
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Jak u Lema, myslę ostatkiem sił, unosząc się w ciemności. Jak u Lema…
Ale kto go jeszcze pamięta, po stu latach. Myślę ostatkiem sił.
Ktoś… Odpuszczam sobie, w końcu sam o to prosiłem. Ktoś mnie cały czas obserwuje…
Ktoś na mnie patrzy. To młoda dziewczyna, nie wygląda na więcej niż 25 lat. Sekunda konfuzji. Czemu ja jej nie poznałem? Przecież to moja ukochana, znam jej twarz lepiej niż jakąkolwiek inną. Setki razy ogłaszałem jej i całemu światu jak ją bardzo kocham. Coś do mnie mówi. Dziwne, ale rozumiem co chce powiedzieć, mimo że nie potrafię wyodrębnić ani jednego rozpoznawalnego słowa. Pyta, czy moze się dziś urwać do kawiarni. Nie mamy nic ciekawego do obejrzenia, a ja i tak muszę popracować… To co, mogę? Jasne, kochana. A to będzie, że tak tylko spytam, znowu niedaleko mieszkania tamtego pisarza? To fajnie, jak tylko wyjdziesz, spojrzę w lustro i wyrzygam samego siebie do umywalki. Widzisz? Ja też potrafię wymyślać poetyckie pierdy.
Hmm… skończyło się na "Jasne, kochana". Ktoś mnie obserwuje, ktoś notuje.
Większość pasażerów patrzy właśnie na mnie. Większość z większości ma w oczach obrzydzenie. No co?! Aha, właśnie zwymiotowałem na jakiegoś ucznia. Błe, ohyda. Rany, to jeszcze smarkacz, mam go przepraszać? O, szczylu, niedoczekanie twoje. Przystanek, otwarte zapraszająco drzwi. Jeśli teraz nie ucieknę, będą kłopoty. Moment. Myśl! Zostaję. Załagodzę sytuację, może zapłacę gnojkowi jakieś grosze na nową kurtkę. Co za niemodna szmata; z moim pawiem czy bez niego – niewielka różnica w wyglądzie. Ze wstrętem podchodzę o krok do chłopaka i próbuję załagodzić sytuację. Puściły mu hamulce. Wrzeszczy coś na mnie, dorosłego, jakby był moim ojcem. Chcę go odepchnąć, ale opanowuję się. Oni notują.
Kolejna scena, w którą mnie wrzucają. Jakbym oglądał film z sobą samym w roli głównej. Ślęczę nad stosem pudełek zapałek. Zapałek??! Dziwne. Co to ja miałem… Aha, kontrola jakości. To są próbki z różnych partii towaru, trzeba je przejrzeć. Tylko czemu mam to robić ja, a nie jakiś stażysta? Pochorowali się wszyscy, czy co, psiakrew. Wyjmuję drewienka z pudełka i mierzę ich długość i grubość. Uśredniam co dziesięć, zapisuję. Ważę. Uśredniam. Zapisuję. Po połowie drugiego pudełka muszę mocno zaciskać zęby żeby nie bluzgać najgorszymi przekleństwami. Czuję, że dostanę udaru jeśli natychmiast nie wstanę i nie rozdeptam tego całego badziewia. Rozdeptam i spalę, i spalę cały budynek, i wybiegnę, wyjąc, na ulicę. Czwarte pudełko. Piąte. Siódme. Jedenaste. Dwudzieste trzecie. Serce mi galopuje i dłonie się trzęsą, kiedy odkładam długopis i zeszyt zapisany kolumnami i rzędami, równiutko. Wstaję z podłogi i opuszczam biuro, bardzo z siebie zadowolony.
Stoję na moście. Po obu stronach nieprzyjazny krajobraz, pode mną przerażająca pustka. Barierka jest tak zimna, że parzy mnie w dłonie. Wystarczy zrobić trzy kroki w tył, potem trzy szybkie w przód, poczuć uderzenie bariery w brzuch, nie bronić się przed bezwładnym przechyleniem w pustkę. To wszystko takie łatwe. Jak ja często o tym myślałem… Bez rodziny, bez przyjaciół – co za różnica dla świata. Mnóstwo ludzi idzie codziennie tą drogą. Wymyślam kolejne argumenty, ale już wiem, ze właściwy moment minął. Cholera, muszę się wziąć w garść, bo nie dostanę tej pracy. Zdecydowanym ruchem odwracam się tyłem do ziejącej przepaści i idę w kierunku schodów prowadzących na skały pod mostem. Niech zobaczą, że nie jestem typem samobójcy.
x x x
Otwieram oczy i jest jasno. Trudno mi skupić wzrok. Tym razem znacznie więcej niż sekunda konfuzji. Sufit? Mokro? Jestem nagi? Po chwili pamięć wraca. Wychodzę ze zbiornika deprywacji sensorycznej, odłączam się od aparatury, wycieram. Wyniki testu kwalifikacyjnego zostaną mi przekazane w ciągu kilku dni, po analizie zapisu. Swoją drogą, nie rozumiem po co musiałem przechodzić taką procedurę, przecież już miałem rozmowę z dwójką psychologów. Wiem też, że firma interesowała się, do którego psychoterapeuty chodzę. Widocznie to standardowa procedura rekrutacyjna w tym koncernie. W końcu – to nie pierwsza lepsza firma, tylko kolos droższy od niejednego państwa. Nic tu po mnie, idę do domu.
