- Opowiadanie: Jerry_Bremer - "Jak to jest"

"Jak to jest"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

"Jak to jest"

– Jak to jest – zastanawiał się głośno Brendan, odczepiając sakwy od końskiego siodła – że kiedy uważasz, że jesteś w czymś mistrzem, potrafisz spieprzyć najprostszą rzecz…

– A kiedy masz świadomość, że daleka droga przed tobą, potrafisz osiągnąć to, o czym śnią mistrzowie – dokończył Harlen, wchodząc do stajni.

– Akurat tym razem to nie ja zawaliłem, prawda? – skrzywił się tamten, nie przerywając walki z mocno zaciśniętymi paskami juków. – Jak to wygląda?

– Standard. Dwa łóżka, stolik, szafa. Okno, przez które nie da się wejść z zewnątrz, nie będąc akrobato-włamywaczem, czyli mną i tobą naraz. No i armia karaluchów, która przed chwilą straciła dwa regimenty, więc

teraz pewnie się przegrupowuje.

(Karaluchy w tym czasie łaziły po ścianach, nie mając oczywiście żadnego pojęcia o znaczeniu słów „armia” i „przegrupowanie”. Różniły się znacznie od swych pobratymców z bardziej zaawansowanych cywilizacyjnie terenów, którzy zdążyli już wynaleźć armię, a także koło, podatki, politykę i służbę zdrowia, po czym w szybkim tempie wymarli).

Brendan chwycił bagaże, spojrzał na urwane skórzane troczki, i zmasakrowane klamerki, po czym, podając część sakw towarzyszowi, ruszył w stronę schodów.

– No dobra, zatem do boju.

 

Gospoda była niewielka, wciśnięta, jak tomik kulinarnych poezji, między kamienice – opasłe encyklopedie miejskiego życia. Większość tego typu przybytków lokowano w pobliżu rynku – wśród urzędów, banków, świątyń, mówiąc wprost – budynków, które w nocy są zazwyczaj ciche.

Promyk słońca wpadł do pokoju przez szparę w brudnych firankach. Gdyby chodziło o inną gospodę, następne zdanie brzmiałoby: „Harlen ziewnął i otworzył leniwie oczy, łaskotany słonecznym refleksem”. Harlen stał nad ustawioną na stołku miską wody i golił się.

– Ten dzieciak, co nas obudził – zagadnął go Brendan wchodząc do pokoju – zamknął się dopiero przed chwilą. Chyba z pomocą patelni.

– W charakterze smoczka? Swoją drogą, jeśli ciebie obudził ten dzieciak, masz szczęście. Mnie ze snu wyrwało powiększanie robotniczego rodu gdzieś za ścianą.

– To ci sami, co wieczorem? Trudno się dziwić, że noc w tym miejscu jest tańsza niż obiad.

– Cóż, ceny w pozostałych gospodach, w których można się wyspać, sugerują, że zanim tam wejdziesz powinieneś zgwałcić i porzucić w rynsztoku swój zdrowy rozsądek. Tu można się tanio położyć na czymś, co kiedyś było łóżkiem i wsłuchać się w tętno miasta.

– Ta. Poetycko to ująłeś – skwitował Brendan.

Harlen wytarł twarz w firankę, schował brzytwę i przejechał dłonią po gładko ogolonym policzku. Przejrzał się w popękanym lusterku wiszącym na ścianie, przyczesał kruczoczarne włosy i, zapinając guziki koszuli, wyglądał za okno.

– Dziś mają dzień targowy. Można by się rozejrzeć – Brendan, który zawsze wcześniej zwlekał się ze swego posłania, był już dawno ubrany, zdążył nawet przejść się do wychodka i, przy okazji, zapytać barmana o menu śniadaniowe. – Czas na jajecznicę, idziesz?

