygnale. Pierwszy był czujny, a przynajmniej potrafił kalkulować i trafnie oceniać sytuację.

Zastopowaliśmy.

Dwa wyprzedzające nas poloty wróciły i zatoczyły nad naszymi głowami trzy ciasne kręgi. Odleciały, gdy „Krętlik” dogadał, w czym rzecz. Mieliśmy zająć się dziewczyną, a potem dogonić konwój.

Przyziemiliśmy na szerokim prostokącie spękanego betonu, kilkaset metrów od sterczącej pionowo w górę rampie przeładunkowej Boletsów.

Prawie natychmiast otoczyły nas chmury przegłodzonych Vastów. Ich chrapliwych pogłosów nie zagłuszał nawet padający wciąż olnex. Kiedyś polowano na ptakowate dla ich delikatnego, energetycznego mięsa. Po Uchwale Kantonu zaprzestano tych praktyk, więc populacja Vastów powiększyła się niebezpiecznie, opanowując coraz większe obszary pasa terytorium za Strefą.

Ptakowate były wszędzie. Nawet coraz częstsze kolizje z polotami nie potrafiły zmusić Mentorów do zmiany tych reguł koegzystencji na zewnętrznym Cytronie.

– Musisz mi pomóc! – ponagliłem niezdecydowanego wciąż „Krętlika”.

Wahał się. Na szczęście krótko.

Przez otwarte drzwi polotu wdarło się ciężkie, zimne powietrze, gdy posapując wtoczył się do klatki paki.

Był spietrany, choć udawał, że nie jest. Szkolono go naturalnie na wypadek takich zdarzeń, ale zaliczenie teoretycznych szkoleń było czymś zgoła odmiennym od uczestniczenia w realu w akcji reanimacyjnej.

– Co mam robić? – spytał przez zaciśnięte usta.

– Ja uciskam, a ty pracujesz nad przywróceniem oddechu…

Zaakceptował to bez mrugnięcia okiem.

Zrozumiał, co się naprawdę dzieje dopiero wtedy, gdy zdrowe, mocne zęby Kàmm’y wczepiły mu się w obie wargi i nie pozwoliły na uniesienie twarzy. Próbował zareagować uderzeniem, ale wtedy było już za późno.

Wymierzyłem mu dwa ciosy w tył czaszki i, zanim znieruchomiał i zwiotczał w śmiertelnym uścisku Kàmm’y, poprawiłem to kolejnym, jeszcze silniejszym. Żył jeszcze przez pół minuty.

Udusiłem go bez żadnych emocji. Na chłodno, szybko i bez skrupułów.

Kàmm’a skwitowała to kolejnym uśmiechem.

Uśmiechała się nawet wtedy, gdy wyciągałem ją z wnętrza polota i trzymając mocno za rękę prowadziłem między kamienne ściany gmachów Syngurionów.

Lodowe kryształy olnexu chrzęściły nam głośno pod stopami, a ja byłem szczęśliwy.

Naprawdę.

Tyle, że nie trwało to długo.

 

 

Mój komunikator odezwał się sygnałem, gdy dobiegaliśmy już do kratownic Olltrooksu. Brzegi cieku pokrywała gruba skorupa zbrylonego olnexu. Na otwartej przestrzeni było jeszcze zimniej. Porywy wiatru smagały nas po twarzach. Nawet oddychanie w takich warunkach nie było łatwe.

Wyłuskałem komunikator z pasów uprzęży i nie spoglądając na wyświetlacz, cisnąłem go za siebie.

– Zabierzesz mnie do Słoja? – spytała Kàmm’a.

– To nie jest dobry pomysł. Będą nas tropili. Pewnie już zaczęli – odpowiedziałem trochę za cicho, aby mogła mnie usłyszeć.

Ale usłyszała.

W jej smutnych oczach coś się pojawiło, ale znikło zanim zdołałem to jakoś nazwać.