Wynik testów czytam kilka razy. Nie żeby był tam jakaś długa analiza mojego przypadku – nie mogę uwierzyć, że nie zdałem. Przecież i wcześniej i w symulacji odpowiadałem i robiłem wszystko tak, jak mogłaby oczekiwać od swojego przyszłego pracownika duża firma! Wykazałem się wyrozumiałością, zaufaniem, odwagą cywilną, pracowitością, cierpliwością, optymizmem… Czego oni jeszcze chcą, do cholery? Kwalifikacji? Mam najwyższe. Ambicji? Chyba każdy widzi. Czytam jeszcze raz: "Szanowny Panie! Na podstawie analizy zgromadzonych danych stwierdzamy, że nie odpowiada Pan naszej wizji nowego pracownika." Wściekły, zaczynam dyktować odpowiedź. Kończę, potwierdzam, że to ostateczna wersja i czuję, że upuściłem sobie trochę pary.
Prawie całą noc spędzam na rozmyślaniu, co i kiedy zrobiłem źle. Czy dałem ciała podczas rozmowy z kadrowcem, czy z psychologiem, czy na tej pieprzonej symulacji. Według papierów, które musiałem podpisać przed wejściem do zbiornika, monitorowali aktywność mózgu i reszty organizmu jako reakcje na podsuwane mi sugestie, i zapisywali moje wybory. Jeśli nie czytali moich myśli, to nie rozumiem jak mogłem oblać. Przecież nie chodziło o moje oczekiwania płacowe ani o opinię poprzedniego pracodawcy. Od wczesnego rana czekam na odpowiedź firmy. Czekam od wczesnego ranka przez kilka kolejnych dni. Mało śpię i ogólnie robię się trochę zaniedbany. W końcu wysyłam jedną, drugą, wiadomość, a z braku odpowiedzi – całą serię.
Ostatnie z nich są już naprawdę nieuprzejme. Ha, ha, "nieuprzejme"! Tak jakby pierwsza pokazywała mnie jako wzór opanowania… Nie liczę już na odzew, chcę sobie tylko ulżyć. A jednak odpowiedź przychodzi: "Proces rekrutacyjny na interesujące Pana stanowisko został zakończony. Nie przewidujemy żadnych więcej kontaktów z naszej strony w tej sprawie." Szlag mnie trafia, ale przynajmniej widzę, że ktoś moje listy czytał. Zdwajam wysiłki; próbuję wszelkich sposobów by skontaktować się z firmą. Nie wpuszczają mnie do siedziby, nie odpowiadają na wiadomości. Po tylu dniach jestem już znacznie spokojniejszy lecz się nie poddaję, dla zasady. W końcu dopinam swego: ochrona mnie przepuściła, mogłem chwilę porozmawiać z recepcjonistą. Musiałem zrobić na nim dobre wrażenie, bo obiecał, że przekaże wyżej moją prośbę o spotkanie z kimś decyzyjnym.
Znowu czekam, czekam, czekam. Znowu cisnę, cisnę, cisnę. Na próby zorientowania się w przyczynach odrzucenia mnie poświęcam ponad miesiąc. Sam już widzę, że przekroczyłem granicę śmieszności, ale nie odpuszczam. Zawsze byłem zadziorny i uparty, a już szczególnie kiedy czułem się lekceważony. Pamiętam, jak kiedyś ojcu… a, nieważne. Wreszcie, ponownie dopisuje mi szczęście. Jestem umówiony na chwilę rozmowy z managerem średniego szczebla. Jezu, "średniego szczebla" brzmi mało imponująco, ale ja wiem ile mniej więcej ten człowiek może zarabiać. Przygotowuję się starannie. Wyruszam z domu tak, by zdążyć z dużym zapasem. Tym razem ochrona wpuszcza mnie bez problemu. Nie wiem, albo mnie już poznają, albo dostali moje zdjęcie. Poczekalnia właściwie nie istnieje, to tylko parę krzeseł niedaleko recepcji, w szerokim korytarzu. W zasięgu wzroku żadnych drzwi poza wejściowymi do budynku. Czy tu w ogóle nie ma biur? Bo jeśli zaczynają się na pierwszym piętrze, jesli firmę stać na takie marnotrawstwo przestrzeni w centrum stolicy, to na co ich nie stać? Dygresja. Czekam, czekam, czekam.
Nikt do mnie nie przyszedł. Recepcjonista nic nie wie. Upokorzony, wracam do domu. Kolejne tygodnie spędzam na próbach zmuszenia korporacji by potraktowała mnie poważnie. Wreszcie nawiązuję z nimi kontakt po raz trzeci – i ostatni, jak sobie solennie obiecuję. Jestem u kresu sił fizycznych i psychicznych. Już nie mam pewności, czy warto było przechodzić przez to wszystko. Podobno piekło to nieobecność Boga. A może niepotrzebnie te biedne duszyczki tak się spinają? Może mogłyby sobie odpuścić rozpacz i zwyczajnie cieszyć się nirwaną? Po ostatnich doświadczeniach mam mocne przeświadczenie, że jeśli to chrześcijanie mają rację, ja będę jednym z najbardziej wyluzowanych potępieńców. W każdym razie, na spotkanie idę pozbawiony jakichkolwiek oczekiwań.
Co dziwne, na parterze ktoś na mnie tym razem czeka, mimo że przyszedłem grubo przed czasem. Trochę wyższa ode mnie kobieta, i prawdopodobnie odrobinę młodsza. Atrakcyjna. Każdy jej gest świadczy o całkowitym panowaniu nad ciałem. Wita się ze mną oficjalnie, ale uprzejmie i prowadzi na schody. Na parterze wchodzimy do jej biura. Dostaję kawę, ale fotel jest tylko jeden. Nie siada na nim, więc i ja stoję. Zastanawiające, że po wymianie ze mną kilku zdań kobieta, wcale się z tym nie kryjąc, podchodzi do biurka i naciska bez słowa jakiś przycisk. Odwraca się do mnie i mówi: "Panie Krzysztofie, nie powinien był pan tu przychodzić. Spodziewaliśmy się tego jednak, bo jedyną nierepresjonowaną przez pana cechą charakteru, która by nas interesowała jest pański niezwykły upór. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że nie da pan za wygraną, bo zawsze nas ciekawi obserwowanie silnych emocji. Konsekwencja, z jaką dążył pan do spotkania mnie jest imponująca. Widać ją też było we wszystkich naszych testach. Niestety, antycypując nasze oczekiwania, próbował pan zafałszować ich wyniki. Widzi pan, nasz firma stawia na uczciwość. Mamy ją nawet w naszym motto, choć niewielu zdaje sobie sprawę, co to tak naprawdę oznacza. Szukamy ludzi nie bojących się przyznać do tchórzostwa, małostkowości czy myśli samobójczych. Szukamy ludzi silnych i świadomych swojej siły. I mamy środki by odsiać wszystkich pozostałych."
"Pan się nie zakwalifikował" mówi zbliżając się do mnie z ustami ułożonymi w niedobry uśmiech, a za tuż drzwiami nagle rozlegają się głośne kroki co najmniej kilku osób.
To młoda dziewczyna, nie wygląda na więcej niż 25 lat. - słownie
Czemu ja jej nie poznałem? - zupełnie zbędne słowo
Czemu ja jej nie poznałem? Przecież to moja ukochana, znam jej twarz lepiej niż jakąkolwiek inną. Setki razy ogłaszałem jej i całemu światu jak ją bardzo kocham. - nadzaimkoza totalna
Nie mamy nic ciekawego do obejrzenia, a ja i tak muszę popracować...
Ja też potrafię wymyślać poetyckie pierdy.
Wrzeszczy coś na mnie, dorosłego, jakby był moim ojcem.
Nie podobało mi się. W zasadzie niemal przy każdym czasowniku zapisujesz słowa: ja, jej, mnie, moje itd. czyli, jak napisałem wcześniej, nadzaimkoza totalna. Przestałem wypisywać niezręczności w opowiadaniu, bo jest ich bardzo dużo.
Pozdrawiam
Mastiff
Sporo błędów.
Nie podobało mi się.
Dzięki:) Według mnie, tak powinna brzmieć mowa potoczna, a już szczególnie w ustach (głowie) prymitywa, narcyza i ogólnie rzecz biorąc zacietrzewionego dupka. Który mysli właśnie z tym nieszczęsnym JA w każdym zdaniu:) Szkoda, że nie udało mi się przekazać tego w opowiadaniu zamiast w komentzrzach...
A mi się podobało. Fajnie poprowadziłeś to opowiadanie. Niby mało dynamiczna historia, a potrafi wciągnąć.
A propo Twojego powyższego komentarza, Tintinie, gdy czytam tekst prowadzony w narracji pierwszoosobowej to automatycznie wcielam się w postać. I nijak nigdy nie mogę ujrzeć jej w krytycznym świetle. Dlatego nawet jeśli jest dupkiem i to widać, to i tak kupuję wszelkie usprawiedliwienia bohatera ;)