 

Wiosenny wiatr niósł przez miasto zapach stęsknionych za morzem ryb, gdakanie kur, szczekanie psów, plątaninę okrzyków, oraz jęki zagubionych w tłumie i deptanych dzieci. Rynek, kwadratowy plac otoczony wysokimi kamienicami, zastawiony był dziesiątkami straganów, między którymi przetaczał się pstrokaty tłum ludzi. Pośród płaszczy barwionych na wszystkie możliwe kolory (oraz kilka niemożliwych, powstałych z kurzu i błota), wełnianych swetrów w baranki i koszul wszelkiej maści mignął nawet czasem ktoś w skrojonej na miarę palcie, rozpychając się łokciami. Widok przypominał zarośniętą kwiatami łąkę w wietrzny dzień. Co więcej, wystające z morza klientów wysepki – budki, wózki, namiociki, stoiska zadaszone były połatanym płótnem w tak jaskrawych barwach, że latające nad targowiskiem mewy i gołębie dostawały zeza.

– Masz jakąś listę, czy po prostu szukamy czegokolwiek wartego kupienia? – spytał Harlen, strzepując kurz z rękawa fraka.

– Rozdzielmy się, połaźmy – Brendan spojrzał na wyjęty z kieszeni zegarek na łańcuszku – widzimy się tutaj za dwadzieścia minut, dobra?

Tamten skinął głową i ruszył w stronę kłębowiska ludzi.

 

Jarmark to dziwne zjawisko. Można tu znaleźć niemal wszystko, czego dusza zapragnie. Od wyszywanych złotą nicią tkanin i przypraw z dalekich krain (produkowanych dwie ulice dalej), poprzez bydło, drób, pieczywo, zgniłe ziemniaki i węgiel, aż po fangę w nos i nóż pod żebro (może niewiele dusz akurat tego pragnie – ale zadziwiająco wiele to właśnie otrzymuje). Mieszczanie zrywają się z łóżek wcześnie rano i idąc na targ każdy z nich dokładnie wie, co zamierza kupić. W momencie, gdy docierają na plac – cała ta wiedza paruje z ich głów i kupują dokładnie to, czego wcale nie chcą. Wracając do domów promienieją szczęściem, bo znaleźli zastosowanie dla niepotrzebnej rzeczy, którą niepotrzebnie kupili, przez co nagle okazała się ona absolutnie niezbędna w ich życiu. Oczywiście, rzeczy potrzebne też da się tu nabyć. Nie każdego przecież stać na buty, płaszcze, czy meble wykonane na zamówienie, przez certyfikowanych mistrzów cechowych. Ale na targu można znaleźć to wszystko, a cena wyrobów spada razem z jakością. Nikt przecież nie ma za złe cenionym rzemieślnikom, że oprócz stylowych i wytrzymałych płaszczy wyprodukują cały stragan mizernych kapot. Zawsze znajdą się na nie chętni, a i cechowi na tym zyskują – poważne zlecenia trafiają się zdecydowanie zbyt rzadko. Jarmark pozwala sprzedać warzywa i mięso, które wstyd wystawić w sklepie. To właśnie tu przychodzą ludzie, którzy nazywają obiadem to, co ty nazywasz resztkami. Ludzie, którzy zjedzą twojego psa, jeśli na chwilę stracisz go z oczu (zaś jeśli nie będziesz uważał, to zjedzą i ciebie).

 

Słońce wychyla się ponad dachy kamienic. W świątyni jednego z lokalnych bóstw odzywają się dzwony nawołujące na poranne modły. Zaraz dołączają do nich trąby, z ogromnej katedry dochodzi zapach kadzideł i dźwięki bębnów, skądś monotonne śpiewy, a z małej, położonej na obrzeżach miasta dziwnej, czarnej kaplicy dochodzi dźwięk przywodzący na myśl ostrzenie ogromnych noży. Świątynne melodie walczą ze sobą, jakby każda chciała dowieść,

że to ona wychwala właściwego boga, splatają się w kakofoniczny huragan, pędzącą ku niebu falę, gwarancję nieodwracalnej głuchoty dla dowolnego bóstwa, które nie zdąży się gdzieś ukryć.

Sprzedawcy krzyczą, dzwony biją, kupcy kupują, psy szczekają, warzywa gniją, muchy brzęczą, kalecy żebracy jęczą i, jeśli mają jeszcze czym, odganiają muchy. Gdzieś z brzegu całego zbiegowiska rozstawiła się wędrowna trupa muzyków. Odziani w kolorowe łachmany grają skoczną melodię, której pojedyncze akordy wydostają się ponad tłum i potęgują zamieszanie.

 

Brendan odwiedził kram z szyldem „materiały, nici, akcesoria” (nić czarną i klamerki małe, trzy poproszę, tkanina w różowe fujarki? nie, dziękuję), stoisko garbarza (rzemyki, szerokie, trzy, nie nie, bez ćwieków jeśli łaska), zahaczył o budkę tytoniową, a wracając kupił kilka jabłek.

Harlen kopnął paru żebraków, paru innym rzucił monetę, odwiedził najbardziej zaniedbane stoiska i przyszedł na miejsce spotkania bez żadnych zakupów. Na kartce w kieszeni fraka spoczywała jednak lista adresów i szczegółowych planów dnia kilku bankierów, właścicieli ziemskich i szefów dużych zakładów.

– I co? – zagadnął Brendan, rzucając kumplowi jedno jabłko, podczas gdy jego lewa ręka żonglowała pozostałymi pięcioma.

– Jest co robić. Mają tu paru takich, co srają złotem. Trzymają je przeważnie u siebie, choć w mieście są trzy banki. Większość mieszka co prawda w willach pod miastem, ale dwóch, czy trzech ma własne kamienice w centrum. Zaraz zrobimy rozpoznanie. A, mają tu nowego kapitana straży. Ponoć ciężki typ.

– Trzeba go będzie omijać, zatem…

– Ha, patrz, jaki spryciarz! – rzucił nagle Harlen.

– Hmm?

– Chłopak, o tam, przed chwilą zgarnął pieczonego kurczaka temu… ojoj…

Na wątłe ramię, stojącego kilkanaście metrów od nich chłopca, spadła właśnie ciężka dłoń w skórzanej rękawicy. Wokół zrobiło się jakby mniej tłoczno, więc Brendan przez chwilę patrzył prosto w spłoszone oczy dziecka. Nad pechowym złodziejaszkiem nachylał się właśnie tęgi strażnik.

– Mam wrażenie, że zapomniałeś zapłacić za tego… – Chrup! Jabłko roztrzaskało się o stalowy hełm – Co do diab… – drugie jabłko roztrzaskało nos strażnika. Chłopiec, korzystając z chwili zamieszania wyślizgnął się z chwytu i zniknął w tłumie.

– Złodziej! Łapać zło… – Łup! trzecie jabłko trafiło krtań wrzeszczącego handlarza.

– Odbiło ci? Przed chwilą chciałeś omijać straż! – wrzasnął szczerze zdumiony Harlen.

– Żal mi go było – Brendan nadal żonglował pozostałymi dwoma jabłkami.

– Kurczaka?

– Chłopca, kretynie. Spadamy.

W ich kierunku biegł, wrzeszcząc formułki o „staniu w imieniu prawa”, oddział straży, z krwawiącym z nosa dowódcą na czele.

 

Brendan uciekał. Wydostał się z rynku jedną z głównych arterii miasta i zaraz skoczył

w jakąś mniejszą uliczkę. Za sobą słyszał łomot okutych buciorów na kamiennym bruku. Skręcał w każdą napotkaną wyrwę między budynkami, po paru minutach nie miał pojęcia, gdzie jest. Biegł. Twarda nawierzchnia ustąpiła miejsca kałużom i błotu. Kamienice, przy rynku wąskie, smukłe i ozdobne – tu osiadały, pochylały się ku sobie, szerokie i szare. Na drodze leżały pojedyncze cegły – dezerterzy, którzy opuścili służbę w zwartych szeregach ścian budynków. Ponad drogą, między oknami wisiały sznury upranej, choć niezbyt czystej bielizny. Brendan wbiegł w kolejny przesmyk. Strażnicy byli tuż za nim, jeszcze bliżej były ich nieustające okrzyki. Harlen zniknął gdzieś, gdy wszystko się zaczęło. Kamienne gargulce patrzyły na uciekającego z dachów, szczerząc się szyderczo. Znów skręcił, potknął się o zapomnianą cegłę, pochylił się, by złapać równowagę, a gdy podniósł wzrok stwierdził, że kończy mu się ulica. Trafił w ślepy zaułek. „Stój!” zabrzmiało gdzieś za nim. Podbiegł do muru, odbił się, chwycił parapet, podciągnął się, wskoczył na następny i kolejny, poślizgnął się na świeżej farbie, spadając złapał się sznura z praniem. Sznur pękł.

Brendan uderzył o ścianę i zawisł nad głowami strażników. Do krawędzi dachu miał jakieś cztery łokcie. „Gdzie on, do cholery, jest? Harlen, tchórzu w mordę kopany…” rzucił w myślach.

– Zejdź spokojnie i poddaj się! – Oznajmił jeden ze strażników, którzy zgromadzili się na ulicy pod nim – gwarantujemy…

– Nic nie gwarantujemy! – wszedł mu w słowo kapitan, trzymając chusteczkę przy rozbitym nosie – w końcu sam spadnie.

„Dobrze, że nie mają kuszy” – pomyślał Brendan ostatkiem sił podciągając się po sznurze do malutkiego okienka. Zbyt małego i zamkniętego. Ale jeszcze trochę i dosięgnie krawędzi dachu… W normalnej sytuacji odbiłby się od ściany, może nawet i salto wywinął, ale nie teraz, po długiej gonitwie. Jeszcze tylko trochę…

Sznurek, na którym wisiał, też miał już wszystkiego dość. Więc znów pękł. Brendan runął w dół. Jakaś dłoń chwyciła go za nadgarstek i szarpnęła.

– Może i nie jestem bohaterem – sapnął Halen wciągając przyjaciela na dach – ale sukinsynem też nie.

Tamten spojrzał na niego lekko oszołomiony. Potrząsnął głową, rozejrzał się niespokojnie po dachu.

– Szybko, zaraz tu wlezą!

Rzeczywiście, kamienica dudniła już od ciężkich butów straży. Harlen wzruszył ramionami.

– Spokojnie… dozorca śpi, pozwoliłem sobie pożyczyć klucz od włazu – wskazał klapę prowadzącą do wnętrza kamienicy – pewnie ma gdzieś drugi, ale zanim oni go dobudzą…

Po krótkiej chwili, kiedy Brendan ochłonął, przeskoczyli na sąsiedni dach, zeszli kulturalnie

po schodach, wyszli frontowymi drzwiami i oddalili się spacerowym krokiem.

 

Zostawiwszy daleko za sobą strażników poszli do baru, przesiedzieli tam w spokoju parę godzin – w tym czasie wieść o gonitwie zdążyła już obiec całe miasto – a gdy wracali do gospody, w której spali, zatrzymał ich szczebioczący głosik.

– Och, to ty! Jesteś tym bohaterem, uratowałeś chłopca i wykiwałeś strażników, poznaję cię!

Głosik należał do całkiem urodziwego, nastoletniego dziewczęcia, o jasnych, splecionych w warkocze włosach i pełnej sylwetce. Wyglądała na zadbaną, ani chybi córka dobrego rzemieślnika, lub innej szanowanej persony. Brendan stanął jak wryty.

– Eee… nie, panienka wybaczy, ale pomyliła mnie panienka z kimś.

Przeszedł sztywno parę kroków, mijając dziewczynę.

– Ech, idiota… Skoro już musisz być bohaterem, to korzystaj z tego – mruknął Harlen do ucha towarzysza – zaimponowałeś jej. Ja na twoim miejscu bym….

Brendan obrócił się na pięcie.

– Hej, panienko – zawołał za dziewczyną – Ja co prawda nie jestem tym, za kogo mnie wzięłaś, ale ten tu, Harlen, zna tego gościa, a nawet pomógł mu, kiedy tamten był w niezłych tarapatach!

– Och, naprawdę? – dziewczę zatrzepotało rzęsami w stronę nowego obiektu fascynacji.

– dzięki, stary – uśmiechnął się ironicznie tamten, obejmując dziewczynę w talii – chcesz

posłuchać, jak to z tym wszystkim było, mała?

 

Księżyc patrzył z góry na uśpione miasto. Jego blask odbijał się w nowych dachówkach i ginął

w koloniach mchu porastających stare. Płomyki latarni migotały we mgle. Bohaterowie dzisiejszego dnia siedzieli na dachu gospody i palili najtańszy tytoń.

