- Opowiadanie: stalowoszary - Niebo zasrańców

Niebo zasrańców

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Niebo zasrańców

Otwo­rzył oczy i zdu­mio­nym spoj­rze­niem ogar­nął pokój. Ele­ganc­ki, klu­bo­wy wy­strój, sto­no­wa­ne ko­lo­ry oraz meble z li­te­go, ma­syw­ne­go drew­na su­ge­ro­wa­ły, że znaj­du­je się w jed­nym z eks­klu­zyw­nych ośrod­ków rzą­do­wych. Tylko nie bar­dzo mógł po­znać, w któ­rym. Nie wie­dział też, ani skąd się tu wziął, ani nawet która może być go­dzi­na. Co gor­sza ni cho­le­ry nie mógł też sobie przy­po­mnieć, jak i dla­cze­go się tu zna­lazł.

Przez dłuż­szą chwi­lę bił się bez­owoc­nie z wła­sny­mi my­śla­mi, po czym pierd­nął i aż za­dzi­wił sam sie­bie czu­jąc odór, który roz­szedł się po po­miesz­cze­niu.

„Matko, co ja żar­łem” – po­my­ślał tro­chę po­iry­to­wa­ny, tro­chę roz­ba­wio­ny. Wy­cią­gnął ręce w górę, żeby się prze­cią­gnąć i z prze­ra­że­niem za­uwa­żył, że… nie wy­ko­nał żad­ne­go ruchu!

„Ha, wie­dzia­łem, ze je­stem prze­mę­czo­ny, ale nie my­śla­łem, że aż tak” – uśmiech­nął się sam do sie­bie. Czę­sto uśmie­chał się sam do sie­bie, bo były to je­dy­ne szcze­re uśmie­chy, które wi­dział od cza­sów dzie­ciń­stwa. Kątem oka do­strzegł z lewej stro­ny lu­stro, po­sta­no­wił więc ob­ró­cić się w jego kie­run­ku i w peł­nej kra­sie zo­ba­czyć ten swój gry­mas wy­ra­ża­ją­cy sa­mo­za­do­wo­le­nie, któ­re­go tak nie­na­wi­dzi­li jego prze­ciw­ni­cy. Za­rów­no ci z opo­zy­cji, jak i z klubu.

– Co do cięż­kiej cho­le­ry?! – wark­nął gdy oka­za­ło się, że z ob­ró­ce­nia się na bok rów­nież nic nie wy­szło. Spró­bo­wał jesz­cze raz. I znowu. Za każ­dym razem rów­nie bez­sku­tecz­nie. Po­wo­li za­czy­na­ło go ogar­niać uczu­cie dotąd mu nie­zna­ne: prze­ra­że­nie. Uświa­do­mił sobie bo­wiem, że nie tylko nie może się po­ru­szyć, ale nie usły­szał nawet wła­snych słów, które, jak mu się zda­wa­ło, wła­śnie przed chwi­lą wy­po­wie­dział.

Mi­nu­ta mi­ja­ła za mi­nu­tą opie­sza­le jak nigdy dotąd. Leżał bez ruchu, z wy­trzesz­czo­ny­mi ze zdu­mie­nia i stra­chu ocza­mi. I z nie­sa­mo­wi­tą dla sie­bie pust­ką w gło­wie. Usi­ło­wał bez­sku­tecz­nie przy­po­mnieć sobie, gdzie jest, jak się tu zna­lazł i co dzia­ło się wcze­śniej. Nie przy­po­mniał sobie nic. Kom­plet­nie nic.

To, co wie­dział na pewno, to kim jest. Pia­stu­je wy­so­kie sta­no­wi­sko w rzą­dzie. Ma ogrom­ną wła­dzę, ogra­ni­czo­ną tylko przez tego bu­ra­ka, pre­mie­ra Czwar­te­go i jego żonę. Ma sztab pie­sków go­to­wych do naj­gor­szych świństw na jedno jego ski­nie­nie. Ma świet­ne domy, luk­su­so­we li­mu­zy­ny i wszyst­ko to, co czło­wiek o jego po­zy­cji mieć po­wi­nien. „Tylko nie mam po­ję­cia, gdzie je­stem i co się dzie­je” – po­my­ślał z roz­pa­czą.

Jesz­cze kilka razy pró­bo­wał wy­ko­nać różne ruchy. Bez­sku­tecz­nie. Jesz­cze kilka razy pró­bo­wał krzy­czeć z wście­kło­ści. Nie miał jed­nak nawet pew­no­ści, czy w ogóle po­ru­sza usta­mi. Fale agre­sji i bez­sil­no­ści wstrzą­sa­ły nim na prze­mian. Przy­naj­mniej tak mu się zda­wa­ło, bo ciało nie wy­ka­zy­wa­ło nawet tak drob­nych oznak życia.

„A może ja nie żyję?” – za­śmiał się w duchu. I na­tych­miast śmier­tel­nie spo­waż­niał. Pa­ni­ka jak kotek wsko­czy­ła ma na klat­kę i zwi­nę­ła się de­li­kat­nie w kłę­bek, żeby po chwi­li zmie­nić się w stu­ki­lo­wy cię­żar miaż­dżą­cy żebra i kry­ją­ce się pod nimi or­ga­ny.

„Nie żyję? Nie, to nie­moż­li­we. Mogę prze­cież… Nie, nie mogę. Myślę tylko, i nic wię­cej się nie dzie­je… Więc zo­sta­ła mi tylko dusza? Już po wszyst­kim?” – Gdyby mógł sku­lił­by się teraz jak dziec­ko w ciem­nym po­ko­ju i ci­chut­ko po­chli­pał. Gdyby mógł wy­biegł­by z tego okrop­ne­go po­miesz­cze­nia i po­gnał przed sie­bie, do ludzi. Byłby gotów przy­tu­lić się do naj­gor­sze­go wroga, byle tylko oka­za­ło się, że śni okrop­ny sen i zaraz się z niego wy­bu­dzi. Ale nie mógł. Nie mógł zro­bić nic oprócz oglą­da­nia su­fi­tu i kilku rze­czy znaj­du­ją­cych się w za­się­gu wzro­ku. No i roz­my­śla­nia na temat tego, gdzie jest i co się stało.

„Wła­śnie” – iskra na­dziei mi­gnę­ła mu przy­jaź­nie – „Wiem, kim je­stem, ale nie wiem, co się ze mną stało i gdzie je­stem. A zda­rza­ły mi się już ma­ka­brycz­ne sny, tak zimne i bez­sen­sow­ne jak ten. Zda­rza­ło mi już śnić tak re­al­nie, że nie­raz gotów byłem uwie­rzyć, że wszyst­ko dzie­je się na­praw­dę. I co? Bu­dzi­łem się wtedy zmę­czo­ny, bzy­ka­łem jakąś pa­nien­kę i o wszyst­kim za­po­mi­na­łem.” – znów uśmiech­nął się w duszy sam do sie­bie – „Więc tym razem też na pewno jest to sen. Strasz­ny i okrut­ny, ale jed­nak sen. Muszę się tylko obu­dzić. Po pro­stu muszę się obu­dzić!”

