- Opowiadanie: damego - Chimera

Chimera

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Chimera

Starałem się wyłapać literówki i inne błędy, ale mogłem coś przeoczyć :)

 

 

 

Niech więc zacznie się moja opowieść.

 

Od czego jednak wziąć początek, od czego rozpocząć historię? Nie zasnę dziś, dopóki nie skończę, nie skończę i nie postawię kropki po ostatnim zdaniu. Zaczynam więc skromnie, od tego, że stoję na dworcu. Na tym pamiętnym dworcu, z którego wyjeżdżałem do Londynu, by stamtąd pojechać do Dover, a z Dover do Francji. Nie po to, by rozkoszować się tamtejszym powietrzem, nie po to, by kosztować świetnych win, nie po to bynajmniej, by zjechać w dół, między uda jakiejś ponętnej Francuzki. Po to zaś, by jakiś Niemiec skosztował naboju z mego nieodłącznego przyjaciela, z mego karabinu, z mej zabawki którą masowo dostaliśmy w prezencie, w zamian za to, by służyć narodowi, królowej, królowi, by ich dzieci i nasze dzieci nigdy więcej nie zobaczyły na oczy hitlerowskich bękartów, tych podłych białych którzy zechcieli wspiąć się na piedestały i pokazać swą wyższość na świecie. I nie mam nic do białych, mam za to coś do tych innych białych, tych potworów z niebieską krwią, którzy posłali swe machiny w świat, by zdobywały, niszczyły, dehumanizowały. Ale już po wszystkim. I stoję znów na tym peronie, gdzie za krótką chwilę w szarych oparach odjedzie kolejny pociąg do Londynu. I patrzę na niebo, niebo, nieboskłon za którym tak tęskniłem. I tak pragnąłem zobaczyć je jeszcze raz, jeszcze raz, ze spokojem w sercu, jeszcze raz bez tego przejmującego uczucia strachu. Strachu przed wrogiem, przed wschodnim diabłem z czarnym znakiem na czerwono białym tle. I znów wracam do tematu wroga, wojny tematu, bowiem to wciąż przecina mą głowę na wylot, przepływa, przeplata się ze wszystkimi innymi myślami. Udało mi się, udało mi się powrócić w te rodzinne strony, ale czuję, że wciąż tam jestem, wciąż jestem na tym zielonym polu, które chwilę później przeistoczy się w krwawą łaźnię, łaźnię złego boga. Przyjaciele chwilowi, bo tak ich nazywałem i trafnie ich nazywałem, ginęli babrząc się w krwi swojej, krwi wrogów, porannej rosie. Ja, pozbywając się wszystkich myśli, zstępując do poziomu zwierzęcia, ciąłem bagnetem Niemców, powietrze, Niemców, powietrze, Niemców… I wciąłem się w te demoniczne szeregi, przerwałem perfekcyjne rozstawienie, ale i nie tylko ja, i część z chwilowych przyjaciół darła i rozrywała, ale ginęli, umierali, Bóg zabierał z zielonej szachownicy kolejne pionki. A ja czułem się wybrany, wywyższony ponad wszystkich, jedyny którego upatrzył sobie Stwórca. Nie pytałem dlaczego, darłem, ciąłem bagnetem i strzelałem i gardła podrzynałem i biegłem, biegłem przed siebie.

 

Ale teraz stoję znów, znów stoję na tym peronie, słońce dotyka mej szyi, lekki wiatr podrywa krótkie włosy ku górze. Dziękuję, i po stokroć dziękować będę do końca swych dni. I czekam. A na co czekam? Śmierć nie przyjdzie tak szybko, nie czekam na śmierć, bo śmierć została odroczona. Przynajmniej na czas jakiś, bym zaznał jeszcze szczęścia. Bo wojna, po wojnie żyje się z takim uczuciem, że widziałem wszystko, widziałem diabelskie hordy i uniknąłem ich kul, widziałem bestie na kołach, na kołach i zębatkach, bestie powietrzne i wodne. I wyszedłem im naprzeciw i ręka boska źle prowadziła ich pociski, ich nośniki śmierci. Więc śmierć nie przyjdzie teraz, teraz, kiedy tylko się z nią minąłem.