– Wiesz, zastanawiam się – zagadnął Brendan zaciągając się dymem – może źle zrobiłem? Może gdyby ten dzieciak został schwytany i ukarany, wyrósłby na porządnego obywatela? Zatrudnił się w jakimś sklepie, albo wyjechał szukać innej pracy… Może właśnie skazałem go na życie podobne do mojego…

– Weź przestań. Po brutalnym spotkaniu z prawem człowiek nie zmienia się na lepsze. Powiem ci, co by było. Zostałby pobity przez strażników, potem trafiłby do przytułku, gdzie wpojono by mu, że światem rządzi przemoc. Potem albo zostałby bandytą, albo strażnikiem miejskim. Nie wiem, jak ty – ale ja nad obie te mozliwości przedkładam nasz tryb życia.

– No niby tak… Ale zastanawiam się, wiesz, jak to jest, że parę chwil może zadecydować o całym życiu. Że możesz celnym rzutem jabłkiem kogoś skazać, albo ocalić. Fascynuje mnie to. Ciekawe, kim on będzie za parę lat.

– Och, daj spokój. Chłopak ma sprawne ręce i nogi, szmat życia przed sobą i pieczonego kurczaka za pazuchą. Niejeden może mu pozazdrościć sytuacji. I myślę, że jednak mu pomogłeś. Bo, żeby móc jutro być kimkolwiek, trzeba najpierw tego jutra dożyć. Poza tym – Harlen wypuścił nosem smugę dymu – ja też mu pomogłem.

– Ty? Jak?

– Po swojemu. Ty żonglujesz jabłkami i skaczesz po linach, ja potrafię wyciągać ludziom pieniądze z zaszytej wewnętrznej kieszeni kalesonów. A dać coś komuś bez jego wiedzy jest tak samo łatwo, jak zabrać.

 

Właściciel Kramu z pieczonymi kurczakami wrócił do domu, zamknął drzwi i sięgnął do kieszeni płaszcza, po klucz. Jego palce natrafiły na sakiewkę, choć przysiągłby, że żadnej tam nie chował. Wysypał zawartość na stół, jego oczom ukazała się garść monet i mała kartka. „Oto równowartość dwóch pieczonych kurczaków. Tego, którego chłopiec panu ukradł i tego, którego kiedyś ukradnie.” Mężczyzna uśmiechnął się do siebie szyderczo. „Tego, którego kiedyś mi ukradnie? To dobre… niech no tylko spróbuje…” – jego wzrok padł na leżące na stole pieniądze. Zbladł lekko

– „W porządku. Ukradnie”.

***

Koniec

Komentarze

Przeczytałam i podobało mi się, bo lubię taki kpiarski styl. Ale tylko jakieś trzy czwarte. Końcówka się rozmyła - jest nijaka. Zabrakło soczystego zakończenia - jakby odechciało Ci się pisać.

Wstawiłeś notkę, że jeden miał listę bogatych obywateli miasta i ... nic z tego nie wynikło. A mogło się ładnie rozwinąć.

Jak na mój gust odrobinę za dużo  opisów ()mam taen sam problem w swoich opowiadaniach). Choć są barwne i zabawne to przy tak króciutkim tekście jest ich chyba trochę zbyt wiele. 

Parę uwag - moim zdaniem w firankę raczej trudno się wytrzeć. Raczej zasłonkę.

Jeden z panów chodził we fraku? To raczej wieczorowy strój  i do tego dość elegancki

Gdzieś było "palto", a wcześniej przymiotnik ze złą końcówką. I toszkę innych błędów.

Ale i tak mi się podobało! 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

A, zapomniałam o najważniejszym! Nie ma tu nawet miligrama fantastyki, a to, jeśli nie zdążyłeś zauważyć, jest portal NF

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

     Dlaczego tytuł w cudzyslowie?

Drobne potknięcia w zapisie dialogów, jakoś mi nie pasuje łąka "zarośnięta" kwiatami (bo "zarośnięty" kojarzy się raczej pejoratywnie), zaś kupcy raczej sprzedają, a to kupujący kupują. Gdzieś też była literówka w imieniu Harlena.

