- Opowiadanie: shadook_a - O. D. P.

O. D. P.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

O. D. P.

 

Jestem cieniem i ty też

 

Napis na starym zegarze słonecznym

 

 

PROLOG

Kolonia

1

 

 

 

Gdyby nie ptaki, nigdy by nie zwrócił na to uwagi.

 

Wrony i kawki unosiły się czarną chmarą nad wierzchołkami drzew. Ich przejmujące krakanie działało na nerwy, a jednocześnie budziło uzasadnione pytania o przyczynę tego całego rozgardiaszu. W to mgliste, przesycone wil­gocią, jesienne popołudnie niepokój ptactwa nie przekładał się na nic konkret­nego.

 

Przynajmniej Wesley Ashton nie widział żadnego powodu, mogącego wytłumaczyć takie zachowanie.

 

Wrony kłębiły się setkami, może nawet tysiącami, zataczając ciasne kręgi i przemieniając zachmurzone niebo w plątaninę skrzy­deł, piór i hałasu. Z wysokości kabiny ciągnika do przewozu pni wy­wnioskował, że chodzi o zagajnik, porastający stok wzgórza, tuż za traktem wiodącym aż do starego młyna przy tamie. Jako młody chło­pak często biegał tamtędy, gdy atmosfera w domu stawała się nie do zniesienia. Systematyczne wojny, które prowadziła matka z ojcem, wyganiały go z domu na to pustkowie, by przynajmniej iluzo­rycznie zasmakował prawdziwego spokoju i ciszy.

 

Biegał więc godzinami, na przemian spokojnym truchtem, nieoczekiwanie przyspieszając i plując potem gęstą śliną, gdy rozpalone płuca i krtań nie były w stanie zaczerpnąć odpo­wiedniej porcji powietrza. Wertepy Zacisza zapisały się w jego pamięci jako oaza wszędobylskiej pustki i odosobnienia.

 

Właśnie!…

 

To miejsce kojarzyło mu się nierozerwalnie z ciszą i me­lancholią. Taniec roz­wrzeszczanych wron na pochmurnym niebie nie pasował mu jakoś do utrwa­lonych w pamięci schematów.

 

Coś w tym musi być…

 

Zgasił silnik.

 

Wrzask ptactwa stał się jeszcze wyraźniejszy. Od tego usta­wicznego krakania można było nabawić się wrzodów.

 

-” Niezły koncert. Długo to trwa?… ” – spytał starego Arnolda, który na widok ciągnika wyłaniającego się z porośniętego krzakami duktu, przerwał odcinanie gałęzi z powalonego pnia dwudziestome­trowej sosny i ostentacyj­nie odwijając rękawy, odłożył na bok łańcu­chową piłę, bez trudu mogącą przeciąć półmetrowy sąg.

 

Jego trzydziestoletni syn Diuk segregował obrzynki, układając je w dwa równe stosy po obu stronach pnia. Podobnie jak ojciec, rzu­cił robotę w chwili, gdy zobaczył ciągnik.

 

Do zmroku pozostała go­dzina, może nieco więcej, a planowali jeszcze zaciągnąć trzy okoro­wane już pnie do tartaku Toma Hustera.

 

-” Zleciały się niespełna kwadrans temu ” – odpowiedział ponuro Arnold.

 

Po sposobie, w jaki spojrzał w kierunku kłębiącego się stada wron, dawało się odczuć, że szaleństwo ptactwa było mu nie na rękę.

 

Splunął gęstą śliną pod nogi i sięgnął do kieszeni spodni w poszukiwaniu papierosa.

 

”– I wciąż lecą. Wczoraj było to samo. Trzeba kiedyś zrobić z tym porządek. Przybywa ich z każdym rokiem. Wiosną miały tam ze dwa tuziny gniazd. Teraz jest ich zapewne kilkanaście razy więcej. Zlatują się ze wszystkich stron. Porzuciły nawet swe lęgowiska przy Zalewie i na Czerwonych Wzgórzach. Wiem, bo Skarsgaard uznał to za kolejny dowód na to, że ktoś tam sprawuje nad nim opiekę.

 

”– Coś je płoszy -” stwierdził Wesley. -” Ptactwo nigdy nie za­chowuje się tak bez przyczyny. A już w szczególności wrony.

 

Spojrzał w niebo.

 

Na tle nisko sunących, poszarpanych jesien­nym wiatrem chmur, sznur lecących z wrzaskiem wron chwiał się i załamywał.

 

Cierpliwie pokonywały opór powietrza, dążąc uparcie w stronę Zakola i sędziwych drzew, porastających okolicę dawno za­pomnianego młyna. Koniec stada zlatującego się od strony boru nikł w szarości mglistego popołudnia. Donośne krakanie podpowiadało jednak, że upłynie jeszcze sporo czasu, nim miną ich ostatnie ptaki.

 

”– Nie dalej jak trzy dni temu Huster napomknął, że ustrzelił si­wego lisa przy swojej pasiece. Ponoć podchodzą już do samych zabudowań. Może mają tam swoje leże?

 

”– Sprawdzę to, jak będę wracał do miasta -” zadecydował Wesley.

 

Dla nabrania wigoru i pokonania lekkiego uczucia chłodu, klepnął się mocno po ramionach i zabrał za ściąganie roweru z ciągnika.

 

Zamocował rower na podnośniku, wiedząc, że w przeciwnym wypadku czeka go prawie trzymilowy marsz z powrotem do warsztatu. Przy naprawie pojazdu Arnolda zeszło mu całe przedpołudnie. Zanim tra­fił na przyczynę awarii, rozbebeszył niepotrzebnie mechanizm pod­nośnika.

 

Wada tkwiła w wydmuchanej uszczelce pompy, która w związku z tym nie dawała należytego ciśnienia. Drobnostka, ale niepotrzebnie zmitrężył tylko czas. Dał jednak słowo, że dostarczy cią­gnik jeszcze przed zmrokiem. Arnoldowi zależało na tym jak diabli. Umówiony był z Husterem na cięcie pni.

 

Słowo to słowo.

 

Zdjął rower i oparł go o najbliższe z drzew.

 

Krakanie wron było nie do zniesienia.

 

-” Coś poważnego? -” Arnold zmienił temat, całą swoją uwagę skupiając na ciągniku. ”– Zrobiłeś?