Jeśli to wszyst­ko, co dzia­ło się od chwi­li prze­bu­dze­nia było fak­tycz­nie snem, to bar­dzo dziw­nym, bo Mesiu po chwi­li… usnął. Aha, czemu Mesiu? Tak na­zy­wa­li go ko­le­sie. Od ulu­bio­nej marki sa­mo­cho­du – odkąd się­gał pa­mię­cią, jako chło­pak z bied­ne­go domu za­wsze ma­rzył o mer­ce­de­sach. Teraz mógł prze­bie­rać w mar­kach i mo­de­lach, ale po­zo­stał wier­ny dzie­cię­cym ma­rze­niom i wła­ści­wie nie uzna­wał in­nych aut. Kie­dyś, na jed­nym z wy­staw­nych przy­jęć, gdy wszy­scy mieli już ostro w czu­bie a on żar­li­wie roz­wo­dził się nad za­le­ta­mi swo­ich pierw­szych czte­rech kółek, ktoś żar­to­bli­wie rzu­cił do niego: „Pij, Mesiu, okta­ny, bo nie do­je­dziesz do rana”. Wła­ści­wie w pierw­szej chwi­li chciał zgno­ić ostro żar­tow­ni­sia (a w tym mało kto był w sta­nie do­rów­nać), ale ksyw­ka spodo­ba­ła mu się ma­sa­krycz­nie. Na tyle, że po­prze­stał na paru nie­wy­bred­nych żar­tach pod ad­re­sem po­my­sło­we­go ko­le­sia.

A potem Mesiu do­pil­no­wał, żeby na­zy­wa­no go w ten spo­sób. Oczy­wi­ście bez­po­śred­nio mogli się tak do niego zwra­cać tylko człon­ko­wie kręgu za­ufa­nia. Cie­szył się też jed­nak wie­dząc, że ksyw­ka się przy­ję­ła i cała resz­ta ekipy i pra­cow­ni­ków mówi o nim tak za ple­ca­mi, czy to w sej­mo­wych ku­lu­arach, czy też sie­dząc przy biur­kach i spo­ty­ka­jąc się nie­ofi­cjal­nie poza pracą.

***

Otwo­rzył oczy i zdu­mio­nym spoj­rze­niem ogar­nął pokój. Ele­ganc­ki, klu­bo­wy wy­strój, sto­no­wa­ne ko­lo­ry oraz meble z li­te­go, ma­syw­ne­go drew­na su­ge­ro­wa­ły, że znaj­du­je się w jed­nym z eks­klu­zyw­nych ośrod­ków rzą­do­wych. Tylko nie bar­dzo mógł po­znać, w któ­rym.Nie wie­dział też, ani skąd się tu wziął, ani nawet która może być go­dzi­na. Co gor­sza ni cho­le­ry nie mógł też sobie przy­po­mnieć, jak i dla­cze­go się tu zna­lazł.

Przez dłuż­szą chwi­lę bił się bez­owoc­nie z wła­sny­mi my­śla­mi, po czym pierd­nął i aż za­dzi­wił sam sie­bie czu­jąc odór, który roz­szedł się po po­miesz­cze­niu.

„Matko, co ja żar­łem” – po­my­ślał… – „Zaraz, w mordę, zaraz! Prze­cież to już było…” – tknię­ty tą nagłą myślą od­wró­cił głowę w kie­run­ku lu­stra, które jak pa­mię­tał stało gdzieś po lewej stro­nie po­ko­ju. A wła­ści­wie to… chciał od­wró­cić, bo jak po­przed­nio ciało od­mó­wi­ło mu po­słu­szeń­stwa. Pró­bo­wał ru­szyć ręką, nogą, pró­bo­wał krzyk­nąć…

„Prze­cież to był tylko sen!” – po­wta­rzał sobie nie­mal ze łzami w oczach – „Tylko sen… Gdzie ja je­stem?! Co się tu do cho­le­ry dzie­je?!” – znów na­tłok myśli zro­bił mu praw­dzi­wy wi­cher mię­dzy usza­mi. „Prze­cież nie­moż­li­we, żebym po tym wy­pad­ku… Wy­pad­ku?! Tak! Tak! Taaak!!! Teraz już wiem!” – wrza­snął by trium­fal­nie, gdyby mógł. Bo wpraw­dzie dalej nie wie­dział, gdzie jest, ale do­my­ślał się już, dla­cze­go. Wra­cał od Czwar­te­go. Na pewno było ostro, bo cha­pa­li się o kasę. Nie ja­kieś tam drob­ne kil­ka­set ty­się­cy, ale o kon­kret­ne pie­nią­dze w obcej wa­lu­cie. Ten cwa­nia­czek Pry­mus (tak go na­zy­wa­li kum­ple odkąd za­czął pia­sto­wać swój nie­zwy­kle ważny urząd) obie­cał wy­prać go­tów­kę, ale się, dziad, zro­bił strasz­nie pa­zer­ny. Że koń­czy mu się ka­den­cja, ze ta jego la­fi­ryn­da nie­po­trzeb­nie ry­zy­ku­je… Mesiu się nie zgo­dził na zmia­nę wa­run­ków w trak­cie gry. Nikt mądry by się nie zgo­dził. Po­żar­li się jak dwa wście­kłe lwy. Prze­kleń­stwa w trak­cie kłót­ni la­ta­ły jak alianc­kie bom­bow­ce nad Ber­li­nem w cza­sie na­lo­tów dy­wa­no­wych. Zro­bi­ło się gęsto i całe szczę­ście, ze staff był do­brze wy­tre­so­wa­ny, bo gdyby do opi­nii pu­blicz­nej do­tar­ło jak się za­cho­wy­wa­li, opo­zy­cja uto­pi­ła­by ich w łyżce wody. Mesiu pa­mię­tał tylko, że po­wie­dział Czwar­te­mu, że jak ma ocho­tę kogoś wy­dy­mać to niech sobie wy­ko­pie na cmen­ta­rzu i wy­szedł, trza­ska­jąc drzwia­mi. A potem wsko­czył do swo­je­go, a jakże, wy­pa­sio­ne­go Mer­ce­de­sa, i kazał się wieźć do domu. Pa­mię­ta też, że nagle roz­legł się huk i wszyst­ko za­czę­ło wi­ro­wać jak w ka­lej­do­sko­pie. A potem… potem było już tylko nie­przy­jem­ne prze­bu­dze­nie, a wła­ści­wie ten dziw­ny sen o prze­bu­dze­niu, po któ­rym nie mógł się ru­szyć. No i teraz…

„Śnię dalej” – po­my­ślał przy­my­ka­jąc oczy – „Na pewno śnię dalej. Tylko czemu prze­bu­dzi­łem się już drugi raz i nadal udaję kloca po­sta­wio­ne­go w po­ście­li? Czyż­by… czyż­by to nie był sen?” – uczu­cie prze­ra­że­nia wró­ci­ło ze zdwo­jo­ną mocą.

Puste jak bu­tel­ki po piwie oczy nie­ru­cho­mo wpa­try­wa­ły się w sufit. Gdyby można było zo­ba­czyć jego myśli – oka­za­ły­by się jesz­cze bar­dziej puste od źre­nic. Pust­ka prze­raź­li­wie wy­peł­nia­ła jego sa­me­go i wszyst­ko wokół. No może za wy­jąt­kiem gaci, bo te oka­za­ły się wy­jąt­ko­wo pełne.

Skąd się o tym do­wie­dział? A zo­ba­czył sobie… Gdy tak zgod­nie le­że­li we dwoje – Mesiu i wto­pio­na w niego Wszech­obec­na Ni­cość – jego oczy za­re­je­stro­wa­ły jakiś ruch. Dobrą chwi­lę za­ję­ło mu usta­wie­nie ostro­ści. Na­stęp­ną zro­zu­mie­nie tego, co wi­dział.

„Ale sucz!” – je­dy­na od dłuż­sze­go czasu myśl aż mu za­dud­ni­ła we łbie. Tro­chę bo­la­ło, ale gdyby mógł uśmiech­nął­by się błogo czu­jąc, jak sy­nap­sy za­czy­na­ją znów prze­pusz­czać sy­gna­ły.

W polu wi­dze­nia naj­pierw po­ja­wi­ły się cycki. Duże, ale nie za duże, jędr­ne i kształt­ne. Tak wy­traw­ny jak on ko­ne­ser cyc­ków po­tra­fił to oce­nić po opi­na­ją­cym je pie­lę­gniar­skim far­tusz­ku, de­li­kat­nie od­ci­ska­ją­cych się w mięk­kim ma­te­ria­le za­ry­sach sut­ków i zgrab­nej linii de­kol­tu, ob­ra­mo­wa­nej za­ry­sa­mi lekko roz­su­nię­te­go su­wa­ka.

Na­stęp­nie zza cud­nych pier­si wy­ło­ni­ła się prze­ślicz­na twarz. De­li­kat­ne i zmy­sło­we usta, kształt­ny nosek i pięk­ne, czar­ne oczy, któ­rych spoj­rze­nie na­tych­miast wy­wo­ła­ło u Mesia drże­nie lę­dź­wi. No dobra, wy­wo­ła­ło­by, gdyby nie był spa­ra­li­żo­wa­ny od po­wiek w dół.

Cięż­ko po­wie­dzieć czy to, co wy­da­rzy­ło się chwi­lę potem bar­dziej można po­rów­nać do trzę­sie­nia ziemi, czy do zwy­kłe­go wal­nię­cia pa­tel­nią w głowę. Ta­kie­go z do­brym za­ma­chem.

De­li­kat­ne, zmy­sło­we usta i całą resz­tę jej twa­rzy wy­krzy­wił gry­mas wście­kło­ści. Pięk­ne, czar­ne oczy ziały nie­na­wi­ścią. A mię­dzy le­żą­cym na łóżku jak kłoda męż­czy­zną i nie­sa­mo­wi­tym zja­wi­skiem, które bły­ska­wicz­nie zmie­ni­ło się w de­mo­na po­ja­wi­ły się… ob­sra­ne gacie.

„Ale kloc!” – po wcze­śniej­szym nie­by­cie myśli Mesia zbie­ra­ły się w wy­jąt­ko­wo pre­cy­zyj­ne sfor­mu­ło­wa­nia. Za­sra­ne re­for­my la­ta­ły mu tuż przed twa­rzą, roz­chla­pu­jąc po­tęż­ną kupę na wszyst­ko wokół – po­ściel, ścia­nę i na niego sa­me­go. Pa­trzył na to osłu­pia­ły do mo­men­tu, gdy dro­bi­ny kału wpa­dły mu do oka.

„Ona krzy­czy” – prze­mknę­ło przez coraz spraw­niej funk­cjo­nu­ją­cy umysł, zanim górne rzęsy scze­pi­ły się z dol­ny­mi.

„Nie sły­szę” – ten wnio­sek na­su­nął się po krót­kiej ana­li­zie pierw­sze­go stwier­dze­nia w po­łą­cze­niu z bra­kiem ja­kich­kol­wiek sy­gna­łów dźwię­ko­wych.

„Ale kształt­ny nosek w ogóle się na mnie nie wście­ka” – na to spo­strze­że­nie Mesiu ucie­szył się w duszy jak dziec­ko. Nigdy wcze­śniej nawet by nie po­my­ślał, że taka drob­nost­ka może czło­wie­ka ucie­szyć.

A gdy otwo­rzył z po­wro­tem oczy, z prze­ra­że­nia ze­srał się jesz­cze raz, choć wcale nie zda­wał sobie już z tego spra­wy. Bo wła­śnie w tej chwi­li fru­wa­ją­ca nad nim dotąd brud­na bie­li­zna ze świ­stem wy­lą­do­wa­ła mu na twa­rzy. Fe­ka­lia od­cię­ły mu do­pływ po­wie­trza, za­sła­nia­jąc noz­drza i usta. Za­czął się dusić. Od­pły­nął.

***

Sen był wy­jąt­ko­wo pięk­ny:

Obu­dził się w luk­su­so­wym po­ko­ju. Prze­cią­gnął się i ro­zej­rzał. Przez ma­syw­ne drzwi wła­śnie we­szła zja­wi­sko­wa pie­lę­gniar­ka. Wi­dział ją tylko od pasa w górę, bo rant łóżka za­sła­niał mu resz­tę wi­do­ku, a nie miał ocho­ty się pod­no­sić. Tak było mu wy­god­nie. Uśmiech­nę­ła się do niego pro­mien­nie… Po­chy­li­ła się tuż przy jego gło­wie, eks­po­nu­jąc nie­zwy­kle kształt­ne pier­si.

– I jak się dziś czuje mój je­dy­ny pa­cjent? – fi­glar­nie prze­je­cha­ła de­li­kat­ny­mi pal­ca­mi po jego gę­stej czu­pry­nie.

– Pa­cjent czuje się świet­nie – od­po­wie­dział, ła­piąc ją lekko za nad­gar­stek i przy­cią­ga­jąc bli­żej – To je­steś moją oso­bi­stą pie­lę­gniar­ką?

– Tak, wy­łącz­nie do pań­skiej dys­po­zy­cji – przy­sia­dła na brze­gu łóżka, jędr­nym po­ślad­kiem ocie­ra­jąc się niby nie­chcą­cy o jego ramię – Ma Pan dla mnie ja­kieś szcze­gól­ne dys­po­zy­cje?

– Taaak… – ta roz­mo­wa po­do­ba­ła mu się coraz bar­dziej – ale po­wiem ci tylko na uszko…

Za­chi­cho­ta­ła, a on przy­cią­gnął ją zde­cy­do­wa­nym, mę­skim ge­stem. Drugą ręką w tym cza­sie roz­su­nął suwak far­tu­cha i za­czął ob­ma­cy­wać jej pier­si, usta­mi zaś nie­cier­pli­wie wpił się w jej wargi.

Pu­ścił nad­gar­stek i już miał zła­pać kształt­ną pupę, gdy nagle…

– Nie­eeeee!!! – wy­rwa­ło mu się z prze­ra­że­niem, gdy po sali ro­ze­szła się fala smro­du.

Pie­lę­gniar­ka od­sko­czy­ła od niego z nie­sły­cha­ną od­ra­zą wy­ma­lo­wa­ną na twa­rzy.

– Ty za­srań­cu! – wrza­snę­ła wście­kle. I nagle jej drob­na, za­ci­śnię­ta pięść z nie­sa­mo­wi­tym im­pe­tem ude­rzy­ła go w twarz. Sen prze­stał być wy­jąt­ko­wo pięk­ny. Przez chwi­lę miał też wra­że­nie, że znowu się dusi. A potem nie śniło mu się już nic.

***

Tym razem obu­dził się w pełni świa­dom nie tylko tego, kim jest, ale też ostat­nich wy­da­rzeń. Nie wie­dział sam, czy się wście­kać, pła­kać czy spró­bo­wać po pro­stu nie my­śleć. Leżał tak sobie i cze­kał nie wia­do­mo na co.

Za­mknął oczy. Otwo­rzył. Po­now­nie za­mknął.

Otwo­rzył.

Za­mknął. Otwo­rzył. Za­mknął.

Zanim zdą­żył znów otwo­rzyć – po­czuł, że się ze­srał.

Pa­mię­tał, czym się to skoń­czy­ło ostat­nio. Pro­fi­lak­tycz­nie po­sta­no­wił trzy­mać po­wie­ki za­ci­śnię­te. Na zwie­ra­cze jego po­sta­no­wie­nia nie dzia­ła­ły, cie­szył się jed­nak, że może za to rzą­dzić cho­ciaż tą jedną czę­ścią ciała. Trud­no sobie wy­obra­zić jak wiel­kie zna­cze­nie miało to dla czło­wie­ka, który wła­dzę cenił ponad wszyst­ko.

Żeby ła­twiej mu było wy­trwać w nie pa­trze­niu wy­my­ślił sobie, że bę­dzie wspo­mi­nał wszyst­kie swoje Mesie. Pierw­szy to była stara, po­rdze­wia­ła beka z sil­ni­kiem die­sla. Wy­tar­ty welur mu­siał przy­kryć ku­pio­ny­mi na ba­za­rze fu­trza­ka­mi, a przy­spie­sze­nie było tak za­bój­cze, że bez pro­ble­mu na star­cie wy­prze­dza­ły go Ma­lu­chy. Ale po pro­stu ko­chał ten pierw­szy sy­no­nim luk­su­su. Na tyle, że jak po la­tach odkuł się i usta­wił, od­na­lazł go na szro­cie i kazał od­re­mon­to­wać. Teraz błysz­czą­ca, czar­na „Gwiaz­da” stała w ga­ra­żu jego ulu­bio­nej willi pod Wawą. Z dumą po­ka­zy­wał ją tym nie­licz­nym zna­jo­mym, któ­rych uwa­żał nie­mal za praw­dzi­wych przy­ja­ciół. Wszy­scy troje nie kryli po­dzi­wu – nie tylko dla sa­mo­cho­du, ale i dla wy­trwa­ło­ści wła­ści­cie­la.

Drugi był…

Po­czuł ból na siłę otwie­ra­nych po­wiek.

Zdzi­wił się i jed­no­cze­śnie ucie­szył, że coś w ogóle czuje.

Naj­pierw spo­strzegł wście­kłe ob­li­cze swo­je­go anio­ła. „Czy anio­ły mogą się tak wście­kać?” – krót­ka myśl za­świ­ta­ła mu przez mo­ment. Nigdy nie był wie­rzą­cy. Kwe­stie wiary nie za­przą­ta­ły mu wcze­śniej głowy nawet przez chwi­lę. Czemu więc ko­bie­tę, która ostat­nio nie­mal go udu­si­ła jego wła­snym kałem uznał za anio­ła? Dia­bli wie­dzą…

Potem do ob­ra­zu znów do­łą­czy­ły osra­ne gacie. Wi­dział, jak szczu­pła i de­li­kat­na z po­zo­ru rącz­ka znika z jego twa­rzy i pod­su­wa mu brud­ną bie­li­znę pod nos. Czuł po­twor­ny smród. Tym razem jed­nak wy­zy­wa­ją­co spoj­rzał w go­re­ją­ce gnie­wem, czar­ne jak noc oczy. W końcu kto tu jest szy­chą, a kto zwy­kła pi­gu­łą? Może się dziw­ka wście­kać na po­tur­bo­wa­ne­go czło­wie­ka, który nie pa­nu­je nad wła­sną fi­zjo­lo­gią. Prę­dzej czy póź­niej przyj­dzie tu ktoś inny: le­karz, któ­ryś z ko­le­si, może ktoś z ro­dzi­ny… A jeśli nawet nie – na pewno po­ja­wi się inna pi­gu­ła. A wtedy już on znaj­dzie spo­sób, żeby się po­skar­żyć! – „Na ko­la­nach bę­dziesz bła­ga­ła o li­tość, szma­to, jak cię stąd wy­wa­lą ma zbity pysk!” – Mesiu grzmiał we­wnętrz­ną ty­ra­dą – „Sama mi wy­sta­wisz dupę, żebym cię prze­le­ciał. I prze­le­cę!” – tu uśmiech­nął się przez chwi­lę do swo­ich myśli – „Ale i tak cię znisz­czę! Cie­bie, twoją ro­dzi­nę, zna­jo­mych… Nawet tego osła, który cię tu za­trud­nił! Ja wam, gnoje, po­ka­żę!” – na­krę­cał się z każdą chwi­lą, gdy nagle eska­la­cję jego gnie­wu prze­rwa­ła rzecz nie­ocze­ki­wa­na…

– Ty za­srań­cu! – do­bie­gło jego nie­mych dotąd uszu. Ten nie­ocze­ki­wa­ny dźwięk tak go za­sko­czył, że nawet nie za­uwa­żył ciosu za­da­ne­go małą, ale nie­zwy­kle silną pię­ścią. Od­rzu­ci­ło mu głowę w prawo. Po­czuł ból. Czuł też, jak lewe oko, które przy­ję­ło na sie­bie całą siłę ude­rze­nia, po­wo­li puch­nie. Jed­no­cze­śnie za­re­je­stro­wał w za­się­gu wzro­ku ele­ganc­ką szaf­kę, na któ­rej stała ma­syw­na, wi­tra­żo­wa lamp­ka nocna, pu­szy­stą, ciem­no­czer­wo­ną wy­kła­dzi­nę dy­wa­no­wą na wi­docz­nym skraw­ku pod­ło­gi i dę­bo­we drzwi z nie­wiel­ką szyb­ką na prze­ciw­le­głej ścia­nie.

