
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Jesień już od dawna sprawowała swoje rządy w okolicy. Gniewko siedział nad rzeką, wpatrzony w ostatnie liście, które wciąż kurczowo trzymały się najniższych gałęzi drzew. Nic lepszego nie miał do roboty. Ryba nie brała, ale wierzył, że coś jeszcze uda mu się złapać, póki nie przemarzł na kość. Wprawdzie niewiele wskazywało na to, by jego nadzieje mogły się spełnić, lecz niespieszno mu było wracać do opola. Tam zawsze czekało jakieś zajęcie. A Gniewko lubił patrzeć na las i dumać. W chałupie nie szło to tak dobrze, bo nawet jednego drzewa nie mógł z jej wnętrza zobaczyć, a właśnie bór był dobrym tłem do rozmyślań.
"Co to się za tym lasem kryje?" – pytał chłopak sam siebie, patrząc na ogołocone gałęzie. – "No tak, za nim jezd gród knezia" – uświadomił sobie nagle.
Jego spojrzenie powędrowało ku zielonej wodzie.
"Lecz za grodem znowu puszcza. Czy i za nią żyją takie same kmiecie? A ta rzeka gdzie płynie? Gdzieś źródło mo, to i się kuńczyć musi" – zastanawiał się dalej. Nie znał odpowiedzi, ale nie przeszkadzało mu to marzyć, że kiedyś je znajdzie.
Teraz jednak nie mógł nigdzie ruszyć. Najdalej do południa miał być w chałupie, gdzie trzeba było pomóc ojcu przy robocie. A w tak krótkim czasie daleko by nie zaszedł, najwyżej do zakrętu rzeki i z powrotem. Chadzał już tam tyle razy, że nikt by tego nie zliczył. Siedział więc i czekał na rybę, wcale nie zmartwiony wolnym upływem czasu ani pustym nadal koszem.
Nagle ciszę przerwał jakiś szelest w krzakach, dobre dwieście kroków dalej wzdłuż rzeki, jakby szamotanie się dużego zwierzęcia.
– Ki czort? – zapytał cicho sam siebie i splunął przez lewe ramię, tak na wszelki wypadek.
W odpowiedzi usłyszał jedynie rozpaczliwy kwik, najwyraźniej dzika. Szelest chaszczy ustał po chwili, zapadła cisza.
Gniewko nasłuchiwał, mocno zdziwiony, bo tego dnia na polowanie nikt z opola się nie wybierał. Żbiki czy wilki atakowały nocą, a nie po świcie. Co to zatem być mogło? Ciarki przeszły mu po plecach. Wstał, lecz usiadł znowu. „Może lepij się nie ukazywać, jeno cicho siedzieć. Zwierz zapolował, to i łodejdzie sobie zaraz do swojej kryjówki, by zdobyczego mięsa się nażreć” – pomyślał.
Minęło kilka dłuższych chwil, zimno się chłopakowi zrobiło. Wyciągnął haczyk z wody, ryby nie było. Podrapał się po jasnych włosach i ruszył w kierunku sioła. Jednak nie uszedł nawet kilku kroków, gdy dopadła go ogromna ciekawość i nieodparta chęć sprawdzenia, co się stało w krzakach. Gniewko do szczególnie lękliwych nie należał. Bywało, że z ojcem polował na dzika czy jelenia. Kiedyś widział nawet, jak niedźwiedzia ubijano. Niestraszne mu były leśne zwierzęta. Przy pasie miał kościany nóż na wypadek spotkania ze żbikiem czy rysiem. Wymacał teraz swoją broń pod kurtą, zacisnął palce na jej trzonku. Drugą ręką rozgarniając chaszcze, ruszył na miejsce zdarzenia.
Z każdym krokiem młodzieńcza odwaga coraz bardziej topniała, jednak ciekawość nadal trzymała się go mocno. W końcu dotarł tam, skąd wcześniej dobiegały odgłosy. Rozchylił gałęzie, wstrzymał oddech i wytrzeszczył wielkie, niebieskie oczy. Na mchu rzeczywiście leżał zabity dzik. Cielsko nosiło krwawe ślady krótkiej walki. Napastnikowi musiało bardziej zależeć na śmierci zwierzęcia niż na pożarciu go. Większość obrażeń skupiała się w okolicy gardła. Poza tym jedynie kawał uda był nieco nadgryziony. Obok dzika zauważył Gniewko odciśnięte na mokrej ziemi ślady łap, na pewno nie kocie ani wilcze, lecz ogromne, niepodobne do żadnych, które widział do tej pory.
Nie, to już było zbyt wiele dla niego. Odwrócił się na pięcie i ruszył pędem, tak szybko, na ile pozwalała mu na to gęstość lasu.
– Łojciec! Łojciec! – wpadł do chałupy, potykając się o kota, przechodzącego właśnie przez próg. – Tam, nad rzeką… Widzioł jo… Jakiś zwierz wielki dzika zagryzł… – wychrypiał.
– Tyż mi nowina – ojciec podniósł wzrok znad wyplatanego właśnie kosza. – Mało to dzików zżerają rysie i wilcy? A ty godosz jakby w gorączce… – stary zamilkł na chwilę i przyglądał się chłopakowi. – Co ci, synek? – w głosie rodziciela pojawiła się troska.
– Bo to nie ryś, nie żbik, nie wilk! Wielkie to było, łapy takie – Gniewko rozłożył ręce szeroko.
– Synek, cichaj już, pocznij se. Takie łapy, powiadasz? A dzik co? Zjedzony? Widziołeś?
– Tatko, dzik ledwie ruszony, gardło mu jeno przegryzło i kulosa nadżarło. I to wszytko, jakby toto jeno ukatrupić kciało dzika, a nie zeżreć – Gniewko usiadł na ławie, chwycił kubek z wodą i zaczął pić łapczywie, jakby na skutek szaleńczego biegu zapłonęły mu wnętrzności. Ojciec milczał przez chwilę, patrząc na chłopaka badawczo. W końcu odezwał się, bez cienia niepokoju w głosie.
– Ano, trzeba byndzie pójść tam kupą, łobaczyć tropy. Takiego stwora trza zakatrupić, nim nom krowy pozagryza. Ale ty się nie bojaj, synek. Do łopola nie przylezie, łognia się przestroszy, nawet taki, co to ma łapy winksze niźli niedźwiedź. Naradzić się trzeba z kmieciami – ojciec spokojnie odłożył robotę, wstał z zydla. Zarzucił kurtę na siebie i wyszedł.
***
Zebrali się wszyscy na polanie i po wysłuchaniu Gniewkowego ojca, rozpoczęli naradę.
– Ścibor, a być tak mogło, że chłopok bajdy plecie? Łon taki letko pomieszany bywa… Zapatrzony w niebo, myśli ło czymsiś, nie wiadomo ło czym, ale jo żem pewien, że nigdy ło tym, co robi – zapytał łagodnie stary Strogobor. – Nie, no dobry chłopok jezd, to wiadomo, jeno tako se myślę, że… sam wisz przeca – dodał, z zakłopotaniem trąc łysą czaszkę.
– Strogobor, jo ci powiadam, jo bym nie zawierzył w te tropy, że łone wielkie takie, ale że zwierz dzika nie zeżorł, to dziwota – ojciec Gniewka wcale nie wyglądał na zaskoczonego ani urażonego tymi niezbyt dla jego syna pochlebnymi słowami. – Se myślę, może i bajdy, ale my idźmy i łobaczmy, co w trawie kwiczało.
– No idźmy, ale weźmijmy na łoględziny starego Radosta, łon mundry, stary, łobeznany w bestyjach wszelakich. Pono kiedy był młody jeszcze, widzioł ubitom strzygę, jak jom drużyna starego knezia wiozła z mokradeł. A i chyba inszego upiora som był ubił – wtrącił Sambor.