– Muszę tam wrócić – nie zrezygnowała.

Mówiąc to znów spojrzała mi w oczy. To jedno w niej pamiętam – niezależnie od tego, czy robiła to z uśmiechem, czy z żalem wpisanym w swe kształtne, powabne usta, to to jej spojrzenie rozciągało mnie po horyzontach nigdy nie odkrytych galaktyk.

Ech!!!…

Bóg mi świadkiem, że w takich chwilach czułem się naprawdę szczęśliwy. I potrzebny.

– Nie wiem gdzie jest twój Słój – powiedziałem szczerze.

– Ale pewnie jest gdzieś ktoś, kto wie?

– Z całą pewnością! – roześmiałem się zmęczony biegiem i jeszcze bardziej zimnem. – Ktoś wie. Tyle, że ja nie mam pojęcia jak tego Kogoś odnaleźć. To się nie uda. Spróbuj o tym zapomnieć.

Ale nie chciała.

A może po prostu nie potrafiła. Nie wiedziałem, jakie światy widziała z wnętrza tego swojego Słoja, ale bez wątpienia pragnęła ujrzeć to wszystko raz jeszcze.

To już nie była zwykła magia. To było jak choroba. Straszna i wyniszczająca wszystko to, co było w niej najlepsze i najczystsze.

Poczułem się tak, jakbym stanął oko w oko z czymś cholernie jasnym i unikającym starannie mojego spojrzenia.

„Co ty ze mną wyprawiasz, Kàmm’a?!…” – pomyślałem.

Płosząc stado dzikich Vastów przeszliśmy po metalowej kładce na drugą stronę Olltrooksu. Mury okolicznych, starych kwartałów pokryte były setkami świńskich napisów. Bród i opuszczenie czuć było na każdym kroku. Cywilizacja odeszła stąd równie dawno, jak dawno wywędrowali stąd ostatni ludzie.

Poczułem się nieswojo. Zbroja strażnika Ula czyniła mnie tutaj intruzem. Chcąc zachować życie musiałem pozbyć się jej jak najrychlej.

Zrobiłem to w prześwicie jakiejś cuchnącej uryną bramy.

Właśnie tam usłyszeliśmy turbiny tropiących nas polotów.

Tak mnie to przeraziło, że gdybym tylko miał jeszcze siły, natychmiast rzuciłbym się do ucieczki. Kàmm’a. jednak nawet nie drgnęła. I dobrze, bo gdyby to uczyniła to bez wątpienia byłoby jeszcze gorzej.

Zauważyłem, że w jej wielkich oczach znów pojawiły się łzy.

Wziąłem ją za rękę i po chwili po łzach nie było już śladu.

Trochę później, wciąż stojąc w mroku tej cuchnącej uryną bramy, usłyszałem jak mówi tylko do mnie:

– Mam jeszcze trzy czarne tabletki Pensaco. Jeżeli się nie brzydzisz, to możemy teraz to zrobić. Chcesz?

 

 

To miejsce nie miało nazwy.

Nie podobało mi się od początku, ale nic jej o tym nie powiedziałem. Tego też nie musiałem. Wiedziała to prawie tak samo dobrze jak ja.

Kiedy tam weszliśmy, jak zakochana w sobie po uszy para małolatów, przywitała nas wymowna cisza i wejrzenia. Wszystkie tak samo wrogie. Xantaks’soni nie potrafili już inaczej patrzeć na ludzi.

Zresztą, działało to w obie strony.

– Więc? – spytał wychudzony Xantaks’s, ustawiony za masywnym, należącym jeszcze do starej cywilizacji, prostokątem blatu barowej lady.

– Jeszcze niczego nie powiedziałem – odrzekłem poirytowany powitaniem.

– I mam nadzieję, że już nie powiesz. Każdy z nas ma swoje problemy. Lepiej będzie, jeżeli wasze pozostaną tam, gdzie są w tej chwili. Żegnam. Spadajcie.

