- Opowiadanie: niedzwiedz444 - Gmach

Gmach

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gmach

 

 

Gmach

 

 

 

 

 

Błąkam się. Miasto już przycichło, sklepowe witryny, pozamykane, czekają na jutrzejszy dzień, gdy będą mogły znów objawiać przechodniom swoje wdzięki. Chyba znalazłem się w tym samym punkcie kolejny raz. Idąc małymi krokami, błądzę wzrokiem po szarym jęzorze asfaltu ulicy wyginającej się łukiem na wiadukcie. Pojedyncze samochody z biznesmenami w środku przepływają hiperbolą, gubiąc się w końcu w ciemniejących kępach drzew. Dziś udało mi się załatwić tylko jedną urzędową sprawę – starsza już pani w wydzielonym boksie, milczącym rytuałem wypełniła wszystkie druki – wyglądała na zmęczoną. Siedząc przed biurkiem życzyłem jej w myślach, aby mogła wreszcie na dobre odpocząć. Właściwie, życzyłem tego teraz wszystkim, sobie także. Wijący się przede mną ślimak ronda szybkiego ruchu, bardzo tłoczny w południowych godzinach, wyglądał teraz jak bezużyteczny relikt wymarłej cywilizacji. W dole jezdnia, zamykając się klamrą, zapadała się w poświacie tunelu. Nad nią, szarzejąc na tle zbladłego błękitu, wznosił się potężny wieżowiec, który – choć wiek jego sięgał kilkudziesięciu lat – pozostał niedokończony. Był to tylko szkielet – szczerzący się bo bokach betonowymi zrębami pięter. Kiedyś, w głowie któregoś komunistycznego dygnitarza, wiedzionego lojalnością wobec wyższego jeszcze wizjonera, zrodził się pomysł wzniesienia tego budynku – miał być najwyższy w całym mieście. Potem ruszyły roboty, zjechały się ciężkie maszyny, robotnicy trudzili się, popijając w przerwach z butelek, aż w końcu konstrukcja była prawie gotowa. Prawie – teraz cały gmach stał, niewzruszony, ale nie wykorzystany i niezdatny do niczego. Przez chwilę staram się objąć wzrokiem całą konstrukcję za jednym razem, ale zaraz wbijam wzrok w chodnik, unikając zawrotów głowy. Właściwie, czując górującą nade mną bryłę, mam w sobie coś w rodzaju szacunku, bo chociaż nic z tego nie wyszło, ktoś musiał włożyć wiele wysiłku, aby z kup piachu i żwiru „to” właśnie powstało. Nie wiem co z sobą zrobić – czekać na tramwaj, czy przejść do domu na piechotę… Otwarta przestrzeń, jak zwykle, jeśli zbyt długo w niej błądzę, zaczyna mnie męczyć. Mimo to nie ma na razie wyjścia – muszę iść dalej. Nade mną uliczne latarnie, niczym odlane z jednej formy, niewybredne maszkarony, łypią elektrycznymi oczkami. Przypomina mi się kobieta z urzędu która oczekiwała obok mnie w kolejce. Zwykle kiedy muszę czekać, zamieram bez ruchu i po prostu pozwalam dźwiękom i kolorom przepływać przez mózg, nie myślę o niczym i dzięki temu odpoczywam. Miałem wrażenie że moja tępa pasywność zirytowała zabieganą kobietę, która z każdą sekundą coraz bardziej impulsywnie przewracała papiery i szperała w przegródkach torebki. Chciałem żeby dla własnego dobra posiedziała jak ja w prymitywnym gadzim letargu – chyba nie miała na to czasu. Nie myślę już o niej więcej, mój wzrok zwraca się w innym kierunku – jestem blisko wieżowca.

 

Schodząc pochyłością zauważam, że teren u podnóża gmachu otoczony jest stalowym ogrodzeniem. Płyty jego, zwarte niezbyt szczelnie łączeniami przy słupkach, ułożone są naprzemiennie w żółtym i niebieskim kolorze. Nie widać nigdzie miejsca gdzie można by się przedostać na drugą stronę, ale świeże graffiti po bokach budynku zdradzają, że bywają tu nieproszeni goście. Pomiędzy barwnymi plamami farby tkwią czarne dziury drzwi, które w założeniu miały prowadzić do przyelewacyjnych korytarzy. Jestem coraz bliżej, widzę wspierające najniższą kondygnację obkruszone betonowe słupy, ale nigdzie jakiejkolwiek wyrwy w ogrodzeniu, przez którą można by się do nich zbliżyć. Na niektórych częściach metalowego płotu widnieją namazane sprayem wulgaryzmy, nazwy piłkarskich klubów i mniejsze hieroglificzne zawijasy naniesione pisakami. Sunąc wzdłuż dwukolorowych płyt zauważam, że pod jedną z nich wydrążony jest mały wykop. Zastanawiam się czy to dobry pomysł, aby czołgać się pod spodem – wtedy będę musiał wrócić do domu cały uwalany pyłem. Rozglądam się dookoła, szukając wzroku potencjalnych obserwatorów, ale widzę tylko, w dalszej odległości, jakąś kobietę z wózkiem i parę zgarbionych starców. Warto zdjąć przynajmniej kurtkę – rzucam ją zbyt wysokim łukiem ponad krawędzią ogrodzenia, a sam, nogami do przodu, ładuję się w wykopany otwór. Jest gorzej niż się spodziewałem. Otwór jest tak wąski, że ledwo mogę przepchnąć przez niego moje otłuszczone cielsko – w dodatku po drugiej stronie ścielą się niczym dywan odłamki butelkowego szkła. Przyczepiony dłońmi do rdzewiejącej listwy stali u dołu, rozgarniam je gwałtownie tenisówkami. Kilka niby-perystaltycznych ruchów i wreszcie przenoszę się na drugą stronę.