– A jużci, że weźmiemy. Dobra rada – przytaknął mu Ścibor. – Do walki łon niezdatny, ale może i tropy pozna.
– Idźta, idźta, jeno gacie łobesrata – zaśmiał się szyderczo Falibor. – Lepij kneziową drużynę zawezwać, łoni miecze majom, konie.
– Falibor, przyznajta, że ty w gacie robisz, nawet gdy idziesz śwnioka zarżnąć – odparł pogardliwie Ścibor, wywołując rechot zebranych – Jakeś sam kmieć tchórzliwy, gębę zawrzyj i do chałupy wrocoj, łbie kudłaty.
– Nie trza nom tu takich – dodał Strogobor, podchwytując Ściborową mowę. – I kneziowej drużyny też nom nie trza. Ci przylezą, nażrą się, dziewuchy pomacajom. Stwora może i ubijom, ale potem daninę zwiększom, że niby wiencyj im winni jesteśmy za łobronę przed potworami. Ot, taka zaraza.
Falibor splunął tylko na ziemię, nie odezwał się więcej. Odrzucił kędzierzawą grzywę, opadającą na czoło.
– Strogobor, ruszymy dzisioj jeszcze? – zapytał Sambor.
– A tak, dzisioj. Nim słońce na polance za hrubego dębaka zajdzie, a już minie starą łolszynę, tedy się tu zejdźmy. Ino pamiętajta chłopy, weźta kije, dzidy i noże, no co tam mata dobrego na zwierza. Może to i nawet nie zwierz, jeno upiór jaki. A ty, Izbor, weźta łuk swój. Ścibor, idźta do starego Radosta, niech się na rozeznanie z nami gotuje – powiedziawszy to, Strogobor spojrzał jeszcze złym okiem na Falibora i dał ręką znak, że to koniec zgromadzenia.
***
Zebrali się o wyznaczonej porze i poszli nad rzekę. Falibora nie było. Od miejsca, gdzie zazwyczaj łowiono ryby, a do którego ścieżka prowadziła, przedarli się przez krzaki. Ścibor przewodził, mając w pamięci instrukcje Gniewka. Sambor wiódł pod rękę starego Radosta, któremu podeszły wiek mocno już przeszkadzał w poruszaniu się. Doszli w końcu na miejsce. Nieszczęsny dzik nadal tam leżał.
Podeszli bliżej, by przypatrzeć się cielsku i śladom. Były one widoczne tylko tam, gdzie spod mchu odsłaniała się goła ziemia. Niestety, gęste, zeschnięte trawy czyniły niemożliwym podążenie tropami stwora.
– Leszy, wątpić nie można – rzekł Ścibor po dłuższej chwili. – Łon ma takie łapy wielkie.
Reszta popatrzyła na Radosta wyczekująco. Ten nic jednak nie mówił.
– Strzyga – Sambor powiedział to tak, by jego głos brzmiał mocniej niż głos Ścibora. – Strzyga do gardła skacze, zębiska mo mocne i długie, stąd dzik nie bardzo poharatany. A bywa i tak, że la przyjemności jeno zakatrupi.
– Eee, to borowy – mruknął Izbor znudzonym głosem.
– No przeca mówię, że leszy. Leszy czy borowy, na jedno wychodzi, ty duraku – żachnął się Ścibor. Izbor, którego brak wiedzy o nieludziach został tak brutalnie obnażony, zrobił wściekłą minę, jakby przez chwilę chciał skoczyć Ściborowi do gardła. Powstrzymał się jednak przez wzgląd na obecność starych. Chciał więc zamiast tego coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedział co.
Strogobor popatrzył po twarzach kmieci i, widząc, że nie mają już nic do dodania, zwrócił się do Radosta – Łojciec, co to takiego być mogło? Tyś widzioł niejedną stworę nieludzką. Twoje słowo tu przed naszymi.
Radost zmrużył oczy, spojrzał jeszcze raz na dzika, wzruszył bezradnie ramionami i rzekł przepraszającym tonem – A jo wim?
***
Wracali powoli znad rzeki, nie odzywając się do siebie. W końcu zaczął Izbor, porządnie już zmęczony podtrzymywaniem starego.
– Nie wiemy, co dzika ucapiło, ale czy to nie wszytko jedno? Zasadzkę trza wystawić i złapać łapserdaka.
– Izobor, mundrze godosz, ale jo to bym poczekoł jeszcze. Może toto polezie se gdzieś, a my tu byndziem zasadzki robić. Upocimy się jak te głupie baby przy praniu, a pożytku z tej roboty nie łobaczym. No, chyba że nom wpodnie w zasadzkę jakieś futro nieliche – chytry uśmiech rozjaśnił twarz Ścibora.
– Wpodnie albo nie wpodnie, licho go tam wi – rzekł ponuro Strogobor. – Jo bym tam ręką machnął na niego. Jeźli by się w łopolu pokazoł, to go na widły weźmiem. A w lesie to niech se gryzie, kogo kce. Jeno trzeba babom i dzieciokom rzec, by się mioły na baczności, do lasu some nie lazły. I tyle.
Nikt nic więcej nie powiedział. Strogobor był najstarszy w siole, nie licząc Radosta. Jednak w przeciwieństwie do niego, rozum miał jeszcze zupełnie sprawny i to jego słowo pozostawało zazwyczaj ostatnim. Szli więc w milczeniu, rozważając to, co powiedział.
– Hej ty tam! – zakrzyknął nagle Ścibor, zatrzymując się i wskazując ręką przed siebie. – Stój, bo cię dziabniem w plecy!
Izbor puścił starego, machinalnie podniósł łuk i sięgnął do tyłu po strzałę. Reszta przygotowała kije i dzidy o żelaznych grotach. Radost wciągnął głowę w ramiona i pytająco spojrzał na Izbora.
Przed nimi, w odległości może dwudziestu kroków, kulił się na ścieżce wilkołak. Wyraźnie chciał dać nura w krzaki, ale słusznie przypuszczał, że może nie zdążyć. Zwrócił więc zębaty pysk w stronę kmieci i zaskomlił.
– Nie strzelajta, jo was proszę, chłopy! Nie ukrzywdzę wos, nie krzywdźta wy mię.
Strogobor postąpił do przodu i wymierzył dzidę w wilkołaka. – Co tu robisz, wilczy łotrze, czego nachodzisz sioło spokojne?! Zwierzynę nam tu ubijosz! Takim jak ty – jeno śmierć! – wykrzyknął głośno, aby stwór nie miał żadnych wątpliwości, że nie ma do czynienia z byle kmieciem.
– Śmierć? Śmierć? A za co wy mnie kceta ubijoć? Czy jo wom krzywdy jakie wyrządził? – wilkołak wlepił brązowe ślepia w Strogobora, a widząc, że ten ma oblicze nie tylko srogie, ale też uczciwe, dodał szybko – Tyś kmieć prawy, nie ukatrupisz niewinnego, jeno dlatego, że ma kły i pazury.
Strobogor był wyraźnie zbity z tropu, ale wytrzymał spojrzenie wilkołaka i milczał przez chwilę, po czym rzekł spokojnie i poważnie – Tero nie zabiję, ale potem to bogi jeno wiedzą, co uradzim. Związać go i ruszamy ku siołu. – dodał na koniec, zwracając się do chłopów.