Kiedy jed­nak jego oczy bez­wied­nie re­je­stro­wa­ły te ob­ra­zy, jego dusza wyła we­wnątrz jakby ką­pa­no ją w pie­kiel­nej smole. Oto stała się rzecz naj­bar­dziej nie­moż­li­wa z nie­moż­li­wych: zo­stał ude­rzo­ny! On, który po­tra­fił zadać więk­szy ból sło­wem niż inni ob­cę­ga­mi; on, który miał naj­lep­szych od lat ochro­nia­rzy; w końcu on, na któ­re­go w tym kraju nikt nie śmiał pod­nieść nawet głosu (no, może z nie­licz­ny­mi wy­jąt­ka­mi) – on do­stał w twarz od pi­gu­ły! Ta wy­wło­ka, ten nie­wy­kształ­co­ny nikt za psie pie­nią­dze sprzą­ta­ją­cy cudze od­cho­dy i ba­brzą­cy się w cu­dzych cho­rób­skach wal­nął go bez­kar­nie w ryj! A on leży tu jak ob­sra­na pie­lu­cha… Jak kłoda… I nie tylko nie mógł obro­nić się przed cio­sem, ale nawet nie może po­mścić tak ha­nieb­nej znie­wa­gi za­bi­ja­jąc sukę, która mu to zro­bi­ła!

Wiel­kie, cięż­kie łzy po­pły­nę­ły z jego oczu pierw­szy raz od kil­ku­dzie­się­ciu lat. Nigdy nie czuł się tak wście­kły i bez­rad­ny za­ra­zem. Nawet jako mały i słaby dzie­ciak nie był tak bez­bron­ny jak w tej chwi­li. Nie wie­dział, jak długo łkał w mil­cze­niu, ale pod­bi­te oko zdą­ży­ło za­puch­nąć na dobre, a po­dusz­ka na­mo­kła jak gąbka.

Od chwi­li, w któ­rej zo­stał ude­rzo­ny nie wi­dział pie­lę­gniar­ki. Smród z jego gaci ze­lżał – albo jego źró­dło znik­nę­ło, albo zdą­żył się do niego przy­zwy­cza­ić.

Mesiu leżał cały czas z głową prze­chy­lo­ną na bok, a jego wnę­trzem mio­ta­ła wście­kłość, prze­le­wa­ją­ca się gwał­tow­ny­mi fa­la­mi. Naj­gor­sze w tym wszyst­kim było jed­nak to, że im dłu­żej tak leżał, na prze­mian ubli­ża­jąc swo­jej agre­syw­nej opie­kun­ce i wy­my­śla­jąc dla niej coraz strasz­nie formy ze­msty, tym czę­ściej my­śląc o niej po pro­stu czuł po­żą­da­nie. Im bar­dziej za­śle­pia­ła go złość, tym wy­raź­niej przy­po­mi­na­ły mu się jej duże, kształt­ne pier­si, zmy­sło­we usta i oczy, w któ­rych uto­nął od pierw­sze­go spoj­rze­nia. Ba, czuł nawet, jak jędr­ny po­śla­dek ocie­ra się o jego ramię, a prze­cież to mu się tylko śniło!

Nie wie­dział, kiedy usnął zmę­czo­ny, nie wie­dział, ile spał ani jak się obu­dził – sam czy ktoś mu w tym po­mógł. Na­to­miast gdy tylko otwo­rzył znów oczy…

– Jak się ma mój ulu­bio­ny pa­cjent? – za­lot­ny, de­li­kat­ny głos sto­pił mu serce. Pięk­ne, czar­ne oczy skrzy­ły się za­chę­ca­ją­cy­mi iskra­mi, a ruchy zmy­sło­wych ust przy­cią­ga­ły jego wzrok jak ma­gnes. Leżał oszo­ło­mio­ny ga­piąc się na gó­ru­ją­ce na nim zja­wi­sko jak wiej­ski dzie­ciak, któ­re­go ro­dzi­ce pierw­szy raz w życiu za­bra­li na od­pust.

„Zaraz, czy to wszyst­ko, co zda­rzy­ło się wcze­śniej po pro­stu mi się śniło?” – z cha­osu pa­nu­ją­ce­go po­mię­dzy usza­mi Mesia prze­bi­ła się dziel­nie jakaś myśl – „Prze­cież nie­moż­li­we jest, żeby po tym, co się stało ta pipa tak po pro­stu przy­szła i mnie ko­kie­to­wa­ła! A może myśli, że w ten spo­sób za­po­mnę o tym, jak mi przy­pie­przy­ła w ryj i nie ze­msz­czę się na niej i przy oka­zji na wszyst­kich, na któ­rych jej choć tro­chę za­le­ży?” – znów za­czął się na­krę­cać.

Ale jej go­rą­ce spoj­rze­nie roz­pusz­cza­ło jego złość jak wosk. Wi­dział, jak jej ręka de­li­kat­nie za­czy­na gła­dzić jego włosy, ba: on to czuł! Przy­jem­ny dreszcz szedł od czub­ka głowy do we­wnątrz. Bez­wied­nie przy­mknął po­wie­ki.

– Po­do­ba ci się, mój ko­ciacz­ku? – gdyby Mesiu nie był unie­ru­cho­mio­ny, po tych sło­wach po pro­stu rzu­cił­by ją na wyro i ze­rżnął naj­le­piej, jak po­tra­fił.

– Mhm, widzę, że tak… – jej ręka teraz zmy­sło­wo otar­ła się o jego skroń i po­li­czek. Wpa­try­wał się w nią pół­przy­mknię­ty­mi oczy­ma nie wie­rząc, że to praw­da. Pie­lę­gniar­ka przy­sia­dła teraz obok na łóżku, po­chy­la­jąc się w jego stro­nę. W ten spo­sób jej pier­si zna­la­zły się nie­mal wprost nad jego twa­rzą. Kciuk jej pra­wej dłoni spo­tkał się z pal­cem wska­zu­ją­cym na zamku su­wa­ka. Ru­chem, który trwał wiecz­ność za­czę­ły zjeż­dżać w dół, po­wo­lut­ku od­sła­nia­jąc pełne, ku­li­ste kształ­ty.

Mesiu wpa­try­wał się jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. Nigdy nie był obo­jęt­ny na ko­bie­ce wdzię­ki, ale to, co dzia­ło się z nim teraz prze­cho­dzi­ło ludz­kie po­ję­cie. Pa­ra­liż, brak ja­kie­go­kol­wiek kon­tak­tu z kimś zna­jo­mym i szo­ku­ją­ce wy­da­rze­nia, które miały miej­sce ostat­nio ode­szły w nie­pa­mięć. Dwie ma­gicz­ne pół­ku­le, wy­ła­nia­ją­ce się spod ma­te­ria­łu były teraz wszyst­kim.

Zamek su­wa­ka pro­wa­dzo­ny jed­no­staj­nym ru­chem ręki do­tarł już do po­ło­wy…

Po­ko­nał trzy czwar­te drogi…

Ma­te­riał za­czął ustę­po­wać na boki pod słod­kim cię­ża­rem tego, co krył pod sobą…

Wtedy naj­pierw dało się sły­szeć gło­śne „Prrrrr­ru­uuuuut!”, a do­słow­nie chwi­lę póź­niej po sali roz­szedł się zna­jo­my odór.

Suwak bły­ska­wicz­nie pod­sko­czył do góry. Mesiu in­stynk­tow­nie przy­mru­żył jesz­cze bar­dziej oczy, spo­dzie­wa­jąc się ciosu. Ten jed­nak nie nad­szedł, a po po­ko­ju roz­legł się szy­der­czy śmiech.

– Za­sra­niec! – padło po­gar­dli­wie i pi­gu­ła znik­nę­ła, a po chwi­li jej odej­ście po­twier­dzi­ło ciche trza­śnię­cie drzwia­mi.

Mesiu się skrzy­wił – „Cycki. Fak, pra­wie po­ka­za­ła mi cycki!” – po­my­ślał pod­eks­cy­to­wa­ny i jed­no­cze­śnie tro­chę roz­ża­lo­ny, że tak nie­wie­le do tego za­bra­kło.

***

Dni, a wła­ści­wie to prze­bu­dze­nia, mi­ja­ły jedno po dru­gim. Za­wsze, gdy się bu­dził w po­ko­ju było jasno, jed­nak było to sztucz­ne świa­tło lamp. Jeśli w po­miesz­cze­niu było okno, to mu­sia­ło być do­kład­nie za­sło­nię­te ko­ta­ra­mi lub ro­le­tą, bo nigdy nie dało się za­uwa­żyć choć­by naj­drob­niej­szych pro­mie­ni słoń­ca.

Za każ­dym razem sce­na­riusz był po­dob­ny: Mesiu bu­dził się w lep­szym lub gor­szym na­stro­ju, wcze­śniej czy póź­niej po­ja­wia­ła się jego pi­gu­ła. Bez wzglę­du na to, co się dzia­ło on w końcu za­ła­twiał się pod sie­bie. A wtedy ona albo znów lała go po pysku, albo z niego drwi­ła i wy­zy­wa­ła od za­srań­ców. Jed­nak robił po­stę­py w dwóch spra­wach.

Po pierw­sze – jego ciało po­wo­li wra­ca­ło do normy, a pa­ra­liż jakby stop­nio­wo ustę­po­wał. Po ja­kimś cza­sie pa­cjent za­uwa­żył, że może po­ru­szać usta­mi. Na razie bez­gło­śnie, ale za­wsze to coś. Przy oka­zji za­czął się za­sta­na­wiać, czym go tu żywią. Leżał już dobry ka­wa­łek czasu i nie przy­po­mi­nał sobie, żeby choć raz dali mu coś do żar­cia.

„Kro­plów­ki” – wy­my­ślił sobie sam od­po­wiedź, choć nie bar­dzo mu pa­so­wa­ło, że po tych niby kro­plów­kach srał dalej jak na­ję­ty. Ale praw­dę mó­wiąc chyba tylko raz myśl o tym prze­wi­nę­ła mu się przez głowę, bo więk­szość czasu, któ­re­go nie po­świę­cał na sen, spę­dzał na pie­lę­gno­wa­niu swo­jej ob­se­sji.

Drugą bo­wiem spra­wą, w któ­rej, choć nie­świa­do­mie, robił po­stę­py, było po­grą­ża­nie się w coraz więk­szym obłę­dzie. Z dnia na dzień (a wła­ści­wie z prze­bu­dze­nia na prze­bu­dze­nie) coraz moc­niej ogar­nia­ła go żądza, któ­rej je­dy­nym celem było ze­spo­le­nie z ki­pią­cą zmy­sło­wo­ścią opie­kun­ką.

Gdy była obok chło­nął ja każ­dym spoj­rze­niem. Nawet, gdy była wście­kła i lała go znów po ryju za ko­lej­ny sto­lec w po­ście­li.

Gdy wy­cho­dzi­ła, mógł my­śleć tylko o do­ty­ku jej de­li­kat­nej (choć chwi­la­mi twar­dej jak skała) dłoni, o kształ­cie jej ust czy bez­den­nej ot­chła­ni oczu, w któ­rych tonął przy każ­dym spoj­rze­niu.

Gdy za­my­kał po­wie­ki i cze­kał na sen, w jego mózgu prze­la­ty­wa­ły nie­zli­czo­ne ob­ra­zy, w któ­rych a to ba­rasz­ko­wa­li jak za­ko­cha­ne na­sto­lat­ki, a to rżnę­li się jak lwy w rui co kil­ka­na­ście minut.

Po­żą­dał jej. Pra­gnął. Ko­chał ją.

Za­po­mnia­ne dawno temu w dzie­ciń­stwie uczu­cie bu­zo­wa­ło w nim jak ogień w piecu. Nie ważna była rze­czy­wi­stość – mógł tak leżeć i robić pod sie­bie, byle tylko ona przy­cho­dzi­ła do niego choć na chwi­lę. A gdy już była obok to tą cząst­ką świa­do­mo­ści, która nie chło­nę­ła każ­dym do­stęp­nym zmy­słem jej obec­no­ści mo­dlił się, by jak naj­dłu­żej prze­cią­gnąć chwi­lę, w któ­rej jego fi­zjo­lo­gia znów da o sobie znać i w ten spo­sób za­koń­czy idyl­lę.

Już dawno za­po­mniał o upo­ko­rze­niu i wście­kło­ści, które czuł po pierw­szym spo­tka­niu. Już od dawna nie my­ślał o ze­mście za to, co go spo­tka­ło. To wszyst­ko było nie­waż­ne. Po każ­dym prze­bu­dze­niu usy­piał z na­dzie­ją, że na­stęp­nym razem znów ją ujrzy.

***

Setny, może ty­sięcz­ny raz otwo­rzył oczy wi­dząc ten sam klu­bo­wy wy­strój, sto­no­wa­ne ko­lo­ry i meble z li­te­go drew­na. Ziew­nął, prze­cią­gnął się i usiadł na łóżku.

I z wra­że­nia o mało z tego łóżka nie spadł.

– Ja chyba śnię! – krzyk­nął i aż się prze­stra­szył swo­je­go głosu. Drugi raz odkąd się tu zna­lazł w oczach sta­nę­ły mu świecz­ki. Wy­cią­gnął przed sie­bie ręce. Kilka razy za­ci­snął i otwo­rzył dło­nie. Po­ma­chał pal­ca­mi u stóp. Pod­biegł do lu­stra i obej­rzał się od stóp do głów. Od czasu, gdy pa­trzył na swoje od­bi­cie po raz ostat­ni zu­peł­nie nic się nie zmie­ni­ło. Ani nie przy­tył, ani nie schudł. Nie zma­lał i nie urósł. Był sobą, Me­siem takim, ja­kie­go znał i ja­kie­go… ko­chał. Bo ko­chał sam sie­bie za to, kim był i w jaki spo­sób to osią­gnął.

– Fak! Ale mia­łem kosz­mar! – wzdry­gnął się mi­mo­wol­nie na wspo­mnie­nie ma­ja­ków, które go mę­czy­ły we śnie. Jesz­cze raz się prze­cią­gnął. Choć nigdy nie był typem spor­tow­ca po tym wszyst­kim, co mu się uro­iło z przy­jem­no­ścią czuł, jak mię­śnie na­prę­ża­ją się pod ma­te­ria­łem. Zrzu­cił pi­ża­mę i po raz pierw­szy w życiu z lu­bo­ścią spoj­rzał na swoje ciało.

– Dzień dobry! – usły­szał nagle za ple­ca­mi cudny głos. Spe­szo­ny i prze­stra­szo­ny bły­ska­wicz­nie schy­lił się po pi­ża­mę. Ro­biąc obrót jed­no­cze­śnie się wy­pro­sto­wał i za­krył swoje przy­ro­dze­nie.

– Och, widzę, że te­ra­pia przy­nio­sła efekt. To cu­dow­nie! – zja­wi­sko, które na­wie­dza­ło go w snach stało teraz przed nim. Nie­sa­mo­wi­cie pięk­ne, nie­sa­mo­wi­cie po­nęt­ne, nie­sa­mo­wi­te…

– Mhm… – pie­lę­gniar­ka mruk­nę­ła na widok uno­szą­cej się w górę pi­ża­my za­sła­nia­ją­cej kro­cze – wy­glą­da na to, że mój je­dy­ny pa­cjent jest w pełni sił! – to mó­wiąc ru­szy­ła w jego kie­run­ku. W pierw­szej chwi­li Mesia za­wsty­dzi­ła ta nie­ocze­ki­wa­na re­ak­cja jego or­ga­ni­zmu. Po­dob­nie jak za­sko­czy­ło go, że to wszyst­ko, co uwa­żał za kosz­mar­ny sen oka­za­ło się jed­nak praw­dą. jed­nak roz­wój wy­pad­ków nie po­zwo­lił mu się nad tym zbyt długo za­sta­na­wiać.

Pie­lę­gniar­ka idąc w jego stro­nę roz­su­nę­ła far­tu­szek na tyle, że od­sło­ni­ła jedną z cud­nych pier­si, uka­zu­jąc ją w peł­nej kra­sie. Fala po­żą­da­nia za­la­ła Mesia jak przy­pływ na­do­ce­anicz­ne plaże. Pi­gu­ła klęk­nę­ła przed nim, pew­nym ru­chem wy­szarp­nę­ła mu pi­ża­mę i ujęła jego pe­ni­sa tuż przy na­sa­dzie. Pa­cjent po­czuł dreszcz prze­ni­ka­ją­cy go od wierz­choł­ka głowy do pięt.

„A więc to nie był sen! Ten kosz­mar dział się na­praw­dę! Ale teraz… teraz ona mi wszyst­ko wy­na­gro­dzi. Teraz speł­nią się moje dzi­kie ma­rze­nia. Teraz po­ka­żę jej, co po­tra­fi praw­dzi­wy męż­czy­zna!”

Spoj­rzał w dół, na jej pięk­ną twarz zbli­ża­ją­cą się do jego na­brzmia­łe­go sprzę­tu, na jej pełne cycki ko­ły­szą­ce się pod spodem…

I w tym mo­men­cie po­czuł, jak go­rą­cy sto­lec opusz­cza z tyłu jego wy­prę­żo­ne ciało.

– Prry­y­yt?!? Pryt, za­srań­cu?! Tylko tyle po­tra­fisz z sie­bie wy­do­być?! To spie­przaj! – wrza­snę­ła wsta­jąc i od­py­cha­jąc go na ścia­nę. Jej twarz wy­krzy­wia­ła wście­kłość, jak za pierw­szym razem, gdy ją zo­ba­czył. I teraz też nawet nie po­czuł, jak do­stał w ryj z li­ścia.

„Pupę też ma do­sko­na­łą!” po­my­ślał tylko pa­trząc, jak bie­gnie w stro­nę drzwi.

„I nogi… W życiu nie wi­dzia­łem ta­kich zgrab­nych nóg…” Mesiu stał w tym samym miej­scu, tuż obok tego, co przed chwi­lą zro­bił. Stał tak bez żad­ne­go ruchu, jakby go z po­wro­tem spa­ra­li­żo­wa­ło.

Nie­zno­śny smród roz­niósł się po całym po­ko­ju.

– Muszę sprząt­nąć… Tak, ład­nie sprząt­nę, a na­stęp­nym razem już na pewno za­pa­nu­ję nad tym wstręt­nym od­ru­chem – mruk­nął sam do sie­bie idąc w stro­nę ła­zien­ki. Umył się i po­sprzą­tał naj­le­piej, jak umiał. Zna­jo­mi, służ­ba i ro­dzi­na od­da­li­by go pod ob­ser­wa­cję psy­chia­trycz­ną już za samą myśl o sprzą­ta­niu, zwłasz­cza cze­goś ta­kie­go jak eks­tre­men­ty.

– Śmier­dzi, dalej śmier­dzi – mru­czał do sie­bie pod nosem kie­ru­jąc się w stro­nę ko­ta­ry przy­sła­nia­ją­cej okno. Od­su­nął ją jed­nym szarp­nię­ciem i sta­nął jak wryty.

Nie było okna.

Za­miast tego na ścia­nie przy­kle­jo­na była fo­to­ta­pe­ta z imi­ta­cją kra­jo­bra­zu.

Pod­szedł do szafy. W środ­ku zna­lazł tylko pi­ża­my. Za­ło­żył jedną z nich.

Pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych. Na­ci­snął klam­kę. Wy­szedł na ko­ry­tarz.

Ko­ry­tarz był nie­mi­ło­sier­nie długi. W jego prze­ciw­le­głym końcu widać było takie same drzwi jak te, w któ­rych stał teraz.

Ru­szył przed sie­bie.

Gdy do­szedł do krań­ca holu, na­ci­snął klam­kę. Nie­pew­nie po­pchnął skrzy­dło.

Jego oczom uka­zał się pokój taki sam jak jego. Ze zgro­zą uświa­do­mił sobie, że to był ten sam pokój! Chyba, że w oby­dwu ktoś się ze­srał w tym samym miej­scu i tak samo nie­udol­nie po­sprzą­tał.

„Boże, ja wa­riu­ję” – uzmy­sło­wił sobie z prze­ra­że­niem. Od­wró­cił się i znów chciał chwy­cić klam­kę, gdy drzwi otwo­rzy­ły się same.

– Jak się ma mój je­dy­ny pa­cjent? – po­nęt­ny głos znów zadał py­ta­nie. Przed Me­siem stała jego pi­gu­ła. Uśmiech­nię­ta. I taka pięk­na, taka, taka… do­sko­na­ła… Tak bar­dzo jej pra­gnął. Tak bar­dzo chciał, żeby go przy­tu­li­ła, po­zwo­li­ła za­ci­snąć dło­nie na swo­ich do­sko­na­łych pier­siach i zwar­ła swoje do­sko­na­łe usta z jego usta­mi…

– Kim je­steś? – spy­tał lę­kli­wie wy­cią­ga­jąc rękę w jej stro­nę w pro­szal­nym ge­ście.