– Och!!! – powiedziała Kàmm’a i Xantaks’s stracił ochotę na dalszą gadkę.

Po prostu sugestywnie odwrócił się do nas plecami.

A potem drgnął, jak dotknięty czymś gorącym w tył głowy. I znów na nas spojrzał.

Tym razem jeszcze groźniej.

– Aja-jaj!!!… – dokończyła swoje Kàmm’a. – Chcę tak jeeeszcze!…

Jej głos modulował na najniższej ze skal. Mówiła dialektem, którego nie powinna nawet rozumieć. Parodiowała coś, co tylko pobudzało mój gniew.

– Czy my się znamy? – spytał wychudzony.

Tym pytaniem przesądził swój los. Jeszcze stał zasłuchany w głosy z przeszłości, ale tak naprawdę już go nie było. Ani tu, ani nigdzie indziej.

Przestał być.

Znałem nawet słowa, którymi go pożegnam.

– Pałac Pensaco… Powiedz którędy mamy iść. I sobie pójdziemy – podpowiedziałem trochę za groźnie i chyba za szybko.

Ostentacyjnie głośno położyłem swoją złotą odznakę strażnika Ula na porysowanym blacie lady.

Tylko rzucił na nią okiem. Ale już zmiękł. Był elastyczny jak rozciągnięta guma w starych gaciach.

Xantaks’si przy stolikach znieruchomieli i przestali nawet oddychać. Czułem na sobie ich wzrok, choć większość zapewne gapiła się na długie nogi i kształtną pupę Kàmm’y, a nie na mnie.

To też było bez znaczenia. Oni również witali się już z bezkresem niebytu.

– Skrajny przyczółek starego bulwaru Katedr. Traficie tam nawet z zamkniętymi oczami. Twoi koledzy zadbali jednak o to, by Szklany Pałac Pensaco na zawsze już pozostał pusty. Idąc tam sporo ryzykujecie.

– Pleciesz – powiedziałem.

Wzruszył swoimi niekształtnymi ramionami.

– Wasz wybór. Ostrzegałem.

– Chodź – znów chwyciłem ciepłą dłoń Kàmm’y i pociągnąłem ją w kierunku wyjścia.

Szła niechętnie. Coś nie chciało by stąd wyszła.

Ale poszła. Robiła wrażenie uspokojonej i pogodzonej z losem.

Zbrylony olnex znów chrzęścił nam pod stopami, kiedy przecinaliśmy otwartą przestrzeń pustego skrzyżowania. Minęliśmy kamienny, poobijany obelisk z nieznanym wizerunkiem jakiegoś uczonego lub myśliciela. Pierwszy raz od zabicia „Krętlika” poczułem ból w schodzonych kolanach. Ciemnych chmur było jakby więcej. I wiatr też przybrał na sile.

Na granicy czwartego kwartału zatrzymałem się w pół kroku.

– Muszę wrócić. Zapomniałem zabrać odznakę. Poczekaj tutaj na mnie.

– Czekam – odpowiedziała spokojnie.

Wtuliła mocniej szyję w ramiona, próbując w ten sposób uchronić się przed podmuchami zachodniego wiatru i chyba nawet nie patrzyła, jak idąc po naszych świeżych śladach, wracałem pod drzwi przybytku Xantaks’sów.

Gdy ruszyłem przed siebie czas płynął tak wolno, jak wtedy, gdy byłem jeszcze prawym członkiem uporządkowanej społeczności Cytronu.

Płynął i płynął. Bez końca.

Rety!… To się dzieje naprawdę!

I działo się.

Pierwsze uderzenie otrzymałem centralnie w lewą skroń. Upadłem, choć byłem na to przygotowany. Kolejny cios pozbawił mnie oddechu i już leżąc na brudnej podłodze pomyślałem sobie, że pewnie nigdy nie uda mi się wstać.

