- Opowiadanie: maddiken - Wodnicy

Wodnicy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wodnicy

Kiedy utonęła maleńka eva wielu mówiło, że nie umarła, tylko że trafiła do wodników. Nie było na to dowodów, ale wierzono, że wodnicy nie krzywdzą dzieci. Nikt przecież nie krzywdzi dzieci. W każdym razie matka evy chyba w to wierzyła, bo co wieczór chodziła nad wodę i patrzyła w toń. Miała nadzieje, że ją wypatrzy, tak jak Han i Ole, którzy jakoś wtedy, będzie z siedem dni później, wypatrzyli na morzu wodnika. Wypłynęli kutrem na połów, zarzucili sieci, a te się o cos zaczepiły, chociaż w tym miejscu dno było piaszczyste, a woda tak przejrzysta, że widać było każdy kamyk na dnie. Kiedy wreszcie im się udało wreszcie siec wciągnąć, okazała się nadszarpnięta. Wychylili się przez burtę, żeby dojrzeć, co tam mogło na dnie być, i – on tam był. Wodnik. Stał pod wodą i patrzył w górę, prosto na nich, a czarne włosy kłębiły się wokół jego głowy jak wodorosty.

W każdym razie możliwe, że matka evy też cos wypatrzyła, bo któregoś dnia skoczyła do wody. Ale do wodników nie trafiła i evy nie znalazła, bo morze wyrzuciło jej ciało na brzeg dwa tygodnie później.

Historia z Hanem i Ole skończyła się jeszcze gorzej. Zamiast przeżegnać się i szybko odpłynąć, a wodnika zostawić w spokoju, zarzucili na niego sieci, a ten się chyba tego nie spodziewał, bo dał się złapać. Zresztą to był ponoć tylko dzieciak, chłopak wzrostu może dziesięciolatka. Han i Ole opowiadali, że był sinozielony i tak śliski, że we dwóch go nie dali rady utrzymać. Jak tylko wyplątali go z sieci, wysunął im się i plusnął z powrotem do wody. Przedtem jeszcze ugryzł Olego tak dotkliwie, że ten prawie się wykrwawił zanim dopłynęli do brzegu. Ostre miał zęby, bestia. Co prawda, niektórzy we wsi twierdzili, że Ole z Hanem po pijanemu pokłócili się między sobą i Han rzucił się na Olego w pijackim widzie, ale chyba to jednak nie tak było, bo Han nie miał nawet połowy tych zębów, których ślady miał na sobie Ole.

Han i Ole opowiadali też, że dzieciak miał coś bardzo dziwnego na szyi, jakby kołnierz i ani to nie było żywe ciało, ani metal, ani drewno i zdjąć się tego nie dało. Jakaś dziwna i podejrzana konstrukcja. A jak się go za to szarpało, to go chyba bolało, bo wtedy właśnie Olego ugryzł. Krzyczeć nie krzyczał, ale może nie umiał, bo przez cały czas głosu nie wydał, no i na co mu niby głos pod wodą.

Stara Moira, jak to usłyszała, przypomniała sobie historię ze swojej młodości, o jednym szaleńcu, co to z miasta przyjechał i zamieszkał w dużym domu za wsią, na samym morskim brzegu. Pojawił się nie wiadomo, po co, i nic nie robił, w każdym razie nic przyzwoitego – ryb nie łowił, zwierząt nie hodował, pola nie uprawiał. Nawet jednej małej grządki koło domu nie wysiał. Za ważnego się uważał, z nikim nie rozmawiał, do gospody nie chodził, a w kościele też go nikt nie widział. Uczony, niby. Pracowała u niego jedna młoda ze wsi, jako kucharka i pokojowa, ale uciekła, bo ją tak nastraszył. Opowiadała, że szaleniec zamykał się w stodole, (chociaż co to za stodoła, nawet źdźbła siana by się tam nie znalazło) i słychać było jak coś tam strasznie skrzypi, zgrzyta, a czasem bulgocze. Kiedyś z ciekawości weszła do środka, jak tam było cicho i myślała, że nikogo nie ma. Nie umiała potem opisać, co widziała, tylko, że dużo rzeczy tam stało, co to ich nigdy nie widziała i nazwać nie potrafiła. A na środku stała kadź z wodą i jak się nachyliła, to w środku siedział szaleniec, goły i cały pod wodą, razem z głową. Myślała, że się utopił przy kąpieli, więc go złapała za włosy, a on się wtedy wynurzył – żywy, z otwartymi oczami, w dziwnym kołnierzu na szyi i w niczym więcej. I ani to nie było żywe ciało, ani metal, ani drewno i zdjąć się tego nie dało. Jakaś dziwna i podejrzana konstrukcja. No, to zaczęła wrzeszczeć i uciekła. Prosto do domu poleciała, a jej bracia, jak to usłyszeli, wzięli pochodnie i poszli spalić mu dom, a zboczeńca, co tak wodę lubi, w morzu podtopić, bo raz, że im siostrę przeraził, dwa, że jak pod woda oddycha, to ani chybi diabeł, a trzy, że i tak nikt przybłędy nie lubił. Ale, jak na miejsce doszli, to już go ani w domu, ani w stodole nie było, tylko ta kadź z wodą dalej stała, więcej żadnych sprzętów nie było, jakby kto posprzątał. Poczekali ze dwa dni, ale szaleniec do domu nie wrócił. Potem, jak popytali, to się jeden pastuch przyznał, że widział tego dziwaka, jak w ogromnym pędzie wynosił z domu różne dziwne sprzęty i ze skarpy prosto do morza rzucał, a na koniec sam do niej skoczył, nader oryginalnie przyodziany. Bracia tej historii wysłuchali, splunęli, przeżegnali się, ogień pod chałupę podłożyli i poszli do domu. A szaleńca już nikt więcej nie widział.

Moira mówiła też, że po tym wydarzeniu przez kilka następnych lat strasznie się dużo ludzi topiło i kutry nie wracały z połowów i młoda, ta od szaleńca, z płaczem twierdziła, że to wszystko przez niego, zwłaszcza jak się obaj bracia potopili, rok po roku, ale ludzie się pukali w głowę i mówili, że to jej się zdaje, bo od tego szoku nigdy nie wydobrzała, a morze od tego jest, żeby się w nim topić. Zresztą po paru latach morze się jakby łagodniejsze zrobiło i wszyscy zapomnieli. A teraz to już nawet, poza Moirą, żadnego na to wszystko świadka nie było.

Tak czy inaczej, Hanowi i Olemu spotkanie z wodnikiem nie wyszło na dobre. Jak już Ole wydobrzał, wypłynęli na połów i nigdy nie wrócili, za to po kilku dniach na plaży znaleziono szczątki ich kutra. Dziwne to było bardzo, bo żadnego sztormu nie było, a obaj byli tak doświadczonymi rybakami, ze lepszych w wiosce nie było. Ich zatonięcie się ludziom nie spodobało, o nie, i wtedy się zaczęło to gadanie o wodniku, że to niby dlatego. Tak tego zostawi nie można było, więc się wszyscy zgadali, zebrali, kamieni nazbierali, poszli na brzeg i cały wieczór je ciskali w wodę. Co bardziej pomysłowi przynieśli też różne cuchnące ciecze, dowcipnisie zaczęli do wody załatwiać potrzeby jak najbardziej naturalne, a najodważniejsi wypłynęli w kutrach na morze i stamtąd robili to samo. Nikt nie wiedział, gdzie dokładnie ci wodnicy żyją, ale zabawa i tak była przednia. Zresztą wodnicy przecież na brzeg nie wyjdą, bo by się podusili. Najwyżej mogliby łodzie potopić, co wszystkim do głowy przyszli poniewczasie, jak już wytrzeźwieli, wiec uradzili jakiś czas się na głębiny nie wypuszczać. Niestety przeliczyli się w oczekiwaniach. Dwa dni był spokój, ale potem – akurat to w Wielką Niedziele wypadło, w samo południe – wodnicy się zemścili. Woda podniosła się, wielka jak ściana, i ruszyła na wioskę. Podobno, jak się przyjrzeć, to przez wodę widać było wodników stojących ramię przy ramieniu, ale, kto to opowiadał, nie wiadomo, bo z tych, co stali na tyle blisko, żeby dostrzec szczegóły, nikt nie ocalał. Połowa mieszkańców wioski wtedy zginęła, a ci, co nie zginęli, uciekli na wzgórza. Po paru dniach wrócili, ale jak tylko zaczęli grzebać w błocie i szlamie, szukając resztek domów, woda znowu ruszyła. Już nie taka wielka, ale i tak fale podeszły aż pod kościół. Ludzie nie chcieli uciekać, bo tu żyli od dawien dawna, odkąd się na Ziemi pojawili, wiec uznali, że trzeba by wodników przebłagać. Próbowali modłów, potem ofiar z płodów roli, dalej ze zwierząt, a jak nic nie pomagało i morze się ciągle burzyło, uradzili rzucać ofiary z ludzi – to działało za każdym razem, nawet bogowie nie pozostawali nigdy obojętni. Księża się szczęśliwie potopili podczas wielkiej fali, więc nie było komu protestować. Ale i ochotników nie było. Musieli się chłopi dopiero w lesie na drodze zaczaić i jakichś kupców pochwycić, żeby się sytuacje udało rozwikłać.

Czterech ich było, tych kupców, i wrzucali ich pojedynczo, żeby na dłużej starczyło. Już po pierwszym sztorm się uspokoił, a przy drugim fale zmalały. Żadnego na brzeg nie wyrzuciło, więc ich ani chybi wodnicy przechwycili. Przy trzecim ludzie zaczęli szeptać, że nie ma, co się tak przed wodnikami płaszczyć, więc czwartemu powiedzieli, żeby przekazał wodnikom wiadomość – niech oddadzą evę. Sami ją zabrali, zupełnie bezprawnie, a to się nie godzi – zmywać z brzegu maleńkie dziecko. Po czwartym morze było jak lustro i ludzie całkiem się uspokoili, a nawet zajęli odbudową chałup. Po paru dniach jeden rybak, co się odważył na morze wypłynąć, znalazł na plaży evę. Cała była i żywa, wcale nie zielona ani śliska, ale na szyi miała coś jakby kołnierz i ani to nie było ciało, ani metal, ani drewno i zdjąc się tego nie dało, a jak się za to ciągnęło, to jej łzy zaczynały płynąć. Jakaś dziwna i podejrzana konstrukcja. Baby się evą zaraz zajęły, a wszyscy ciekawi byli, co opowie, jak tam w dole było, tylko, że jeszcze za mała była i nie mówiła. Czekanie na nic się nie zdało, bo choć dożyła sędziwego wieku, to nigdy gadać nie zaczęła i do końca życia miała na szyi ten dziwny kołnierz. Może przez to nigdy za mąż nie wyszła, a może dlatego, ze dnie całe przesiadywała na brzegu i patrzyła w morze, więc żadnego pożytku z niej nie było, ale tez może i dlatego, że potrafiła wejść w wodę, rybę złapać gołą ręką, rozszarpać zębami i zjeść. Nawet mówili we wsi, że to wodna czarownica, ale po cichu, bo nikt się nie chciał znowu wodnikom narażać. Po śmierci pochowali ją w poświęconej ziemi, a ksiądz się szczególnie długo modlił nad jej trumną. Ale w nocy po pogrzebie przyszedł wielki sztorm i pół cmentarza do wody zmyło, w tym i grób evy. Więc już nawet żadnego dowodu nie było na to, że kiedykolwiek jakaś eva istniała, ani że się wielka wojna z wodniakami wydarzyła.

Koniec

Komentarze

Gdyby wystylizować na wypowiedź dziecka opowiadającego historię...
Ale, na pocieszenie powiem ci komplement, coś w tym tekście jest, a nuż talent? Warsztatowo kuleje na każdym zakręcie, ale techniki można poznać i z powodzeniem stosować, zaś to coś nijak nie da się osiodłać. Weszę, że jak poćwiczysz, trcohę poświęcisz czasu na naukę literackiego pisania, napiszesz całkiem fajniusie rzeczy. Pozdrawiam i trzymam kciuki.

Cóż, dziękuję za komplement. Pisane było na kolanie, nad konstrukcją tekstu się nie skupiałam, raczej notowałam pomysł. Wystylizowane było w istocie na historię opowiadaną/wspominaną przez kogoś nieokreślonego, ale nie dziecko, raczej prostego mieszkańca tej społeczności.

baazyl ma dobry pomysł z tym wystylizowaniem całości na mowę dziecka. Wtedy obroniłoby się wiele niezręczności - zyskałyby rangę sztuki. :-)
Pozdrawiam 

Bardzo lubię w literaturze historie opowiadane z punktu widzenia dziecka, ale w tym przypadku jakoś mi się nie widzi. Zresztą to miało być raczej coś w postaci klechdy-legendy, coś, czym stara baba w noc świętojańską przy ognisku dzieci straszy.

Nowa Fantastyka