Wilkołak pochylił pokornie głowę, lecz nagle szarpnął się znienacka, drapnął pazurzastą łapą przez pierś Strogobora. Syknął Izborowy łuk. Strzała furknęła tuż obok kosmatego ucha. Strgobor przewrócił się, lecz nie tracąc zimnej krwi, sieknął nożem w łydkę stwora. Ten zaskowyczał jak uderzony kijem pies, ale utrzymał równowagę. Reszta chłopów dopadła go jednak, tłukąc kijami i dźgając dzidami jak popadło. Wilkołak osunął się na ziemię, osłaniając łeb łapami.
– Nie bijta, jo już nie byndę się łopieroł. Błagam, litości! – piszczał słabo.
Chłopi otoczyli go, mierząc weń tym, co mieli w rękach. Nie umieli tak z zimną krwią zabić kogoś, kto posługiwał się ludzkim głosem i prosił o oszczędzenie mu życia. Strogobor dźwignął się z ziemi i podniósł dłoń. Na piersi miał wydrapaną sporej wielkości dziurę w odzieniu. Przez nią widać było gołą, zakrwawioną skórę. Strzępy kurtki i koszuli dookoła rany szybko nasiąkały krwią. Kmiecie patrzyli przerażeni, ale czekali, co powie ranny.
– Nie bojajcie się, to jeno letkie drapnięcie – wysapał ciężko Strogobor. – Skrępujta łotra, a ciasno! Ku siołu trza wracać. Tam pomyślim, co uczynić.
Ścibor wygrzebał zza pazuchy konopny sznurek. Zgodnie skrępowali wilkołakowi wszystkie kończyny. Tylko przy nogach Izbor zaprotestował.
– Za ciasno mu kulosy ścisnęliśta! Jakże mo leźć? No chyba, że wom się uśmiecha niesienie takiego bydlaka!
Pokiwali głowami, rozluźnili więzy. Koniec sznurka wziął Ścibor, Izbor znowu chwycił pod rękę Radosta, a Sambor powlókł się na końcu z rannym Strogoborem.
Za nimi, gdzieś w krzakach, błysnęło z ukrycia małe, złe oko
***
– Wypuść mię choćby na chwilkę malutką – prosił chrapliwy głos dobiegający z szopy.
– Nie puszczę! Sraj pod siebie, wilku – Sambor przestępował z nogi na nogę, zziębnięty do szpiku kości.
– Sambor, tyś jest mundry, wisz, że jo nie zrobię żadnej hecy. Siedzę tu już ze trzy dzionki, wyjść bym kcioł, słonko łobaczyć.
– Słonko? Myśloł jo, że wilki nockę wolą nad dzionek. Brzydkie jesteśta, szkoda by was słonko musiało łoglądać – warknął Sambor złośliwie.
– Sambor, proszę jo ciebie. Przywiązany jezdem do deski, jakbyś wrota łotwarł jeno, wpuścił powietrza… Kto litościwy, kto sprawiedliwy, zawżdy radosny jezd i szczęśliwy – wyrecytował wilkołak z patosem.
– Jużeś raz pokazoł, że nie idzie ci ufać – odparł Sambor, jakby trochę do siebie. Przyłapał się na tym, że jest bliski otwarcia szopy. Jednak w oczach ciągle stawała mu Strogoborowa rana na piersi. – Zawrzyj więc gębę i siedź cicho! – dodał pewnie.
– Ano, takoż zrobię – powiedział wilkołak potulnie. Zza ścian szopy dobiegły Sambora odgłosy kręcenia się więźnia na słomie. „Mości se legowisko, biedak. Sam taki jako ten palec, nie ma baby, co by po łbie pogłaskała, ciepłego żarcia przyniesła. Czy to jego wina, że taki zębaty?”– pomyślał młody kmieć, przypominając sobie smutne, brązowe oczy wilkołaka. Sam nie wiedząc kiedy, wstał i ostrożnie otworzył wrota.
Więzień spojrzał na niego radośnie. Wstał od razu ze słomy, otrzepał się. Nadgarstki miał wolne, ale ramiona nadal przyciśnięte sznurkiem do tułowia. Nogi wciąż były związane tak, by uniemożliwić szybkie poruszanie się. Drobnymi krokami ruszył w stronę światła. Sambor cofnął się, pozwalając mu na przejście przez wąskie wrota. Wilkołak skierował się w stronę krzaków przy północnej ścianie szopy, kucnął przy nich i wymownie spojrzał na swojego strażnika. Sambor odwrócił wzrok, po czym wrócił do rozgrzewającego potupywania. Wilkołak, skończywszy swoje czynności, przyczłapał do niego i otworzył zębatą gębę.
– Porządny z ciebie chłop. Powiedz mi, cuś mi zrobią? Nie spieszno mi do ziemi, pożyć by się kciało. Po czemu oni mnie myślą ukatrupić? Co jo złego czynił?
Sambor milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. Gdzieś w środku coś mówiło mu, że wilkołak ma rację. Ale nie miał odwagi przyznać się do tego ani przed sobą, ani tym bardziej przed więźniem. Ten, widząc wahanie młodego kmiecia, przysiadł na starym pniaku i gadał dalej.
– Babę mosz, dziecioki?
– Mom. Dziecioków dwoje, trzecie moja Wisna na zimę powije – odpowiedział Sambor, sam nie wiedząc, dlaczego.
– Ło, ślicznie – pochwalił wilkołak ze szczerą życzliwością w chrapliwym głosie. – Jakże wom się tu w łopolu nad rzekom żyje?
– Narzekoć nie możem, ryby som, lasy, ziemia rodzi. Ino…
– Ino co?
Sambor zastanawiał się, czy może powiedzieć więcej. Nie chciał zdradzić zbyt wielu chłopskich tajemnic, z drugiej strony – nudno było tak stać na zimnie, nie mieć do kogo gęby otworzyć. Poza tym, może i wilkołak zechce odpowiedzieć na jego pytania. A Sambor nie posiadał się z ciekawości, skąd się ten stwór wziął nad rzeką. W końcu zdecydował się na dalszą rozmowę.
– Ino rąk do roboty brak. Smarki jeszcze małe, a mego łojca już ze trzy wiosny ni mo. Baba nic, ino dziecioki, brzemienna co i rusz, jakże to do radła zaprząc? Brat był, ale tyż już go ni mo, umorł, słabowity był. Drugi leży i robi pod siebie, w nogi mu coś wlazło. Tyle gąb trza karmić, a ja som jeden chłop do roboty zdatny. I tak to…
– Dosz radę, młodyś jest. Dziecioki podrosnom, pomogom. Najstarszy ile mo?
– Trzy wiosny…
– Jeszcze trzy poczekoj, zagonisz na pole – wilkołak uśmiechnął się, robiąc taką minę, jakby pracowała na niego cała gromadka dzieci. Klepnął Sambora przyjacielsko po ramieniu. Ten wzdrygnął się, ale nic nie powiedział. Jednak po chwili milczenia odważył się zapytać.
– A ty, wilkołaku? Rodzinę mosz?
– A miołem – odparł więzień, odwracając głowę w kierunku lasu. – Jeno se poszła.
– Jak to – poszła?
– Ano poszła. Mosz babę krasną, pilnuj dobrze, a w nocy jej nawet resztek sił nie żałuj – powiedział wilkołak smutno. – Zimno – dodał. – Schowam się do szopy.
Sambor chciał go zatrzymać, ale machnął ręką, bo zobaczył nadchodzących chłopów.
– Cośta uradzili?
– Ano nic. Wilkołak musi rzec, po czemu zagryzł dzika i nie zeżorł. Umi po ludzku gadoć, to niech się broni.
– To bierzta go. Czy jo mogę z wami?
– A chodź, Sambor, młodyś jest, ale co tam, głupota już za tobą się chyba nie ciungnie.
Poszli. W krzakach coś zaszeleściło.
***
Na wiecowej polanie otoczyli wilkołaka kołem. Strogobor stanął przed nim i przemówił.