 

– Poszła uszczelka na pompie. Przy okazji wymieniłem olej i wyre­gulowałem luz w prowadnicy. Wszystko jest cacy. Możecie śmiało zabierać się do roboty.

 

”– Ile ci jestem krewny? ”– Arnold obszedł maszynę i z uwagą kucnął przy mechanizmie pompy.

 

Okiem laika próbował ustalić wiarygodność słów Wesley’a.

 

”– Przywiozę rachunek za dzień lub dwa. Dzisiaj nie miałem do tego głowy, a poza tym spieszyłem się, by zdążyć przed zmro­kiem. Nic pilnego.

 

Ostatnie z wron mijały właśnie miejsce wyrębu.

 

Ich ekwilibry­styczne popisy mogły wprawić w zachwyt.

 

Mimo podmuchów wia­tru i koślawego lotu uparcie dążyły przed siebie, zupełnie jakby od tego miał zależeć ich byt. Krakanie przeniosło się w stronę Zacisza. Nie oznaczało to wcale, że straciło na intensywności. Niepokój wron zdawał się przybierać na sile, w miarę jak nowe grupy ptaków przy­łączały się do swoich pobratymców, krążących nerwowo nad wierz­chołkami drzew.

 

-” Masz u mnie kolejkę, a nawet dwie ” zapewnił Arnold. ” Nawet nie wiesz, jak bardzo mi na tym zależało. Gdyby nie ty, musieli­byśmy wyciągać te pnie na plecach.

 

-” Drobnostka. Pomóc wam z łańcuchem?

 

”– Poradzimy sobie. No, Diuk, do roboty!… ”– skinął na syna. -” Raz jeszcze dziękuję, Wesley. Będziesz wieczorem na zebraniu?

 

”– Postaram się. Doszły do mnie głosy, że unikam angażowania się w sprawy miasta. Najwyższa pora, by zadać temu kłam – Wesley uścisnął dłonie obu mężczyzn i sięgnął po rower.

 

”– Słuchasz takich bzdur?!…– ” prychnął Arnold, zaduszając peta końcem buta.

 

Znów zaczął odtaczać rękawy.

 

Żyły na jego przedramionach wy­stawały przez skórę niczym pasma wetkniętego tam przez nieuwagę sznura.

 

Splunął w obie dłonie i dał znak synowi, żeby odpalał cią­gnik.

 

-” Ja nie, ale Marion jest wyczulona na tego typu sprawy. Zna pan kobiety, dla nich nie liczą się odciski, ważny jest prestiż i to, co mówią inni…

 

”– Przerabiałem to kiedyś. Tylko nie daj się wkopać w nic pa­skudnego ” pogroził mu palcem.

 

”– Nie ma obawy. Mam zbyt mało krawatów, by zastąpić Stansfielda!… ” – musiał podnieść głos, by przekrzyczeć huk nabiera­jących mocy cylindrów. ”– Powodzenia!…

 

Popchnął rower w kierunku ścieżki wiodącej wzdłuż traktu.

 

Ścieżka przecinała zarośla i nieco zygzakami prowadziła do bocznej odnogi asfaltówki, za którą w odległości prawie pół mili umiejsco­wione było zawalisko starego młyna.

 

Z młynem, podobnie jak i z całym Zaciszem, związana była sta­ra historia mówiąca o tym, że kiedyś ” datowano to na początek lat dwudziestych ” mieszkało tam małżeństwo dość bogatych mormo­nów o nazwisku Wesserman.

 

Wessermanowie przywędrowali do Cedarville gdzieś przy koń­cu ubiegłego wieku. Wieść głosiła, że przybyli w leśną głuszę Mas­sachusetts wprost z Salt Lake City, gdzie prowadzili dość dobrze prosperujący interes. Ta sama wieść przypisywała ojcu rodziny – Hubertowi udział w oddziałach „Aniołów Śmierci”,

tajnej policji mormonów, a nawet czyniła go jednym z współodpowiedzialnych wymordowania prawie 140 osadników, latem 1857 roku. Tak czy inaczej, Wessermanowie osiedlili się na peryferiach miasteczka (Wtedy jeszcze niewielkiej osady) i w niecałe dwa lata od chwili przybycia byli już właścicielami młyna i niewielkiego tartaku, zbu­dowanych od podstaw za pieniądze, których pochodzenie nie dawało spokoju okolicznym farmerom.

 

Małżeństwo dorobiło się trójki dzieci i choć cała piątka wyraźnie stroniła od reszty społeczności, powoli wsiąkali

w krajobraz Cedarville.

 

Zacisze wraz z młynem i tartakiem wbrew pozorom nie było enklawą mormonów.

 

Było częścią miasta.

 

Przeszłość Wesser­manów, ich przekonania religijne i moralne, z biegiem czasu przesta­ły odgrywać jakąkolwiek rolę.

 

Aż do chwili, gdy Wessermanowie znikli z Cedarville.

 

Stało się to dosłownie z dnia na dzień. Byli i pracowali, a potem pustka. Pozo­stały po nich budynki, młyn i tartak. Wszystko w nienaruszonym sta­nie, bez śladów chaotycznej wyprowadzki. Odnosiło się nawet wra­żenie, że gospodarze wyszli gdzieś na chwilę i zaraz wrócą.

 

Nie wra­cali jednak. Wraz z upływem czasu obejście zdziczało, porosło trawą i krzakami, a budynki przemieniły się w pochylane wciąż bardziej ku ziemi rudery.

 

W połowie lat pięćdziesiątych zawalił się tartak, a w kilka lat później podobny los podzielił dach młyna. Najlepiej upływ czasu zniósł dwuizbowy dom, zbudowany z ciosanych bali drzewnych, ale i on coraz bardziej zapadał się w ziemię.

 

Po mormonach pozostał je­dynie ledwo wyczuwalny w powietrzu zapach tajemnicy.

 

Gdy Wesley wszedł na porośnięty zdziczałymi krzewami trakt, wiodący niegdyś na podjazd młyna, odczuł ten sam dreszczyk emo­cji, co kiedyś, gdy jako podrostek bawił się, że jest indiańskim tropi­cielem, zakradającym się chyłkiem do obozu konfederatów.

 

Dla dodania sobie otuchy zaczął gwizdać balladę Boba Dylana ” Blowin’in the Wind.

 

Krakanie wron i szelest ich skrzydeł potęgo­wały się z każdym krokiem, przybliżającym go do ruin młyna.