 

Wszędzie wokół, na całym ograniczonym przez płot terenie ścielą się deski, fragmenty odpadłego tynku, szmaty i różnego rodzaju złom. Przerzucona kurtka jakimś trafem leży zbyt daleko – podmuch wiatru musiał nadać jej pędu. Zbliżam się, chwytam i zarzucam ją na ramię. Już mam zamiar się odwrócić, gdy jakiś geometryczny kształt na ziemi przykuwa moją uwagę. Zszargany brulion w brązowej oprawie. Przez chwilę wpatruję się bezmyślnie w powalany piachem prostokąt, wreszcie podnoszę go i zaglądam do środka. Nie ma żadnych liter – strony, łącznie z wewnętrzną powierzchnią okładek, wypełnione są szczelnie, jakby metodycznie, dziecięcą bazgraniną. Korowody dziwacznych stworów, zwierząt, prymitywnie nakreślonych ludzkich postaci, wehikułów, pokrywają cały zeszyt. Chociaż rysunki nie różnią się niczym od innych dziecięcych wytworów jakie widziałem, ich kreska jest bardziej regularna, jakby wyszły spod ręki dorosłego. Wertując brudne strony ze zdziwieniem natrafiam na jedną, mniej więcej w środku, na której rysuje się duże, wypełnione czarnym tuszem koło. W centrum figury niezamalowane ślady tworzą wykaligrafowane litery inicjałów – są znajome. Cała reszta strony pokryta jest ornamentem wciąż tych samych dziwacznych kształtów. Niewiele z tego rozumiejąc, odrętwiały, zamykam zeszyt i upuszczam go w pył. Wokół nie widać nikogo. Rząd potężnych, wzmacniających konstrukcję budynku filarów, sięga strzępiastą perspektywą kilkadziesiąt metrów naprzód. Przez chwilę powoli mierzę wzrokiem wznoszące się wysoko betonowe podpory, gdy nagle jakiś niewielki ptak wyfruwa nurkującym pędem znad ogrodzenia, przez słupy, prosto w półmrok pomieszczenia na parterze. Zamieram na ułamek sekundy, a po chwili słyszę rozlegający się ze środka, urywany pisk. Powinienem chyba pójść na przystanek i jechać do domu, ale nie mam na razie ochoty tkwić w tłocznym tramwaju. Omijając fragmenty betonowych kręgów i wtłoczone w ziemię stalowe szyny podchodzę bliżej, aż do samego frontu budynku i zatrzymuję się, kładąc dłoń na chropawej powierzchni jednego ze słupów. Unosząc głowę zauważam, że poszarzałe chmury płyną ku horyzontowi nieco szybciej – wzmógł się wiatr. Wsłuchuję się w dudniący w uszach ruch powietrza, aż wreszcie opuszczam rękę i depcząc szklane odłamki przemierzam kilka kroków na odległość następnego filara. Potem jeszcze kilka – i jestem przy drzwiach. Ze środka bije swąd zgnilizny i wilgoci. Nie widać nic prócz zarysów kanciastych przedmiotów na ziemi i stopni klatki schodowej. Ptasie poćwierkiwanie, odbijające się pomiędzy cegłami, słychać już teraz wyraźnie, ale nie widać nigdzie jego źródła. Odwracam się w stronę ogrodzenia i widzę wykop – chyba jednak wrócę. Nie ma sensu tu się błąkać – kto wie, w budynku mogą przesiadywać pijacy albo jacyś młodzi wandale. Już chcę ruszać, ale w pół kroku przystaję, czując na włosach wilgoć – pierwsze, lekkie krople deszczu. A więc jednak zostanę.

 

Odwracam się ponownie w kierunku drzwi. Ptak popiskujący jak dotąd w środku, zamilknął. Postępuję jeden krok naprzód, przez próg i momentalnie zapadam się niemal po kostkę w gęstym błocie. Szlag by to trafił – szybko dostawiam drugą nogę, odbijam się krótkim skokiem i ląduję na sterczącym nieco dalej pustaku. Wciąż panuje cisza, mącona tylko słabym pluskiem wody kapiącej z otworów rur pod stropem. Oczami oślepłymi chwilowo od zmiany natężenia światła wodzę po ścianach – tu też są graffiti. Pomiędzy zniekształconymi jak w krzywym zwierciadle literami, rysuje się schematyczny wizerunek rozdziawionej gęby, niczym z komiksu. Słyszę, że ptak wznawia jeszcze głośniej swoje trele – chyba dochodzą z tej samej ściany na której widnieją malowidła. Odczekuję kilka sekund aż sprzed oczu znikną świetlne mroczki i wyszukując z trudem kolejnych cegieł wystających ze szlamu na podłodze, postępuję w stronę muru. Pisk zlęknionego ptaka słychać już bardzo wyraźnie. Schylam się powoli i w tym momencie uderza mnie tuż obok ucha szybki furkot skrzydeł – odwracam raptownie głowę i kątem oka łapię kształt wyfruwającego drzwiami ptaka. Uciekł. Dotykam wilgotnych cegieł muru pokrytego farbą. Gdzieś tu musi być gniazdo. Kucam, ostrożnie balansując na cegłówce – jest. Kilka brakujących cegieł na wysokości otworu gębowego komiksowej postaci tworzy sporą dziurę – w środku ścielą się poskładane gałązki, kępki trawy, strzępy gazet i innych śmieci – nie widać jednak jajek. Wspierając się dłońmi na mokrej ścianie, wstaję i przez moment gapię się w wyrwę w murze. Ten ptak wynalazł sobie niezłe miejsce. Odwracam się, ostrożnie szurając butami po powierzchni pustaka. Dalej, aż do samej klatki schodowej, cała droga wyścielona jest, niczym kładka, podpróchniałymi deskami. Na zewnątrz już chyba rozlało się na dobre – słychać ciężkie krople spadające głośnym pluskiem na skrawy budowlanej folii. Jeśli nie uda mi się później znaleźć wyjścia poza wykopem przez który tu wszedłem, wrócę do domu jak po wyprawie na bagna, albo skręcę kark przełażąc przez stalowe ogrodzenie – innych możliwości na razie nie widać.