– Wilkołaku, bogi język ci dały, więc uznalim, że musim cię wysłuchoć. Jeźli życie chcesz zachować, gadoj, pod rozwagę to weźmiem. Skądeś się wziął i po co zabijosz zwierzynę w lesie, skoro i jej potem nie zżerosz?
– Jezdem Sambor, z łopola, daleko stąd. U nos rzeki ni ma, las ino. Kmieciem byłem, ale potem mnie tak bogi poprzemieniały, paszczę wilczą dały, kły i pazury. I jo głodny był, dzika zagryzłem, nogę jego pojadłem, nasyciłem się – mówił wilkołak spokojnie i bez zająknięcia.
Chłopi popatrzyli po siebie, zaszemrali coś jeden do drugiego.
– Cicho! – zakrzyknął Strogobor. – Jo godom i wilk, wy zawrzyjta gęby, bo nom się tu zamęt zrobi. – Kmieciem byłeś, powiadosz… I bogi ci takom gębę dały? Jakże nam w to wierzyć? Nam bogi kłów i pazurów poskąpiły, po czemu akurat tobie się dostały? – kontynuował, pytania zadając surowym tonem.
– Ano tak, bo jo poprosił.
– Jak to? A po kiego ty ich o to prosił?
– Bo się kciołem mścić.
– Za co? Na kim?
Chłopi dookoła słuchali z otwartymi gębami.
– Bo mi babę taki jeden zabroł. A łon był z kneziowej drużyny.
– Przemocom ci jom porwoł?
Wilkołak Sambor zawahał się, spuścił łeb.
– Baba łobaczyła kawał blachy, żelazny miecz, to i poszła, głupia.
– Zostowiła swego chłopa la jakiegoś chłystka z żelazem?
– Ano, poszła. Tak po prawdzie to… Chłopy, ja wom szczerze powim, choć i sromota mię ogarnęło. Ja jej w nocy wygodzić nie mogłem. No, nynie mogłem, ale potem coś się popsuło. To i łona poszła. Nie śmiejta się. Poszłem do chramu, co to jezd przy kneziowym dworze, łofiarę złożyłem, bogi prosił o męskie siły i o to, by mi dali moc, by się mścić na tym psim synu. No i… Wstaję jo rankiem, a tam między nogami korzeń jak dąb stoi, ale na dokładkę pazury i zębiska. Zaczaiłem się więc przy koszarach kneziowych, co by dopaść skurwysyna. I dopadłem, poharatałem, alem nie zagryzł, zlitowałem się nad głupim. Jeno łon chyba myśloł, że ze strachu go puściłem. Drużynę skrzyknął, z żelazem na mię ruszyli. Uciekłem w lasy. I tak uciekom do dziś. Co robić? Zwierza jakiegoś capnę, to podjem, ale nie mam sił, by całego na raz pożreć, a od padliny mi się flaki wywracają. To z tej przyczyny dzika znaleźliśta nadgryzionego jeno. I to wszytko, com kcioł rzec. Do sioła nie wrócę, bo mnie zadźgają. Co robić?
Wilkołak miał tak znękaną minę i tak prawdziwy smutek w oczach, że kmiecie pokiwali głowami ze współczuciem. Nikt już go nie pilnował z wymierzonym ostrzem dzidy.
– Możesz li to jakoś łodwrócić? Może bogi się zlitują, człowieczą postać łoddadzą?
– W Noc Kupały, musi przyjść dziewka, ale taka jeszcze nie ruszona, wianek mi na łeb wsadzić i rzec, żem jo nie stwór, jeno człowiek. A jo wtedy w rzece się zanurzyć mom. I tak się stanie. Znaczy się, wedle słów białogłowy byndę człowiekiem, jako ona świadectwo da. Jeno do Kupały daleko.
Zapadła cisza. Nagle przerwał ją głos nadbiegającego Gniewka.
– Łojcowie! Słuchajta, idą tu! Drużyna kneziowa! Słyszoł jo! Idą po wilkołaka, zwiedzieli się…
Wilkołak skulił się.
– Ratujta… – wyszeptał błagalnie, z nadzieją wodząc po zebranych brązowymi, psimi oczami.
Machinalnie otoczyli go i osłonili plecami.
– Ja, ty i nasz Sambor do mojej chałupy, a żywo! – krzynął Strogobor prosto w twarz wilkołaka. – Reszta chodu stąd, każdy do siebie! Nic nie widzieliśta, nic się nie działo!
Rozbiegli się wszyscy. Chłopi i wilkołak wpadli do izby, jakby ich śmierć goniła. W przypadku wilkołaka prawdopodobnie tak było.
Miłka, żona Strogobora, jak stała, tak siadła z wrażenia.
– Miłka, musim go kryć! Nic się nie bojaj, łon nie jezd zły. Gdzie by go?
Dzielna niewiasta najwyraźniej odzyskała już przytomność umysłu, bo rozejrzała się po chałupie. Kątem okna dostrzegła szeroką półkę nad paleniskiem, wisiały dookoła niej suszone grzyby i jakieś zioła.
– Tam! – pokazała palcem. – Wskakuj, wilku! Zasłonię cię zielskiem i przykryję płótnem. Byndziesz robił za kupę suszonych gruszek, co dosychają nad łogniem. Półka szeroka, nikt tam cię nie dojrzy. Ino cicho siedź.
Strogobor pomógł byłemu już więźniowi wdrapać się na górę i okryć lnianym obrusem. Miłka przyniosła z komory świeże zioła, przywiązane już do cieniutkiej nitki i przygotowane do suszenia. Weszła na ławę i rozwiesiła je gęsto. W ten sposób powstała zielona zasłona, zza której ledwo było widać płótno przykrywające wilkołaka. Ledwo zdążyła zejść z ławy, usłyszeli łomot do drzwi.
– Otwierajcie! My drużyna knezia Jarosława, z rozkazu naszego pana!
Żołdacy wpadli do izby i zaczęli przyglądać się domownikom podejrzliwie.
– Wilkołaka złapaliście, kmieciu! Wszystko wiemy? Gdzie go chowacie? – wrzasnął bezceremonialnie jeden z kneziowych.
– A już nigdzie, panie. Siedzioł w szopie, ale uciekł. Jam go pilnował – rzekł odważnie Sambor, po czym spuścił głowę.
Strogobor spojrzał na Sambora z podziwem.
– Widoć żeśmy go źle sznurkiem spętali. Uciekł, sznurek łodwiązał… – Strogobor przerwał, myśląc gorączkowo, co tu powiedzieć. Wiedział, że woje zapewne pójdą do szopy, obejrzą ślady. Nie zastaną tam nic, co mogłoby pozostać po walce czy ucieczce.
Sambor zauważył wahanie Strogobora, w lot pojął, że kolej na niego.
– A jo zasnął pode drzwiami. Wstyd przyznoć – powiedział cicho, czerwieniąc się jak na zawołanie.
– A wrota zawrzeć zapomnieliście czy co? W środku przeca siedział! – ryknął ten, który najwyraźniej dowodził grupą. – Jakże to się stało? Gadajcie! – dodał równie głośno, przysuwając się do Sambora, jakby ten był głuchy na co najmniej jedno ucho.
Kmieć nie odpowiedział. Myślał, udając zbyt przerażonego by mówić.
Strogobor westchnął sztucznie, aby zyskać na czasie i odwrócić uwagę żołdaków od młodego.
– Widać drzwi były łotwarte – a może jakoś se je łod środka łotworzył? – rozłożył ręce bezradnie. – Jo właśnie tu go wezwoł do siebie, by wypytoć, jak było.
– To niech gada!
Wszyscy znowu spojrzeli na Sambora.