 

Na co więc czekam? Czekam na nią, na moją jedyną, niepowtarzalną rudowłosą anielicę, która również czekała, czekała i wytrzymała nie plamiąc łóżka cudzym nasieniem, nie przeszywając czyjegoś wzroku swoim wzrokiem, nie oddając serca komuś innemu. Trwała tylko ze mną i przy mnie, a ja to czułem, będąc tak daleko, tak daleko od domu, od niej, od rodziny. A skąd to wiedziałem? Listy, liściki, krótkie wiadomości przekazywane przez depeszowców, stworzyły pasjonującą rozmowę. Nigdy wcześniej, nigdy przenigdy nie czułem tego tak silnie, tego uczucia, tej energii która dodawała mi otuchy w tych ciemnych dniach. Wiedziałem, wiedziałem, że tak będzie, że nie ulegnie nikomu, że ma anielica słać będzie wiadomości i tęsknić, tęsknić za swym sezonowym żołnierzem.

 

I czekam, czekam w promieniach popołudniowego słońca, a ludzie chodzą, wracają, wracają z południa, z krainy łąk i lasów złej niegdyś, lecz oczyszczonej z chwastów. Przynajmniej tych największych, bo owszem, z pewnością pozostały chwasty mniejsze, te jednak z łatwością się wyrwie, wyrwie i osądzi, osądzi wedle sprawiedliwości. I czekam, a mężowie, oni wracają, w strojach podobnych do tych, w których uniknęli śmierci, a na ich nowych w świetle słońca lśnią przypinki i odznaki, dane przez tych wyższych nad nimi, tych, którzy siedząc w ciepłych komnatach wydawali rozkazy i słali, słali na śmierć swoich braci, nas nauczycieli, lekarzy, piekarzy, kominiarzy, mężów i marzycieli. Wszak, nie czynili źle. Ale coś nie daje mi spokoju, nie czuję wobec nich sympatii, nie czuję i chyba nie poczuję. Gdyby może wzięli broń, jak my, a nie jedynie laskę, garnitur szyty na miarę, może inaczej bym na nich patrzył, innym darzył uczuciem, lepszym, przyjemniejszym. Ale zostawiam tą sprawę na inną godzinę, na inny czas rozmyślań, bo oto idzie moja anielica, przez tłum ludzi wygranych i szczęśliwych, przez tłum wybranych i już spokojnych. Idzie ku mnie i uśmiecha się, bo dotrzymałem słowa, tak jak obiecałem, przyrzekałem, wróciłem cały i zdrowy. I ja się uśmiecham, bo ona również dotrzymała słowa. I chwilę później łączymy się w uścisku, znów czuję ten zapach, to ciało dotykające mojej szyi, to ciało strącające czapkę, to ciało wskakujące na mnie i zaciskające się na biodrach.

 

– Wróciłeś – Iris, moja słodka Iris. – Kochanie to koniec. Koniec. Teraz cię nie puszczę, rozumiesz? Nigdzie już nie wyjedziesz.

 

– Nie wyjadę – przyrzekam. – Nawet jeśli jutro miałaby wybuchnąć kolejna wojna. Już zawsze będę przy tobie. Chodźmy, zbyt dużo tu ludzi.

 

I idziemy do domu, do ukochanego domu w Northampton. Idziemy, choć do mieszkania daleko, ale idziemy, bo idąc chcemy ponownie razem zasmakować uroków początku lata. I ciekawi ją, moją anielicę wszystko, choć dowiedziała się wiele z listów. I wiele jej opowiadam, a opowiadając mam przed oczyma wiele makabrycznych obrazów, które ukrywam przed moim aniołem. Trzymam się dzielnie, starając się pogodzić z losem, z tym że rzucił w mnie w ogromy wir wojny, ale wiem, wiem, że jeśli Iris znałaby szczegóły, jej kruchy umysł nie wytrzymałby tego. Onieśmiela mnie fakt, że przetrwała kilkanaście miesięcy beze mnie, acz jedynie z moim wsparciem na żółtym papierze.