 

Stalowe balustrady ciągnące się pomiędzy piętrami są miejscami zupełnie zardzewiałe. Identyczne kondygnacje zalewa wpadająca przez otwory okienne szara poświata. Jeżeli już tu jestem, a na zewnątrz pada, nie pozostaje nic innego jak udać się na tę małą ścieżkę zdrowia. Początkowo dużymi susami, a potem wolniej, przemierzam wilgotne stopnie wiodące wzwyż . Na trzecim bodaj piętrze przystaję, aby obejrzeć pomieszczenie. Znów graffiti. Ktoś z szyderczym humorem domalował farbą wokół okna białe okiennice. Na przeciwległej ścianie przy otworze drzwi wejściowych widnieją symbole anarchii, a poniżej dopisany pseudonim – „Chudy”. Są też ślady legowiska – zupełnie zrujnowany, niegdyś jasny materac, otoczony kilkoma puszkami po konserwach. Z rogu pomieszczenia dobiega ciche chrobotanie – to pewnie szczury. Wracam na schody i pnę się dalej w górę, omijając plamy na wpół zaschniętych wymiocin… Piętro za piętrem, chwytając co jakiś czas poręczy, z bólem kolan docieram mniej więcej do połowy wysokości budynku. Trzeba przystanąć. Wchodzę do pokoju po prawej i siadam na cegle stojącej obok sterty drobniejszego gruzu. Deszcz zacina lekko, mocząc metr kwadratowy podłogi obok otworu okiennego. Na krawędzi kwadratu lśni jakiś przedmiot. Podchodzę i kucam nad nim – to żyletka. Ostrze po jednej stronie pokryte jest zaschniętą krwią. Obok znów krew – tym razem w strzykawce której nie zdołałem wcześniej zauważyć. Ktoś hucznie się tutaj zabawiał… Wpatruję się w strzykawkę nabiegłą ludzką juchą i truchleję – z tyłu dobiega mnie nagły świst, jakby zamach pałką lub szelest kurtki pospiesznego przechodnia.

 

– Halo, kto tu jest? – rzucam w stronę drzwi, ale słowa pozostają bez odpowiedzi.

 

Chwytam leżącą w gruzach butelkę po wódce i ubijam denko tworząc „tulipanek”. Właściwie nie wiem czemu to robię – i tak prawdopodobnie nie byłbym zdolny wpakować komuś tak sporządzonego oręża w trzewia. Cisza. Kopiąc kawałki cegieł – chyba aby dodać sobie odwagi, wyskakuję na klatkę schodową, kurczowo trzymając szyjkę butelki. Nie ma nikogo. Na stopniach pozostały tylko ślady mokrych butów małego rozmiaru. Cofnąć się? Nie, to nie ma sensu, już za wysoko zaszedłem. Przez moment nasłuchuję jeszcze odgłosów wokół – dochodzi mnie tylko zagłuszony dźwięk syreny pogotowia z zewnątrz. Znów piętro za piętrem – każde nasycone szarym światłem, stertami najrozmaitszych śmieci i plamami ohydnych wydzielin.

 

Kilka metrów nad moją głową rysuje się stalowy okrąg włazu, z którego krawędzi spływają krople wody. Chyba już nie raz próbowano sforsować drogę na dach – metalowy zaczep i pole wokół niego skancerowane jest od uderzeń. Prawdopodobnie kłódki były wciąż na nowo niszczone, aż w końcu zrezygnowano z ich zakładania, a może dopiero niedawno ktoś zerwał kolejną? Kiedyś musiała też tu zwisać stalowa drabina – w stropie wokół otworu widać teraz tylko jej dawne punkty zaczepienia. Nie ma możliwości, abym dosięgnął tak wysoko. Przydałaby się tu stalowa beczka albo sterta pustaków, a i to może nie pomóc. Opuszczając wzrok w poszukiwaniu czegoś po czym mógłbym się wspiąć zauważam, że ściana bezpośrednio pod włazem jest na tyle zdewastowana, że właściwie można by wejść na górę bezpośrednio po niej. Wkładam dłonie w wyrwy między cegłami – wygląda na to, że są dość stabilne, możliwe że ktoś wyrąbał je celowo. Pozostaje tylko kwestia otwarcia włazu – na górze może być trudno. Zbiegam w kliku susach na półpiętro i kopnięciami rozgarniam leżące tam deski. W końcu wybieram najdłuższą z nich – tak, tą powinienem dosięgnąć. Wracam na najwyższy poziom klatki schodowej i podważam wieko włazu. Jest cięższe niż się spodziewałem. Udaje mi się je unieść ale za nic nie mogę przeważyć go na drugą stronę. Krople wody deszczowej spływają po drewnie i dalej, po rękach. Wreszcie wkładam deskę dużo głębiej niż poprzednio i ruchem dźwigni, drepcząc do tyłu, przewalam stalowy krąg. Uchylony otwór zieje czystą czernią. Chociaż deszczowa woda dalej skapuje z góry, jest jej niewiele, poza tym nie widać nieba – nad włazem musi być jakaś nadbudowa. Ostatni raz rozglądam się po klatce schodowej i wkładam ręce w otwory na ścianie. Na początku idzie gładko – wyżej miejsca uchwytu są już mniej poręczne, ale jednak, niepewnymi ruchami, udaje mi się wspiąć pod sam sufit. Teraz tylko uchwycić zrąb włazu jedną ręką, następnie oburącz i odepchnąć się nogami od ściany. Łatwo to powiedzieć ale bez tężyzny fizycznej trudno wykonać. Zwisając niebezpiecznie, szamoczę się przez chwilę, wreszcie klinuję stabilnie tułów w otworze i zdzierając skórę na plecach przedostaję się na górę… Panuje tu zupełna ciemność. Sięgam przed siebie po omacku i natrafiam na drzwi. Próbuję odnaleźć klamkę, ale w jej miejscu jest tylko stalowa nakładka z dziurą. Popycham rękoma drewnianą powierzchnię – ani drgnie – drzwi muszą być zaklinowane czymś od zewnątrz. Balansując nad otworem włazu robię silny wymach nogą, uderzając w miejsce pod klamką. Drzwi otwierają się z trzaskiem, ukazując moim oczom niespodziewany widok.