– Ano tak było, że jo go wypuścił wcześniej. Bo łon… kcioł w krzaki. No tom się ulitowoł. A potem musiołem zapomnić, żeby wrota dobrze zawrzeć. Umęczon byłem… A łon tyż i do tego spętany… – młody urwał i spojrzał z przerażeniem na żołdaków. Wiedział, że bez względu na to, co powie, może zapłacić głową za to, że nie dopilnował więźnia. Skulił się i czekał.
– Ty ślamazaro, niedorajdo chędożona! Wilkołaka pilnowaliście i nie pamiętaliście, by drzwi zawrzeć?! – dowódca pluł pianą dookoła. – Łeb ci obetniemy, kmieciu nieużyty!
Sambor zadrżał, spojrzał z wyrzutem na Strogobora. Miłka, do tej pory siedząca w kącie, wstała i zamachała rękami przed żołdakiem.
– Panie, nieroztropnie postępujeta! Do knezia pójdziem i wszytko wyśpiewam. A co? A to, że kceta ubijoć jedynego żywiciela rodziny, co kneziowe daniny płaci, co ma doma brzemienną niewiastę i dzieci małe. Co się z nimi stanie? Porządne kmiecie! Wasze wilkołaki czy inne pokraki to nie nasza rzecz. Kcieli dobrze kmiecie, ale łoni nie woje, niewprawione… Nie damy wam ukrzywdzić młodego. Całe łopole za nim stanie. Idźta lepij, nie marnujta czasu, może jeszcze ucapita tego wilka, może daleko nie polazł… – piszczała Miłka, przesadnie cienkim głosem, aby wydać się jeszcze bardziej namolną, jakby chciała zapowiedzieć, że walka z chłopami będzie długa, męcząca i nieskuteczna.
– Ech, babia zaraza! Idźcie precz! – Damir, wymierzcie dziesięć rózeg temu tu gamoniowi. A reszta w las, tropcie od szopy, idźcie nad rzekę, tam go pono schwycili kmiecie – powiedział dowódca wściekle, przez zęby. Był zły, ale w duchu cieszył się, że niewiasta powściągnęła jego gniew przeciw młodemu kmieciowi. Kneź nie lubił, gdy jego drużyna wszczynała spory z chłopami. Nie było wcale łatwo o poddanych. Sioła ciągle pozostawały niewielkie, rody dopiero zaczęły się rozrastać. Każde opole płaciło daniny i dostarczało młodych chłopaków do drużyny. Otwarta wojna mogła się skończyć powszechnym buntem, a nawet obaleniem knezia.
Damir skłonił się przed nim i wywlókł Sambora brutalnie przed chałupę. Poszli wszyscy na wiecową polanę, zebrało się pół sioła.
Do kneziowego woja podszedł Ścibor i zaczął mu wtykać ukradkiem do ręki dużą, srebrną monetę. – Damir, nie bij za mocno – szepnął.
Ten spojrzał na kmiecia z wyrzutem i odepchnął jego dłoń.
– A dajcie spokój, Ścibor! Ja nie łakomy na wasze braterstwo i uczciwość – żachnął się. – Sambor! – zawołał – Muszę czynić swą powinność.
Młody zbliżył się posłusznie i uklęknął, choć nikt go o to nie prosił.
Damir zamachnął się i uderzył Sambora rzemieniem przez plecy. Sambor nawet nie pisnął, ból nie był dojmujący. Żołdak najwyraźniej nie starał się, aby ofiara cierpiała. Kmieć czekał na dalsze ciosy, ale nie nastąpiły. Jego kat odrzucił rzemień i rozłożył bezradnie ręce.
– Wstawaj Sambor, jam niezdolny do takiej roboty. Jedno smagnięcie – w sam raz kara za wasze niezborne łgarstwa. A tak przez ciekawość zapytam – gdzieście tego wilkołaka upchnęli?
– A w rzyci! – w odpowiedzi wyręczył Sambora Strogobor. – Nie twój frasunek, pachołku! – dodał ze śmiechem. To my się ciebie winni spytoć, kto wam tam ło tym całym zwierzu naopowiadał. Do rzeki trzeba by wepchnąć takiego skurwysyna.
Damir nie odpowiedział, zrobił tajemniczą minę. W końcu odezwał się jednak.
– Niech i tak będzie. Wy mi pary z gąb, ani ja wam. Wilkołaka nie ma, co się będziem tu łajnem obrzucać. Bywajcie, spieszno mi nad rzekę, zanim się ten psubrat zeźli, żem tyle czasu tu zabawił. No, ale przeca karę musiałem wymierzyć – roześmiał się, dosiadł swojego konia i podniósł rękę, pozdrawiając kmieci.
Ci odpowiedzieli takim samym gestem, życzliwym spojrzeniem żegnając Damira.
***
– Możesz zejść, wilku – powiedział Sambor, gdy po krótkiej naradzie wrócili do Strogoborowej chałupy.
– Bogom niech byndą dzięki, bo żem już tu wysechł na wiór i ledwiem ducha nie wyzionął z gorąca – wysapał wilkołak. – Sambor, co ze mną zrobita? – zapytał, gdy już udało mu się zleźć z góry.
– Uradzilim, że do Sambora pójdziesz do roboty. Łon głowę naraził za ciebie, a ni mo mu kto w robocie pomóc. A na Kupały ci się jaką babę narai, ta czary łodczyni i pójdziesz se w świot czy gdzie cię tam licho poniesie.
– Ano dobrze, dzięki wam, chłopy. Mówcie mi Sambor, jeźli łaska. Sambory dwa byndą na gospodarce – ucieszył się wilkołak. – Powiedzta mi jeno, kto to u was jezt taki kudłaty? Jak poszłem w krzoki za szopę, to widziołem, że łon się też tam chował, a potem smyrgnął, jak łobaczył, że jo tyż tam lezę. Jużem mioł wcześniej pytać, ale czasu nie stało.
Kmiecie popatrzyli po sobie.
– No to mamy gadzinę – powiedział Ścibor i splunął na klepisko przez lewe ramię, ukradkiem, żeby Miłka tego nie spostrzegła.
***
Spadały ostatnie liście. Gniewko siedział nad rzeką i patrzył w wodę. Z krzaków wyszedł Sambor, ten, co przyszedł do nich poprzedniej jesieni jako wilkołak.
– Co tam, Sambor? – zagaił Gniewko uprzejmie. – Robota idzie?
– Ano idzie, ale żem se nad rzekę przylozł, tak łodsapnąć nieco. Dobre nowiny mom – uśmiechnął się przybyły.
– A jakie? – zaciekawił się młody.
– Żenię się – Sambor chytrze wyszczerzył najzupełniej ludzkie już zęby.
– Ło! A kto wybranką?
– A Sułka, siostra Wisny, Samborowej żony – odpowiedział z dumą.
Gniewko pokiwał głową z uznaniem. Milczeli przez chwilę. Młody zamyślił się, zmarszczył czoło i wyraźnie zbierał się, by coś powiedzieć, ale nie miał odwagi. W końcu nabrał powietrza i zapytał.
– Sambor, jo słyszoł, że ty… że ty, nim się w wilkołaka zmieniłeś, to… tto… – jąkał się, speszony – Ty miołeś jaką niewiastę, nie? – dokończył.
– Ano tak było.
– No i… i… łona poszła do tego kneziowego pachołka, bo… no wisz, Sambor, bo jo se myślę, że ta Sułka twoja, żeby łona tyż tak nie… no bo wilkołakowe zęby i pazury ci znikły, więc ty znowu… – pocił się Gniewko, żałując, że znowu ciekawość zagnała go na manowce.
Sambor roześmiał się jednak serdecznie, klepnął młodego po ramieniu, uniósł brodę i rzekł chełpliwie.