Ciepła krew momentalnie zalała mi policzek i wargi.

Bolało. W głowie miałem tylko szum.

Potem Xantaks’si zabrali się za kopanie. Za bardzo chcieli być tacy jak my, dlatego z taką pasją zapładniali nasze kobiety i robili parę jeszcze innych, równie złych rzeczy.

Ale bić nie potrafili. To my, ludzie, wciąż byliśmy mistrzami w tej sztuce.

Pierwszego Promień odrzucił aż na ścianę. Kończył żywot jeszcze frunąc. Inni zrozumieli, że już są duchami. Stali gotowi do dalszej walki, ale wiedzieli, że przegrali.

Roześmiałem się, gdy największy z nich przybrał pozę niewiniątka.

Też z nią byłeś?…

Zaczął szybko i płytko oddychać, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że Xantaks’s szykuje się do ucieczki.

Tyle, że nie miał dokąd uciec. Już nie. Podobnie jak pozostali.

Któryś próbował jeszcze rzucić we mnie krzesłem. Trafiłem go centralnie w bebechy i gość powędrował bez gadania do swojego piekiełka, dokładnie w dwóch kawałkach.

– Nie rób tego! – jęknął wychudzony zza lady.

– Zrobię – powiedziałem. – Też byś to zrobił na moim miejscu.

Promień odnalazł kolejnego. I jeszcze ostatniego.

Zostaliśmy tylko we dwóch.

Przestał być patrząc na mnie z wściekłością. Sądzę, że usłyszał jeszcze jak mówię:

– Plum, pokrako!… Pluuum!!!

To były dobre słowa. Najlepsze na pożegnanie.

Powtarzałem je sobie wracając do Kàmm’y. Siedziała skulona pod murem starej kamienicy i wstała dopiero wtedy, gdy dotknąłem jej ramienia.

Drżała. Oboje drżeliśmy.

– Krwawisz – powiedziała, po czym otarła mi wargi dłonią, zupełnie jakby chciała o tym szybko zapomnieć.

 

 

W czasie zaćmień niebo nad Cytronem potrafiło zaskoczyć barwą.

Czasami był to głęboki fiolet; innym razem dominował poszarzały róż. Najgorsze jednak było to, że żaden z tych kolorów nie był naturalny.

Jeżeli dobrze pamiętam, tamtego popołudnia razem z Kámm’ą szliśmy przez pasy fioletu, wymieszanego z plamami zupełnej czerni. Akurat to zaćmienie różniło się od innych.

Pomyślałem, że nawet przyroda się nami bawi.

I znów zacząłem się bać.

Zanim dotarliśmy do bulwaru Starych Katedr, bałem się już jak diabli. Zacząłem wreszcie rozumieć, w czym faktycznie uczestniczyłem i w co to COŚ może wkrótce mnie wciągnąć. Dopiero teraz milczenie Kámm’y zaczęło niepokoić moje przeczucia. Już nawet nie mówiliśmy do siebie w myślach.

A potem doszliśmy i Kámm’a powiedziała nie patrząc mi w oczy:

– Nawet nie sądziłam, że będzie to takie trudne. A ty sądziłeś?

Odpowiedziałem, że ja też nie.

I to było wszystko.

Ani słowa więcej.

 

W mojej wersji wydarzeń dalej sprawy potoczyły już się same, choć tak naprawdę wcale nie było łatwo i prosto.

Szklany Pałac Pensaco zamknięty był na głucho. Nawet najwyższe otwory panoramicznych okien zabezpieczono wielkimi płatami walutru, uniemożliwiając wtargnięcie tam nieproszonych gości. Odrzwia i szeroka brama wjazdowa dodatkowo opieczętowane zostały vitowymi plombami policyjnych służb. Całość sprawiała wrażenie zamkniętej twierdzy.

Pierwszy raz w życiu odczułem radość, że ktoś myślał za mnie.

Tak naprawdę wcale nie miałem ochoty by tam wejść. Ale Kámm’a miała. Olnex na jej twarzy błyszczał jak brokat, kiedy wciągała mnie w prześwit jakiejś bramy. Wąskimi schodami weszliśmy na piętro. Potem było kolejne. Znała tam każdy stopień i załamanie w murze.

Zupełnie mnie zatkało, gdy jednym zdecydowanym ruchem otworzyła metalową zasuwę starego szybu i nie oglądając się, wsunęła do środka. Tylko się uśmiechnęła, kiedy ruszyłem w ślad za nią. Chyba rozumiecie, że musiałem? Kiedy mówi się „A”, zawsze należy powiedzieć „B” i „C”. Czyż nie tak?

Pięć metrów dalej ciasny otwór przeszedł w szerszy korytarz. Doszliśmy do kolejnej metalowej zastawy. Pchnęła ją tak samo zdecydowanie jak pierwszą i oto byliśmy już wewnątrz Pałacu.

Poznałem to po jej spojrzeniu. Wyglądała jak ktoś, komu zaraz przyjdzie ochota na taniec i klaskanie.

– Co dalej? – spytałem.

– Zobaczysz – usłyszałem.

I nie bardzo mi się to podobało.

 

 

W każdym Pałacu są miejsca ciepłe i zimne. To naturalnie taka słowna przenośnia, ale chyba rozumiecie, o czym próbuję wam powiedzieć?

Pałac Pensaco prawie w całości był zimny. Od fundamentów aż po kopułę szklanego dachu wypełniał go chłód. Ten ktoś, kto pracował nad wystrojem tych wnętrz, musiał mieć zły okres w życiorysie, albo – co bardziej prawdopodobne – przewalone przez dorosłych dzieciństwo i młodość. Nie wykluczone, że wszystko naraz.

Kámm’a pozwoliła mi jedynie rzucić okiem na cele i pokoje na wyższych piętrach. Zapamiętałem sobie stamtąd tylko jedno – zapach czegoś, co nie pozwalało się nazwać, ale coś, co z całą pewnością nie było niczym dobrym.

W wielkiej Sali Słoja znów zapomniałem języka w gębie. Przez chwilę stałem niezdecydowany. Czułem skrępowanie. Jeśli dobrze pamiętam już samo patrzenie na szkło gigantycznego Słoja ściągnęło na mnie takie obrazy, że ciarki wędrowały mi po plecach i krzyżu.

I co? Zagięło, przyjacielu?!… – mówiło jej spojrzenie.

Zrobiłem krok przed siebie. Potem kolejny.

Chciałem się ocknąć z tego transu, ale nie potrafiłem. Słój był całkiem z innego świata. Wyobrażałem sobie ją w nim i wcale nie było mi do śmiechu.

Na mojej skórze pojawiły się kropelki potu. Tym razem posunąłem się za daleko.

Wystarczył jednak jeden dotyk Kámm’y i powróciłem.

To COŚ wciąż szumiało mi w uszach, ale już było lepiej. Czekałem, co będzie dalej.

– Pomożesz mi napełnić go strugą?

„A więc to trwa!!!” – przemknęło mi przez głowę.

– Jasne – odpowiedziałem, czekając na jej reakcję.

Ta nie nastąpiła. Zanim zimna struga Olltrooksu zaczęła wypełniać szkło Słoja, stała już przede mną kompletnie naga.

Usiłowałem na nią nie patrzeć. Tyle, że nie potrafiłem.

 

 

Teraz będzie o Słoju…

Był wielki.

Największy kawał szkła, jaki widziałem w życiu!

Otaczały go dwa rzędy miękkich krzeseł, ustawionych w ten sposób by nikt nikomu niczego nie zasłaniał. Z prawej strony znajdowała się konsola sterująca, wyposażona w taką ilość przycisków i klawiszy, że od ich nadmiaru mogło zakręcić się w głowie. Przeznaczenia większości z nich nie znałem. I nigdy nie poznałem. Pewnikiem każdy z nich służył czemuś konkretnemu; czemuś, co miało podnieść estetyczne wrażenie plumkania.