 

Przestał gwizdać.

 

Zamiast tego nacisnął parokrotnie dzwonek roweru.

 

Dzyń!… Dzyń!…

 

Krakanie i trzepot skrzydeł przybrały na sile.

 

Nawet te z ptaków, które siedziały do tej pory na okolicznych drzewach, zerwały się do nerwowego lotu. Zdawało mu się, że nad głową ma rozkrakaną, oszalałą płachtę czerni, spośród której, tylko fragmentami, udawało mu się dostrzec szarość nieba.

 

Pożałował natychmiast tego, co zrobił.

 

Pod naporem fruwających w amoku ptaków schylił się i czym prędzej wtoczył rower między resztki zabudowań.

 

Po prawej piętrzyła się nieregularna bryła starej suszarni, obrośnięta pnączami zdziczałego chmielu. Dalej musiała kiedyś być szopa, w której go składowano i siarkowano. Upływ czasu spowodował, że mógł się tego wszystkiego jedynie domyślać.

 

Zmurszałe deski leżały w nieładzie, porośnięte mchem i zielskiem. Większość z nich nie była już nawet deską. Drewno kruszyło się pod dotykiem.

 

Duma Wessermanów rozpadała się w proch.

 

Oparł rower o jedno z drzew i mocniej naciągnął czapkę na uszy.

 

Wrony nie traciły impetu. Setki rozwrzeszczanych ptaków kłębiło się nad wierzchołkami drzew.

 

” Niech to!…

 

Ruszył żwawym krokiem w stronę zawaliska, które kiedyś było największym młynem w okolicy. Większość solidnej budowli zachowała się w nienaruszonym stanie, ale zapadnięty do wewnątrz dach sprawiał, że w rzeczywistości była to najzwyklejsza sterta butwiejącego drewna. Nad krawędzie ścian wystawały splątane gałęzie porastających w nim drzew.

 

Atmosfera tego miejsca była przygnębiająca. Wesley wyczuł otaczającą go aurę odludnej głuszy, z ustawicznym trzepotem ptasich skrzydeł i przeraźliwym wrzaskiem. Niesamowitość miejsca, w które wkraczał, uzmysłowiła mu, że nic nie trwa wiecznie i że wszystko, wcześniej czy później, wróci do swego pierwotnego stanu. Natura potrafiła zatrzeć ślady człowieka z szybkością, która mogła wprawić w zakłopotanie.

 

Za zawaliskiem młyna znajdował się porośnięty roślinnością staw (A raczej cuchnące bajoro, wypełnione wiosną i latem żabim skrzekiem), z wąską odnogą kanału spiętrzającego wodę przy kole napędzającym żarna kamieni mielących. Po kole został tylko metalowy trzpień, na którym osadzona była niegdyś drewniana konstrukcja zagarniająca wodę. Podobnie jak koło, bele, tworzące tamę, zmurszały i tylko czarne fragmenty wystające gdzieniegdzie spod wody świadczyły, że w odległej przeszłości miejsce to zagospodarowano dla ludzkich potrzeb.

 

Chaszcze zielska i zdziczałych krzaków sięgały Wesley’owi prawie do wysokości głowy. Zmuszony był podskoczyć parokrotnie, by wybrać sobie optymalnie najmniej uciążliwą drogę, mającą doprowadzić go w pobliże drzew, gdzie ptaszyska wyszykowały sobie miejsca lęgowe.

 

Poszło o wiele łatwiej niż początkowo sądził i po paru minutach, okupiwszy to kilkoma niegroźnymi zadrapaniami, wszedł na teren starego sadu owocowego. Na skarłowaciałych jabłoniach zieleniały jeszcze małe, cierpkie jabłka, zdające się oczekiwać na pierwszy przymrozek, który strąci je z drzew. Nieco dalej rosły trzy lub cztery drzewa białego orzecha – pecona i potężny kikut kłęku kanadyjskiego, z którego nasion dawni mieszkańcy tych ziem parzyli coś na wzór kawy.

 

Za szerokim pasem amerykańskiej porzeczki dostrzegł wreszcie cel swojej wyprawy.

 

Sędziwy, mierzący ponad czterdzieści metrów wysokości czarny orzech, o średnicy pnia przekraczającej, z całą pewnością, pięć metrów, stał majestatycznie niczym wielki, rozłożysty stwór, górując wyraźnie nad okolicą. Niegdyś wyznaczał on, zapewne, północną granicę sadu, bo dalej wznosiły się już tylko czerwone klony, nieregularne skupiska jesionów, przeplatane gdzieniegdzie żółtą sosną i białym świerkiem.

 

Ciemny, nieprzyjazny bór Massachusetts.

 

Wyczuł, że szaleństwo ptaków miało jakiś związek z olbrzymem.

 

Okoliczne drzewa usłane były gniazdami. Kolonia gawronów zapełniła każdy skrawek wolnej przestrzeni. W najmniejszym nawet rozwidleniu konarów tkwiło splecione misternie z gałęzi gniazdo. Nieco dalej, na najsmuklejszych jesionach, gnieździły się wrony. Trochę na uboczu dostrzegł nawet kilka, górujących rozmiarami nad innymi, gniazd kruków. Kolonia ptaków zdawała się nie mieć końca. Odór ptasich odchodów był tak intensywny, że z trudem pohamował odruch jak najszybszego oddalenia się z tego miejsca.

 

Tylko nieliczne z ptaków siedziały na drzewach. Większość z nich kłębiła się bezładną chmarą nad koronami, wrzeszcząc i kracząc ile tylko wlezie.

 

Gdy przyjrzał się temu uważniej, nabrał przekonania, że jego wcześniejsze spostrzeżenia były trafne.

 

Cały impet ptaków skoncentrowany był rzeczywiście na monstrualnym orzechu, wyrastającym z chaszczy niczym ciemna, groźna bryła, najeżona potężnymi konarami, układającymi się w powyginaną, nieregularną koronę.

 

Przepastny bór rozciągający się za zdziczałym sadem Wessermanów, zdawał się blednąć w obliczu majestatu orzecha. Czarna, spękana kora drzewa nadawała mu nieprzyjemnie groźny odcień. Sam widok tego kolosa budził niepokój.

 

Jeżeli doda się do tego jeszcze burzę z wyładowaniami atmosferycznymi, nawet największy twardziel zleje się w portki. Lepiej nie stać pod czymś takim, gdy niebo oszaleje – przemknęło mu przez myśl i Wesley Ashton rozsunął szerzej krzaki zdziczałych porzeczek, by podejść bliżej.

 

Smród ptasich odchodów otaczał go zewsząd. Nawet z odległości kilkunastu kroków widział biały dywan utworzony z wypluwek i kału gawronów, gnieżdżących się na okolicznych drzewach. Ziemia i krzewy pod drzewami zmieniły kolor. „Kwarr – kwarr!”. Nad jego głową ochrypłe gawronie głosy mieszały się z krakaniem wron, krzykiem kawek i głębokim „Rab – rab” kruków.

 

Był w odległości zaledwie siedmiu lub ośmiu metrów od pnia czarnego orzecha, gdy dostrzegł wreszcie bezpośrednią przyczynę ptasiego szaleństwa.

 

Pień orzecha miał średnicę co najmniej pięciu metrów – teraz mógł to ocenić o wiele dokładniej. Pięć, a może nawet sześć metrów. Wiedział, że jeżeli przesadził z tymi prowizorycznymi pomiarami, to bardzo niewiele.

 

Z tej solidnej bryły drewna wyrastały cztery, kolosalnych rozmiarów konary, które z kolei wyżej rozrastały się dodatkowo na dziesiątki równie masywnych rozgałęzień, przechodzących stopniowo w rozwidlenia, by wreszcie przekształcić się w zrogowaciałe, postrzępione gałęzie.­

 

Ze zdziwieniem, a nawet zdumieniem, zarejestrował, że w przeciwieństwie do okolicznych drzew, na koronie orzecha nie ma ani jednego gniazda. Nic. Tylko czerń łuszczącej się kory.

 

Drzewo wyglądało na zupełnie obumarłe i opuszczone.

 

Stosy połamanych gałęzi zawalały rosnącą pod nim trawę i zielsko. Gigantycznych rozmiarów trup, wetknięty w czeluść osypanego z liści drzewostanu. Późna jesień skrywała nieco te kontrasty.

 

Wiosną i latem musiało to być jeszcze bardziej widoczne.

 

Patrząc na rozłożyste drzewo, Wesley Ashton niemalże ujrzał oczami wyobraźni starą Samantę Cream, jak wchodzi na swych wykrzywionych artretyzmem nogach przez główne wejście kościoła, by w chwilę później włączyć się piskliwie w chór śpiewających psalm wiernych.

 

W czarnym orzechu i zgrzybiałej Samancie Cream było coś podobnego – budzili odrazę i niechęć, byli jak dwa wrzody na dupie, które wymagały natychmiastowej interwencji chirurga. Wybijający się ponad inne, fałszujący niemiłosiernie (…Iiiii!…) alt Samanty i czerń łuszczącej się kory drzewa; zbyt starzy, by przejść obok nich obojętnie, a jednocześnie niebezpiecznie irytujący tym, czym w rzeczywistości byli.

 

Alleluja!… ” – pomyślał Wesley i ponownie wrócił w to miejsce, gdzie był.

 

Stał w kwaśnym odorze ptasich odchodów, gapiąc się na drzewnego kolosa, nad którym unosiły się stada podenerwowanych ptaków.

 

Właśnie wtedy dostrzegł kawkę.

 

Poznał ją po ubarwieniu, a także po charakterystycznym dźwięku, który z siebie wydawała.

 

” Kał, kał!…

 

Ptak spadł dosłownie z pochmurnego nieba.

 

Bijąc mocno skrzydłami sfrunął nad jeden z konarów orzecha i przewracając się niemalże na grzbiet, (Było w tym sporo fantazji i jeszcze więcej ryzyka), uderzył skrzydłami o gałęzie.

 

Odpowiedziało mu równie żałosne: „Kra!” i Wesley dostrzegł wreszcie to, co w ciągu najbliższych dni, tygodni i miesięcy nie będzie mu dawało spokoju.

 

Zobaczył wronę.

 

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, w końcu setki czarnych ptaków z rodziny krukowatych kłębiły się nad wierzchołkami okolicznych drzew, gdyby nie fakt, że wrona przypominała kogoś, kto próbuje wyrwać się ze śmiercionośnej pułapki.

 

Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby wrona tkwiła w niewidocznych, stalowych kleszczach, uniemożliwiających jej wyrwanie się na wolność. Żałośnie, z przerażającą szybkością i siłą, biła skrzydłami, wrzeszcząc przy tym straszliwie i tworząc na tle gałęzi czarną, oszalałą bryłę piór.

 

Pióra, dążącego uparcie ku wolności ptaka, sypały się obficie, wirując w wilgotnym powietrzu.

 

Wyglądały jak krople czarnej krwi, wolno opadające na ziemię pod czarnym orzechem.

 

” Kał!… Kał!…

 

Do pierwszej kawki dołączyły dwie następne, a w chwilę później nadleciało jeszcze kilka wron.

 

Obok wiszącego wśród gałęzi ptaka zakotłowało się.

 

Wrzask gawronów przybrał na sile.

 

”– Co do cholery?!… ”– pomyślał Wesley.

 

Z tego miejsca gdzie stał, widział walczącego wciąż ptaka i dziesiątki innych, które nagle, ni z tego, ni z owego, zdawały się przychodzić mu z pomocą.

 

Przesłonił ręką oczy, by lepiej widzieć szczyt bocznego konaru, choć późne, pochmurne popołudnie skryło dokładnie nawet najmniejszy promyk słońca. Uniósł dłoń bezwiednie, nie do końca przekonany, czy to, na co patrzy, dzieje się naprawdę. Nie wiadomo dlaczego, miał wrażenie, że gałęzie orzecha zaciskają się coraz

ciaśniej wokół ptaka.

 

Mógł przysiąc, że jedna z nich trzyma wronę za łapę i nie pozwala na wzbicie się w powietrze.

 

Mieszkał zbyt blisko lasów, by nie słyszeć i nie widzieć na własne oczy tego, co potrafią uczynić zwierzętom i ptakom wnyki, sidła i druciane oczka. Cywilizowane społeczeństwo Cedarville czasami wracało na swój pionierski szlak i bór rozbrzmiewał żałosnym jękiem konającego w męczarniach stworzenia.

 

Ale żeby coś takiego!…

 

Otworzył i zamknął usta. Smród ptactwa, splątane gałęzie wiszących nad nim drzew i chłód późnego popołudnia spowodowały, że Wesley poczuł, że się poci. Poci się jak jasna cholera i do tego prawie sra w gacie ze strachu!…

 

Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę!…

 

Ale wrona wciąż walczyła o życie, a gałęzie czarnego orzecha poruszały się coraz szybciej. Może górą szedł jakiś podmuch wiatru?… Może. Wesley czuł jednak, że tym razem nie chodzi tu tylko i wyłącznie o wiatr.

 

Wiatr może sobie wiać ile tylko chce, to w końcu przecież nie on trzyma wronę za łapę.

 

Trzyma ją to cholerne drzewo!…

 

Czyste kretyństwo! ” – ocenił własne myśli.

 

Wciąż jednak stał i patrzył.

 

Jak na zwolnionym filmie, klatka po klatce, wrona osuwała się coraz niżej, aż wreszcie z rozpaczliwym trzepotem skrzydeł runęła między niższe gałęzie, spadając w dół. Odbiła się od zrogowaciałego konaru i bezwładnie plasnęła o ziemię. Słyszał wyraźnie jak szeleści w jesiennym zielsku, wydając z siebie żałosne krakanie.

 

Nagle zrobiło się cicho.

 

Pozostałe ptaki umilkły jak na komendę.

 

Gdy zaskoczony spojrzał w niebo, ujrzał setki czarnych ciał, majestatycznie opadających na okoliczne drzewa. Z szeroko rozpostartymi skrzydłami ptaki siadały na gałęziach. Oprócz szumu ich lotek nie słyszał nic więcej.

 

Męczące krakanie skończyło się, jak nożem uciął.

 

Czuł na sobie ciężar tysięcy małych oczek, wpatrujących się w niego w niemym oczekiwaniu.

 

Jakby wiedziony tym wyczekującym spojrzeniem, rozsunął stopą zielsko i ruszył pod pień orzecha, z zamiarem dotarcia do okaleczonej wrony.

 

Trafił na nią, kierując się głównie słuchem.

 

Ptak wrzeszczał chrapliwie, protestując lub po prostu cierpiąc. Gdy pochylił się nad nim, wrona przewróciła się na grzbiet. Jej świdrujące, czujne ślepia śledziły każdy ruch jego dłoni. Wiedział, że wrony w niebezpieczeństwie przewracają się i bronią pazurami i dziobem. Czasami obrona ta jest tak skuteczna, że potrafią odgonić nawet psa. Słyszał też o atakach innych ptaków, stających solidarnie w obronie pobratymca.

 

Odruchowo spojrzał w górę nad głowę.

 

Ogołocone z liści drzewa Zakola oblepione były stadami nieruchomych, przyglądających mu się wciąż z uwagą, krukowatych mieszkańców kolonii. Bracia, siostry i krewni wrony nie mieli zamiaru rzucić mu się na plecy.

 

Ptaki siedziały skulone na gałęziach i wpatrywały się w niego świdrującym wzrokiem.

 

Zupełnie jak na szkolnym przedstawieniu z okazji Dnia Niepodległości…

 

Wrona, wyczuwając jego wahanie, usiłowała wrócić do normalnej pozycji, ale zaplątana w uschłe łodygi, miała z tym poważne problemy. Okrwawiony kikut lewej łapy plamił źdźbła trawy.

 

W żałosnym krzyku okaleczonego ptaka czaił się ból i cierpienie.

 

Chwycił szamoczące się stworzenie, przytrzymując młócące powietrze skrzydła i unikając ciosów ostrego dzioba, obejrzał ranę. Łapa była oderwana tuż nad warstwą piór. Jej nieregularność nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że przyczynę kalectwa ptaka spowodowało silne szarpnięcie. Widział jej walką na orzechu, więc tym łatwiej było mu zaakceptować taki stan rzeczy. Tym razem winy za kalectwo wrony nie ponosił człowiek; spowodowała to ta sama natura, która nauczyła ją sztuki przetrwania w świecie opanowanym przez ludzi.

 

Wrona targnęła mu się w dłoni.

 

Włożył sporo wysiłku w utrzymanie szukającej wolności bryły piór, ścięgien i lekkich kości. Krew wylewająca się z ciała nieszczęsnego ptaka, była nieprzyjemnie chłodna. Wesley nigdy nie myślał, że krew może być równie zimna. Miał wrażenie, że dotyka wody ze strumienia.

 

Może powodem był zapadający wolno zmierzch, a może po prostu Wesley zaczynał odczuwać strach, ale z uczuciem ulgi położył wronę z powrotem między zielsko i łupki strąconych przez wiatr suchych gałęzi czarnego orzecha. Nie wiadomo dlaczego czuł lekkie skrępowanie, gdy ponownie spojrzał na obsiadające drzewa ptaki. Większość z nich kuliła się na gałęziach, strosząc czarne pióra i wciąż przyglądając się dwunożnej istocie, stojącej kilkanaście metrów niżej.

 

Odwracał się już z zamiarem powrotu w okolice młyna, gdzie zostawił rower, gdy jego uwagę przykuł dziwny kształt, widniejący na czarnej korze pnia.

 

Musiał podejść bliżej, zanim zrozumiał, że patrzy na wyryty jakimś ostrym narzędziem napis.

 

Napis był stary i dlatego częściowo nieczytelny. Upływ czasu spowodował, że blizny na korze były już w istocie nieregularnymi wklęśnięciami, zarośniętymi częściowo i gdzieniegdzie pokrytymi płatami zielonego mchu.

 

Uniósł z ziemi kawałek gałęzi i jak umiał najlepiej oczyścił zagłębienia z zanieczyszczeń.

 

„Our God will never us forsake

 

And soon we’ll have this tale to tell;

 

All is well – All is well” ” odczytał na głos, podświadomie wypowiadając słowa nienaturalnie cicho.

 

Gdzieś w górze odezwał się gardłowo wielki kruk, rozbijając ciszę swym niskim „Rab – rab”. W sekundę później rozgadały się gawrony i kawki.

 

Kolonia ptaków ożyła, a Wesley Ashton gapił się na jedną z liter wyciętego przed laty napisu, którą oczyścił z zielonej narośli mchu i mógł przysiąc, że dostrzega niewielką kroplę soku żywicznego, wypływającą spod spękanej kory. Wbrew jego wcześniejszym ocenom czarny orzech wcale nie był martwy.

 

Kilkusetletnie drzewo żyło. Porowata kora i uschłe gałęzie stanowiły tylko kamuflaż. Był pewien, że wczesną wiosną orzech wypuści pąki, a groźne, rozłożyste konary drzewa na powrót pokryją się listowiem.

 

Kto wie, może nawet górujący nad okolicą kolos wyda owoce. Kto wie…

 

Raz jeszcze spojrzał na wyryty napis.

 

„All is well – All is well”.

 

Wzruszył ramionami.

 

Otarł dłonie o trawę i poszukał najłatwiejszej drogi, którą będzie mógł stąd odejść.

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wielki lód

1

 

Kartka stała na obudowie kamiennego kominka, wciśnięta starannie między ramkę zdjęcia Barclay’a i Jennifer, a zatopione w szkło poroże, które dostali na drugą rocznicę ślubu od rodziców Marion (Czyżby ukryta aluzja na przyszłość?…).

 

Poroże, podobnie jak zdjęcia, porcelanowa imitacja Buddy (Kupił ją w czasie pobytu w Minneapolis; bez podtekstów –

podobała mu się i tyle) i stary korzeń wiśni, wystylizowany na klęczącego człowieka, stanowiły nieodłączne atrybuty ich małżeństwa. Chciał wierzyć – udanego, normalnego i długiego aż do końca.

 

Kartka była różowa. Jak zawsze zresztą. Poznał po tym, że pochodziła z osobistego notesu – pamiętnika żony.

 

Pokrywało ją staranne, wyrobione pismo Marion.

 

„Przykro mi, że nie doczekałam się twojego powrotu. Pamiętaj o zebraniu Zarządu Miasta [Obiecałam, że na pewno tam się pojawisz!] i o witaminach dla Jennifer [Pastylka przed śniadaniem!].

 

Jeżeli nic się nie zmieni wrócę pojutrze. W piekarniku macie pieczeń. Dorób do tego jakiejś sałatki. Kocham cię. Pa!

 

Marion.”

 

”– I ja cię kocham. Pa! ”– powtórzył bez entuzjazmu.

 

Diabli nadali te napuszone zjazdy byłych członków Phi–Beta–Kappa. Przynależność jego żony do jednej z najstarszych organizacji studenckich z jednej strony napawała go dumą (Mam cholernie łebską babkę!…), a z drugiej powodowała, że odczuwał coś na kształt zazdrości (Jest tam wielu łebskich facetów, z lepkimi łapami!…). Kiedy przyszło oficjalne zaproszenie na zjazd, nie oponował ani nie namawiał Marion do przyjęcia propozycji. Pozostawił to tylko i wyłącznie w jej gestii.

 

„Jeżeli Juliette nie będzie miała nic przeciwko temu i powie ci, że poradzi sobie w zakładzie to…”

 

Gówno prawda!… W istocie w dupie miał Juliette i to, czy wspólniczka jego żony będzie w stanie samodzielnie obsłużyć pralki i suszarki w zakładzie.

 

Lundronette o kontrowersyjnej nazwie „Bryza” funkcjonował już od dwóch lat i najwyższa pora, by uczestnicząca w zyskach Juliette Roxburgh nabrała samodzielności. Gdyby przyjąć tę stronę wyjazdu Marion za punkt odniesienia, Wesley nawet nie mrugnąłby okiem. Temu napuszonemu babsku należała się chwila prawdy. Ile można bazować na czyichś predyspozycjach, samemu nie wnosząc w interes nic, oprócz odrobiny gotówki i podpisu na blankiecie kredytowym?!…

 

Taka swoista lekcja na przyszłość, by docenić wspólnika.

 

Ale w tym wszystkim nie chodziło tylko o poglądową lekcję dla Juliette Roxburgh. Chodziło głównie o to, że Marion bardzo rzadko oddalała się od niego dalej, niż kilka mil. W czasie dwunastu lat małżeństwa zdarzyło się to zaledwie raz, czy dwa (Choroba teściowej wbrew pozorom nie zawsze jest darem wyproszonym)

i Wesley miał do tych chwil przeważnie negatywny stosunek. Czas spędzony z dala od Marion był oględnie mówiąc czasem ustawicznych trosk, kłopotów i problemów. Rozcięte czoło Barclay’a, nieodpowiednia fryzura Jennifer (Mama robi to inaczej!…), dom, praca, spać. Na samo wspomnienie tamtych dni Wesley’a ogarniało przerażenie. Fakt, że Barc i Jenni nie byli już pętakami w pieluchach, nie miał większego wpływu na jego samopoczucie. Teraz zapewne będzie wyglądało to tak – praca, praca. Co w szkole Barc? Co w szkole Jenni?… O.K.? To wspaniale!… Puszka piwa, trochę telewizji, spać. A następnego dnia wszystko od początku.

 

Jezu!… Facet, przecież to zaledwie dwie noce i dwa dni!… Pojutrze wieczorem znów zapanuje ład i harmonia!…

 

” All is well ” powiedział składając różową kartkę na pół i wciskając ją pod przezroczyste szkło podstawy poroża.

 

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że bezwiednie powtarza słowa wyrzeźbione na pniu orzecha.

 

Gotów był dać głowę, że kiedyś już je słyszał.

 

Zaraz, jak to było?…

 

” Nasz Bóg nigdy nas nie opuści i rychło będziemy podawać sobie wieść, że wszystko jest w porządku, że wszystko jest w porządku…

 

Biblia?… Nie mógł się zdecydować. Może. A zresztą jakie to teraz ma znaczenie? Marion wyjechała na jakiś pieprzony zjazd, pieprzonych dupków z dyplomami wyższej uczelni, dzieciaki pewnie siedzą głodne jak wilki, a dziś wieczorem czeka go jeszcze batalia o niezależność na zebraniu Zarządu Miasta…

 

Przez moment miał nawet ochotę zrezygnować z tego ostatniego, ale wizja Marion patrzącej mu w oczy ze wzrokiem zbitej owcy, przeważyła szalę. Trudno. Jakoś przez to przebrnie. Pójdzie, posiedzi, posłucha. Grunt to się nie wychylać. Morda w kubeł i słodki uśmiech kretyna. Może nawet go nie zauważą w tłumie nadgorliwych i ambitnych. Wystarczy, że ma żonę angażującą się we wszystko, począwszy od Women’s Lib, a skończywszy na organizacji parties na świeżym powietrzu.

 

O tak!… Marion z nawiązką wypełnia funkcje społeczne za ich dwójkę.

 

” Grunt to mieć wykształconą i rezolutną żonę!

 

Mimo wszystko na samą myśl o tym, gdzie ma iść i co mu w związku z tym grozi, ogarniało go zniechęcenie.

 

Warsztat, w którym harowali wspólnie z Aidanem Cusackiem, nie pozostawiał złudzeń, że znajdzie wystarczająco dużo czasu, by dodatkowo angażować się jeszcze w społecznikostwo na rzecz wspólnoty Cedarville.

 

” Wszystko jest w porządku ” powtórzył raz jeszcze słowa wyryte na czarnym orzechu z Zakola i odkręcając kran z ciepłą wodą, zawołał na dzieciaki, żeby ściszyły telewizor i szykowały się do kolacji.

 

Tygrys wrócił.

 

Wszystko musi być tak, jak trzeba.

 

 

2

 

 

 

”– Coś mnie ominęło? ”– spytał Stiva Buttle, który stał tuż za drzwiami i w tym pozornym odosobnieniu dopalał cierpliwie papierosa.

 

”– Chcesz pełną relację, czy wystarczą ci konkrety?

 

”– Konkrety. Nie chcę, żebyś przechodził przez to po raz drugi ” zdecydował Wesley.

 

”– Jest tak: wracamy do układu trzech selectmanów. Stansfielda zastępuje jego żona. Nie patrz tak na mnie!… To nie mój pomysł – ” zastrzegł się szybko. -” Forma grzecznościowa lub nazwij to tak, jak ci pasuje. Skarbnikiem pozostaje dalej Hewitt. Przeszedł jednogłośnie. Kellermana zastąpił Halbrook. Myślę, że to jedna z nielicznych dziś, rozsądnych decyzji. Net potrafi ujarzmić żonkę Stansfielda i Quida. Jeżeli chodzi o tego ostatniego, osobiście nic do niego nie mam, ale chyba będę spał spokojniej wiedząc, że ktoś taki jak Halbrook trzyma rękę na pulsie. Nowym szeryfem mianowano Arnspigera. Nic odkrywczego. Innych kandydatur nie zgłoszono. Komisje cię pewnie nie interesują; dodam tylko, że twoja Marion wciąż zajmuje się urodzinami i zgonami. Ponoć ma bardzo ładny charakter pisma. Dodatkowo przypisano ją do komisji rozrywkowej. W tym akurat przypadku charakter pisma nie miał na to większego wpływu. Ponoć sama się o to prosiła.

 

-” Daruj sobie -” powiedział Wesley.

 

-” A teraz najistotniejsze: Roberts awansował. Przechodzi do straży. Wiesz, co to oznacza.

 

Buttle skończył palić.

 

Poślinił kciuk i zadusił żar palcami. Peta cisnął za drzwi i spojrzał na Wesley’a z politowaniem.

 

-” Nie, tylko nie to! – ” jęknął Wesley.

 

”– Żeby było jasnym. Ja osobiście nie miałem z tym nic wspólnego. Jeżeli masz zamiar się wściekać, to raczej za cel obierz sobie Skarsgaarda, piękną Roxburgh i Robertsa. Ten ostatni przyszedł z gotową kandydaturą. „Nikt inny – tylko Wes Ashton”. Właśnie nie mogą się doczekać, by ci to uroczyście obwieścić.

 

”– To nie przejdzie!… Wiesz przecież, że i tak ledwo znajduję czas, by czasami pomieszkać w domu. Złapaliśmy fuchę w Worcester. Od przyszłego tygodnia mają nam systematycznie dostarczać partie silników. Nie da rady. Opiekun drzew!… Dobre sobie. Mam skakać po gałęziach nocami jak wiewiórki?!…

 

-” Powiedziałem ci już, że kto jak kto, ale ja byłem ostatnią osobą, która przyłożyła do tego rękę. Wyłgaj się jakoś ” doradził Buttle.

 

” Łatwo ci mówić. Wyłgaj się… ” fuknął Wesley. ” Dla takich typków jak Quid i Roberts fakt, że migałem się przez ostatnie trzy lata, jest już wystarczającym powodem, by ujaić mnie na amen! Chryste!… Myślałem, że w najgorszym przypadku jakaś komisja, ale to?!…

 

Wesley z trudem pohamował chęć walnięcia pięścią w futrynę. Jak to możliwe, że w momencie, gdy człowiekowi zaczyna coś naprawdę wychodzić, natychmiast znajdzie się ktoś, kto wpakuje cię w cuchnące szambo aż po same uszy?…

 

”– Kurwa! – ” powiedział głośno. – ” Dlaczego właśnie ja?!

 

-” Widzę, że już wiesz ” z głównej sali magistratu wytoczyło się potężne cielsko Rona Quida, z nieodłączną fajką w pożółkłych zębach i równie nierozłącznym, kąśliwym uśmiechem. ” Widzę też, że tryskasz wręcz optymizmem. Miło mi widzieć, jak mąż naszej największej aktywistki z godnością przyjmuje na swoje barki zieleń miejską Cedarville.

 

-” Wypchaj się Quid. Dlaczego sam nie złapałeś tej fuchy?

 

-” Wiesz, jak jest… -” Quid udał, że się namyśla. Miało to wyglądać jak najbardziej realistycznie, dlatego dla dodania sobie powagi, wydął zaczerwienione policzki i pokiwał filozoficznie głową.” – Właściwy człowiek na odpowiednim miejscu. Ot, co.

 

”– Że niby ty i funkcja selectmana? ” – zakpił bez litości Wesley.

 

-” To też -” potwierdził spokojnie Quid. -” Miałem raczej na myśli ciebie i drzewa. Wesley Ashton: opiekun drzew przydrożnych… Według mnie brzmi nieźle. Do czegoś takiego nie trzeba mieć dyplomu wyższej uczelni. Wystarczą ręce i dobre chęci. Przede wszystkim ręce i chęci. Tak ” raz jeszcze pokiwał swą nalaną, kanciastą głową. ” Daleko temu do tytułu szlacheckiego, ale brzmi całkiem nieźle.