– Zębów ni mo, pazurów ni mo, wilczego runa ni mo, ale cuś tam mi bogi łostawiły, bym swe wilcze życie pamiętoł.
Inspirowane, ale czy na konkurs?
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
"Ki diaboł? – zapytał cicho sam siebie i splunął przez lewe ramię, tak na wszelki wypadek."
Wszystko ślicznie, lirycznie i romantycznie --- oprócz licznych powtórzeń, nieznośnego nadmiaru czasownika "być" i wyrazu "który" --- tylko rodzi się takie oto male pytanko:: skąd sie wziąl ten diabel u szczerych, poczciwych Słowian? Istnieją też inne teorie w sprawie ich poczciwości, ale o to mniejsza... Zdaje sie, że to pojęcie, ten wyraz, znane jest Słowianom dopiero od czasów wprowadenia chrześcijaństwa.
A bohaterowie są, co wyrażnie wynika z tekstu, szczerymi poganami.
Zmień (inspirowane tematem konkursu na tekst o Słowianach) na (SŁOWIANIE2012).
Moim zdaniem opowiadanie spełnia warunki konkursu.
@Roger - dobrze wiesz, że chrześcijaństwa nie wprowadzono jednego dnia i nowa religia koegzystowała ze starymi wierzeniami przez wieki. Najpierw wyparto główne bóstwa, ale wiara w różne stwory i demony trwała jeszcze długo. Część obrzędów i zwyczajów, które trudno było wyplenić, kościół adaptował i zmienił na własną modłę. Nie gań więc tak za tego diabła ;)
Nie mogli znać tego slowa, nie będąc chrześcijanmi. A ostatnie zdanie tekstu wyrażnie wskazuje, że wierzyli w bogów. Nigdzie też w tekście nie ma wzmainki o zetknięciu się bohaterów z chrześciajnstwem. Błąd, i to spory. Drobny, ale istotny.
A diabeł tkwi w szczegółach...
"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "
Czyli co? Proponujemy autorowi zamianę diabła na starosłowiańskiego czarta?
Wtedy będzie - Ki czort?
To jest klasyczny błąd kompozycji tekstu. Tam gdzieś wcześniej jest wzmanka o grodzie knezia. A wystarczalo dopisać zaraz potem jedno zdanie, że chramu wladyka tych ziem już nie odwiedzal, bo wybudowal sobie inny, kościolem zwany. I nowe slowa zaczęly się szerzyć, niezrozumiale cżęsto i ze wzgardą przyjmowane, choć niektóre zapadaly w pamięć.
I ten diabel mialby wtedy ręce i nogi. A tak nie ma.
@RogerRedeye - Powtórzenia powiadasz? Hm... nie mam w tej chwili już czasu, ale pochylę się nad tym dziś w nocy.
A tak w ogóle co to znaczy "Wszystko ślicznie, lirycznie i romantycznie"? Czy to ironia? Nie łapię. Internet nie pozwala na przekaz wzbogacony w gesty, mimikę... Doprawdy trudno stwierdzić, czy Twój komentarz oznacza "tekst niestrawny przez te powtórzenia" czy raczej "jest ok, ale wywal powtórzenia". Będę bardzo wdzięczna za sprecyzowanie, bo to pierwsze opowiadanie, które udało mi się napisać od początku do końca (nie mam dużego doświadczenia).
Co do diabła - nie spierajcie się, wywalę to.To nie jest "błąd kompozycji" tylko efekt intuicyjnego użycia słowa "diaboł". Nie zamierzałam robić z moich Słowian chrześcijan. Pisząc opowiadanie, szukałam w necie informacji nt. diabła i trafiłam na tekst L. Kołakowskiego o diable w ogóle. Trafiłam tam na stwierdzenie, że "diabeł" był obecny w kulturze słowiańskiej (czy pre-chrześcijańskiej w ogóle), ale nie było sprecyzowane, czy chodziło o czarta, licho czy licho wie, co jeszcze ;). Uznałam, że nie jest pewne, czy rzeczywiście słowo "diabeł" nie mogło być znane u Słowian przedchrześcijańskich. Mogło przywędrować skądś, słowo jet greckiego pochodzenia. Jeśli jednak ma to wzbudzać kontrowersjie i zarzuty o "błąd kompozycji", to wolę "czorta" i sprawa załatwiona. Poprawię to potem, teraz muszę wyjść z domu.
@Unfall, beryl - Czy na konkurs? Ostatnio mój tekst, wstęp do powiedzmy-że-opowiadania, został uznany za beznadziejny (słusznie, przyznaję), więc uznałam, że nie będę się pchać do zawodów, skoro nawet nie wiem, czy moje teksty się do czegokolwiek nadają.
Jeśli ktoś napisze, że tekst jest w porządku, to może się zdecyduję :)
Przepraszam za tę dziecinną kokieterię, ale naprawdę nie chciałam się wychylać z tym konkursem, skoro ostatnio tak druzgocącej krytyki przyszło mi wysłuchać.
"nie wiem, czy moje teksty się do czegokolwiek nadają" - Fanta, wszyscy jesteśmy tu po to, aby doskonalić swoje umiejętności, a krytyka w komentarzach nie jest po to, aby ją sobie brać do serca, tylko po to, aby szlifować nasze umiejętności. Osobiście bardzo cenię sobie krytyczne komentarze. Bardzo miło jest czytać te pochlebne, wiedzieć, że komuś się podobało, ale uczyć się można tylko na tych, gdzie ktoś wytyka autorowi błędy.
Moim zdaniem opowiadanie jak najbardziej nadaje się na konkurs. W dodatku, pod moim własnym konkursowym opowiadaniem przeczytałem, że nie wygram tego konkursu, nawet gdy moje opowiadanie będzie jedynym zgłoszonym. Dlatego śmiało zgłaszaj swoje, bo ostatnie miejsce jest już zajęte ;)
Pozdrawiam
Dawaj na konkurs!
Inaczej nie przeczytam :P
""Jesień już od dawna sprawowała swe rządy w okolicy. Gniewko siedział nad rzeką, wpatrzony w ostatnie liście, które wciąż kurczowo trzymały się najniższych gałęzi drzew. Nic lepszego nie miał do roboty. Ryba nie brała, ale coś jeszcze miał nadzieję złapać, póki nie przemarzł na kość. Nadzieja była raczej niewielka, ale nie spieszno mu było wracać do opola. Tam zawsze jakieś zajęcie czekało. A Gniewko lubił patrzeć na las i dumać. W chałupie nie szło to tak dobrze, bo lasu nie było z jej wnętrza widać, a właśnie bór był dobrym tłem do rozmyślań. Co to się za tym lasem kryje? Tak, za lasem jest gród knezia, to Gniewko wie. Lecz za grodem znowu puszcza."
I --- albo konsekwentnie czas przeszly, albo czas terażniejszy --->Dlaczego jest " Gniewko wie."?Dalej jest podobnie..
Dialogi stylizowane, wypełnienia już nie, więc to taki misz masz, który mocno wieje amatorszczyzną niskich lotów. Ogólnie pomysł nienajgorszy, wykonanie jednak pozostwia wiele do życzenia.
"Dialogi stylizowane, wypełnienia już nie" - nie do końca rozumiem ten zarzut. To, że bohaterowie opowiadania są słowiańskimi chłopami, nie znaczy, że narrator jest jednym z nich. Jeśli bohaterami opowiadania będą wulgarni prostacy, to czy i narrator ma posługiwać się ich językiem?