 

Dziękuję Iris. Dziękuję za wszystko.

 

I idziemy ulicami niegdyś sennego Northampton, w ostatnich dniach jednak, jak wiele miast w Wielkiej Brytanii, pełnego szczęścia, pełnego uśmiechniętych twarzy, wiwatów, okrzyków. I my cieszymy się z nimi, z tymi, którzy ocaleli i tymi, którzy czekali, tęsknili. Ale wiem, że nie wszyscy wrócili i nie wszyscy wyszli na ulice, by wiwatować.

 

Tymczasem ja i Iris mamy co świętować. Jakiś czas później jesteśmy w domu, w mieszkaniu które z trudem odkupiliśmy od mojej ciotki, w mym ukochanym miejscu z wielkim ogrodem i szklarnią. Wchodzę do środka, a w ów domu czeka już na mnie zastawiony stół, tlący się bielą obrus, srebrna zastawa, którą otrzymaliśmy na ślubie oraz stojące w wiklinowym koszyku wino. Pytam mej Iris, ile zapłaciła za wino, a ona ścisza mnie gestem, dotyka dwoma palcami mych ust i każe zdjąć buty i mundur i siadać, siadać przy stole i nic tylko delektować się normalnym posiłkiem. I chwilę potem, po spełnieniu jej nakazu zajadam się obiadem jakiego brakowało mi we Francji i wino wydaje się być najlepszym winem na świecie i pieczeń wołowa to pieczeń bogów.

 

Dziękuję Iris, dziękuję za wszystko.

 

A potem pogrążamy się w rozmowach, a ja unikam tematu zakończenia wojny, lecz on powraca i w tych dniach jest główną treścią rozmów w Europie. Ale w końcu wieczór staje się ukojeniem, leżę z powrotem w swym łóżku, w ciepłej pościeli ze śpiącą Iris w ramionach i wpatruję się w sufit, odtrącam myśli o walce, zastanawiam się, czy może nie był to długi sen, koszmar, nocna mara a ja właśnie obudziłem się z niego. I w końcu powoli, czując oddech Iris na bicepsie, odchodzę w krainę snów, osuwam się w dół, w dół zapadam się lekko.

 

A następny dzień to pierwszy dzień nowego życia, życia starymi sprawami, ale w nowym świecie, życia już bez takiego jak niegdyś strachu. I to śniadanie Iris i te jej pocałunki i uśmiechy i wspólne spacery po mieście, po parkach, po łąkach. I znów tu jestem, w moich stronach, znów jestem szczęśliwy, znów w codziennym stroju, odrzuciłem mundur w kąt szafy, wyrzekłem się go.

 

Nadeszła pora, by żyć dalej, by rozpocząć życie nowe. Wszystko wraca do normy, choć wrzawa, choć oklaski ludzi szczęśliwych wciąż wznoszą się ku niebu. Ale ja nie mogę próżnować, nie mogę się cieszyć, już wystarczająco świętowałem zwycięstwo nasze i przegraną wroga. Cóż to oznacza dla przyszłości? Nie wiem i na razie nie chcę wiedzieć, nie interesuje mnie to, bowiem bardziej zastanawiam się, gdzie będę pracował, skąd będę otrzymywał zarobek. Przed wojną miałem dość dobrą pracę. Byłem pielęgniarzem w jednym ze szpitali w Northampton, pomagałem lekarzom, załatwiałem formalności i uczestniczyłem nawet w operacjach. Obrazy rozerwanych ciał, widok podrzynanych gardeł, rozprutych brzuchów, wszechobecna na wojnie krew nie były więc dla mnie czymś obcym, nie były czymś odrażającym, gdyż do tego przywykłem, gdyż widziałem to wiele razy. Cóż więc mogłem robić po wojnie, po powrocie? Kilka dni po przybyciu do miasta powróciłem do pamiętnego szpitala w którym spędziłem kilka lat przed rokiem czterdziestym trzecim. Ale nie chciano mnie tam, nie chciano bym ponownie asystował doktorom, nie chciano nawet, bym zamiatał podłóg, sprzątał sal operacyjnych, nie byłem już tam potrzebny. Personel był rzekomo kompletny. Ale ja wiedziałem, że to wszystko przez wojnę, przez wojnę to wszystko i tylko przez nią. Z pewnością sądzono, że nie wytrwam wśród chorych i konających, że to pobudzi moje złe wspomnienia, że to ześle mnie na drogę szaleństwa, że pomiesza to me zmysły. Takie wątpliwości miały podstawy, ale ja, ja czułem, że wspomnienia które od dnia zakończenia wojny próbuję wymazywać nie będą mnie silnie dręczyć, nie będą nękać i nachodzić za dnia i w nocy.

