- Opowiadanie: meksico - Zmalowało się

Zmalowało się

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zmalowało się

 

Za Chiny Ludowe nikt nie uwierzyłby, że to coś ze ściany może zleźć. Zlazło jednak i spojrzało na mnie tymi swoimi czarnymi jak borówki oczami. Gapiło się dobre kilka sekund, po czym podrapało się po łysej głowie i wskoczyło na stół. Diabeł, nie inaczej. To musiał być on. Bo czy kto inny potrafiłby odkleić się od ściany i najzwyczajniej w świecie ożyć, przeciągnąć się i zacząć spacerować po mieszkaniu? Chyba nie. No to się ładnie wkopałem. Pięknie. Niech to wszyscy…

 

– Co się gapisz? – spytało coś ze ściany, zaszufladkowane przeze mnie jako diabeł z gatunku „ścienny”. – Lepiej mi powiedz, po coś mnie tu ściągnął.

 

– Ja?! – Zdziwiłem się bardzo. Co ten tu sobie wyobraża?

 

– A kto niby? – Chuchnął mi prosto w twarz. Zapach farby nadal był wyczuwalny. – Sam się niby namalowałem i wyrwałem z tego… no… – Wskazał na odrapaną z farby ścianę. – A tu co? – Wskazał na czerwoną gwiazdkę, którą wymalowałem chwilę wcześniej. – Pentagram jak nic, w środku runy. Czarownik jesteś?

 

Nic nie odpowiedziałem. Wyglądał jak postać wycięta z tektury, z tą tylko różnicą, że mógł się poruszać. Nie popisałem się malarsko. Ale kto by przypuszczał, że mi ożyje.

 

– No to teraz mnie odeślij, bo za cholerę mi się tu być nie chce – mruknął Cienias, bo tak właśnie go nazwałem w myślach. – I nie gadaj mi, że nie potrafisz, bo się zdenerwuję.

 

TO mi się śni. TEGO nie ma. Zamknąłem oczy i wziąłem kilka głębokich wdechów. Wypuszczając powietrze, usiłowałem przypomnieć sobie podstawowe zasady jogi, medytacji i kilku innych rzeczy znanych mi z telewizji.

 

– Drzemka? – usłyszałem szept Cieniasa. Spojrzałem wprost w jego małe ślepia. Jedno oko namalowałem trochę większe, przez co stwór wyglądał jak wariat. – Myśl stary, ja nie mam czasu.

 

– Dobra. Ustalmy coś – powiedziałem nadzwyczaj pewnym głosem. – Popatrz tu. – Chwyciłem do ręki wałek do malowania i wiadro z farbą. – Rozejrzyj się. – Diabeł się rozejrzał. Cały pokój wyglądał jak pole bitwy. Wszędzie meble przykryte folią. Okna oklejone taśmą malarską. Kubełki z farbą. Pędzelki i wałeczki. Tu i tam rozmaite kleksy. – Widzisz? – zapytałem.

 

– No burdel trochę – sapnął Cienias. – No i?

 

– Ja tu maluję pokój, stary! – Ręce mi opadały. – Ciebie nie ma. Rozumiesz? – Różowe brwi uniosły się. – Powinienem był otworzyć okno – powiedziałem trochę do siebie. – Pewnie farba jest toksyczna albo jakaś i nawdychałem się jej za dużo. Jestem na haju. Kumasz, o czym gadam? Gandzia, trawa, majeranek?

 

– Czyli rozumiem, że sprowadziłeś mnie tu przypadkiem? – Poprawił spodnie w 2D. – To trochę komplikuje sprawę.

 

Ok. Nic się nie dzieje. Usiądę. Poleżę. Może napiję się meliski i mi przejdzie. Mam nadzieję, że tak będzie, bo żona, gdy wróci, łeb mi urwie i powie, że znów się uchlałem. A może by się uchlać?

 

– Teraz prowadź mnie do czarownika – rzekł Cienki, siadając na krześle. I ledwo tyłkiem dotknął siedzenia, a wylądował na ziemi.

 

W jednej chwili zrobiło się go więcej. Jakby ktoś wpompował trochę powietrza w sflaczały balon. Krzesło? Spojrzałem na podłogę. Było tam. Ale już nie w dawnej postaci, a zupełnie nowej.

 

– Coś ty tu zrobił?! – wybuchnąłem. – To są nowe panele, jak ja zmyję to… – Patrzyłem w osłupieniu na namalowane na podłodze krzesło.

 

– Wybacz. – Zabrzmiał całkiem szczerze. – Przypadkiem pomyślałem i się stało.

 

– Teraz to napraw. – Cienias sięgał już po pędzel. Uprzedziłem go. – Ale już niczego nie dotykaj.

 

– Spoko. Zapomniałem, że tak mogę. Co z tym czarownikiem?

 

– Nie wiem, o kim gadasz. Z czarowników to znam tylko jednego z Oz, a drugi to małolat Harry Potter. Z książek.

 

– No to jedziemy do tych Książek. Daleko to?

 

Westchnąłem. Dobre pięć minut zajęło mi wyjaśnianie Cieniasowi, o co chodzi z książkami i fikcją literacką, ale w końcu się udało.