Fanta - skoro już napisałaś, że inspirowane, to zmień na opowiadanie konkursowe, nie zaszkodzi Ci ; ) Wrzucenie na ten portal opowiadania samo w sobie stwarza ryzyko krytyki, a wzięcie udziału w konkursue na pewno będzie dobrą zabawą, nawet jeśli nie wygrasz - ale kto wie? Spróbuj.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Wrzucaj, jako opowiadanie konkursowe!
No to wrzucam, macie rację. I tak już trochę oberwałam, nie powinnam się obawiać dalszych ciosów ;)
@Unfall - Najzupełniej zgadzam się, że jesteśmy tu po to, by się czegoś nauczyć. Gdybym bała się kontruktywnej krytyki, w ogóle bym się tu nie zalogowała. Jednak wrzucenie tekstu do oceny jest zabiegiem, moim zdaniem, "bezpieczniejszym". Wzięcie udziału w konkursie sugeruje, że autor ma nadzieje na zwycięstwo ;). Ja raczej chciałam sprawdzić, czy teraz jest chociaż nieco lepiej niż ostatnio.
@RogerRedeye - Dzięki za wychywcenie kilku powtórzeń, rzeczywiście trochę tego jest. Następnym razem zwrócę na to większą uwagę. Mimo że czytałam tekst przed dodaniem, nie zdawałam sobie sprawy, że mam z tym aż taki problem. Usunęłam (wraz z kilkoma innymi niezręcznościami zauważonymi przy powtórnej lekturze) te, które udało mi się wychwycić. Naprawdę jestem wdzięczna, że chciało Ci się wskazać mi kilka błędów, dzięki temu następny tekst (o ile znajdę czas, by się za coś zabrać, z tym ostatnio krucho) zapewne będzie lepszy pod tym względem.
@Gwidon - Unfall w zasadzie napisał właśnie to, co chciałam napisać. Nie sądzę, by narrator miał obowiązek stosowania takiej stylizacji. Myślę, że użyty tu całkowicie neutralny język jest odpowiedni. Owszem, gdybym walnęła jakieś porównania w stylu "Na wiecu zapanował gwar jak na techno-paradzie", lub "Gniewko szybko niczym komputer obliczył, ile zajmie mu droga z lasu do chałupy", brzmiałoby to idiotycznie.
Może wieje amatorszczyzną, jasne. Gdybym była zawodowcem, teksty podrzucałabym wydawcy, a nie forumowiczom do oceny.
Mam jeszcze pytanie, jeśli można. Za cholerę nie mogę tego nigdzie znaleźć. Aby uniknąć "niespójności czasów" we wstępie - to była słuszna uwaga, jakoś tego nie zauważyłam, mimo że znam zasadę - napisałam Gniewkowe dumania w taki sposób:
"Co to się za tym lasem kryje? Tak, za nim jezd gród knezia" - to Gniewko wiedział - "Lecz za grodem znowu puszcza. Czy i dalej żyją takie same kmiecie? A ta rzeka gdzie płynie? Gdzieś źródło mo, to i się kuńczyć musi" - myślał sobie.
Nie wiem, czy wtrącając narrację, mogę użyć myślników i małej litery, tak jak wyżej. Czy może bez tego drugiego myślnika przez "Lecz..."?
Czytam sporo książek, a teraz akurat nie mogę sobie przypomnieć, jak taki zapis powinien wyglądać. Nigdy chyba nie zwracałam uwagi na takie techniczne drobiazgi. Może ktoś mi pomóc? Nie wiem, jak znaleźć takie informacje w necie, wszędzie tylko sugestia, by "myślenie" dawać w cudzysłowie i tyle.
fanto, napisałaś bardzo porządne opowiadanie. Czytając je, ani razu nie poczułam najmniejszego powiewu amatorszczyzny, czego się obawiałaś. Twój tekst jest ciekawy, nieźle napisany i bardzo się cieszę, że mogłam się z nim zapoznać. Powinnaś mieć więcej wiary we własne siły i możliwości. Mam nadzieję, że to nie ostatnie Twoje słowo na tej stronie. ;-)
Jeśli miałabym jakieś zastrzeżenie, to do stylizacji mowy kmieci. Miejscami, takie odniosłam wrażenie, mówią zbyt poprawnie, zbyt współcześnie. Mam na myśli niektóre, pojedyncze wyrazy. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak trudne jest komponowanie takich dialogów. Życzę Ci zajęcia jak najwyższego miejsca w konkursie.
Wprawdzie niewiele wkazywało na to… – Literówka.
…lecz nie spieszno mu było wracać do opola. – …lecz niespieszno mu było wracać do opola.
Tam zawsze jakieś zajęcie czekało. – Ja napisałabym: Tam zawsze czekało jakieś zajęcie.
…wytrzeszczył wielkie, niebieskie oczy.Na mchu rzeczywiście… – Brak spacji.
Zebrali się wszyscy na polanie i po wysłuchaniu Gniewkowego ojca… – Czy zebrali się w lesie? Polana to niezadrzewione, porośnięte trawą miejsce w lesie.
…rozum miał jeszcze zupełnie sprawy i to jego słowo… – Myślę, że miało być: …rozum miał jeszcze zupełnie sprawny i to jego słowo…
Na wiecowej polanie otoczyli wilkołaka kołem. – Ja napisałabym: Na wiecowym polu…
I kuniec historii. – Nie podoba mi się historia w paszczy wilkołaka. Może mógłby powiedzieć: Ot, i syćko, com kcioł rzec.
Kcieli dobrze kmiecie, ale łoni nie woje, nie wprawione… – Kcieli dobrze kmiecie, ale łoni nie woje, niewprawione…
Poszli wszyscy na wiecową polanę, zebrało się pół sioła. – Uwaga jak wyżej.
Wstawaj Sambor, jam nie zdolny do takiej roboty. – Wstawaj Sambor, jam niezdolny do takiej roboty.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Zarzut gwidona, o amatorszczyźnie, przesadzony. To, że on stylizuje narrację nie znaczy, że każdy musi.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
"Co to się za tym lasem kryje? Tak, za nim jezd gród knezia" - to Gniewko wiedział - "Lecz za grodem znowu puszcza. Czy i dalej żyją takie same kmiecie? A ta rzeka gdzie płynie? Gdzieś źródło mo, to i się kuńczyć musi" - myślał sobie.
Nie wiem, czy wtrącając narrację, mogę użyć myślników i małej litery, tak jak wyżej. Czy może bez tego drugiego myślnika przez "Lecz..."? "
Autorkę dręczy prpblem, czy to jest dobrze sformułowany zapis myśli bohatera. Coś tu jest nie tak... Jest. Technicznie tak, zapis jest poprawny. choć równie poprawny byłby zapis mysli kursywą bez cudzoslowów, na modłę zachodnieuropejską. . Ale --- tutaj mamy kolejny błąd kompozycji i sposobu prowadznia narracji. Wytłuszczony fragment jest żły, bo Autorka użyła kompletnie niewlaściwego czasownika, a przez to żle opisała sytuację.. Dalej --- ten kawałeczek powinien zostać podzielony na akapity, zgodnie z następstwem czasu. I wtedy byłoby dobrze.
Ps. Specjalnie się nie natrudziłem. Powtórzenia bily po oczach --- i nadal caly ten maluteńeki fragment jeszcze wymaga dopracowania.
@regulatorzy - Wielkie dzięki za wyłapanie tych błędów. Kiedy zobaczyłam, że zrobiłam kilka "ortografów" od razu pomyślałam "O Borze!" ;), czyli tak, jak mógłby pomyśleć nasz drogi pan prezydent :D. Poprawiłam!
Dziękuję też za słowa zachęty. Z pewnością coś jeszcze tu wrzucę, ale pewnie nie przed końcem roku. Ostatnio niewiele mam czasu na pisanie.