 

Na zraszanej deszczem powierzchni dachu, w odległości kilkunastu metrów ode mnie, stoją dwa zniszczone, czerwone fotele – naprzeciw nich na ziemi leży materac wyrwany z wersalki. Pomiędzy meblami czernieje sterta nadpalonych desek i śmieci – ślady ogniska? Ktoś tutaj całkiem nieźle się urządził. Meble nie mogły być wniesione przez właz którym właśnie przedostałem się na górę – muszą być gdzieś inne wejścia na dach.

 

Strugi deszczu uderzają z impetem w tapicerkę i spływają niżej, nasączając czarnymi smugami oparcia foteli. Dopiero teraz dociera do mnie, że może być ciężko opuścić się włazem na dół i przedostać z powrotem na schody – trudno, może coś wymyślę. Postępuję kilka kroków naprzód i znów czuję na ramionach zimne krople. Wokół rozciąga się szeroka panorama zamierającego snem miasta. W linii prostej majaczą zabudowania dworca kolejowego. Krótka, połyskliwa nić jednego z pociągów właśnie opuszcza peron – to pewnie osobowy na lotnisko. Jeszcze nigdy nie leciałem samolotem – sama myśl, że mógłbym znaleźć się na wysokości kilkadziesiąt razy większej niż obecnie przyprawia mnie o mdłości. Ktoś mógłby się ulitować nad tym tchórzliwym i archaicznym podejściem do podróżowania, ale cóż mogę na to poradzić… Nie zagłębiając się więcej w bezwartościowe awiacyjne rozważania postępuję dalej. Zerkam w lewo przez ramię – to niesamowite – ktoś nawet zadbał o prowizoryczny barek – a może już ponosi mnie wyobraźnia? Tak czy siak, w odległości dziesięciu metrów od wersalki stoi zrujnowany segment z dykty – na jego półkach i bezpośrednio na ziemi leżą poubijane butelki po tanich winach i piwie. Podchodzę, kuląc się pod uderzeniami kropel i podnoszę jedną z nich – na etykiecie naderwanej wraz z kawałem szkła widnieje napis „W 30 minut na orbitę”, a poniżej schematyczny obraz Ziemi z satelitami. Ciskam butelkę w segment rozbijając z trzaskiem kilka innych. Ocieram czoło z kropel deszczu – wciąż ciemniejące nawałnice chmur przetaczają się nad wieżowcem, niosąc lekką mgłę na płytę dachu. Czuję to delikatne mrowienie w trzewiach, będące mieszaniną strachu i podekscytowania. Kiedyś przeczytałem w książce zdanie, które wydało mi się jednocześnie proste i mądre: „I pomyśleć że całe życie doprowadziło cię do tego właśnie momentu”. Ciekawe czemu ta jedna niepodzielna chwila, zawsze jątrząca się, nie jest zauważana zawsze? Chyba tego nie chcemy… Jaka tkanka wypełnia te sekundy milczenia w kawiarnianych rozmowach, oczekiwaniu w kolejkach, na pogrzebach? Nie wiem – ale jest to coś jakby wieczność, przyczajona i drwiąca, pod strumieniem czasu.

 

Za chwilę będę zupełnie mokry – trzeba zrobić szybki rekonesans i ewakuować się na dół – już i tak zdecydowanie za daleko się zagalopowałem. Zerkam jeszcze raz na „barek” z butelkami i podchodzę na odległość kilku metrów od krawędzi budynku. Samochodów prawie nie widać – tylko jeden potężny, ciężarowy wóz z ciężkim jęknięciem skręca w ciemność tunelu. Ruszam chwiejnym krokiem wzdłuż krawędzi dachu – tu też rozsypane są odłamki szkła. Jestem na samym rogu. Prosty kąt betonowej płyty celuje niczym wskazówka w dopiero co wzniesiony budynek miejskiej opery. Budowla, choć estetyczna, przypomina raczej ukoronowanie wymysłów architektury sprzed kilkudziesięciu lat, niż nowoczesny gmach. Ciekawe w jakiej cenie można nabyć bilety na przedstawienie? Kilkadziesiąt złotych za groteskowo zniekształcony godzinny odcinek ludzkiego życia – to chyba byłoby sporo. Stoję rozkraczony z jedną nogą na każdym ramieniu kąta prostego, wpatrując się w różnokolorową elewację opery – w końcu ruszam dalej wzdłuż linii dzielącej dach od pionowej pustki trzydziestu pięter. Znać, że amatorzy alkoholu bywają tu dość często – oprócz fragmentów butelek widać też pogniecione puszki po piwie, powalane w ptasich odchodach. Mając jeszcze przed oczami barwy budynków miasta, kieruję wzrok bardziej panoramicznie na płytę dachu – to dziwne – nieco dalej widać jasne, regularne linie, chyba wyznaczone farbą. Może to oznaczenie kolejnego wyjścia na klatkę schodową, albo jakieś ostrzeżenie? Przez rzadkie opary mgły rozpoznaję coraz wyraźniej białe pasy lakieru. Deszcz zacina już bardzo mocno – kurtkę mam niemal zupełnie mokrą. Linie, jak zauważam, tworzą geometryczny kształt – nagle staję jak wryty. Jestem teraz w połowie dziewięćdziesięciometrowego wieżowca, a pod moimi stopami rysuje się pole do gry w klasy – dokładnie takie, jakie znam z czasów dzieciństwa. Czy nie za wiele tego? Można jeszcze zrozumieć te meble, a nawet barek z winami, które nie powinny się znaleźć nawet na półce starego segmentu – ale to? Pole nie jest jednak typowe – cyfry idą prawidłowo aż do samej góry, gdzie „głowa”, która jak pamiętam powinna być podzielone na dwie części, pozostaje pusta. W środku pola leży jakiś przedmiot. Ze zmrużonymi oczami, walcząc z zawrotami głowy wywołanymi wysokością i wiatrem, szperam dłonią po betonie. Kamień. Jego kształt jest bardzo regularny – to otoczak, niczym jak w tokarce uformowany w idealne koło. Podnoszę go i natychmiast przytulam do połów kurtki – jest niespodziewanie ciężki, jakby z ołowiu. Przypomina trochę dysk używany w olimpijskich zawodach – cała powierzchnia jest gładka. Co za siła bawi się ze mną tego wieczoru? Gdyby nie lodowate krople wpływające mi za kołnierz, pomyślałbym że śnię. Co teraz – pewnie powinienem się zamachnąć i roztrzaskać dysk o jedną z latarni na dole. Nie – to byłoby zbyt oczywiste i bezsensowne. Odkładam kamień na swoje miejsce i stoję w polu gry. Już czas wracać, nie mam co do tego wątpliwości. Ogarniam wzrokiem pejzaż wraz z jaśniejącym budynkiem dworca i odwracam się na pięcie. Spomiędzy mętnych oparów mgły przenika jakiś pionowy kształt. To ułuda – jestem zmęczony po całym dniu i mózg płata mi jakieś nędzne figle – nic tam nie ma. Dojdę do drzwi prowadzących do włazu, jakoś przepcham się na dół i wrócę do domu. Naprzód i na schody. Ruszam szybkim krokiem przed siebie – i cóż? Faktycznie, nic tu nie ma – zdawało mi się. Kopiąc mimowolnie śmieci zalegające na zalanym betonie sunę w stronę drzwi, aż nagle z tyłu słychać jakiś cienki głos, niczym melodię:

 

„Rączka lewa, rączka prawa,

 

to dopiero jest zabawa!”

 

Spokojnie – nic nie słyszałeś. Ostatnie noce były ciężkie, trzeba lepiej się wysypiać. Zawsze wiedziałem, że nie prowadzę zbyt zdrowego stylu życia. Ale jednak…wciąż ten sam głos z tyłu ciągnie:

 

„Lewa noga, prawa noga,

 

a przed nami długa droga!”

 

Odwrócę się tylko po to, żeby się upewnić że nikogo tam nie ma a potem jak najszybciej zejdę schodami na dół.

 

Odwracam się i już kątem oka łapię zarys sylwetki w płaszczu zalewanym strugami deszczu. Na oko siedmioletnia dziewczynka. Stoję na wprost struchlały – co ona tu robi o tej porze i jak zdołała tu wejść – nie mam bladego pojęcia. Spod kaptura świdruje moją czaszkę para jej oczu, ciemnych jak otwór włazu, którym wślizgnąłem się na ten przeklęty dach.

 

– Co pan tu robi w taką okropną pogodę?

 

Jej głos jest cienki i łagodny, ale mam dziwne wrażenie, że dochodzi raczej z syntezatora niż strun głosowych. Nie mogę zdobyć się na odpowiedź. Włosy, lepkie od deszczu, opadają na oczy, szatkując pole widzenia na dziesiątki cienkich linii. Wreszcie udaje mi się wydusić z siebie:

 

– Nie wiem.

 

Słowa momentalnie zapadają się, rozszargane na strzępy w porywach wiatru. Powinienem raczej skarcić tę smarkulę, kazać jej wracać do mamy, czy coś w tym rodzaju, ale mam odczucie że intensywność jej spojrzenia miażdży całą moją rozchwianą świadomość do rozmiaru punktu.

 

– Dziecko, czy ty nie powinnaś… – zaczynam, ale dziewczynka natychmiast przerywa słowami:

 

Siedzi diabeł na dachu,

warzy piwo po fachu,

co uwarzy, to wypije,

każdego dnia widłami bije.”

 

Chociaż nie mogę spodziewać się żadnego realnego zagrożenia ze strony tkwiącej przede mną postaci, odruchowo szukam krótkimi spojrzeniami najbezpieczniejszego miejsca gdzie mógłbym się ewentualnie ukryć. Jakby w odpowiedzi na te mimowolne ruchy, moje uszy rozrywa ochrypły pisk. Zupełnie sparaliżowany nagłym uderzeniem dźwięku wbijam wzrok w twarz dziewczynki, która zdążyła przybliżyć się na odległość metra. Znów padają słowa:

 

– Zawsze zważaj na bieg swoich myśli.

 

Dziewczynka sięga do połów kaptura, który dotąd niemal zupełnie zakrywał jej twarz. Zdzierając go nagłym ruchem uwalnia chaotyczną szamotaninę krwiście rudych włosów, tańczących zawirowaniami w podmuchach powietrza. Jej uzębienie jest zupełnie zrujnowane – to staruszka. Nie mogę już dłużej utrzymać dystansu, nasze spojrzenia zlewają się i chyba tracę przytomność. Mam wrażenie że struktura dachu, jakby naciskana potężnym młotem w miejscu gdzie staliśmy, zapada się i zamyka ciało, podskakując, w betonowym kokonie. Lekko unoszę się. Jest cisza.

 

Cały mój organizm zmienia się w bezkształtną masę bez neurologicznego rozróżnienia bodźców i organów. Wkoło rozlegają się ciche szepty, zgrzyty i odległe popiskiwania – gdzie ja jestem? Niczym embrion odbijam się od porowatych powierzchni nowo powstałych ścian. To iluzja. Jest technicznie niemożliwe żeby dokonała się tu tak nagła dekonstrukcja. Na moment wraca czucie w głowie – zbolały mózg jakby wykraczał poza granice czaszki i zlewał się z cytoplazmatyczną masą otoczenia. Rozpływam się? Masa sięga dalej, nie ma tu już ścian, cały wieżowiec i coraz szersze kręgi miejskiego otoczenia ociekają lepką, bezczasową tkanką. To miasto – całe życie wypełnione tyloma szarymi dniami, kiedy nie chciało się już więcej kontynuacji…

 

– Tylko nie rozrzewniaj się zbyt tandetnie.