 

– To co zrobimy? – dopytywał się po tym, jak zamienił moje drugie krzesło w malowidło napodłogowe.

 

– Nie wiem jak ty, ale ja muszę odpocząć i, jak przypuszczam, wtedy znikniesz. Znaczy… przestanę wierzyć, że jesteś. A ty w tym czasie… – Sięgnąłem po pilota. – Oglądałeś kiedyś telewizję? – Pokręcił głową. Włączyłem. Akurat leciały obrady Sejmu.

 

– Co to?

 

– To… no są trochę podobni do ciebie. Niby są, a tak naprawdę nic nie robią. – Usadziłem go na podłodze, nie zważając na to, że dotykam kogoś, kto przed chwilą zamienił mi meble w malunki. – Jak się obudzę, już cię nie będzie. Fajnie, co? – Uśmiechnąłem się, zrywając folię z kanapy.

 

– Fajnie. – Usłyszałem, a po chwili drzemałem już smacznie. To było ciężkie przedpołudnie.

 

 

 

Obudził mnie śmiech i słońce świecące prosto w twarz. Drgnąłem na łóżku w przekonaniu, że Kaśka z małą wróciła i zaraz dostanę burę za przespanie dnia, który miałem poświęcić na malowanie. Pomyliłem się. Zsunąłem się z kanapy na podłogę. Usiadłem, po czym w oddali ujrzałem różne budynki, okrągłą, przypiekającą Ziemię tarczę słońca i przejeżdżające ulicą samochody. Na werandzie… Cholera, ja nie mam werandy!

 

– Teraz już masz – rzekł diabeł siedzący na wymalowanym na podłodze telewizorze. Prawie jak plazma. Ostatnią myśl musiałem wypowiedzieć na głos. – Sorry, ale ten zając się tu wpieprzył, to dałem mu kopa w dupę i odbił się od ściany… i ściana trochę tak… jakby…

 

No widziałem, co tak jakby. Ściana najnormalniej wymalowała się w powietrzu i zamiast niej miałem teraz najbardziej płaski balkon na świecie. Rozejrzałem się. A raczej rzuciłem okiem na podłogę. Kompozycja złożona z szaf, kufra, szufladek, biurka i krzesła obrotowego wyglądała nader…

 

– Wszystko jest… zamieniłeś wszystko? – Stanąłem na równe nogi. Cienias nie był już takim cieniasem. Kudłate nogi spuchły, a spod podkoszulka zwisał nieduży, ale już widoczny brzuszek piwny. Trzy puszki piwa pięknie ozdobiły fragment podłogi przed telewizorem. – Mówiłem, żebyś niczego nie dotykał. Poza tym miałeś zniknąć!

 

– To nie moja sprawka. Te ludziki w szkle zrobiły mi się przypadkiem. Reszta to już zające. Straszne z nich rozrabiaki, stary.

 

– Zające? – usiadłem na ostatnim meblu, jaki posiadałem. – Cholera! – Pobiegłem do pokoju córki. Wszystkie ściany zdawały się jakby odarte z farby. Z króliczków, które namalowałem, nie został nawet… nawet bobek. Szybko wróciłem do Cieniasa.

 

– Gadaj mi tu zaraz, coście za jedni?

 

Cienias usiadł po turecku, choć pewnie sam nie wiedział, że tak to się nazywa. Podrapał się po łysej głowie i czknął. Piwo pewnie działało nawet na takich jak on. Zapatrzył się w sufit.

 

– Zajęcy nie znam. Sam żeś je tu sprowadził. W moim świecie jest ich trochę, ale raczej nie są groźne. Tyle, że te tutaj trochę urosły.

 

– Trochę, co?

 

– Zanim to pudełko zmieniło się w to, co się zmieniło, pokazywali je – stwierdził – Przerwali to ciekawe wystąpienie, gdzie wszyscy siedzą i śmieją się z tego, który stoi i opowiada.

 

– Co pokazywali? W wiadomościach?

 

– A bo ja wiem. – Wzruszył ramionami. – Zające biegały i zmieniały wszystko wokoło. A było ich…

 

– Niech zgadnę – przerwałem. – Sześć.

 

Pokręcił głową.

 

– To są zające. Mnożą się jak…

 

– … króliki. – Zakręciło mi się w głowie. – I pomyśleć, że chciałem tylko mieć kolory jak żywe…

 

– Coś ty powiedział? – Cienias nagle się ożywił.

 

– Kolory jak żywe. Tak się nazywały te farby, które kupiłem.

 

– To może być to. – Rozejrzał się po pozostałościach narzędzi malarskich. Większość puszek i pędzli stanowiła już część malowidła na podłodze. – O, jest…

 

Znów musiałem go uprzedzić. Ostatnia puszeczka farby była, jakby nie patrzeć, ostatnią nadzieją. Czerwona. Chwilę milczeliśmy, siedząc i wpatrując się w pojemniczek. Rada wojenna. Burza mózgów.

 

– Musimy je zatrzymać, zanim wróci moja córka z żoną. – Ponownie przeczytałem nalepkę na puszce. Nic szczególnego nie zauważyłem. Jeśli ta farba miała coś wspólnego z tym wszystkim, to nijak nie dało się tego udowodnić. Zresztą po co? Miałbym zaskarżyć producenta? „Drogi panie producencie. Farba, którą Państwo produkujecie, ożywa i potem zamienia wszystko w malowidła, spija piwo z lodówek zwykłych obywateli…”. To nie miało sensu.

 

– Marchewka! – wypalił Cienias. – Zające lubią marchew.

 

Jakby tak się zastanowić, to nawet nie był taki zły pomysł. Zresztą innego nie mieliśmy.

 

– Spróbujemy – powiedziałem i podniosłem się z podłogi. – Tu ją maźnę…

 

– Nie, nie. Lepiej bliżej tego pentagramu. Podejrzanie wygląda, to i pewnie ma moc jakąś.

 

– Dobry pomysł.

 

Otworzyłem puszkę. Zamieszałem kolor. Zmoczyłem pędzel i namalowałem największą marchew, jaką kiedykolwiek widział świat. Nie minęła chwila, a płaska jak plaster kiełbasy z Biedronki marchew odkleiła się od ściany i opadła na podłogę. Podniosłem sflaczałą jarzynę i obejrzałem dokładnie.

 

– Nie wygląda zachęcająco – stwierdziłem, a Cienias był podobnego zdania. Chwycił ją i przytknął cienki koniec do ust. Dmuchnął dwa razy, a marchew zaczęła nabierać odpowiedniego kształtu.

 

– Teraz jest dobra – rzuciłem po chwili. – Tylko, co dalej?

 

– Trzeba je znaleźć i nakarmić.

 

Plan był dosyć prosty i to trzeba było mu zaliczyć na plus. Gorzej, że nie wiedzieliśmy, gdzie szukać szalonych zajęcy, a co najważniejsze, nakarmienie ich nie rozwiązywało problemu.

 

– Idziemy – postanowiłem po krótkim namyśle. – Tylko już niczego nie dotykaj.

 

Cienias obiecał.

 

Weszliśmy do korytarza, w którym panował porządek. Wszystkie pary butów leżały jedna na drugiej, wymalowane na wymalowanej półce. Kurtki gniotły się na wieszakowym malowidle. Już na schodach przypomniałem sobie o czymś.

 

– Nie widziałeś czasem… – zacząłem pytać Cieniasa, ale musiałem przerwać.

 

Na schodach leżał kot. Zjeżone futro wyglądało jak prawdziwe. Uniesiony ogon rozpłaszczył się na dwóch stopniach.

 

– Mruczuś – wymruczałem. – Wyjdziesz z tego, stary – dodałem jeszcze ciszej.

 

– Nie tak szybko – dosłyszałem głos Cieniasa. – Ta marchew jest okropnie…

 

Gdy już wpadł na mnie (o dziwo Cienias nie zmieniał wszystkiego w malowidło), obaj stoczyliśmy się po stopniach, zamieniając przy okazji donicę z kwiatem w akwarelę. Nie było czasu na przeklinanie. Ofiar mogło być znacznie więcej niż trochę mebli i jeden kot.

 

 

 

– Samochodem będzie szybciej! – krzyknąłem, znalazłszy się przed domem.

 

Lipa. Już po chwili wiedziałem, że prędzej polecimy marchewką, którą tachał Cienias, niż moim nowym audi. Jako obraz nie prezentowało się za dobrze. Czerwony metalik. Super. Rowery za to stały nietknięte, jakby zające zbierały tylko co droższe łupy.

 

Przytroczyłem marchew do bagażnika i wskoczyłem na rower górski. Cieniasowi dostała się damka mojej żony. Musiał bardzo uważać, żeby nie zmienić wehikułu w obraz. Po kilku minutach lekcji, rozbitym łokciu i ułamanym zębie jeździł już jako tako. Ruszyliśmy w dół ulicy. Ślad był wyraźny. Ciemne plamy pastelowych drzew nie rzucały już cienia. Słońce wesoło grzało wysoko ponad wieżo… Grzało. Kwadraty wieżowców i domków mijałem ze smutkiem, choć musiałem przyznać, że teraz zrobiło się tu znacznie więcej miejsca.

 

Zatrzymałem się dopiero na światłach, a raczej tam, gdzie kiedyś stały wysokie słupy z sygnalizatorami świetlnymi. Cienias wyhamował w ostatniej chwili. I dopiero teraz zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji.

 

Na spękanych płytach chodnikowych zobaczyłem pierwsze ofiary wśród ludzi. Staruszek i mały chłopiec spoglądali na mnie z dołu. Chłopiec ściskał w ręku malutki zabawkowy pistolecik.

 

– No cholera! Na ludzi też to działa. – Zlustrowałem wzrokiem okolicę. I wtedy dotarło do mnie, że wszędzie jest pusto. Nieliczne stojące jeszcze budynki też wyglądały na opuszczone. Chodnikowy dziadek i chłopiec nie byli jedyni. Po prostu w piekącym słońcu nie zauważyłem wszystkich ofiar. A było ich sporo. Zdjąłem podkoszulek i z niemałym wysiłkiem rozdarłem go na pół. Po chwili miałem już to, czego potrzebowałem. Zawiązałem na głowie pasek czarnego materiału. Spojrzałem poważnie na milczącego Cieniasa.

 

– Jak ty w ogóle masz na imię? – spytałem.

 

– Koko – przedstawił się i ukłonił jednocześnie.

 

– A mi mów Rambo. – Tak. Potrzebowałem tego. – Jan Rambo.

 

Koko spojrzał na mnie z podziwem. A przynajmniej tak mi się zdawało.

 

Nagle spadłem z rowera i jak długi rozciągnąłem się na dachu jakiegoś samochodu – oczywiście wymalowanego na asfalcie.

 

Atak nastąpił znienacka. Zając łupnął mnie w plecy, a pazurkami wczepił się we włosy. Szarpnąłem się, ale za nic nie mogłem go strząsnąć. Obróciłem się na plecy i zobaczyłem, że Cienias mocuje się z przywiązaną do bagażnika marchewką. Jakimś cudem ten zajęczy pomiot nie był mnie w stanie zmienić w ciapę na asfalcie. Ale może było to tylko kwestią czasu.

 

– Pośpiesz się! – Pięścią skwasiłem mały zajęczy nos. I dosłyszałem coś jak przekleństwo. A może mi się przesłyszało. Dziś było to całkiem możliwe. Nie zdążyłem jednak zastanowić się nad tym dłużej. Wielka marchewka mignęła mi przed oczami. Poczułem jej zapach. Trzasnęło i gdy udało mi się podnieść, zobaczyłem, że zając zmienił się w obraz. Oparłem dłonie na kolanach, łapiąc oddech. Cienias trzymał ponad metrową marchew jak maczugę.

 

– Wielkie to bydlę, jak na zająca – przyznałem, patrząc na zwierzę wielkości średniego psa. – Najważniejsze, że marchew działa. Skąd wiedziałeś?

 

– Nie wiedziałem. – Cienias nie miał już chyba zamiaru wsiadać na rower. Zarzucił maczugę na ramię i ruszył dalej. – Mów mi Koko, Koko Spoko!

 

No i ruszyliśmy.

 

Krajobraz po bitwie… No właśnie niewiele śladów bitwy można było dostrzec. Było spokojnie, cicho i pusto. Wręcz ładnie. Przede wszystkim cicho. W górze dostrzegłem przelatujący samolot, a gdzieś w oddali wycie syreny policyjnej. Urwane po chwili. Dopiero teraz zacząłem myśleć o żonie i córce. Były na drugim końcu miasta, ale kto wie, gdzie te zające teraz buszują. Jak na razie załatwiliśmy jednego, na dodatek nie wyglądał na jakąś grubszą rybę. Ot, zwykły żołnierz. Na rynku, który kiedyś otoczony był pięknymi budowlami nieodmiennie obsrywanymi przez gołębie, stał tylko pomnik Adama Mickiewicza i jakoś nastrój mi się poprawił. Wieszcz nadal stał na straży naszego miasta. Wpatrywałem się w bujną czuprynę odlaną z brązu. Nie wszystko jeszcze stracone, mówiły oczy z metalu. Nie wszystko…

 

– Przepraszam – wyjąkał Koko Spoko, razem ze mną obserwując, jak wieszcz kurczy się i staje się jedynie cieniem swej dawnej wielkości.

 

– Spoko. – Otarłem łzę z policzka. – Teraz tu nie pasował. Co za burdel. Pieprzone zające!

 

Jak na zawołanie wyrosły jak spod ziemi. Całe stado. Może z piętnaście. Nie nadążyłem liczyć. Wymieniliśmy z Cieniasem szybkie spojrzenia. Obawiałem się, że moje spodnie zrobiły się odrobinę cięższe. Gdyby zające przypominały tego, którego załatwiliśmy przy skrzyżowaniu, nie byłoby źle.

 

Było źle. Połowa wielkością dorównywała wielkim dogom, a dwa przypominały rozrośnięte puchate konie. Kicały ku nam, jakby wyczuwały, że jesteśmy tu, by je pokonać. Raz na zawsze rozplackować. Miałem ochotę wziąć nogi za pas. Tylko dokąd? Rambo, psia krew! Poczułem się lepiej, gdy dostrzegłem, że Koko też się boi. Na dodatek zdradzał objawy szaleństwa. Odgryzł kawałek marchwi i wypluł go na dłoń. Potem następny.

 

– Beziemy to nich rzusaś – wymamrotał.

 

Ale i tak zrozumiałem. Cienias urósł w moich oczach. Nie tylko w przenośni. Stał się większy. I teraz już razem odrywaliśmy kęsy marchwi i rzucaliśmy do wściekłych, kudłatych bestii skaczących wokoło. Koko się nie pomylił. Marchew działała na nie podobnie jak maczuga. Momentalnie zmieniała zające w malowidła. Te jednak nie poddawały się i nawet, gdy zostały trzy i to nie te największe, nadal atakowały z zaciętością, której mogliby pozazdrościć nasi piłkarze. Amunicja kończyła się w zastraszającym tempie, a mnie już zaczynała boleć szczęka od wgryzania się w twardą jarzynę. Trwaliśmy na stanowisku i pewnie powiodłoby się nam, gdyby nie stało się to, co się stało. Wieszcz zamruczał pod naszymi stopami i wyrósł jak grzyb po deszczu. Jak na złość musiałem wylądować na jego kolanie i choć przez chwilę znajdowałem się poza zasięgiem zajęcy, to nie zdołałem w odpowiednim momencie się chwycić i z krzykiem poleciałem w dół. Lądowanie na plecach Cieniasa zamortyzowało upadek, ale marchew, nasza jedyna, choć już trochę ogryziona, broń, wypadła mu z dłoni i potoczyła się pod łapki zajęcy.

 

– Już po nas, stary – powiedziałem do ucha Cieniasowi. – Miło było cię poznać.

 

– Wzajemnie.

 

Widziałem tylko białe jak śnieg ząbki zajęcy. Poruszające się pyszczki nie wróżyły nic dobrego. Zeżrą nas i rozflaczą po całym rynku. Wizja zostania obrazem olejnym nie wydawała się już taka zła. Zamknąłem oczy. Skuliłem się i mocniej przywarłem do Cieniasa. Pachniał farbą i trochę marchwią. Ostatnie zapachy w moim życiu. Cudownie. Nigdy nie zobaczę żony i córki. Umrę zjedzony przez uszatych wariatów. Piękna śmierć, nie ma co. Czekanie na odejście przedłużało się. Zdążyłem się spocić i pomyśleć, że może umieranie wcale nie jest bolesne.

 

– Koko? – szepnąłem, nadal nie otwierając oczu.

 

– No?

 

Obaj nadal tu byliśmy, a przecież powinny nas pożreć te ancymony. Uniosłem głowę

i niepewnie spojrzałem przed siebie. Spodziewałem się zobaczyć czerwony język, gardziel, czy może już dzyndzel znajdujący się w tej gardzieli. Nic z tego. Zające stały jak zaczarowane i kurczyły się. Spoglądały na siebie wystraszone i znów miałem wrażenie, że przeklinają. Ale w tej sytuacji nic nie było pewne. Gdy już były normalnej wielkości – normalnej dla przeciętnych zajęcy, a nie tych malowanych – rozprysły się jak bańka mydlana. Na betonie odbiły się tylko trzy obrazy.

 

– Jak to? – zapytałem bardziej sam siebie. – Same od siebie?

 

Marchew drgnęła i uniosła się, gdy pod nią wyrósł kosz na śmieci. Zaczęło się. Najpierw trzasnęło, jak w wielkim kolanie samego Boga. Potem zaszumiało, a w miejscu, gdzie przed chwilą był tylko jeden wielki obraz, na nowo pojawiło się miasto. Ratusz wykwitł tuż za moimi plecami. Podobnie kościół, w którym rozdzwonił się dzwon. Gołębie zerwały się do lotu. Ludzie wyskoczyli jak parówki z hot dogów. Jakby nigdy nic szli tam, gdzie zamierzali iść przed tą całą aferą. Niektórzy tylko zatrzymali się przy wymalowanych na betonie zającach. Odchodzili z niewyraźnymi minami. Ja nadal leżałem na Cieniasie. Szybko podniosłem się, poprawiłem opaskę na czole i westchnąłem.

 

– Chyba nam się udało. – Tak się czułem. Uratowałem świat.

 

– Myślisz, że to dzięki nam?

 

– To nieważne. Ważne, że wszystko wróciło do normy. – Nagle zrozumiałem, że nie wszystko. – Hej, a ty nadal tu jesteś. – Dziwne, ale ucieszyłem się z tego powodu. Zapraszam na piwo. – Zastanowiłem się na chwilę. – Ale lepiej będzie, gdy wrócimy do mnie.

 

Cienias skinął głową. Wziął marchew z ziemi i powlekliśmy się w kierunku mojego domu, który miałem nadzieję zastać w jak najbardziej normalnym stanie.

 

 

 

Przywitał nas kot. Pogłaskałem Mruczusia i razem z Cieniasem weszliśmy do mojego pokoju. Podniosłem dwie puszki z podłogi. Najwyraźniej Koko wypił wcześniej tylko jedno piwo. Otworzyłem i podałem Cieniasowi. Dopiero teraz coś przyszło mi do głowy. Wziąłem puszkę z farbą.

 

– Cholera – mruknąłem. – Zobacz. – Przypomniałem sobie, że nie umie czytać. – Czas schnięcia dwie godziny. Widocznie tak to działa. Dwie godziny i…

 

– … koniec. – dodał smutno Cienias.

 

Spojrzałem na niego i dostrzegłem coś, czego się nie spodziewałem.

 

– Ty nie chcesz wracać?! – zdumiałem się.

 

Przytaknął i w tym momencie zaczął się kurczyć. Smutek w jego oczach miałem zapamiętać do końca życia.

 

 

 

– Skrzynkę – powtórzyłem sprzedawcy.

 

Nie dziwiłem się jego zdziwieniu. Mało kiedy ktoś kupuje skrzynkę rozpuszczalnika. Cienias czekał już przy aucie. Podałem mu skrzynkę, którą wrzucił na tył samochodu.

 

– Na miesiąc powinno wystarczyć – powiedziałem.

 

– Tylko trzeba schłodzić. – Ostatnio zasmakował w rozpuszczalniku z lodem. Takie tam wariactwo.

 

Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy do domu. Co tu dużo gadać. Cienias został z nami. Córka zaprzyjaźniła się z nim prawie od razu. Żona zaakceptowała go dopiero, gdy zatrzasnęły się nam drzwi, a Cienias jakby nigdy nic wsunął się pod nie i otworzył od środka. Śpi na strychu z kotem. Tak chciał. Ja nigdy nie miałem lepszego kumpla. Przecież nie co dzień ratuje się świat przed szalonymi zającami. Nam się udało. Ale i tak nikt nam nie uwierzy.

Koniec

Komentarze

    "To było ciężkie przedpołudnie."

    Bardzo często spotykany błąd, rozszerzający się z prędkością  huraganu... Cięzki/lekki to ogólne  określenia wagi/ cięzaru, a nie sytuacji, stanu itp. 

    To było trudne/niełatwe/ nieprzyjemne/męczące/deprymujące przedpołudnie. Ale nie ciężkie...  Istnieje lekkie przedpoludnie?

A co powiesz na "ciężką sytuację materialną"? Nie będę bronił. Ale i tak to jest kwestia wypowiedziana przez narratora, który jest bohaterem tej opowieści. Może mówić trochę mniej poprawnie. 

Dzięki za odwiedziny RR :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

    To samo powiem... Zła, trudna, niełatwa, podla, ocierająca się o ubóstwo... Itp.

Wierzę Ci Rogerze :) nie musisz mnie przekonywać :) Wcale nie twierdzę, że zdanie jest poprawne. Ale się mi tłuką we łbie "ciężkie czasy", "ciężka bitwa"... 

:)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Prześmieszne, ubawiłam się z samego rana. Jedna drobna uwaga - ktoś, kto posiada wypasione audi, raczej sam nie maluje mieszkania. Chyba,  że było to dwudziestoletnie autko. Bardzo sympatyczne opowiadanie!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

    Miałem za sobą kurewsko trudno i deprypmujące przedpoludznie. Miałem za sobą skurwysyńsko trudno i deprymujące przedpoludznie. Można nieco łagodniej...

      Przy okazji wywala sie ze zdania czasownik "być" --- statyczny i zachwaszajacy tekst.

      Pozdro.  

      Oczywiście, "trudne", a nie "trudno"...  Kłania się  brak możliwości edycji komentarzy.

Rogerze, mam wątpliwości co do wyrażenia "kłania się brak edycji komentarzy". Może znajdź coś na ten temat.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

    Jeśli idzie o poprawność tej frazy, berylu, nie dręczą mnie jakiekolwiek wątpliwosci.  

A może powinny? Nie wydaje Ci się, że "brak" raczej się nie kłania?
"Kłania się słownik ortograficzny", mówisz, a nie "kłania się brak słownika w Twoim domu", "historia się kłania", a nie "kłania się niewiedza historyczna".
W tym wypadku zatem, kłania się edycja komentarzy, Rogerze.

Masz słowniki, poszperaj.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Miło być znów wśród swoich :) 

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Beryl się kłania ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

A tera drogi Berylu proszę o tekście parę słów :)

Zawsze skłaniałem się ku temu właśnie :P

Imć Roger również proszony jest o jakowąś opinię :D

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Napiszę, a jakże, ale nie teraz.

A na Rogera nie licz, uciekł, bo nie potrafi przyznać się biedny do błędu : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

kłania się brak nadzoru

Autor: gostek_2 04.06.12, 09:33

Dodaj do ulubionych Skasujcie

Odpowiedz

jak zwykle przy wydawaniu publicznych pieniędzy, to fakt ogólnie znany
bo prywatyzacja co do zasady nie jest żadnym złem

kilka osób na tym forum już podaje proste rozwiązania tego problemu 

Sorry, nie mam czasu, pracuję nad redakcją sporego tekstu.  Wyimek powyżej to tytuł jednego z artykułów  prasowych, chyba z "GW". "Kłania się brak czegoś" - to znane i cżęsto używane określenie. Ale, jak ktoś go nie zna, t ja na t nic nie poradzę... 

Pozdrówko.

Oby redakcja tekstu poszła Ci lepiej niż bronienie własnych błędów, bo inaczej wyjdzie katastrofa.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Zabawne i przyzwoicie napisane. Podoba mi się.  

 

Czarownik jesteś? – Ja zapytałabym: Czarownikiem jesteś?

 

Chwyciłem do ręki wałek do malowania i wiadro z farbą – Nie można chwycić do ręki.

Proponuję: Chwyciłem wałek do malowania i wiadro z farbą. Lub: Wziąłem wałek do malowanie i wiadro z farbą. Skoro chwycił, to jasne, że ręką.

 

I ledwo tyłkiem dotknął siedzenia, a wylądował na ziemi. – Myślę, że wylądował na podłodze.

 

Musimy je zatrzymać, zanim wróci moja córka z żoną. – Pierwszy znany mi przypadek, kiedy ojciec nie krępuje się obwieścić światu, że jego córka ma żonę. Ja również akceptuję takie związki. ;-)

Choć zdaje mi się, że chciałeś napisać: …Zanim wrócą moja córka i żona.

 

Tu ją maźnę – Ja napisałabym: Tu ją maznę

 

Zamieszałem kolor. – Nie wydaje mi się, by można zamieszać kolor. Ja zamieszałabym farbę.  

 

Zmoczyłem pędzel i namalowałem największą marchew… – Ja bym raczej zamoczyła pędzel w farbie.

 

…zamieniając przy okazji donicę z kwiatem w akwarelę. – Myślę, że to była donica z rośliną.

 

Nagle spadłem z roweraNagle spadłem z roweru

 

W górze dostrzegłem przelatujący samolot, a gdzieś w oddali wycie syreny policyjnej. – Chyba tylko na skutek doznanego szoku, bohater mógł dojrzeć, gdzieś w oddali, zmaterializowane wycie syreny policyjnej. ;-)  

 

Jakby nigdy nic szli tam, gdzie zamierzali iść przed tą całą aferą.Jakby nigdy nic szli tam, dokąd

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki Regulatorko :)

Z większością uwag się zgadzam. Poza kilkoma, które dotycza wypowiedzi bohaterów(dlatego nie zawsze sa poprawne).

Ale bardzo dziękuję za uregulowanie niedociągnięć. 

Pozdrawiam serdecznie

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Berylu, ale – dlaczego katastrofa? Redaktor prowadzący tekst nie miał zbyt wielu uwag. Likwidacja w zdaniach niektórych zbędnych podmiotów, zastąpienie parunastu rzeczowników zaimkami, usuniecie sporadycznych powtórzeń, etc, etc. Klasyczna redakcyjna obróbka tekstu, w dodatku całkiem sporej objętości.

Przejdźmy jednak do meritum sprawy.

Otóż – beryl zarzucił mi, że użyty w komentarzu zwrot: „kłania się brak możliwości edycji komentarzy” jest niepoprawny. Zdaje się, ze według osądu beryla jest całkiem do bani… Też ciekawe określenie – przyznaje, że je lubię.

Ten zwrot, zdaniem beryla jest niepoprawny, bo niepotrzebnie został użyty wyraz „brak”.  

Nie ma nic bardziej mylnego od stwierdzenia beryla.

Zwrot ”kłania się brak edycji /podatku katastralnego/szybkiego rozstrzygnięcia sprawy/itp. itd. – wpisz właściwe” wykorzystuje jedno ze znaczeń czasownika zwrotnego” kłaniać się”, jest znany i dość powszechnie używany. Podałem przykład tytułu prasowego z bardzo znanej gazety, więcej nie trzeba, szkoda fatygi. Czasownik „kłaniać się” w podstawowym znaczeniu to nic innego, niż:

1. «pochylać się, kiwać głową lub zdejmować nakrycie głowy na znak przywitania, pożegnania lub podziękowania»

2. «przesyłać wyrazy pozdrowienia, uszanowania listownie lub przez osobę trzecią»

3. «okazywać cześć lub przypochlebiać się komuś.

Znaczenia czasownika „kłaniać się” za słownikiem PWN, oczywiście, dostępnym w sieci internetowej. Inne słowniki podają jeszcze dodatkowe znaczenia czasownika „kłaniać się”, nie mające akurat  znaczenia.

Cóż oznacza wyrażenie ”Kłania się brak możliwości edycji / brak edycji”? Nic innego od prześmiewczego wykorzystania czasownika „kłaniać się” w drugim znaczeniu, czyli: „Pozdrawia (nas, mnie) brak edycji. Wita (nas, mnie) brak edycji komentarzy” – tylko, że w znaczeniu ironicznym, i nie w liście, tylko przez sieć. Sarkastycznym. Jeszcze nie szyderczym, ale – już nieomal ocierającym się o szyderstwo.

I mamy w tym zdaniu jeszcze jeden ciekawy zabieg literacki, a mianowicie personifikacji rzeczy albo zjawiska. To się stosuje dość często. Brak edycji komentarzy zostaje spersonifikowany… I już.   

Proste zdanie w szyku przestawnym, z orzeczeniem na początku, a podmiotem w drugim miejscu zdania. Celowo – taka konstrukcja zdania służy uwypukleniu czasownika „kłaniać się”, w prześmiewczym jego znaczeniu. Inaczej sformułowane, zdanie brzmiałoby tak: ”Brak edycji komentarzy kłania się.” I cóż? Niepoprawnie? Oczywiście, że poprawnie.  Z jedną uwagą – zamiast osoby wysteruje zjawisko – albo rzecz. Przeprowadzamy personifikację. A stosowanie szyku przestawnego jest dopuszczalne. Ba, jest uzasadnione, miedzy innymi dla podkreślenia sarkazmu.

 A teraz, co do wyrazu ”brak”, kluczowego punktu argumentacji beryla. To tez prosta sprawa. Zaskakująco i niezwykle prosta. Proponowany przez beryla zwrot: ”Kłania się edycja komentarzy”’ jest nieprecyzyjny. Więcej – przekazuje fałszywą informację, taką oto, że edycja komentarza istnieje, tylko może  jest zła, zawodna, zbyt krótka, trudna w obsłudze etc. W rzeczywistości nie mamy jakiekolwiek możliwości edytowania komentarzy, czyli ich poprawiania. Użycie wyrazu „brak” precyzuje zdanie i przekazuje jednoznaczną, prawdziwa informację. Wszystko. Można byłoby wyraz „brak” w tym zdaniu zastąpić „niemożnością” – możliwe, że brzmiałby lepiej.

Wyraz „brak’ jest po prostu potrzebny do jednoznacznego określenia sytuacji. Jest niezbędny. Język polski jest jezykiem precyzyjnym, wbrew pozorom.

Chyba proste.  

Cieszę się, że mogłem pewne sprawy wyjaśnić.

 Nota bene, berylu, wcale nie muszę sięgać do słownika, aby użyć inkryminowanego zwrotu. Bo i po co? Jest znany. Używany.  

A jakież wnioski? Interesujące. Autor tekstu dowiedział się, ze zdanie: ”Było to ciężkie przedpołudnie” oznacza tyle, że przedpołudnie sporo ważyło. Beryl poznał nowy, gramatycznie poprawny zwrot z użyciem wyrazy „brak” lub „niemożność” – ironiczny, a nawet sarkastyczny zwrot, a więc, zasób wiedzy leksykalnej beryla poszerzył się. Czytający komentarze też dowiedzieli się coś niecoś.

Jedno z zadań portalu – zadanie edukacyjne, poszerzające znajomość zwrotów i określeń w języku polskim – zostało w ten sposób wspólnym wysiłkiem zrealizowane, co prawda, nieco przypadkowo. 

Same plusy. Brawa dla beryla za wywołanie tej dyskusji.

Pozdrówko.  

 

Rogerze, jeśli wydaje Ci się, że zawoalowanie prostego wyrażenia w długiej paplaninie, albo podanie definicji słownikowej „kłaniania się”, albo – to już naprawdę żałosne zachowanie z Twojej strony – uwagi z rodzaju takich, że poszerzy się mój zasób leksykalny, w czymkolwiek tutaj pomogą to chyba się przeliczyłeś.
Powoływanie się na cytat z Gazety i traktowanie redaktora tejże jako autorytetu w dziedzinie języka polskiego tylko wywołało mój śmiech.

Widocznie Twój zasób inteligencji nie jest wystarczający, by zrozumieć podstawę mojego zarzutu. Dlatego wrzućmy do kosza cały Twój wywód na temat personifikacji, zabiegu prześmiewczego i reszty zbędnych rzeczy, na które marnowałeś energię. Pokierujmy dyskusję na właściwe tory. Pozwól, że wyjaśnię.

Rzecz polega na tym, iż wyrażenie: „kłania się...” w której dalszej części wstawiamy jakąś rzecz ma ugruntowane znaczenie w języku.
Komuś, kto popełnia ortografy napiszemy „kłania się słownik”, nie zaś „kłania się brak słownika”. Komuś, kogo wiedza dot. orientacji jest słaba powiemy „kłania się mapa”. Jeżeli ktoś próbuje wbić gwóźdź głową, powiemy mu „kłania się młotek”, nie zaś „brak młotka”.
Z powyższych zastosowań wnioskujemy, iż kłania się coś, czego danej osobie w danej sytuacji brakuje: czy jest to zasób słów, wiedza, czy młotek.
Jest to jak najbardziej prześmiewczy zwrot, mający ilustrować, że kłania się coś, czego akurat ktoś potrzebuje, a niestety nie ma. Można powiedzieć równie dobrze „zapoznaj się ze słownikiem”.

Mam nadzieję, iż tym razem drogi Rogerze, udało Ci się pojąć tę bardzo nieskomplikowaną kwestię. Czytanie ze zrozumieniem to naprawdę cenna umiejętność. Mam nadzieję, że tym razem lepiej Ci z wykorzystaniem jej pójdzie.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

ech...

http://tatanafroncie.wordpress.com/

No dobrze, dobrze. Nie będę więcej dyskutował z Rogerem (bo to i tak nie ma sensu, wiem z doświadczenia), jutro przeczytam Twoje opowiadanie i się wypowiem.
Zadowolony? ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

och :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Berylu! :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Całkiem sympatyczne opowiadanie :) Choć nie bardzo umiem sobie wyobrazić krwiożercze zające (myślę, że poprzestanie na brykajacych, szalejących i rozrabiających jak pijane byłoby lepsze, ale to w końcu Twój tekst :)), to i tak przeczytałam z duża przyjemnością :)

Dzięki Sylwien :) zające zawsze były krwiożercze. Tylko czekają, żeby nas zjeść :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Nowa Fantastyka