 

Ogólnie podobało się, fajny klimat, postacie niezłe, ale - jak Bemik zauważyła - coś tu jest nie tak. Wygląda ten tekst na fragment większej opowieści, nie stanowi spójnej całości. Jako wstęp do czegoś - niech będzie, jako samodzielne opowiadanie - nie.

Wzmianka o bogatych mieszkańcach, których bohaterowie najwyraźniej zamierzają napaść, o nowym strażniku, wprowadzenie chłopca - to wszystko sugeruje ciąg dalszy. Jeśli nie takie było Twoje zamierzenie, to coś poszło Ci nie tak.

Ponadto zakończenie jest byle jakie, może dlatego, że w zasadzie nie pojęłam konkluzji.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

@RogerRedeye - tytuł w cudzysłowie tłumaczy się tylko tym, że tak miałem ten tytuł zapisany w pliku i nie usunąłem cudzysłowu, mam nadzieję, że nic z tego nie wynika dla samego tekstu.

@Bemik - ok, nie ma czarów i smoków. Co definiuje fantastykę?

Frak i palto są użyte w pełni świadomie, ale skoro rażą, to muszę jeszcze mocno rozbudować świat. W założeniu jest to mieszanka czasów, sensie klimat średniowieczny, ale oprawa wizualna bardziej XVI-XVII w.

@joseheim - mam pomysł na większą historię dla tych bohaterów, na jeszcze co najmniej jedno opowiadanie, no i ten tekst pewnie spróbuję jeszcze konkretnie rozwinąć, dlatego dzięki wszystkim za uwagi, przydadzą się. Chciałem się przede wszystkim upewnić co do stylu - jaki będzie odbiór mojego poczucia humoru.

z tymi kupcami mam zabawę, bo słownik podaje że "kupiec" oznacza zarówno handlarza, jak i po prostu osobę kupującą. Więc pomimo uwag moich znajomych, uparcie pozostawiałem w tekście słowo kupiec, ale może w końcu to zmienię na kupujący.

Nad zakończeniem muszę popracować. Choć zastanawiam się, czy to ono jest nijakie, czy może raczej brakuje zbyt wielu rozwinięć i wyjaśnień przed tym zakończeniem?

Mam tylko pytanie - dlaczego Twoim zdaniem wzmianka o nowym strażniku i chłopiec sugerują ciąg dalszy? Strażnik jest nowy tylko po to, żeby z większą zaciętością i furią ścigał Brendana, a chłopiec jest impulsem, ale znika sobie w tłumie z kurczakiem i tyle go widzieli. Gdzie tu dalszy ciąg, i po co?

A kwestia bogatych mieszkańców do okradnięcia jest rzeczywiście tematem do rozwinięcia - i pewnie wygeneruje dalsze interakcje z tym nowym dowódcą straży. Jednak sam fakt istnienia nie musi (choć może) być motorem dalszego ciągu akcji.

Fajny tekst. Zdecydowanie fajny. Twoje poczucie humoru zdecydowanie mi podchodzi, a styl jest niewymuszony. Stosujesz kilka ciekawych pomysłów stylistycznych i dobrze prowadzisz akcję. Poza tym bohaterowie są ciekawi, a to - wbrew pozorom - nie jest takie oczywiste w świecie literackich tworów. 

Gdyby jeszcze dodać do tego pełną zwrotów akcji fabułę, opowiadanie byłoby właściwie wybitne. Nie mówię oczywiście, że powinieneś rozbudować to, co tu opublikowałeś. Z doświadczenia wiem, że takie próby najczęściej kończą się utratą czaru, jaki tekst pierwotnie posiadał. Po prostu radziłby przemyśleć parę spraw i postarać się, żeby twoje następne opowiadanie było kompozycją zamkniętą - z sensowną, zakończoną fabułą. Wtedy będzie bosko.

Podobało mi się. Brakowało mi tylko jakiegoś, choćby pobieżnego i malutkiego, opisu dwójki bohaterów. Ni cholery nie wiadomo, jak wyglądają. A przepraszam, Brendan miał kruczoczarne włosy. I zarost zapewne miewał, bo sie golił ;) Troszkę mało. ale może to tylko moje jakies fanaberie ;) Tym niemniej samo opowiadanie czytało mi się świetnie.