 

Szukam jednak dalej zatrudnienia, szukam usilnie bo wiem, że z pracy Iris nie zdołamy się utrzymać, nie przetrzymamy zimy, nie będziemy wiedli życia na odpowiednim poziomie. A to właśnie musiałem zapewnić memu aniołowi. Szukam więc, lecz nie muszę robić tego zbyt długo. Otrzymuję zatrudnienie w szpitalu psychiatrycznym, w przyczółku dla obłąkanych, w domu wariatów. Posada pielęgniarza jest tym, czego potrzebuję, co wystarcza mi w zupełności. Otrzymuję natomiast coś więcej, bowiem Walter Johnson, dyrektor szpitala mianuje mnie z miejsca naczelnikiem oddziału dla najcięższych przypadków. Mętny wzrok dyrektora, ponura twarz i opary alkoholu które wyczuwa się w jego biurze nie zachęcają do tego by przystać na jego propozycję, jednak przyjmuję ją bez poważniejszego zastanowienia, przyjmuję ją i już następnego dnia mam rozpocząć pracę.

 

Jak wielkie jest szczęście Iris kiedy dowiaduje się o tym, że będę znów pracował, znów żył dawnym życiem. I ja nie kryję entuzjazmu, i dzięki temu na jakiś czas zapominam o wojnie, zapominam o wszelkich rzeczach jakich się dopuściłem i jakich dopuścili się przyjaciele i wrogowie.

 

Już od pierwszych dni zajmowanie się innego rodzaju pacjentami jest dla mnie nowym doświadczeniem, nową przygodą, odskocznią od pełnych napięcia ostatnich wydarzeń. W szpitalu znajduje się niewielu chorych i są to przeważnie ludzie starzy, z demencjami, silnymi maniami natręctw, schizofrenią. Na moim bloku znajduje się pięć osób, które wykazują agresję i miewają napady lękowe. Dwóch sanitariuszy, Cloude i Jeffrey pomagają mi w codziennych obowiązkach, ale większość rzeczy pragnę zrobić na własną rękę, pragnę, bowiem czuję silną potrzebę pracy, silną potrzebę pomocy, gdyż tak dawno nie przebywałem wśród ludzi nie martwiących się o to, że za chwilę mogą stracić życie, nie mających poczucia bliskości śmierci. Pacjenci z mego bloku są tacy, jak opisywał ich Walter Johnson. Na całą piątkę przypada trzech schizofreników z silnymi zaburzeniami i napadami agresji, z czego jeden wyobraża sobie, że na zewnątrz panuje dżuma, więc nosi charakterystyczną dla siedemnastowiecznych lekarzy maskę w kształcie dzioba, dzioba wykonanego z papieru. Zwykle nie chce jej zdejmować, więc już od pierwszego dnia mojej pracy muszę wraz z Jeffreyem siłą zmusić schizofrenika do zjedzenia śniadania. Dwaj pacjenci, pomijając wspomnianą trójkę, to szczególne przypadki; nie mogą opuszczać swoich cel. Jednym z nich okazuje się być Klaus Perry, mężczyzna który cztery lata wcześniej zamordował swą chorą matkę i wypchał jej zwłoki, wypchał je sianem, wypchał, by zawsze była z nim i trzymał, trzymał przez kilka miesięcy w kuchni dopóty, dopóki sąsiedzi zaczęli coś podejrzewać. W swej celi jest to człowiek spokojny, potulny baranek wpatrujący się w ścianę i mruczący pod nosem niezrozumiałe sentencje, toteż obchodzenie się z nim nie przysparza nam problemów. Drugim pacjentem zamkniętym w celi, całe szczęście, że z dala od świata zewnętrznego, jest na oko czterdziestoletnia kobieta, kobieta, która postradała zmysły i zabiła całą swoją rodzinę. Czytając historię jej choroby dowiaduję się, że Meredith Claymore pochodzi z zamożnej rodziny, miała trójkę dzieci i męża, męża, który z całą pewnością był dla niej utrapieniem, bowiem jak wynika z historii, sporo pił i znęcał się nad nią. Z krótkiego sprawozdania spisanego przez panią doktor dowiaduję się też, iż Meredith słyszy głosy i to głosy dyktują jej, co ma robić. Niegdyś spotkałem się już z podobnym przypadkiem, toteż wiem, wiem że należy być ostrożnym w obchodzeniu się z panią Claymore.

 

I dni mijają i mijają w szybkim tempie, i w końcu przemija miesiąc. Wraz z nowym nasze hrabstwo znajduje się pod wpływem burz, burz tak silnych, że dość często brakuje prądu w mieście. Elektrycy robią co mogą, naprawiają, montują, zawieszają zerwane linie. Burze występują szczególnie nocą, dni są zaś upalne i ciężko jest mi poruszać się w białym kitlu, ciężko funkcjonować w takim skwarze. Ale noce, noce są najgorsze. Wraz z Cloudem i Jeffreyem kierujemy w ostatnich dniach wszystkich do łóżek i zakładamy im kajdanki, kajdanki, bowiem często wypada noc bez prądu, a nie chcemy by po zmierzchu ciemnymi korytarzami bloku C błąkali się pacjenci owładnięci szaleństwem. I tak z nocy na noc, z nocy na noc egzystujemy w trakcie dyżurów we dwójkę, raz ja z Cloudem, raz z Jeffreyem, innym razem oni beze mnie. A wtedy ja mogę powrócić do mej Iris, do mej anielicy i spędzać z nią chwile przy żarówce bądź świecy.

 

I tak żyjemy, żyjemy z dnia na dzień i dajemy sobie radę. Świat się zmienia, niemiecka plaga zostaje osądzona, a my, ja i moja Iris nie zmieniamy się, wciąż jesteśmy tacy sami, wciąż kochamy się tak samo. I czekamy. A na co czekamy? Za kilka miesięcy nasza rodzina się powiększy, powiększy o nowego członka, chłopca bądź dziewczynkę. I ja czekam niecierpliwie, niecierpliwie myślę o dziecku, jakie ono będzie, jak je nazwiemy. Ale wiem, że wytrzymamy, że damy sobie radę, bo wszystko idzie po naszej myśli.

 

I nadchodzi kolejna noc, kolejny dyżur z Jeffreyem. Jak zawsze zaczynam taki wieczór od filiżanki kawy, zaczynam go od czytania książki siedząc w pokoju przy bloku C. Jeffrey sprawdza, czy pacjenci są w łóżkach, czy cele są domknięte, czy nikomu czegoś nie potrzeba. A potem powraca do mnie i również pogrąża się w lekturze. I minuty mijają, a mój wzrok śledzi linijki tekstu Dostojewskiego, Jeffrey przemierza zaś wraz z Vernem podmorski świat. I czytamy tak, czytamy w spokoju, tej nocy przy świetle żarówek i nagle w okna zaczyna uderzać deszcz. Początkowo to zwykła mżawka, jak krople łez, jednak już kilka minut później wiatr się nasila i zaczyna lać, lać jak z cebra, burza rozpętuje się na dobre. Porzucamy książki i kierujemy się do bloku C, do sali śpiących chorych. I wciąż pogrążeni są we śnie, wciąż przemierzają cudne krainy a my jesteśmy spokojni. I powracamy do swego pokoju i ponownie sięgamy do książek. Lecz w tej samej chwili drzwi od strony korytarza otwierają się i staje w nich okryta płaszczem przeciwdeszczowym Stephanie, pielęgniarka z oddziału głównego, i sapie powoli, i opiera się o framugę drzwi.

 

– Mamy gości – oznajmia i zdejmuje kaptur z głowy. – Przywieziono jakiegoś szaleńca. Do procesu musi pobyć u nas. Przygotujcie mu celę.

 

I znów odkładamy książki. Jeffrey zgłasza się do przygotowania celi, więc pozwalam mu a ja wraz ze Stephanie kieruję się w stronę głównego bloku. I idziemy w milczeniu, grzmoty rozświetlają niebo, deszcz wali zawzięcie a ja nie czuję już uczucia zmęczenia jakie dopada mnie zwykle wieczorem, jestem rozbudzony i rośnie we mnie ciekawość. I w końcu docieramy do wejścia głównego.

 

Pozostaję w progu, lecz deszcz zawzięcie chce wedrzeć się do środka, zawzięcie chce zmoczyć zabytkowy dywan w hallu. Przed budynkiem stoi mała furgonetka, zaparkowana tyłem do wejścia. Dwóch rosłych policjantów, dwóch wielkoludów w płaszczach przeciwdeszczowych otwiera tylne drzwi wozu a z jego wnętrza bije ciemność. Wyłaź, albo wyciągniemy cię siłą, krzyczy jeden z policjantów. W końcu w świetle które bije z wnętrza budynku dostrzegam wyłaniającą się z furgonetki nogę, nogę zakutą w ciężkie kajdany. A potem całe ciało wydostaje się z wozu, cały brodaty mężczyzna, zgarbiony, targany przez wiatr i sponiewierany przez deszcz. Jego ciało, oprócz łachmanów, oprócz strzępów odzienia zdobi licha kurtka, którą z całą pewnością dostał od policjantów.

 

I prowadzą go w kajdanach, prowadzą go do środka, prowadzą go jak psa na smyczy. I ustępuję im, kiedy przechodzą obok, i widzę obłąkanie na twarzy mężczyzny i widzę pośród zlepionych błotem włosów obłąkane oczy, ślepia, wzrok niepodobny ludzkiemu. Tylko brak szaleńcowi uśmiechu, szaleństwa na ustach.

 

Prowadzę policjantów do mego bloku. Prowadzę nieznajomego pod prysznic, bowiem takie są przepisy. Polewam go ciepłą wodą ze szlaucha, a on stoi niewzruszony w kącie, spogląda na mnie uważnie. Jego wzrok przeszywa mnie do tego stopnia, że czuję ciarki na plecach, czuję strach, mimo, że tuż obok mnie stoi dwóch stróżów prawa. Kończę, a policjanci zdejmują mu kajdany. Rzucam nieznajomemu świeże ubranie, biały strój z szarymi paskami na ramionach, charakterystyczny dla moich pacjentów. Mężczyzna rozbiera się, obsypuję go jeszcze proszkiem na pchły, i po chwili nakłada on to co mu dałem, przyodziewa mundur szaleńców. Kajdany ponownie zostają mu założone, prowadzę policjantów do celi, a oni psychopatę. I zamykam go, zamykam na klucz a mężczyzna siada na swym łóżku po turecku i wpatruje się we mnie. Milczenie jego jest czymś oryginalnym, szaleńcy bowiem jęczą, zawodzą, on, on jednak pozostaje w rozmowie ze swymi myślami. A może nawet z nimi nie prowadzi dialogu?

 

Z policjantami opuszczam swój blok. I kiedy odprowadzam ich korytarzem do wyjścia, opowiadają mi jego historię.

 

– Ten szaleniec to niejaki Robertson. Kirk Robertson – mówi jeden z policjantów. – Znaleźliśmy przy nim dokumenty. Pochodzi z Londynu, ale to wszystko, co o nim wiemy. Zamordował z zimna krwią przechodnia, i przez cały czas milczał. Ciężko go wypytywać. Jeśli coś z niego wyciągniecie, dacie nam znać.

 

Zapewniam, że poinformuję ich jeśli Robertson zacznie mówić. I odchodzą, a ja, ja kontynuuję czytanie, a po jakimś czasie dołącza do mnie Johnson. Burza trwa nieprzerwanie, choć nie ma już tak potężnego rozmachu, nie ma tej mocy, tego uderzenia.

 

I następnego dnia odpoczywam z moją Iris w domu. Jest to zwykły dzień, na wpół przespany. Wieczorem znów mam dyżur, tym razem z Cloudem. Powracam do swego drugiego domu, powracam do pacjentów, powracam do lektury książki.

 

I kończąc powoli Dostojewskiego, słyszę stukanie dochodzące z sali z pacjentami. Razem z Cloudem opuszczamy pokój.

 

Zapalamy światło i udajemy się do wydzielonej części z łóżkami. Niemal wszyscy pacjenci są na swoich miejscach. Odchodzę, sprawdzam chorych w celach i widzę przyczynę stukotu.

 

Robertson uderza butem o kraty. Jego wzrok wciąż pozostaje obłąkany, wciąż brak mężczyźnie uśmiechu. Kiedy staję naprzeciwko krat, naprzeciwko szaleńca, but przestaje uderzać o kraty. Robertson odrzuca go.

 

– Czego chcesz? – pytam, patrząc w ślepia.

 

– Chcę ugasić pragnienie – głos mężczyzny jest zachrypnięty.

 

Idę więc po kubek z wodą, wracam, podaję go Robertsonowi, lecz ten wylewa wodę na mą twarz. I teraz zaczyna się śmiać, ale śmiech jego nie jest na tyle głośny, by zbudzić pozostałych.

 

– Wobec tego wracam do siebie, zmarnowałeś szansę – zachowuję powagę.

 

– Chcę ugasić pragnienie – powtarza Robertson. Śmiech znika z jego twarzy, lecz oczy wciąż pozostają obłąkane.

 

– Jakiego rodzaju pragnienie?

 

– Chcę krwi…

 

– Nie wyglądasz mi na wampira.

 

– Chcę śmierci…

 

– Odchodzę, jutro dostaniesz wodę i jedzenie. Jeśli znów będziesz stukał, zamkniemy cię w izolatce.

 

– Ja wciąż żyję. Ja żyję, nie powstrzymasz mnie!

 

Plecie głupstwa, gada od rzeczy, myślę i odchodzę. Robertson odprawia mnie słowami, szmerami, których już nie słyszę. Powracam do swego pokoju i ponownie zanurzam się w lekturze, ponownie pogrążam się w innym świecie. Cloude wciąż jest w sali, i kiedy przez dłuższy czas nie wraca, postanawiam ponownie udać się tam. Kiedy jednak podnoszę się z fotela, drzwi otwierają się i mój współpracownik staje w progu.

 

– Ten Robertson – dwudziestolatek zamyka drzwi. – Mówi dziwne rzeczy.

 

– To psychopata – stwierdzam. Mimo wszystko będę musiał powiadomić policję o tym, co zaszło dzisiejszej nocy. – Jeśli znów będzie uderzał tym cholernym butem, wsadzimy go do izolatki.

 

I stukot powtarza się jakiś czas później. I jest dziwnie znajomy, lecz znajomy nie z tego powodu, że wcześniej wydobywał się dzięki butowi Robertsona. I ja i Cloude znów podnosimy się z miejsc, znów powracamy na salę, znów sprawdzamy czy wszyscy śpią i zmierzamy do celi nowego gościa.

 

Robertson nadal nie uśmiecha się i nadal wpatruje się przeraźliwymi oczyma.

 

– Ja wciąż żyję, ja nie umarłem – powtarza się chory. Zaczyna nas to ciekawić.

 

– Tak, żyjesz, już nam to powiedziałeś. Daj spać innym. To ostatnie ostrzeżenie.

 

– Żyję! – Robertson zaczyna krzyczeć. W końcu znajduję w pliku konkretny klucz i otwieram celę szaleńca. Razem z Cloudem prowadzimy Robertsona w stronę izolatki, a on wymyka się nam, choć jest w kajdanach, próbuje uciec, choć jest spętany grubym metalem. Inni pacjenci budzą się, budzą się i schodzą z łóżek i zaczynają krzyczeć, krzyczą z Robertsonem ile sił w płucach, istna histeria ogarnia salę, i obaj, obaj z Cloudem czujemy, czujemy, że coś jest nie tak, że przecież to już było, że to powtarza się…

 

I kończę szybko, szybko, bo czasu mam mało. Znów słyszę ryk zachodniej bestii, znów słyszę z namiotu krzyki moich towarzyszy. Coś się nie skończyło i nie mam pojęcia kiedy skończy. Ale trzyma mnie przy życiu nadzieja, nadzieja i marzenia. Marzenia o tym, że kiedyś wrócę do domu, do mojej Iris, że zacznę pracować w szpitalu, że będę wiódł normalnie życie, a do wspomnień będę powracał tylko wtedy, kiedy będzie trzeba. I dałbym wiele, by wszystko się odwróciło. Bym pisał o wojnie w czasie przeszłym, będąc w rodzinnym domu.

 

Robertson jednak nadal żyje i wciąż krzyczy, wciąż pragnie naszej krwi.

 

I znów muszę chwycić za broń.

Koniec

Komentarze

Nie doczytałam do końca - przyznaję się bez bicia.

Z początku Twój styl nawet mi się podobał, ale potem stał się męczący. Niby poetycki, ale te ciągłe powtórzenia, wyliczanki, powórzenia, wyliczanki... Ło, rany. W pewnym momencie, w trakcie czytania, z tyłu głowy odezwał mi się głosik:

 

"A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost!
Po torze, po torze, po torze, przez most,
Przez góry, przez tunel, przez pola, przez las
I spieszy się, spieszy, by zdążyć na czas,
Do taktu turkoce i puka, i stuka to:
Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to,
Gładko tak, lekko tak toczy się w dal,
Jak gdyby to była piłeczka, nie stal,
Nie ciężka maszyna zziajana, zdyszana,
Lecz fraszka, igraszka, zabawka blaszana."

 

No, nie podobne do Twojego tekstu? Przez akapit, dwa - to fajne urozmaicenie, ale potem straszliwie człowieka to męczy.

 

Aha, i kiedy wymieniasz po raz drugi wstawiasz w zdaniu "i" - gdy coś wyliczasz, to trzeba przed tym "i" dać przecinek, o tak:

"Nie pytałem dlaczego, darłem, ciąłem bagnetem i strzelałem, i gardła podrzynałem, i biegłem, biegłem przed siebie." ---  Brakowało Ci tych przecinków w każdym takim przypadku. Reszta, ten fragment, który przeczytałam - ok.

>Aha, i kiedy wymieniasz po raz drugi wstawiasz w zdaniu "i"< --- miało być: Aha, i kiedy wymieniasz, i po raz drugi wstawiasz w zdaniu "i" --- jeny, edycję komentarzy poproszę...

Pierwszy raz w zasadzie odważyłem się napisać coś takim stylem, ale może to dlatego, że chciałem jak najlepiej oddać nieco schizowy klimat.

Innnymi słowy, przed spójnikiem powtórzonym (dowolną ilość razy) stawiamy przecinek.  

Bardzo męczący styl. Do tego stopnia, że ograniczyłem się do "przeskanowania" reszty tekstu, po doczytaniu około jednej czwartej. Schizowy styl? Co kto lubi, jak kto lubi... W moje gusta nie trafia. Co nie znaczy, że nie znajdzie się nikt, przypadkiem zachwycony...

Bardzo męczący styl. "Schizowości" nie odczułem, za to miałem wrażenie, jakby narrator był jąkałą. Pomysł też do mnie nie trafił. Lubię eksperymentowanie, ale powyższą próbę uważam za nieudaną.

 

Pozdrawiam.

Podpisuję sie pod powyższymi komentarzami. Niemniej z chęcią zajrzę do bardziej przejrzyście napisanego przez ciebie opowiadania.

pozdrawiam

I po co to było?

Zgadzam się z kolegami. Bez rewelacji.

Nowa Fantastyka