 

Tym razem głos jest melodyjny i spokojny, jakby wypłynął z ust młodej kobiety. Zachowując śladowe ilości granic tego czym w tej chwili się stałem otwieram oczy które, choć nienaturalnie wielkie, zdają się działać normalnie. W czerwono-żółtej plazmie, która sięga w nieskończoność w górę pojawia się, niedosiężnie wysoko, czarny punkcik. Z wolna powiększa się. Przez chwilę mam wrażenie, że jednak masa zamyka się w górze kopułą, która z jakiegoś powodu zaczęła wyżej czernieć – ale nie. Coś zbliża się w moim kierunku. Trudno mówić o możliwości ucieczki, jeśli nie jest się pewnym co do posiadania kończyn – pozostaje czekać. Punkt powiększa się do plamistych rozmiarów i widzę zarysy postaci. W przeciwieństwie do mnie posiada kończyny, w dodatku w ilości odpowiadającej ludzkim. Głos należał do niej, to kobieta. Brunatno-czerwone emanacje oplatają jej półnagie ciało, z nogami założonymi w niezbyt naturalnej pozycji. Nie jestem już pewien czy mam do czynienia z istotą ludzką – tak czy inaczej pozostaję w tym momencie tylko oczami, które mogą patrzeć.

 

– Pewnie zastanawiasz się nad powodem, dlaczego się tu pojawiłeś…

 

Nie mogąc nic odpowiedzieć ustami które zmieniły się jakby w dwa połączone ze sobą podłużne balony, mrugam tylko nabrzmiałymi oczami – „tak”. Postać jednak, jakby nie czekając w ogóle na odpowiedź, z chimerycznym śmiechem rzuca:

 

– Ja też nie znam powodu tej wizyty, natomiast wiem czym staniesz się po niej – ale tego niestety nie ujawnię. – Spójrz.

 

Kobieta trzymanym w lewej dłoni przedmiotem, przypominającym dzwonek lub sztylet, wykonuje krótki, wdzięczny ruch – i kokon rozpada się, pozostawiając mnie w dawnej postaci na gładkim dachu wieżowca. Więc to jakiś rodzaj hologramowego mirażu? To niesamowite – cały krajobraz, choć tego w pierwszej sekundzie nie zdołałem zauważyć, zmienił się zupełnie. Chociaż ogólny układ obiektów jest identyczny, wszystko emanuje świeżą, przejrzystą poświatą. Ciężkie wozy w ruchu ronda są tylko efemerycznymi fantomami wibrującymi we wszechogarniającej światłości. Chybotliwe wieżowce jakby pozbyły się wreszcie ponurego betonowego balastu. Rosnące w dole kasztany uginają się pod naporem śnieżnobiałych refleksów.

 

– Gdzie ja jestem?

 

– W domu. – odpowiada postać – Przez chwilę masz szczęście oglądać świat w jego naturalnym stanie, poza filtrami waszej ograniczonej, kreciej świadomości. Czy nie jest tu pięknie?

 

– Rzeczywiście, ale dlaczego nie mogę widzieć świata w ten sposób przez cały czas?

 

Czy te słowa zostały wypowiedziane, a może tylko pomyślane?

 

– To proste, głuptasie… Jak wasze oczy, skalane bielmem żądzy, mogłyby ogarnąć ten bezmiar? Nie mów już nic.

 

Ogarniam wzrokiem panoramę cudownie odrodzonego miasta. Pociągi sunące w stronę dworca przypominają skrawki pajęczych sieci. Szaleńczą nawałnicę chmur zastąpiły przejrzyste obłoki, nieskończenie lekkie i regularne. W dole przechodnie, kłótliwi i zapluci, nie zdają sobie sprawy z przejrzystej podstawy swych najgłębszych jaźni. Suną wciąż naprzód, źli i zawzięci. Nie patrzę już w ich kierunku. Moje rozświetlone ciało, jakby wypychane potężnym ciśnieniem, znów unosi się i nabiera pędu. Co się ze mną dzieje? Czy jestem sto metrów, a może sto kilometrów nad powierzchnią miasta? Chmury pary wodnej tańczą wokół, pozbywając mnie, atom po atomie, materialnego jestestwa… Ekstaza o sile tysiąca jednoczesnych orgazmów przenika każdy por dezintegrującego się ciała, które wypełniło chyba teraz cały wszechświat. Każda najmniejsza myśl, jako zbyteczna, zaraz po pojawieniu się ulega natychmiastowej implozji, wzmagając nieznośną pełnię zmysłów. Przenikam domy, drzewa, przystanki, nawet trzewia prowadzonych przez smutnych przechodniów psów, zaciskam w palcach przęseł maleńkie skorupki samochodów, snuję się spiralami ponad fabrycznymi kominami, kręcę się w wilgotnych źrenicach podróżnych – jestem wszędzie, jestem wszystkim, jestem niewyczerpaną pierwotną radością!

 

Trwam, nieporuszony, a jednocześnie szaleńczo wibrujący w nieskończenie gęstej przestrzeni. Jest cisza, jest mrok i jest czas. W wypełniającym wszystko polu energii, z którym stałem się identyczny, pojawiają się dwa potężne wiry, zasysające niematerialną substancję w dwa świetliste punkty. Stopniowo powiększają się do rozmiarów okręgów z wpisanymi w nie kołami. W końcu trafia do mnie – to oczy żeńskiej postaci, powiększone jak na kinowym ekranie do niebotycznych rozmiarów. Bezlitosna grawitacja ciągnie mnie w ich kierunku, aż w końcu zapadam się zupełnie – zostaje tylko bezkresna, świetlista pustka i głuche echo kobiecego głosu, ginące w otchłani wygasłego mózgu:

 

„Me współczujące oblicze pozostaje ukryte, ale tych, którzy przyjęli moją łaskę, wprowadzę na ścieżkę światła, gdzie pozostawią za sobą ból i zgryzotę.”

 

Przez nieokreślony wycinek bezczasu pławię się w bezgranicznej, krystalicznej esencji…

 

W końcu w polu czystej bezforemności pojawiają się, niczym podłużne larwy, na wpół zmaterializowane fale ludzkiej myśli. Skondensowany chaos i rozpacz, zmieszane ze sobą w kulawym tańcu. Cały splendor kosmosu rozmieniony na żałosne drobniaki. Dość. Nagle plazmatyczna przestrzeń wygina się pląsającym ruchem i wszystko zapada się w ogromnym leju rozpalonej energii.

 

Jestem znów w dole wieżowca, na gruzowisku, z potężnym bólem głowy opartej o betonową kolumnę. Nie mogłem upaść wychodząc z tego żywo. A więc to wszystko halucynacja i nawet nie wszedłem do środka budynku? Nic nie rozumiejąc, otępiały, wodzę wzrokiem po rozrzuconych wokół śmieciach. Zniszczony brulion leży dokładnie tam gdzie go porzuciłem. Kładę rękę na ziemi chcąc się podeprzeć, ale nagle dłoń przeszywa piekący ból. Zranienie? Nie zupełnie – to zbiegające się ku palcom połączone odcinki przypominające kształtem literę „V”. Z końca jednego z ramion spływa kropelka krwi. Wpatruję się w ciecz spływającą na nadgarstek, rozrzedzaną wodą sączącą się z rękawów. Po chwili czerwona linia znika zupełnie. Powinienem wziąć ten zeszyt do domu. Wstaję i chwytam brulion zdrową dłonią – jest mocno namoknięty. Powoli wertuję zlepione strony, wpatrując się w nakreślone flamastrem dziwolągi. A jednak coś ominąłem – na jednej z ostatnich stron widnieją jeszcze małe litery. Przybliżam zeszyt do twarzy i odczytuję z krawędzi kartki podpis z przyszłą datą – „Wiktoria, 21.12.2012”. Wyczerpany, jeszcze raz podnoszę wzrok ku fasadzie wieżowca. Spomiędzy burzowych chmur zaczynają wreszcie przenikać łagodne promienie zmierzchu, załamując się aureolą na krawędziach budynku. To już koniec – pora wracać do domu.

 

 

 

 

 

 

 

Łukasz Brzostek, październik 2012

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo dobre opisy, ale technika zapisywania dialogów (a chwilami i same dialogi) nieco kuleje. Zajrzyj do Hyde Parku, tam jest poradnik dla początkujących autorów - początkujący nie jesteś, ale przeczytać zawsze warto. Rozbudowane opsy przesłaniają akcję - są dobre, ale ich wysokie natężenie przesłania ogólny sens wypowiedzi. Niektóre epitety nie kolokują, starasz się być za szczegółowy (podszedłem na kilka metrów do krawędzi budynku - podszedłem do krawędzi budynku). Co za dużo, też niedobrze. To ładny pejzaż impresjonistyczny, delikatny, senny, halucynogenny. Co chciałeś nim przekazać?

 

Oczywiście się czepiam, bo ja lubię takie kawałki z opisami. Tekst jest poetycki, podniosły i bogaty językowo. Zabrakło mi nieco organizacji akcji, no i samej akcji właśnie.

Do oruen: w zasadzie jestem początkujący, zajrzę chętnie do poradnika który poleciłeś, no i zgadzam się z uwagami - dialogi też wydawały mi się kulawe, zauważyłem też po fakcie nadmiar opisów. Sam do końca nie wiem co chciałem przekazać tym tekstem, dopisywałem go ot tak, dążąc do jakiego takiego końca. Być może wkrótce zamieszczę tu coś o bardziej zwartej akcji. Pozdrawiam :]

Do niedzwiedziaczterechsetnegoczterdziestegoczwartego. (Nicki też podlegają fleksji.) Jeżeli tak piszesz nie wiedząc, co i komu chcesz pokazać / przekazać, kłaniam się dość nisko.  

Zwolennikiem oniryzmu nie jestem, ale przez Twój tekst "przejechałem" prawie bez przeszkód. Przyhamowywało mnie chyba to samo, lub niemal to samo, co oruena. Lokalny nadmiar w opisie, słowo nie siedzące w kontekście, potknięcie językowe --- takie rozsiane z różnym natężeniem po tekście drobiazgi. Drobiazgi w porównaniu z ogólnym wrażeniem dobrego operowania językiem. Jeżeli naprawdę jesteś początkującym --- ukłony.  

Nie wiem, zganić czy pochwalić nawiązanie datą do przepowiedni o końcu świata. Samą przepowiednię mam za jedną z seryjnych bzdur, ale u Ciebie widzę ją jako pretekst do przedstawienia nietypowej wizji, więc nie jest to prostym wykorzystaniem popularnego motywu --- niech będzie, że bilans wychodzi na zero, czy data jest, czy nie jest ważna, na całości i jej ocenie to nie waży.

Debiutantem to ty nie jesteś na pewno. Polecam "Mistrza i Małgorzatę" Bułhakowa, oraz Borunia "Małe, zielone ludziki". Chyba, że znasz te pozycje. Niektóre metafory zastanawiające. Poza tym wszystko powiedzieli, czy napisali poprzednicy.Dobrze operujesz barwą i światłem. Trochę powtórzeń --- ścielić ---lubisz to słowo.Pozdrowienia.

    Nie zapada w pamięć. Za dużo  niepotrzebnie rozdętego opisu, w pewnej chwili juz nudzącego, za mało intrygi. Fasadowe wydmuszkowate, choć sprawnie napisane. 

Czuję się nieco zmęczona dość monotonnym opowiadaniem wszystkiego, czego doświadcza bohater, z drugiej strony rozumiem, że bez szczegółowego opowiedzenia, byłoby to zwykłe wejście na teren budowy i wdrapanie się na szczyt wieżowca. Ogólne wrażenie może nie rewelacyjne, ale całkiem niezłe.  

 

Miasto już przycichło, sklepowe witryny, pozamykane, czekają na jutrzejszy dzień, gdy będą mogły znów objawiać przechodniom swoje wdzięki. – Myślę, że pozamykane były sklepy. Witryny, czyli okna wystawowe, stosownie oświetlone, z pewnością prezentowały przechodniom swoje wdzięki.

 

Płyty jego, zwarte niezbyt szczelnie łączeniami przy słupkach, ułożone są naprzemiennie w żółtym i niebieskim kolorze. – Myślę, że płyty ogrodzenia nie są ułożone w kolorze. Jestem przekonana, że one są pomalowane na żółto i na niebiesko.

 

Sunąc wzdłuż dwukolorowych płyt… – Płyty nie były dwukolorowe. Wszystkie były jednokolorowe – jedne żółte, drugie niebieskie.

 

Podnoszę go i natychmiast przytulam do połów kurtki… – Mniemam, że nie masz na myśli połówek kurtki, tylko jej poły. Poła jest rodzaju żeńskiego, więc winno być: Podnoszę go i natychmiast przytulam do pół kurtki

 

Spomiędzy mętnych oparów mgły przenika jakiś pionowy kształt. – Mgła i opar, moim zdaniem, to synonimy.

 

Ostatnie noce były ciężkie, trzeba lepiej się wysypiać.

– Ile waży jedna noc? Moim zdaniem noce były trudne/ męczące/ niełatwe.

 

…jak najszybciej zejdę schodami na dół. – Czy można zejść schodami na górę?

 

…łapię zarys sylwetki w płaszczu zalewanym strugami deszczu. – Czy tylko płaszcz był zalewany deszczem?

 

Słowa momentalnie zapadają się, rozszargane na strzępy w porywach wiatru. – Zastanawiam się, czy w ogóle jest możliwe rozszarganie czegokolwiek, a na strzępy, to już chyba całkiem się nie da.

 

Dziewczynka sięga do połów kaptura – Kaptur nie ma pół. Poła, to dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu.

 

Punkt powiększa się do plamistych rozmiarów i widzę zarysy postaci. – Co to są plamiste rozmiary? Skoro postać jest jedna, to raczej zarys.

 

Brunatno-czerwone emanacje oplatają jej półnagie ciało, z nogami założonymi w niezbyt naturalnej pozycji. – Czy ktoś, pozostając w niezbyt naturalnej pozycji, założył nogi półnagiemu ciału? ;-) Może nogi były ułożone?

 

Chmury pary wodnej tańczą wokół, pozbywając mnie, atom po atomie, materialnego jestestwa… – Chmury, to para wodna. Ja napisałabym: …pozbawiając mnie

 

…zaciskam w palcach przęseł maleńkie skorupki samochodów… – Zastanawiam się, czy w tym zdaniu nie powinno być: …zaciskam w przęsłach palców maleńkie skorupki samochodów

 

Nie zupełnie – to zbiegające się ku palcom…Niezupełnie – to zbiegające się ku palcom

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Do regulatorzy: dzieki wielkie za ten komentarz, sporo mi rozjaśnił i w końcu wiem co jest grane z tą nieszczęsną połą, pozdrawiam!

(...) i w końcu wiem co jest grane z tą nieszczęsną połą, (...).   

Daruj mi ten komentarz do komentarza, ale musiałem oczy przetrzeć i ponownie przeczytać zacytowane słowa, żeby uwierzyć. Nic nie wiedziałeś o istnieniu słowników, bardzo wielu słowników języka polskiego? Przecież regulatorzy zacytowała z jednego z nich...  

poła ż IV, CMs. pole; lm D. pół
dolna część jednej połowy ubioru rozpinającego się z przodu
Poły płaszcza, fraka.
 Poła namiotu jedna z dwóch części zasłony stanowiącej wejście do namiotu
 przestarz. Trzymać kogoś za połę, za poły krępować czyjąś swobodę, nie pozwalać na coś, nie puszczać dokądś,  

SJP PWN.  

Dostępny także na stronie PWN-u.

"(...)ale musiałem oczy przetrzeć(...)" niestety to prawda

niedzwiedziu szanowny, skoro bez zaglądania do skarbnic wiedzy o naszym ojczystym napisałeś, co i jak napisałeś, to nie jest źle. Jest nawet dobrze. Relatywnie, fakt, ale dobrze.  

Następny tekst będzie pod tym względem bardzo dobry, nieprawdaż?

Postaram się ;]

niedźwiedziu, miło mi, że mogłam pomóc.

Cieszę się także, że miast zwyczajem innych niedźwiedzi, zaszyć się gawrze i zapaść w sen zimowy, podjąłeś trud pisania. Tworzysz bowiem całkiem nieźle. Podejrzewam, że najdalej na wiosnę, kiedy we wszystkie miśki wstępuje nowa moc, poznamy Twoje kolejne opowiadania. Jednakowoż nie ukrywam, że liczę też, iż będąc niedźwiedziem444, czyli nietypowym, nie prześpisz całej zimy. ;-)

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm, ciężko jest mi to ocenić. Chyba spodziewałam się czegoś innego - bardziej w typie horroru (jakoś czytajac to ciagle zadawałam sobie pytanie kto i kiedy w końcu zginie :P).
Dlatego garść luźnych skojarzeń:
1. Znam ten budynek :P (a przynajmniej tak mi się wydaje - Kraków, nieprawdaż?)

2. Też kusiło mnie, coby poznać go bliżej ;)

3. Coś w tym opowiadaniu jest, bo chociaż takie snucie się bez celu to nie moje klimaty, to dotarłam do końca, nawet bez większych przystanków (może dlatego, że cały czas miałam przed oczami tę konkretną budowlę i jakoś ciekawiło mnie co mogłabym tam spotkać).
4. Nie mogę powiedzieć, że mi sie podobało, ale stwierdzić, że klapa, gniot i do niczego to stanowczo też nie...

I tyle. Mało konstruktywne, ale zawsze jakaś opinia...

Nowa Fantastyka