Dobre. Ale ani tu początku, ani końca. Tekst wyrwany z kontekstu. ten "kupujący kupiec" mnie powalił, niestety w złym znaczeniu. Kilka błędów typu literówka. No i to nie jest fantastyka. Pomyliłeś portale, czy taki był zamiar? Mimo to: dobre.

@ Antona. Zajrzyj do słownika: "kupiec" może oznaczać zarówno handlarza, jak i po prostu osoba kupującą. W tekście zostawiłem go z czystej przekory, wiedząc, że każdy się przyczepi.

I ponowię pytanie, które zadałem powyżej - jaka jest, Waszym zdaniem, definicja fantastyki? Znaczy, oczekujecie magii i miecza, czy lochów i smoków? A tekst, który opisuje zmyślone zdarzenia w zmyślonych realiach jest Waszym zdaniem czym konkretnie?

@Jerry Bremer,  akurat nie o definicję kupca mi chodziło. Nie widzisz tego? "(...) kupcy kupują (...)", a masło jest maślane, zaś słoma słomiana. Generalnie to wymienianie czynności jakoś tak kuleje.

"A tekst, który opisuje zmyślone zdarzenia w zmyślonych realiach jest Waszym zdaniem czym konkretnie?"

Tekst opisujący zmyślone zdarzenia to po prostu powieść/opowiadanie - zależy od gabarytów.

Przedtem zaznaczyłeś, że to klimat średniowieczny, ale oprawa wizualna z XVI-XVII w. Nazwałabym to przekłamaniem historycznym. A poza tym w samym tekście tego nie widać, nie słychać, ani nie czuć. Nie za dobrze to świadczy o tekście, skoro musisz to tłumaczyć w komentarzu.

Ok, jasne, rozumiem ;) Może wystarczyłoby zastapienie "kupców" innym słowem, a może nie. Przemyślę to ;)

a co to tego, że realiów nie widać - wiem wiem, dlatego powyżej już też napisałem w komentarzu, muszę to w przyszłych tekstach naprawić, rozbudowac swiat i lepiej go pokazać. Jasne.
Ja absolutnie nie zamierzam się tu jakoś rozpaczliwie bronić - to jest mój pierwszy tekst, i dziwnym by było, gdybym zakładał, że zbiorę za niego laury i oklaski. Podbudowujące i zachęcające jest to, że zasadniczo chyba się podoba, że rozumiecie moje poczucie humoru. Ta historia może nie jest dobra (a może po prostu nie potrafiłem położyc akcentu na tym, o co mi chodziło), a warsztat - cóż, trza będzie podszlifować ;)

Piszę kolejne, tym razem zupełnie z innej beczki, a potem wrócę do tych bohaterów :) 

Opowiadanie jest dobre. Zresztą, już to pisałam. Nie rewelacyjne, ale dobre. Trenuj, aż dojdziesz do rewelacji. A tych "kupców" zmień koniecznie. Mało tego, że to masło maślane, ale, jak sam zauważyłeś, słowo jest dwuznaczne: oznacza kupujących/klientów, jak i sprzedawców. "Kupcy kupują" - ha, ha, ha, ha, ale od kogo? Lepiej będzie: "ludzie kupowali i sprzedawali" albo coś w teń deseń, tylko bardziej wpasowane w Twój styl.

Tekścik zaiste sympatyczny. Pędzi się przezeń z prędkością światła w szkle. Byłaby ta prędkość większa, gdyby Autor zechciał poprawnie zapisywać dialogi. To nie taka wielka sztuka...  

Wesołych Świąt.

Dobra, to czegoś tu nie ogarniiam. Przeczytałem poradnik, co prawda po zamieszczeniu opowiadania, ale teraz porównuję i nie wiem, w ktorym miejscu popełniłem niepoprawny zapis dialogów...

Ok, ogarniam - jeśli chodzi o to, że zaczynam mała literą po myślniku zdania nie będące opisem "odgłosów odpaszczowych", to racja,  rzeczywiście. Zlokalizowałem ten błąd, rzeczywiście tak pisałem dotąd - i w takim razie zaprzestanę go popełniać ;) Coś jeszcze z dialogami jest nie tak?

Nowa Fantastyka