 

 

3

 

 

 

Tuż przed zaśnięciem wiedział już, skąd pochodziły słowa wyryte na korze czarnego orzecha z Zakola.

 

Skojarzenie przyszło samo, nawet nie bardzo o to walczył, próbując sobie przypomnieć.

 

Mijający dzień, a zwłaszcza wieczór, nie sprzyjały rozwiązywaniu tego typu rebusów słownych. Zresztą nigdy nie był w tym zbyt mocny. Co innego Marion. Gdyby była z nim w małżeńskim łóżku tej nocy, rozszyfrowałaby to znacznie wcześniej. Jego wykształcona żona, która jechała teraz, by dotrzeć do Nowego Yorku na zjazd dawnych intelektualistów Phi–Beta–Kappa, naprawdę była dobra w te klocki. Tak dobra, że aż bolało go własne nieuctwo. Quid miał rację mówiąc, że do drzew wystarczą sprawne ręce. O to się nie martwił. Zarabiał nimi na utrzymanie przez całe życie i, czego jak czego, ale właśnie własnych rąk był stuprocentowo pewien.

 

Problem mogły stanowić chęci i czas.

 

Szczególnie czas.

 

Próbował właśnie ustalić jakiś sensowny harmonogram dnia, gdy jego pamięć natknęła się wreszcie na tekst z Zakola.

 

Hymn nadziei. Autorem był nijaki William Caly, jeden z organizatorów i mentorów Świętych Dnia Ostatniego. To śmieszne, pamiętał nawet datę prawdopodobnego powstania hymnu – 1846 rok.

 

Przewrócił się na wznak i z dłońmi splecionymi na karku, roześmiał się głośno.

 

” Mormoni!

 

Dopiero teraz powiązał tekst z Wessermanami.

 

Układanka układała się sama.

 

Zanim zmorzył go sen, obiecał sobie, że drzewa w Cedarville mogą stać spokojnie.

 

Zrobi wszystko, by ten pieprzony Zarząd oniemiał z zachwytu.

 

” Wszystko jest w porządku ” szepnął ziewając szeroko.

 

Ale nie było.

 

Gdy Wesley Ashton pogrążał się w przyjemne, senne otępienie, z zachmurzonego nieba spadały właśnie pierwsze płatki topniejącego szybko śniegu, zmieszanego z deszczem.

 

Za falą frontu atmosferycznego przynoszącego opady podążała linia gwałtownego ochłodzenia, która trzy godziny przed świtem dotarła już do granic Massachusetts.

 

Drzewa Wesley’a znalazły się w poważnym niebezpieczeństwie.

 

Zresztą nie tylko drzewa.

 

 

W ciągu niespełna godziny przesycone wilgocią Cedarville przemieniło się w zamarzniętą bryłę lodu.

Koniec

Komentarze

Wspaniała pointa, brawo!

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Coś Ci urwało tekst.

No już dodałeś. Szkoda, wcześniej końcówka była mocniejsza. ;)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

A dalej będzoie jeszcze mocniej. Tutejszy server tego chyba nie wytrzyma.

Ale szybko Czytacie. Oklaski od laski!

Bo ja zawsze czytam od końca, jak jest fajny finał, to sięgam po resztę tekstu.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

To zupełnie tak jak ten jeden z Waszych Wodzów Politycznych - "nie ważne jak mężczyzna zaczyna, byle dobrze zakończył...".

Obiło mi się nawet o ucha. Bajer słowny. Ale myśl przeciętna. Raczej. 

Zupełnie brakuje napięcia. Jeśli to miał być horror, czy też ma być.

"Chaszcze zielska i zdziczałych krzaków sięgały..." -- Chaszcze to właśnie zielska i zdziczałe krzaki, zresztą "zdziczale krzaki" brzmią dziwnie. "Zdziczałe porzeczki" , gdzie masz dalej, to już tak, bo dziko rosnące mogą być, a krzaki, lepiej "krzewy" na ogół rosną dziko, zwłaszcza w lesie.

W sumie językowo dobrze. Ale mnie nie porwało.

Znów zaczął odtaczać rękawy.- odwijać rękawy

Wtrącenia w nawiasach małą literą.

A dla mnie właśnie końcówka jakaś dziwna. Poza tym czytało się fajnie. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

 Zostawiam tylko poprawki do tej części i pędzę czytać ciąg dalszy. Na razie podoba mi się. Na temat całości wypowiem się przeczytawszy całe opowiadanie.  

 

…obrośnięta pnączami zdziczałego chmielu. – Chmiel jest pnączem. Proponuję: …obrośnięta pędami zdziczałego chmielu.

 

Większość z nich nie była już nawet deską.Większość z nich nie była już nawet deskami.

 

Nad krawędzie ścian wystawały splątane gałęzie porastających w nim drzew. – …gałęzie rosnących w nim drzew.

 

Za zawaliskiem młyna znajdował się porośnięty roślinnością staw… – Ja napisałabym: …porośnięty rzęsą staw

 

…spiętrzającego wodę przy kole napędzającym żarna kamieni mielących. – Żarna to kamienie mielące. Wystarczy: …spiętrzającego wodę przy kole napędzającym żarna.

 

Z tej solidnej bryły drewna wyrastały cztery… – Drewno, to ścięte drzewo.

 

…wrona osuwała się coraz niżej, aż wreszcie z rozpaczliwym trzepotem skrzydeł runęła między niższe gałęzie, spadając w dół. – Wrona nie mogła osuwać się coraz wyżej. Skoro napisałeś, że runęła między niższe gałęzie, nie ma sensu dodawać, że spadając w dół – wszak inaczej spaść nie można.

 

…że Marion bardzo rzadko oddalała się od niego dalej, niż kilka mil. – Powtórzenie.

 

…patrzącej mu w oczy ze wzrokiem zbitej owcy… – Ja napisałabym: …patrzącej mu w oczy wzrokiem zbitej owcy

 

Żeby było jasnym. – Ja napisałabym: – Żeby było jasne.

 

Układanka układała się sama. – Ja napisałabym: Łamigłówka układała się sama.

 

…obiecał sobie, że drzewa w Cedarville mogą stać spokojnie. – Drzewa nie stoją, drzewa rosną.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Moim zdaniem opowiadanie jest trochę przegadane. Miałem ochotę przerwać w połowie, może dla tego puenta do mnie nie trafia.

Nowa Fantastyka