Aha, w kwestii "polany wiecowej" - słuszna uwaga, ale zostawiam jak jest. Może po Twoim komentarzu takie tłumaczenie wyda się nieco naciągane, ale powiem tak: zostawię polanę, bo to wg mnie piękne słowo :). Chłopi mogli przecież urządzać swoje wiece (miałam wątpliwości, czy zwykłe narady w obrębie jednej wioski w ogóle można nazwać tak dużym słowem, no ale dobra, zostaje, to opowiadanie fantastyczne, a nie podręcznik historii) na leśnej polanie w pobliżu wioski. W tamtych czasach wioskę mogły ze wszystkich stron otaczać lasy i jeśli jej mieszkańcy chcieli się zebrać, by coś uradzić, mogli potrzebować dobrego miejsca na uboczu, takiego, gdzie nie słyszały ich baby, dzieci itd.. Więc może szli kawałeczek dalej, w las, by tam wygodnie sobie porozmawiać. Co sądzicie?
@RogerRedeye - Poprawiłam, nie wiem, czy teraz jest dobrze, ale już chyba tak musi zostać. Nie bardzo wiem, czy o to ci chodziło z akapitami. Wrzuciłam fragment o Gniewkowych przemyśleniach do osobnego. Bo chyba nie chodziło o to, by kolejne fragmentyh jego myśli rozdzielać? To chyba nie wyglądałoby dobrze...
Co do niewłaściwego czasownika - rozumiem, że miałeś na myśli to, że narrator, opisując proces myślowy chłopca, nie powinien "w zastępstwie myślącego" "interpretować" czy "komentować" jego treści... Hm... nie wiem, jak to ująć. Czyli to tak jakby napisać
"Tak, słońce wstaje na wschodzie" - to wiedział.
zamiast
"Tak, słońce wstaje na wchodzie. To wiem" - myślał sobie facet
O to chodzi?
Faktycznie "wiecowa polana" nie brzmi najlepiej, ale "wiecowe pole" też nie bardzo. Myślę, że na wiec najbardziej nadaje się plac.
Pozdrawiam
Wiecowa polana nie brzmi lepiej niż pole lub plac? Mnie się plac kojarzy z miejscem, gdzie za chwilę wjadą ciężarówki, by wykopać dół pod budowę hipermarketu. Albo z placem w mieście. A pole, hm... Z czymś wielkim, zbyt wielkim jak na wiec :D
To już chyba kwestia gustu, ja bym to jednak zostawiła (może się przywiązałam za bardzo...).
Ależ to jest proste...
"Co to się za tym lasem kryje? Tak, za nim jezd gród knezia" - przypomniał sobie Gniewko.
Chrząknąl / wytarł nos / podrapał się po glowie / zrobil siusiu etc.
"Lecz za grodem znowu puszcza. Czy i dalej żyją takie same kmiecie? A ta rzeka gdzie płynie? Gdzieś źródło mo, to i się kuńczyć musi" - zastanowiał się (leniwie) dalej.
Gniewko myśli, ale pewne sprawy już zna. Wiedzial o nich wcześniej. Czyli co! --- przypomna/przypomnial sobie w myślach to, że za lasem jest gród. I zaczyna nową mysl. Jedna czynność / jeden opis / jedna myśl - jeden akapit. Nowa czynnośc / nowy opis / nowa myśl --- nowy akapit.
W środku zdanie łączące i przy okazji informujące, że jest przeskok czasu.
Dla podkreślenia charakteru myśli Gniewka dodałbym, na przykład, przysłówek "leniwie"..
Pozdro.
Dobra, pojęłam :). Wcześniej nie bardzo wiedziałam, o co Ci chodzi z akapitami i następstwem czasu. Masz rację, oczywiście.
Dzięki raz jeszcze. Poprawiłam, cholera, jestem w pracy i nie bardzo jestem w stanie teraz wymyślić coś innego, potem już nie będę miała możliwości edycji. Mam nadzieję, że teraz jest chociaż trochę lepiej. Pozdrawiam również!
czegoś innego* (wymyślić). dobra, zamykam NF, bo nic dzisiaj nie zrobię przez tych nieszczęsnych Słowian...
W niektórych rejonach naszego kraju, „wyjście na pole”, znaczy „wyjście na podwórko”. Sugerując „pole wiecowe” miałam na myśli puste miejsce, wspólne dla wszystkich mieszkańców wioski.
Ostateczny kształt opowiadania, zawsze to podkreślam, zależy wyłącznie od Autora. Autor decyduje, jak żyją, co mówią i gdzie spotykają się bohaterowie przezeń wymyśleni.
Pozdrawiam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Właściwie to "wychodzenia na pole" (małopolskie) to odpowiednik "wychodzenia na dwór" (raczej ogólnopolskie). Myślę, że wyjście na podwórko jest lekko czym innym ; )
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Gdy byłam dzieckiem, meldowałam mamie „idę na dwór” i szłam na podwórko. Łódzkie. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Niekoniecznie takie łódźkie ;p U mnie (znaczy, naprawdę u mnie, nie w Krakowie) żadne dziecko nie mówi, że wychodzi na podwórko, tylko na dwór. Chodziło mi wszakże o to, że podwórko to miejsce gdzieś na dworze ; )
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Szkoda, że Autorka nie ma już możliwości poprawiania tekstu. Wyraz "wilkołak" jest oklepany i nie pasuje do stylizacji języka. Zastanawiłbym się nad neologizmem "wilkoczłek', jako słowiańskim, oczywiście wymyślonym, archetypem językowym obecnego "willkołaka".
Naprawdę ładnie brzmi.
Dziś prawdziwych podwórek już nie ma... ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Rogerze, ależ Ty jesteś dziwny. Raz zarzucasz, że użyte w tekście słowo jest zbyt nowe jak na tamte czasy, a potem czepiasz się prasłowiańskiego bądź co bądź słowa, które jest "zbyt oklepane". Niesamowite.
Regulatorzy, nie wiem gdzie pomiędzy dziś, a wtedy jest moje dzieciństwo, ale uważam swoje podwórko za jak najbardziej godne swego znaczenia ; )
I uciekam, wrócę dopiero, kiedy będę miał coś do powiedzenia o tekście!
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Berylu, nie. Wyraz "diabeł' w kontekście opisu, zawartego w tekscie, byłby bohaterom nieznany. A to byłby błąd. Byłby, bo autorka poprawila tekst --- i dobrze. A zawsze warto wzbogacić jezyk narracji. "Wilkoczlek'... "Człeku - wilku, co zamierzasz? - Gniewko uważnie patrzył na towarzysza.:
No... Fajne zdanie.
Gdybym miała jeszcze kilka lat na dopracowanie tego opowiadania, być może zostałoby (oczywiście z Waszą pomocą!) arcydziełem światowej fantastyki :D Być może pojawiłby się w nim wilkoczłek lub inne kotopsy. A może nawet Człowiek-Ryba (oczywiście prosto z mojej bezimiennej rzeki).
No ale nie mam już możliwości zmian. Musi zostać oklepany wilkołak, polana zamiast pola (u nas też mówiło się "na dwór", btw) itd.. W końcu ten tekst nie jest celem samym w sobie, a raczej (dla mnie) rodzajem warsztatu. Następnym razem postaram się przede wszystkim uniknąć tylu niepotrzebnych błędów i wrzucę więcej wyszukanych stworów ;)
Byłam, przeczytałam. Pomysł wydaje mi się nieco naiwny, ale każdemu co kto lubi. Wykonanie niezgorsze, zdarzyło się parę literówek i innych drobiazgów, poza tym ja powiedzialabym, że drapiemy się po głowie, a nie po włosach, no bo jak? Ale stylizacji czepiać się nie będę, bo czytało się dobrze.
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr