- Opowiadanie: crev - Panie

Panie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Panie

No dobra. Zanim zacznę przede wszystkim witam. Jako że zaczynam dopiero życzę cierpliwości i wyrozumiałości.

Poniżej dawno napisany tekst, bez poprawy błędów, spójnej fabuły i końca. Takie moje luźne pierwsze próby.

 

--==--

 

Twe drogi choć znane, pozostają dla mych oczu niezdobyte.

Wielka ciemność jawi się tam, gdzie nas jeszcze nie ma.

Zrodzeni z niebios, Drugi list do Leszego

Peavetoon

 

Ziemia pod stopami drży, pęka, rozdziela kępy pożółkłych źdźbeł traw. Wokół słychać huk i świst wirującego wokół piekła. Przeraźliwe krzyki kobiet i dzieci wynurzają się zza ścian budynków. Przydomowe ogrody nikną gdzieś, głęboko pod ziemią. Posadzone na rabatkach kwiaty i zioła, pokryte szarą warstwą popiołu, więdną szybko, zmieniając się w samotne bezbarwne łodygi. Leśne polany zapadają się i rozpraszają w gęstym dymie otulającym okolice. Aleje łamią się, niknąc pod bulgocącą powierzchnią rozgrzanej do czerwoności lawy. Wciągane nieznaną siłą, jakby ziemia dopominała się swych dzieci, swych wykorzystanych synów i córek.

Z czeluści wyłaniają się, dłonie brunatnego dymu. Powoli, lecz pewnie zmierzają naprzód, zasłaniając gwiazdy i księżyc. Długie, haczykowate szpony, rozdrapują glebę pozostawiając po sobie wyżłobione w piasku głębokie bruzdy. Wyrywają z murów kamienie, plączą zwęglone drzewa, wpełzają do chałupich okien i kominów. Wszystko, czego tkną, zamienia się szybko w stertę dymiącego gruzu i rozgrzanego popiołu.

Budynki nie wytrzymują ciężaru płomieni, zapadają się, grzebiąc swoich mieszkańców pod gruzami, ich własnych domostw. Grube deski, łamią się i palą, niszcząc mieszkalne izby. Ogień włada wśród chat, porywa wszystko, czego dosięgają jego łapczywe, rozgrzane jęzory. Słychać niewieści krzyk, skwierczenie palonych ciał, płaczące dzieci. W oknach widać rozmazane sylwetki domowników, ktoś liczy utarg, ktoś inny śpi spokojnie, chłopka spogląda na kuriera i dotyka ręką uda, dając mu znak, aby wrócił, gdy zostanie sama.

Morze krwi zakrywa coraz większe pola traw. Na szczytach ich liści, siedzą owady pożerając pożółkłe już rośliny. Robaki topią się, wpadając w bulgocącą posokę. Nie mogąc wzbić się do lotu, grzęzną w niej i padają bezwiednie.

Zboża nikną, pokryte gęstym kożuchem rozgrzanej śmierci. Powoli, ziemia zmienia swoje barwy, zieleń staje się szara, żółć kryje się pod czerwieniami. Gorąca krew wpada przez szpary do kościelnej krypty, aby wypłynąć parę łokci dalej.

Świątynia zaczyna płonąć. Mury oplecione dymem, powoli kruszeją, porzucając kawałki ścian. Cegła po cegle, odrywają się części boskiego przybytku. Wewnątrz sanktuarium, ciężki, drewniany ołtarz, grzęźnie w ścianie, jakby próbując wyrwać się z jej uścisków, jakby posiadał własną wolę. Boska katedra staje w morzu ognia i krwi. Przez okna, wychodzą z niej wściekłe języki ognia przywołując do środka wiernych. Na zewnątrz rozgrzane dłonie dymu, chwytają pobliskie domostwa wciągając je pod powierzchnię. W otchłani, giną budynki wessane, aż do świątynnej krypty. Popiół unosi się na wysokość wierzy świątyni, zakrywając całkowicie światło księżyca. Nawet z tej wysokości nie widać już nic poza polami popiołu i krwi, oraz rozszalałej wokół pożogi.

Osamotniony, nadziany czterema zardzewiałymi mieczami wór złota, stoi nienaruszony. Pomiędzy budynkami, pośrodku pożaru, pozostaje nietknięty. Jakby obserwował, nasłuchiwał, jakby na coś czekał. Przeżarte rdzą ostrza, wbijają się pośród monet, rozrywając lekką tkaninę. Dookoła leżą złote kręgi zabarwione kroplami krwi. Cienie mieczy zakrywają te najbardziej czerwone, te leżące najdalej.

Słychać ciche, niezrozumiałe szepty, demoniczne wyzwania, w nieznanym języku. Dochodzące zza ścian szmery robią się jeszcze bardziej ciche. W końcu nie słychać ich już prawie wcale.

Nagle, zapada cisza, wschodzące powoli słońce oświetla płomienie. Zachodni wicher, odgarnia popioły osadzone na budynkach, ziemia zaczyna na powrót obrastać trawą i zbożem. Zniszczone drogi, płoty, balustrady, wszystko jakby w magiczny sposób wraca do swego dawnego wyglądu. Domy przywołują zwalone cegły, popiół i krew znikają.

Słychać szept dochodzący znad dachów, ogarniętych pożarem budynków.

 

– Nie rozumiesz wygnany?

 

– Gdzie jestem? Co to za miejsce? Jak to możliwe?

 

– Musisz ich znaleźć…

 

– To był błąd, odnajdziemy was…

 

Szepty cichną, robi się coraz spokojniej, wiatr przestaje dmuchać. Na trawach, pojawiają się żółte znaki, okruchy zarazy. Słońce znów chowa się za horyzontem. Jeszcze chwila, jeszcze parę sekund i zrobi się ciemno. Rozbrzmiewa przeraźliwie głośny krzyk dziewczyny, tak donośny i walczący, że łamie dźwięk palonego drewna. Jakby rozdzielany na pół przez płytki odgłos metalu, rozrywa uszy piłując myśli. Na miasto spadają chmury popiołów. Ziemia zaczyna drżeć, pękać, słychać krzyk…

---

– Panie podróżny! Kazał żeś się budzić, jak świtać bedzie. To lepij wstań, bo żem zapomniał i już ze trzy godziny temu kury pioć zaczęły.

 

Mały, obskurny, śmierdzący moczem pokój, był ostatnim miejscem gdzie można było zaznać trochę spokoju. Tląca się w kącie świeca, ukazywała zniszczoną komodę i spróchniałe pożarte od robaków wąskie łóżko. Ilość światła wpadającego przez dziurę w ścianie, pozostawiała wiele do życzenia.

Wstał powoli przetarłszy ręką twarz.

 

– Cholerny koszmar, jeszcze mi do tego wszystkiego koszmarów brakowało.

– Panie karczmarz, coś się pan nie postarał z tym budzeniem! Się płaci, się wymaga!

 

Rozejrzał się po pokoju, chwycił leżące pod łóżkiem spodnie i wciągną je na poranione cienkimi zadrapaniami uda.

 

– Żeby to, chociaż jakaś fajna dziewka zrobiła, to by bolało mniej, a nie te poczwary śmierdzące.

 

Powoli ubrał resztę odzienia. Nie spieszyło mu się, nie miał powodu do pośpiechu. Ani praca, ani kobieta, ani nawet obowiązki go nie wzywały. Wstał więc, powoli ukrywając miecz pod płaszczem. Dopinając także swój ulubiony przyrząd do „nakłaniania do współpracy”, oraz kilka sakiewek, spojrzał w okno.

Za dziurą w ścianie stał chłop, sikając na kamień leżący pod wielkim drzewem. Uwagę Erasmiosa odwrócił karaluch wybiegający mu z buta. Biegając chaotycznie po pokoju wkrótce ukrył się w jednej z dziur w podłodze.

Wstał z łóżka i sprawdzając raz jeszcze, czy zabrał ze sobą wszystko, podszedł do drzwi chwytając za klamkę. Zawahał się przez chwilę a w szarych oczach pojawiło się zwątpienie.

 

– Cóż… wyboru nie mam, iść muszę.

---

Wnętrze gospody śmierdziało dymem, piwem i wałęsającym się zapchlonym psem gospodarza. Jak na wiejską ostoję biboszów i wszelkiego menelstwa, było tu całkiem przytulnie. Żarzący się na środku ogień z kominka rozświetlał i ogrzewał stare ściany. Przy stołach, mimo wczesnych godzin siedziało już kilku gości.

Wieś, w której ów budynek się mieścił, leżała na szlaku łączącym stolice Moosy, zrujnowane po walkach miasto Otkopia oraz Kalmarie gród nazywany „wielkim targowiskiem”.

Na środku sali, troje krasnoludów popijało piwo rozmawiając o polityce. Erasmios podszedł do karczmarza, dyskretnie mierząc wszystkich wzrokiem. Krasnoludy były właścicielami pięknych toporów, sterczących zza czarnych pasów grubości dłoni. Ich kłótnia, zwracała uwagę pozostałych siedzących w karczmie osób. Erasmios zaczął od samego początku przysłuchiwać się ich rozmowie, starając się jednocześnie usłyszeć szepty siedzących na tyłach elfów. Krasnoludy jednak krzyczały tak głośno, iż skutecznie to uniemożliwiały. Kiedy rozmowy elfów jeszcze bardziej ucichły, słychać już było tylko wrzaski złotników.

 

– A co on tam zrobić może? Tyle co ojciec, trochę powojuje, królową znajdzie, kochanki na boku jak ojciec wydyma, spłodzi ze setkę nieślubnych i zestarzeje się zanim odbuduje stolice! Henry długo rządził chłopami nie będzie, pewnie mu ochota najdzie z elfami powojować i zatłuką go gdzieś w lesie jak wieprza!

 

Siedzący za plecami Erasmiosa krasnolud odstawił pusty już kufel i zaczął wyprowadzać kamrata z błędu. Jego dłoń uderzyła w stół, który o mało się przy tym nie roztrzaskał. Grube brwi powędrowały w dół w dziwnym grymasie. W końcu twarz krasnoluda odsłoniła dwa złote zęby wystające spomiędzy rzędu pożółkłych od piwa kłów.

 

– Ciebie się chyba Yreen kurwa we łbie poprzestawiało! Henry na elfów nie pójdzie, na ludzi też nie, kogo by miał podbijać!? Wszędzie albo przyjaciele, albo wrogowie silni! Zbroił się będzie do śmierci! Tyle go kurwa zobaczymy w lesie, co złota w Otkopii. Na stolicę starą nasra! Nową gdzieś postawi, co by go tam z dziadem nie kojarzono! Jak już syna spłodzi, to może nauczy go czegoś i w końcy się wezmą do wojowania, a nie migdalenia panienek ze wsi!

 

Siedzący do tej pory w spokoju, głos zabrał trzeci ze złotników. Wydawał się najbardziej opanowanym wśród krasnoludów, jakich miał szczęście spotkać Erasmios. Fakt ten jednak, okazał się zupełnie bezpodstawny, gdy złotnik otworzył grube usta. Zanim jednak zrobił to, przenikliwe spojrzał na swych kompanów.

 

– Piwo lej! Kurwa nie dawaj mi tu powodu do nerwów! Ja, przez moją starą, już dosyć siwy na głowie jestem! Ciągle tylko młodych pilnuj, w chacie siedź, złota byś przywiózł, się aż rzygać chce, od tego biadolenia! A młody Zigwin dobrze gadał,

zostaw ją, nie żeń się, babę znajdziesz w każdej gospodzie i czasem nawet krasnoludzką kurwę!

– Eee, trza go słuchać było, a nie na młodych patrzeć. Się teraz synalki pewnie o tatusia martwią.

 

– Ta twoja, to faktycznie język ostry ma jak cholera. Ale o krasnoludzkich kurwach!

– zaśmiał się Yreen

– To jeszcze nie słyszałem jak żyje długo.

 

Krasnolud zakończył swoją wypowiedź wezwaniem do wypicia kolejnego kufla.

 

– Piwa!

 

– Głupiście wy jak cholera!

– ciągnął dalej

– Henry pokaże, że ręki w spodniach ojca nie trzyma! Pożyje dłużej niż stary. Miecz wyciągnie na niejednego. Widziałem go, jak w Kalmarii na pojedynek jakiegoś jegomościa rycerza wezwał, bo ten, nie wiedząc z kim rozmawia, słówko niestosowne szepnął. Henry mógł kazać go ściąć, wolał na pojedynek iść mimo nogi w potrzasku. Pojedynek był zaiste przedni, po mordach walili się aż miło. Krew sikała na dwadzieścia łokci a i można było wnętrzności z bliska zobaczyć jak się kto uparł. Jak już Henry na ziemie zbrojnego posłał, mieczem mu łeb ściął i przestawił tam gdzie się nogi do cielska zrastają. Dokładnie tak było, Henry głupi nie jest, młody jeszcze i niedoświadczony, ale król z niego będzie przedni, nawet jak na człowieka. Ojca sławą przewyższy, jeszcze mu z naszego złota kurwa pomniki stawiać zaczną.

 

Wypowiedź przerwał okrzyk złotnika, wstającego właśnie demonstracyjnie z krzesła.

 

 

– Człek to w końcu, głupi być musi!

 

Erasmios słysząc to, odstawił talerz rozbebłanej kaszy i nie odwróciwszy głowy wskazał panom krasnoludom, iż Henrego dobrze zna i że przyjemność rozmawiać z nim miał.

 

 

– A co mnie człowieku, twoje znajomości obchodzą? Ja, co myślę mówię! Henry to człowiek, mądry być nie może.

 

Słysząc to, Erasmios spokojnie spojrzał na złotników. Lekka drwina wyrysowała się na jego twarzy, a ręka odsłaniająca w tym momencie srebrny łańcuch, dała krasnoludom jasno do zrozumienia, że nie rozmawiają z chłopem z widłami i winni baczyć na słowa. Gest ten, nie uszedł uwadze elfów, które zamarły przyglądając się twarzy Erasmiosa. Do tej pory, nie zwracali oni uwagi, ani na kłótnie krasnoludów, ani na nic, co nie dotyczyło ich osobiście. Gdy jednak zobaczyli srebrny łańcuch, całą swoją uwagę skupili na wpatrywaniu się w twarz podchodzącego do stołu krasnoludów pewnym krokiem Erasmiosa. Siedząca do tej pory cicho trójka chłopów wybiegła przez drzwi, a oczy rycerza zmieniły kierunek na osuwające się na topory łapy krasnoludów. Cała trójka odstawiła piwo i czekała cierpliwie, na powód do użycia swych broni. Erasmios jednak nie wyciągał ani łańcucha, ani ukrytego za plecami miecza. Dosiadł się tylko do biesiadników, popatrzył, pomyślał chwilę, skrzywił twarz.

 

– Pewnie już nie pamiętacie, jak się ojciec jego, w sprawie waszej postawił. Jak wojsko Edmonda chciało przejść przez Zyro Pittin. Gdyby nie Henry II, już pewnie wasza twierdza miałaby kłopoty widząc u bram konnych Edmonda. Czy wasze miasta, tak by słońce złotem odbijały, jeśli nie moglibyście swej rudy na kontynent sprzedawać? Staremu Henremu hołd oddawać przez lata, a nie na syna jęzorem mielić winniście.

 

Krasnolud otarł wąsy z piwnej piany i zmierzył Erasmiosa spojrzeniem mogącym przyprawić o ciarki. Taki wzrok pojawiał się zwykle na twarzach krasnoludów, gdy zaczynali się niepokoić i często było ostatnim, co widzieli sami niepokojący.

 

– Ja, na twoim miejscu, bym się do rozmów naszych nie mieszał elfiku. Jeden jesteś, a nas troje, choć i ja sam, tą łyżką odrąbałbym ci łeb i posłał go tam gdzie młody Henry ponoć…

– mówiąc to podniósł łyżkę z leżącego przed nim talerza i zaczął wymachiwać przed nosem Erasmiosa.

 

– Ja do was złotnicy urazy nie żywię, ale przyjaciół moich obrażać nie pozwolę, więc radze liczyć się ze słowami.

 

Kiedy krasnolud chwytał powoli za swój topór odezwał się do tej pory milczący rycerz.

 

– Panowie złotnicy, on racje ma. Wiele zawdzięczacie Henremu i jego ojcu, a i jego synowi pewnie wiele zawdzięczać będziecie. Wszakże Moosa zawsze była z wami w dobrych stosunkach. Wyście wasze złoto u nas wydawali, myśmy zakładali dla was cechy na nizinach. Wszyscy byli zadowoleni. Za następcę tronu będzie tak samo. Wiem co mówię, jego miecz w kierunku nieba jest wycelowany, ale oczy na złoto Pittin spoglądają. W ręku trzyma święte księgi, ale bardziej od kapłanów handel ceni.

 

Krasnoludy wyżłopały koleje kufle piwa i pomruczały coś pod czerwonymi nosami.

 

– Się uwzięły na nas, mówię wam stwory przebrzydłe. Ja tam uważam, że Henry królem dobrym nie będzie. Skończcie waści tę głupią rozmowę, bo pogniewamy się, a z krasnoludami gniewać się nie wypada jak wiecie. A ty coś taki hardy, wynoś się stąd bo cię do stołu nikt nie zapraszał!

 

Chwila ciszy uspokoiła atmosferę. O tak wczesnej porze, nawet krasnoludom nie chciało się nadmiernie naprężać mięsni.

Po chwili, wszyscy powrócili do swoich zajęć. Złotnicy zaczęli popijać doniesione na znak piwo, rycerz rozmyślał o czymś patrząc w okno, a siedzące dalej elfy udawały, że nie spoglądają na podchodzącego do karczmarza Erasmiosa.

 

– Nie widzieliście dobry człowieku, może elfa z blizną na twarzy, od brody przez wargi aż do nosa? Ponoć był w tych stronach ostatnimi czasy. Znam go i sprawę mam, a wiem, że hultaj to i pijak, może zagościł tu wędrując gdzieś na szlakach?

 

Karczmarz podniósł oczy i nie przerywając mycia kufla przecząco kiwną głową.

 

 

– Nie, nie widziałem.

 

– Trudno, może jakaś robota by się znalazła dla mnie?

 

– Do wójta idź. On krasule ma to możesz podoić…

 

 

Karczmarz nawet nie zauważył kiedy jego nos roztrzaskał się o głowę Erasmiosa i zalał krwią. Tak samo szybko jak się pojawiło, znikło echo śmiechu za jego plecami.

 

– Żarty się wam trzymają doprawdy przednie gospodarzu. Radzę jednak uważać na słowa, bo spotkasz się ze swoim bogiem szybciej niż byś chciał. O porządną, dobrze płatną robotę pytam, wiesz co mam na myśli i nie udawaj głupka. Jest coś?

 

 

Nadal leżący za szynkwasem gospodarz, pocierając ręką złamany nos, cofnął się lekko oparłszy o ścianę.

 

– Do burdelu idź, tam jest kościelny, on może coś wie, ja to ino karczmarz jestem, nosa nie wtykam gdzie śmierdzi.

 

Erasmios zapłacił za kasze i wyszedł tym razem nie zwracając już uwagi na zalanych w trupa złotników. Nadal jednak bacznie obserwowały go wyraźnie zainteresowane elfy.

---

Przy wejściu do zamtuza przywitała go młoda elfka, przyodziana w zwiewną, przeźroczystą halkę z lekkiego materiału. Dziewczyna dumnie prezentowała swe krągłe piersi i naprężone od pracy uda. Dawno już Erasmios nie widział tak, nieszczerego uśmiechu na jego widok. Nigdy nie było to, tak fałszywe uniesienie warg, jak tym razem. Wiedział, że ten uśmiech darowany jest każdemu, kto zechce tutaj wstąpić i odpowiednio zapłacić.

 

 

– Witaj nieznajomy. Jak mogę ci pomóc?

 

Elfka przysunęła się, dotykając piersiami barku Erasmiosa i zarzucając czarne jak smoła włosy na tył głowy, spojrzała mu w oczy próbując rozszyfrować tożsamość gościa. Widząc, że tym razem nie trafił jej się kolejny otłuszczony kupiec, przygryzła dolną wargę odsłaniając białe drobne ząbki, które zapewne potrafiły niejedno. Ręka Erasmiosa powoli powędrowała pomiędzy uda elfki klepiąc ją po nich delikatnie. Dziewczyna jednak szybko ją wycofała, odwracając się i zapraszając gościa do środka delikatnym skinieniem głowy. Oboje szli przez ciasny korytarz przystrojony damską bielizną.

 

 

– Wiesz. Jeśli chcesz mogę być dziś twoja. Mam swoją cenę, ale dla takiego jak ty, na pewno nie będzie to problem. Pamiętaj jednak, że u nas, jak w każdym porządnym burdelu, obowiązują zasady. Jeśli dama, którą wybierzesz powie, że masz przestać, a ty tego nie uczynisz strażnicy zmiażdżą ci łeb. Poza tym, zrobią to, jeśli nie zapłacisz lub będziesz sprawiał inne problemy. Mam nadzieje, że rozumiesz. Mamy tutaj głównie ludzkie kurtyzany, ale są i dwie elfki, w tym ja, jak zauważyłeś. Jeśli masz specjalne życzenia to mów otwarcie, u nas nie ma imion, tylko złoto. Zdarzało nam się obsługiwać dostojniejszych gości i potrafimy zaspokoić każde żądanie.

 

Erasmios widząc, że elfka ma zamiar opowiadać dalej, przerwał jej chwytając za odsłonięte ramię.

 

 

– Dziękuję, może skorzystam później, teraz muszę rozmawiać z kościelnym, podobno jest tutaj.

 

Elfka zmierzyła nieznajomego drwiącym wzrokiem.

 

– Phi, do burdelu z kościelnym rozmawiać przyszedł, też mi tupet. No cóż trudno, jeśli wolisz zabawy kościelnego i wójta to ja się mieszać nie będę. Kościelny debatuje w jednym pokoju z wójtem. Radzę poczekać przed drzwiami. Te ich debaty, mogłyby cię drogi gościu zdziwić nieco, jeśli wiesz, co mam na myśli.

 

Elfka mrugnęła lekko okiem i uśmiechnęła się szyderczo poprawiając piersi rękoma.

 

– Teraz idź do końca tego korytarza, w ostatnim pokoju po lewej stronie odbywa się aktualnie debata wójta z kościelnym.

 

Elfka wskazała dłonią stronę, w którą udał się po chwili Erasmios. Odchodząc, zakołysała biodrami zwracając uwagę zarówno czekających przy wejściu strażników, jak i wychodzących z pokoi klientów. Erasmios przeszedł korytarzem tak jak wskazała mu nastolatka i usiadł na ławie przy drewnianej ścianie. Po drodze minął kilka izb, z których wydobywały się dźwięki rozkoszy. Budynek był jedynym schludnym miejscem w tej okolicy. Na korytarzu paliły się długie wąskie świece, wszędzie czuć było zapach oleju cytrynowego i mięty. Podłoga i ściany nie miały śladu po kornikach, a na suficie widniały wymalowane prostackie sceny. Oczekując na zakończenie debaty, Erasmios zauważył wychodzącą z pokoiku drugą elfkę. Była starsza od pierwszej, miała krótko przystrzyżone włosy i poruszała się równie sprawnie jak jej koleżanka. Po chwili z tego samego pokoju wyszedł spocony rycerz, którego Erasmios widział wcześniej w gospodzie. Przechadzające się obok nago niewiasty, nie interesowały go wcale. Erasmios chciał podejść, gdy nagle otwarły się drzwi pokoju, w którym zagorzała debata wójta z kościelnym dobiegła końca. Pierwszy wyszedł kościelny, którego można było poznać po zakonnym ubraniu. Zaraz za nim wyszedł wójt, zapinając pasek od spodni. Oboje popatrzyli na siedzącego przy wejściu gościa.

 

 

– Czego tu?

 

 

– Sprawę mam do kościelnego.

 

 

– A ode mnie, czego chcesz przybłędo?

 

 

– Karczmarz mówił, że jakąś robotę dla mnie masz. Tylko radzę uważnie dobierać słowa, zanim karczmarz wyjawił mi gdzie mam się udać, zażartował dość niefortunnie, co skończyło się dla niego roztrzaskanym nosem. Lepiej więc panie kościelny, zastanówcie się, co chcecie powiedzieć. Nie interesują mnie też wasze debaty ani to, dlaczego odbywają się akurat tutaj. Jeśli masz dla mnie coś, za co możesz zapłacić, to słucham, jeśli nie, żegnam panów.

 

Kościelny i wójt popatrzyli na siebie wymownie. Na czerwonej twarzy wójta pojawiło się zakłopotanie. Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, kościelny rozpoczął pierwszy.

 

 

– Panie z nikąd, jest taka sprawa, ale do łatwych nie należy. Miesiąc temu ksiądz, brat mój, poszedł odwiedzić starą Grzynde. To taka nasza staruszka wioskowa była. Właśnie chodzi o to, że była i już nie jest. Miałem z nim iść, ale musiałem… zresztą nie ważne. Brat mój wszedł do domu, jak co tydzień, co by staruszce rozgrzeszenie dać i wysłuchać bidulki, oraz datek dobrowolny dla Boga przyjąć. Na noc już nie wrócił, a jak się później okazało, coś go zamordować musiało. Potwór jakiś panie, straszny, wielki. Brat mój, Pański sługa, z niejednym opętaniem do czynienia miał, więc musiało być to potworzysko nadzwyczaj paskudne. W dzień jest spokój, ale czasem w nocy, strach gadać. Lamenty słychać, potrzaskiwania jakieś z domu Grzyndy, krzyki upiorne. Żeśmy z chłopami wzięli zaryglowali drzwi i okna od zewnątrz, co by potwora nie wylazła i nam synów nie powybijała i bab nie pogwałciła. Teraz problem jest, bo to strach straszny mieszkać przy takim diable wcielonym. Wie to człowiek czy nie wylezie w nocy albo co. Za dnia częstokół postawiliśmy najeżony. Ale boim się teraz podchodzić.

 

– Panie przyjezdny

– odezwał się wójt

– my zapłacimy, potrzeba nam tę zarazę wytępić. Pomożesz nam panie, wdzięczni po stokroć będziemy. Już z chłopami nawet uzbieraliśmy nie małą sumkę, jakby się komuś zachciało umierać… yyy pomóc znaczy się. Ale my biedni jesteśmy, wszystko wydajemy zara jak się zarobi, to znaczy sześć setek będzie, ni mniej ni więcej. Od siebie mogę załatwić darmowe wieczory w tymże przybytku i jeśli jest jeszcze coś to mówcie, zobaczymy co można.

 

Erasmios przysłuchawszy się historii skinął potakująco głową. Zastanawiał się przez chwilę. Wójt i kościelny z niecierpliwością czekali, na jego decyzję. Erasmios wyjął swój łańcuch, sprawdził ostrym szarpnięciem czy aby wszystkie ogniwa są w porządku, potem tupnął skórzanym butem i uśmiechną się podle.

 

 

– Warunki moje są takie: sześć setek jak mówiłeś wójcie, dzisiejszej nocy zabawię tu na wójta kredyt, a kościelny ty załatwisz mi jedzenia na drogę, w tym sześć żywych kur, sera i warzyw jakiś. Jeśli kiedyś będę potrzebował spać w tej okolicy, również do was się zgłoszę.

 

– W porządku, załatw tylko potworę i jeszcze butlę gorzałki załatwim.

 

– Dobrze więc, za dwa dni w nocy, gdy słońce zajdzie, zajmę się tą sprawą. A teraz wójcie idź formalności załatwić, co bym mógł tu dzisiaj przed bojem odpocząć. Nów wtedy będzie, bestyjka o ile to ta, która jak sadzę w chacie siedzi, widzieć będzie gorzej nieco.

 

Wójt z kościelnym wstali i poszli ku wyjściu, wójt zatrzymał się jeszcze na chwilę przy jednej z dam. Gdy jego gruba łapa dała znak, iż formalności zostały wypełnione, Erasmios wstał i wszedł do jednego z pokoi. Rozrzuciwszy swoje rzeczy po przytulnej izbie, poinformował stojącą przy wejściu dziwkę, iż ma przyjść elfka która go wprowadzała. Noc trwała długo, a dźwięki, jakie wydobywały się z pokoiku nie wskazywały jakoby Erasmios zbierał siły do czegokolwiek. Po spędzeniu w pokoiku jeszcze jednego dnia ubrał się i obmył. Wyszedł z budynku o zmierzchu i skierował się prosto w stronę zaryglowanego, otoczonego ostrokołem domu. Po drodze nie spotkał nikogo prócz psa karczmarza.

---

Podchodził powoli, tak aby móc wyprowadzić szybki atak mieczem trzymanym w dłoniach. Czarny płaszcz sięgający kostek, ukrywał resztę ekwipunku. Przed wyjściem zdążył spiąć włosy na szczycie głowy. Oczy niecierpliwie szukały ruchu w pobliżu zbliżającego się domu. Wyczulony słuch czekał na cokolwiek, co pomogłoby mu zlokalizować przeciwnika. Kroki stawiał powoli, starając się wyczuwać, co znajduje się pod stopami, szukał resztek ludzkiego ciała, kości, czegokolwiek, co mogłoby wskazywać, z czym będzie się za chwilę mierzył.

Podszedł do okna i ostrożnie odsunął wóz zapakowany sianem, który uniemożliwiał jego otwarcie. Czekał, mijały minuty, dźwięki dochodziły jakby z podziemi, cichy syk, szelest, uderzenia. Jakby żmija pełzła w suchych liściach szukając ofiary i atakowała na oślep. Rozwarł nozdrza próbując wyczuć zapach potwora. Ocenić czy się boi, czy czuć siarkę.

 

 

– Cholera, siedzi w piwnicy.

 

Opierając skórzany but nabity na podeszwie srebrnymi ćwiekami, wszedł przez stare okno. Deski w podłodze skrzypiały, zdradzały jego obecność. Zdjął płaszcz, zostawił to, co mogłoby utrudniać mu ruchy w wąskiej piwnicy. Rozglądając się i nadsłuchując podszedł do ciała leżącego przy oknie. Kropla potu uderzyła w podłogę. Długo oglądał zwłoki, mierzył szerokość ran, prawdopodobną wielkość zębów. Oceniał z czym ma do czynienia.

 

 

– Twarz walnięta wielką łapą, rozdarta na pół. Krocze odgryzione. Ślady po kłach, na miejscu gdzie znajdować winna się męska duma nie za duże, wielkości dwóch trzecich małego palca. Ułożenie ciała wskazuje, że człowiek nie umarł od razu, męczył się i konał powoli. Widoczny w ranach zaschnięty dawno śluz.

 

Erasmios wstał, przeszedł się po pokoju, oceniał wielkość pomieszczeń, spoglądał na przeszkody. W piwnicy słychać było cichy powolny oddech.

Podszedł do ciężkiej szafy leżącej na wejściu do piwnicy. Odsunął ją zapierając nogami ścianę. Otwarł delikatnie klapę, odkrywając schody. W środku było ciemno, jeszcze ciemniej niż u góry. Większym problemem była wąska piwnica, uniemożliwiająca użycie miecza.

 

 

– Kurewsko mało miejsca, kurewsko.

 

 

Odłożył miecz na podłogę. Sterczący z pasa łańcuch położył obok. Cicho, powoli, cały czas obserwując klapę. Nie chciał, aby ani jedno ogniwo zadźwięczało.

Wyciągnął dwa sztylety przyczepione do tej pory na tylniej stronie nóg. To były piękne wykonane z rzadkiego stopu elfie ostrza. Były warte więcej, niż cała wioska, w której się znajdował, razem z jej dziwkami i psem karczmarza. Falowane ostrza, przytwierdzone do rękojeści w kształcie głowy smoka, ważyły sporo. Piękna stara broń pewnie trzymała się rękawic.

Erasmios zszedł do piwnicy. Schody były proste i wąskie, tutaj nie powinno mu nic zagrażać, był na dobrej pozycji do ataku. Kolejna kropla potu uderzyła o ostatni stopień. Oczy przyzwyczajały się do coraz większego mroku.

Człowiek, nawet elf, nie widziałby prawie nic w ciemności, która panowała w wąskiej śmierdzącej pleśnią piwnicy. Stał teraz przy wyjściu, czekając spokojnie.

Usłyszał szelest. Zza ściany wyskoczyło wielkie cielsko potwora. Mokre, zjełczałe włosy opadały z głowy na spiczaste uszy. Silne brwi zakrywały małe oczka, a ślina opadająca z otwartej paszczy odsłaniała zakrzywione zęby.

Wściekłe, głodne, dyszące monstrum skoczyło z impetem. Erasmios obrócił się tak, że przez moment ich wzrok dzieliła odległość łokcia. Jeden ze sztyletów uderzył w mięsistą łapę potwora, rozrywając nieco mięśnie. Stop z którego zrobione były sztylety, zawierał domieszkę srebra. Rana paliła gorącem. Drugi sztylet, minął niedaleko cielsko przy żebrach. Szybki obrót, potwór skoczył, odbił się od ściany, atakował nogami. Erasmios nie spodziewał się takiego ataku. Ciężkie cielsko zwaliło go z nóg i przygwoździło do wilgotnej podłogi. Potwór przyglądał się oprawcy, jakby się wahał. Erasmios również patrzył mu w oczy. Trwało to ułamek sekundy.