Dobrze, przyznam się!

Miałem ochotę nacisnąć je po kolei. Od pierwszego aż po ostatni. Wszystkie.

Struga Olltrooksu wpływała tam ośmioma otworami. Po kilku minutach było jej jednak tak mało, że przeląkłem się, że napełnienie całego Słoja zajmie całą noc. Ale myliłem się. Słój był pełen zanim Kámm’a włączyła nastrojową muzykę i zaczęła tańczyć.

Gdybym się nie krępował, napisałbym wam, że każdy ruch jej pięknego ciała budził we mnie coś groźnego i nieznanego. Napiszę tylko, że właśnie tak to wyglądało.

Tańcząc uśmiechała się smutno, ale z tego uśmiechu trudno było cokolwiek odczytać.

Pamiętam, że powiedziałem tylko: „Nie przestawaj!!!…”, gdy stanęła na moment.

Obdarzyła mnie kolejnym, jeszcze smutniejszym uśmiechem i połknęła swoją czarną tabletkę.

Tak, czy inaczej, już byłem jej.

Potem wskoczyła z gracją do wnętrza Słoja. A kiedy stamtąd wyszła, mogłem z nią wreszcie robić wszystko to, co chciałem.

I robiłem. Tak było.

 

 

Chłód!

To on mnie obudził.

Czyjeś dłonie trzymały sztywno moją brodę. Inne coraz gwałtowniej szarpały za ramiona.

– Jeżeli nie zamierzasz nam pomagać, nie damy rady dłużej cię utrzymać!… Obudź się!!! Słyszysz, co mówię?! Budź się, do cholery, człowieku!!!

– Zamykają kratę!!! Już po nas!!! – krzyknął ten ktoś za moimi plecami.

Głosy i chłód.

We wnętrzu szklanego Słoja wszystko było inne. Z pozoru takie same, ale tylko z pozoru. Tego dnia nauczyłem się odróżniać szept od wrzasku rozpaczy. Tak. Aż sam się dziwiłem, że wciąż to potrafię.

I ten świat za szkłem!!!

Z drugiej strony wszystko było brzydsze. Nawet twarz Kámm’y. Zwłaszcza to, co dostrzegłem w jej oczach.

Myślałem, że wciąż śnię.

Przytrzymujące mnie ramiona zwolniły uścisk i wpadłem pod powierzchnię strugi. Tonąłem! Kusiło mnie, by zaprotestować.

To w tamtej chwili pojąłem; pojąłem jak to jest, gdy przestaje się być.

Pisk zasuwających się prowadnic kraty podziałał na mnie jak solidny kopniak.

Poruszyłem rękoma i nogami, i znów byłem na powierzchni.

– Kurwa!!! One naprawdę to robią!… – wrzeszczał swoje ten ktoś za moimi plecami.

Robiły.

Krata zakrywała już prawie całą wolną przestrzeń przy nasadzie Słoja. Byliśmy w pułapce. Dwaj nadzy faceci z Konwoju patrzyli prosto na mnie. Znałem ich obu. Toobis i Fatron. Uświadomiłem sobie ze smutkiem, że nie tylko na mnie podziałał ten czar.

Podpłynąłem do ściany Słoja.

Pokryte rosą szkło było zimniejsze od moich palców i dłoni.

Wielki bąbel powietrza oderwał się z przepustów przy dnie. Przez chwilę zawiśliśmy w nim, gdy z nieprzyjemnym bulgotem wydobył się nad lustro strugi.

To pewnie też był element pokazu.

Kámm’a i jej dwie koleżanki siedziały na miękkich krzesłach wokół Słoja i przyglądały się nam z uwagą. Żadna jednak nie klaskała. Patrzyły za to na nas z kamiennymi twarzami.

W sumie nie było w tym nic złego. Ani groźnego.

Zły był jedynie metal ciężkiej kraty, która opadała coraz niżej. I niżej.

TRACH!!! TRACH!!! TRACH!!!

Gdy miałem ją już tuż nad głową, wskazujący palec Kámm’y zbliżył się do zroszonej powierzchni szkła Słoja.

Pozostał po nim wyraźny ślad napisu:

– Daj spokój! Plumkaj!!!

Próbowałem.

Ale chyba mi nie wyszło.

Koniec

Komentarze

   Universum opisywanego świata jest bardzo niekompletne, a to bardzo duży bląd w sztuce --- pisania, oczywiście. 

Tak, tak... Słyszałem.

Kwadrans po siódmej, na trawniku przed domem Morrisa Sippy, pojawiła się głęboka rysa w trawie, a godzinę później dół był już tak głęboki, że nie widać było jego dna.

- Chcę, żeby to znikło, panowie! – stwierdził Morris. – Nie interesuje mnie jak to zrobicie, ale do wieczora dziury ma tu nie być!

Dziura jednak była nawet po wsypaniu do jej wnętrza trzech pełnych wywrotek ziemi.

Była i wtedy, gdy zarzucono ją kilkoma tonami gruzu z fundamentów starej chaty głuchego Shanley’a.

Nie tylko była, ale zdawała się poszerzać.

O jedenastej miała już szerokość czterech metrów.

- Czegoś takiego nigdy nie widziałem – ocenił operator miejskiej koparki. – Widziałem różne dziury, ale takiej nigdy!... I proszę nie pytać z czym mi się to kojarzy…

Morris Sippy naturalnie spytał o skojarzenia rudego operatora koparki i naturalnie nie otrzymał żadnej sensownej odpowiedzi na swoje pytanie.

Kiedy dziura pochłonęła już więcej niż połowę trawnika, wraz ze sporą częścią wyłożonego drogą kostką brukową podjazdu, wściekły Sippy zdecydował się zaalarmować o tym fakcie władze miasta, telewizję i redakcje dwóch miejscowych gazet.

Tydzień później otrzymał oficjalny nakaz opuszczenia swojego domu, co skwitował zdecydowanym „Nigdy!!!”.

Uczynił to dopiero wtedy, gdy ganek jego pięknego, wiktoriańskiego domu zapadł się w głąb dziury i znikł równie szybko jak dziesiątki ton ziemi i gruzu, którymi służby miejskie próbowały zapchać problem.

Wtedy już przypomniałem sobie nawet imię pewnej piegowatej dziewczyny, która za listek miętowej gumy pokazała mi, co dorosłe kobiety i jej koleżanki usiłują ukryć pod zwiewnymi fałdami kusych sukienek i spódnic.

Ktoś nazwał dziurę „UNIVERSUM” i taka nazwa spodobała się innym.

Potem wielokrotnie usiłowano to zmienić.

Ale już się nie dało.

O to chodzi? Zaczynam się uśmiechać. Och!!!

Mury okolicznych, starych kwartałów pokryte były setkami świńskich napisów. Bród i opuszczenie czuć było na każdym kroku. Cywilizacja odeszła stąd równie dawno, jak dawno wywędrowali stąd ostatni ludzie. [...] Zrobiłem to w prześwicie jakiejś cuchnącej uryną bramy.  

Bród --- przejście / przejazd przez ciek wodny, dostatecznie płytki w danym miejscu.   

To musiała być jakaś superfarba, skoro nadal były czytelne napisy. Przecież ludzie odeszli stąd dawno temu... Z tego samego powodu ciśnie się pod palce pytanie: czyja uryna śmierdziała w bramie? Czybe nie ludzka...  

Świat, wyzierający nieśmiało spod fabuły, jest zbyt enigmatyczny.

Nowa Fantastyka