 

 

– Witaj siostro!

 

Cios z kolan w plecy, zwalił monstrum na bok. Kolejne uderzenie srebrnych ćwieków nabitych na kolanach, rozjuszyło potwora jeszcze bardziej. Ten wisiał już na suficie. Erasmios czołgał się po podłodze. Wiedział dokładnie, gdzie znajduje się ofiara. Oddech siarki powoli opadał na posadzkę.

 

 

– Algul, w dodatku przyzwany.

 

Dźwięk odrywanych od sufitu pazurów ostrzegł go przed skokiem. Uszedł, obracając się szybko między ścianki piwniczne. Algul uderzył łapą w jeden z filarów łamiąc go i wyrzucając w powietrze drzazgi. Sufit zadrżał i zaskrzypiał nieco. Erasmios odskakując chwycił drugi filar jedną ręką i obrócił się na nim, waląc potwora z kolan w kręgosłup. Cofnął się delikatnie, podpierając się dłonią podłogi. Potwór wstał i ryczał tak, że słychać go było zapewne w całej wsi. Erasmios wypowiedział zaklęcie i zamroził drugi filar. Kolejny krótki bieg i kolejny cios. Tym razem monstrum było szybsze, zwaliło go na ziemie, potężnym uderzeniem w bark. Erasmios usłyszał chrzęst własnych kości. Potwór atakował, depcząc ziemie, próbując ranić leżącego na niej Erasmiosa. Przy stosownej chwili, uderzył nogami posyłając potwora na drugi filar i łamiąc go jednocześnie. Szybka ucieczka na górę nie pomogła, piwnica skrzypiała, ale sufit wytrzymał, nie przygniótł rozwścieczonej bestii. Monstrum wyskoczyło ze schodów chwytając się sufitu. Opadło na stół i złamało go swoim ciężarem. Erasmios stał na środku drugiego pokoju, w ręce trzymając swój miecz. Algul zaatakował skokiem odpychając łapą ostrze i wytrącając z równowagi jego właściciela. Obrócił się i wykonał kolejny szybki atak. Erasmios przybity twarzą do ziemi nie mógł się ruszyć. Potwór uniósł łapy i cisnął je w plecy leżącego.

 

 

– Aensii palimmo!

 

Eksplozja mrozu odrzuciła potwora na ścianę. Krew trysnęła brudząc ściany i podłogę, potwór ryczał wściekle. Z jego nozdrzy wydobywała się jasna para, kły gotowe były do ataku. Skoczył, odbijając się od ściany i kolejny raz zaatakował nogami. Erasmios padł na ziemię, przewróciwszy się, ciął potwora mieczem od ud aż po tył głowy. Wstając dobił leżącego wbijając mu miecz w czaszkę.

---

-Tak jak się umawialiśmy. Moja zapłata.

 

Wójt wręczył sakiewkę z monetami, reszta była już spakowana. Na twarzy stojącego obok kościelnego, widniał uśmiech i duma. Erasmios zabrał co mu się należało i odchodząc zamienił jeszcze słowo z kościelnym.

 

 

– Jestem z ciebie dumny nieznajomy…

 

 

– Na twoim miejscu bym się tak nie pysznił. Brat twój, miał zmasakrowaną twarz i jaja. Strach myśleć, co się tam działo. Poza tym, potwór był przyzwanym. Nie wziął się z nikąd, ktoś musiał go wezwać…

 

Erasmios odwrócił się i odszedł na wschód.
Wielcy powrócą, by spopielić stworzonych.

Do dnia, gdy światło odkryje swe wnętrze, rozpoznani nie będą.

W ten to czas, rozpocznie się bój ostatni.

Zgniłe jajo i spleśniały ser, strawą przednią nazwane zostaną.

Złotem i marmurem martwi obłudnicy staną.

Wyjdą z cienia ci, którzy zjednoczą się, aby niszczyć zło.

Nie widzę światła, dla gromowładnych…

 

Zrodzeni z niebios, Objawienie De’noomów

Peavetoon

 

Zaczęło robić się zimno. Jesienna mgła, otulała kamienne przejście nad rzeką Sinną. Księżyc górujący nad lasem, oświetlał chłodną wodę, w której pluskały się ławice ryb. Żar palonego drewna ogrzewał dłonie i zmęczone stopy. Miejsce w którym się zatrzymał, było jednym z wielu elfich krain, w których panował niegdyś spokój i harmonia. Za drzewami przechadzało się dumnie stado młodych saren, wyskubując najlepsze kępy traw. Obszar ten był idealnym przystankiem do odpoczynku i medytacji. Było spokojnie, cicho, jakby ziemi tej, nie dotyczyły żadne spory.

Na mokrym od mgły pniu, leżał surowy kawałek ociekającego krwią mięsiwa. Erasmios siedział przy ognisku i ciskał kamieniami w koryto rzeki. Spłoszone uderzeniami ryby szybko znikały w powalonych drzewach. Noc była spokojna, a w powietrzu czuć było, rządzącą tym miejscem naturę.

Jego głowa uniosła się lekko, a sine wargi odsłoniły zęby koloru stali. Trwał w takiej pozycji przez moment nasłuchując i obserwując otoczenie.

 

 

– Jak na elfy… podchodzicie jakbyście co najmniej bekę piwa wyżłopali.

 

Rozpoczął powoli, nie odrywając wzroku od ogniska. Nikt jednak, na jego słowa nie odpowiadał. W momencie tym, zerwał się delikatny zachodni wiatr, smagając leżącymi na ziemi pożółkłymi liśćmi.

 

– Przychodzę w pokoju, nie mam zamiaru niczego niszczyć i zabijać. Przez bliźniaki przejść muszę. Ruszam rankiem, nie musimy wchodzić sobie w drogę. Nie interesuje mnie, co tu robicie. Mam nadzieję, że…

 

– A ja mam nadzieję draugrze…

– przerwał mu głos dochodzący zza pleców.

– Że nie zestarzałeś się na tyle, żeby nie poznać starego przyjaciela.

 

Erasmios odwróciwszy głowę zauważył, trzy postacie, stojące parę sążni za nim. Po bokach stało dwoje elfów z łukami przewieszonymi przez plecy. Na stopach nosili ciemnozielone trzewiki, na plecach katany tego samego koloru. Odzienie musiało dobrze maskować ich właścicieli w lesie. Tak ubierali się zwykle elfi wojownicy, zazwyczaj używali poza łukami także cienkich mieczy. Magowie zamieniali łuki na energię magiczną, czasem zdarzali się tacy, którzy odłożyli broń zupełnie na rzecz samej energii, ci jednak szybko wracali także do broni tradycyjnej lub lądowali w miejscach, w których później odwiedzały ich dzieci i wnuki. Ręce obojga skrzyżowane były na piersiach. Lekko ugięta lewa noga, wskazywała pełną gotowość do walki.

Środkowa z postaci wyglądała inaczej, na plecach miała skrzyżowane dwa długie, cienkie ostrza. Stała pewnie i prosto, roztaczając wokół siebie magiczną aurę. Barwy ubrania wskazywały, iż nie była kimś, kto przesiaduje większą cześć dnia w lasach. Ciemnoniebieski strój pasował raczej do kupca, niż elfa uzbrojonego w miecze. Postać powoli odsłaniała z głowy kaptur ukazując chytry, pewny siebie uśmiech. Widząc to Erasmios wstał powoli wbijając miecz w ziemie. W momencie tym stojące po bokach elfy dygnęły nieco rozluźniając splecione ręce.

 

 

– Ci, którzy nazywają mnie draugrem, albo zaraz potem umierają, albo… właściwie nie ma albo, wszyscy zaraz potem umierają.

 

Twarz elfa wyglądała jak pole, na którym odbywały się rokrocznie walki. Podkrążone oczy i lica pełne blizn, sprawiały wrażenie, że ich właściciel nie oszczędzał się w boju. Jedna z owych blizn przecinała poziomo czoło powyżej linii brwi, druga, głębsza, przechodziła przy lewym uchu rozcinając żuchwę. Poza tymi dwoma, elf posiadał jeszcze kilka mniejszych, porozrzucanych w nieładzie na całej twarzy śladów. Przez moment patrzyli na siebie jakby za chwile mieli rzucić się i pozabijać.

 

 

– Taelu! Psia twoja mać druhu mój, psia duszo, miło mi widzieć twoją szpetną twarz w tych stronach. Co tutaj robisz i z kim do mnie przybywasz?

 

– Jak wiesz, nie zawszę mogę przedstawiać wszystkich moich, kuzynów.

 

Drwina w jego głosie dawała jasno do zrozumienia, że owi towarzysze nie są w żadem sposób spokrewnieni z Taelem.

Gorący elfi uścisk, nie był widokiem częstym wśród zwykle opanowanych i chłodnych dzieci natury. Taka jednak okazja nie zdarzała się często. Wydawało się, że obaj wiedzą o sobie aż za wiele.

 

– Siadajcie, zjedzmy!

 

Siadająca dwójka bocznych elfów oparła łuki o kamienie przy ognisku. Mężczyzna po lewej stronie Erasmiosa wydawał się niespokojny, jakby podenerwowany. Rozglądał się wokoło wypatrując czegoś w lesie. Nie zauważał nawet, że włosy opadające mu na oczy, przesłaniały, co najmniej trzecią część widoku. Co po chwile, spoglądał także nerwowo na leżące na kamieniu, krwiste mięso. Sprawiał wrażenie kogoś, kto czeka na kata mającego pozbawić go głowy. Drugi z kompanów, wydawał się o wiele spokojniejszy. Próbował ukryć to, że nasłuchuje uważnie odgłosów docierających zza drzew. Oczy miał zamknięte, a ruszająca się głowa wyglądała jakby w myślach nucił jakąś smutną pieśń. Erasmios podniósł bagaż i począł szperać w środku lnianego wora. Po kolei, wyciągał z niego ciemny chleb, ogórki, na których osadziła się biała pajęczyna, trochę kiełbasy, spirytus Artuski oraz cztery kawałki ptasiego mięsiwa. Kury szybko powędrowały na zaostrzony kij znajdujący się tuż nad ogniskiem. Po chwili, została rozdana także kiełbasa i kwaśne ogórki. Elfi łucznicy nawet jedząc, nie przestawali obserwować i nasłuchiwać odgłosów lasu. Nadal także nie dali poznać po sobie, że potrafią wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo.

Chwilę później, wszyscy rozkoszowali się smakiem Artuskiego spirytusu. Trunek nie był najlepszej jakości. Smakował jak rozwodniona Artuska wódka. Rozgrzewał jednak szybko gardła i żołądki, a przede wszystkim, ułatwiał rozmowę.

 

 

Reszta (bo się nie zmieściło): http://chomikuj.pl/ejerry ---> ksiazki

Koniec

Komentarze

Popraw błędy. Uczyń fabułę spójniejszą. Szanuj czas czytelników, wtedy oni będą szanować i lubić to, co napisałeś.
Pozdrawiam. 

Ok. Dzięki. Tych którzy namęczyli się i przeczytali przepraszam, postaram się poprawić :)

Nowa Fantastyka