– Jak to kim? Ty je­steś moim oso­bi­stym pa­cjen­tem, a ja – Twoją opie­kun­ką…

– Gdzie ja je­stem? – prze­błysk świa­do­mo­ści prze­bił się znów przez mat­nię umy­słu ogar­nię­te­go po­żą­da­niem.

– W nie­bie… – uśmiech­nę­ła się tak słod­ko jak nigdy dotąd. I nie­mal w tej samej chwi­li ryk­nę­ła szy­der­czym śmie­chem. Mesiu znów stał we wła­snych fe­ka­liach. Drzwi trza­snę­ły z hu­kiem, nie­mal wy­ry­wa­jąc fu­try­nę.

„Znowu to zro­bi­łem… Znowu… Znów tak ją za­wio­dłem…” – Mesiu nawet nie pró­bu­jąc po­sprzą­tać czy się umyć po­czła­pał w stro­nę łóżka i padł na nie jak kłoda. Cięż­kie łzy znów pły­nę­ły z jego oczu. Po­czu­cie winy i ból z po­wo­du szy­der­stwa isto­ty, którą tak bar­dzo ko­chał i któ­rej tak po­żą­dał ode­bra­ło mu resz­tę sił. Usnął.

***

Gdy znów otwo­rzył oczy w ma­syw­nym fo­te­lu obok ławy sie­dział w mil­cze­niu jakiś męż­czy­zna. Wy­so­ki i szczu­pły, w czar­nym, świet­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze i ra­żą­co bia­łej ko­szu­li po­chy­lał się nad ja­ki­miś no­tat­ka­mi. Re­gu­lar­ne rysy bar­dzo zresz­tą przy­stoj­nej twa­rzy kogoś Me­sio­wi przy­po­mi­na­ły, ale nie mógł sobie przy­po­mnieć, do kogo na­le­żą.

– Kim pan jest? – spy­tał uno­sząc się na łóżku.

– Dzień dobry. – nie­zna­jo­my pod­niósł głowę – Cie­szę się, że się pan obu­dził. Sie­dzę tu już jakiś czas, a nie jest pan je­dy­nym miesz­kań­cem na­sze­go przy­byt­ku… – w gło­sie męż­czy­zny za­brzmia­ła jakby lekka na­ga­na.

– Dobry, nie dobry! – wark­nął Mesiu. Jego stare na­wy­ki wró­ci­ły nie­zau­wa­żal­nie – Py­ta­łem, kim pan jest?! I gdzie się do cho­le­ry znaj­du­ję?!

– Panie Mesiu – ta dziw­na for­mu­ła może za­brzmia­ła­by w in­nych oko­licz­no­ściach śmiesz­nie, ale w tej sy­tu­acji tylko bar­dziej roz­draż­ni­ła pa­cjen­ta – Cie­szy­my się, że pro­ces pań­skiej re­kon­wa­le­scen­cji do­bie­ga końca…

– Co się stało? Mia­łem wy­pa­dek, tak? Od jak dawna tu je­stem? Co to za ośro­dek? Czemu nie po­ja­wił się nikt z rządu? Czemu nie było tu ni­ko­go z moich zna­jo­mych? Kim pan jest? Kto jest pana sze­fem?

– Spo­koj­nie – nie­zna­jo­my prze­rwał sło­wo­tok Mesia – fak­tycz­nie, zgi­nął pan w wy­pad­ku. Czas nie ma tu ta­kie­go zna­cze­nia. Jed­nak gdy znisz­cze­niu ulega ziem­ska po­wło­ka, zwłasz­cza głowa, zaj­mu­je nam tro­chę czasu przy­wró­ce­nie pew­nych funk­cji przy­ję­te­go osob­ni­ka. Funk­cje te są nie­zbęd­ne…

– Zgi­ną­łem? – oczy na­sze­go bo­ha­te­ra nigdy nie były tak duże, jak w tej chwi­li. Ani za życia, ani po… śmier­ci.

– Tak, zgi­nął pan. Stąd i tak nie bę­dzie pan mógł z tą wia­do­mo­ścią nic zro­bić, więc po­wiem panu, że pań­ski wspól­nik w in­te­re­sach sfin­go­wał wy­pa­dek, żeby się pana po­zbyć. Jak pan widzi – sku­tecz­nie.

– I… je­stem w nie­bie?

– Tak, panie Mesiu, jest pan w nie­bie.

– To cze­goś tu nie ro­zu­miem… Skoro to niebo to skąd ten ból i cier­pie­nie? Czemu byłem tak długo spa­ra­li­żo­wa­ny? I czemu ta… – tu głos mu się za­ła­mał – …ta pie­lę­gniar­ka… trak­to­wa­ła mnie w ten spo­sób?

– Pro­szę pana, wy­ja­śnić sobie mu­si­my pod­sta­wo­wą kwe­stię. Jest pan w nie­bie – to fakt. Ale czy był pan czło­wie­kiem wie­rzą­cym? Nie. Czy był pan czło­wie­kiem do­brym? Nie. Praw­dę mó­wiąc była z pana – z całym sza­cun­kiem – nie­zła menda. Nie ocze­ku­je pan chyba w związ­ku z tym, że cze­kać na pana będą chóry aniel­skie chrze­ści­jan czy mu­zuł­mań­skie hu­ry­sy?

– Byłem, jaki byłem, ale niebo to chyba niebo, nie?

– Lu­dzie jakiś czas temu prze­sta­li wie­rzyć w pie­kło, bo tak im było wy­god­niej. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie chciał tam tra­fić po śmier­ci. Pie­kło więc zo­sta­ło za­po­mnia­ne i wy­ga­sło. W każ­dym na­to­miast, nawet naj­bar­dziej za­go­rza­łym grzesz­ni­ku tli się gdzieś w głębi duszy na­dzie­ja, że po śmier­ci jed­nak trafi do nieba. Żeby unik­nąć cha­osu i prze­mie­sza­nia osob­ni­ków po­zy­tyw­nych z ne­ga­tyw­ny­mi mu­sie­li­śmy się przy­sto­so­wać. Wszy­scy idą po śmier­ci do nieba, ale każdy do ta­kie­go, na jakie sobie za­słu­żył. Wy­ba­czy pan, ale musze się po­że­gnać, bo aku­rat ta część nieba jest mocno prze­lud­nio­na. I mamy w związ­ku z tym mnó­stwo pracy. – to mó­wiąc męż­czy­zna wstał i skie­ro­wał się w kie­run­ku drzwi.

Mesiu ze­rwał się z łóżka i chwy­cił go za ło­kieć.

– Więc je­stem niby w nie­bie, ale takim dla… mend? Zna­czy – dla złych ludzi? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem.

– Mniej wię­cej. Do­kład­nie to jest pan w nie­bie dla za­srań­ców. – od­po­wie­dział nie­zna­jo­my, wy­szarp­nął ło­kieć z uści­sku i wy­szedł.

W drzwiach na­to­miast po­ja­wi­ła się… zna­jo­ma, po­wab­na po­stać.

– Jak się ma mój je­dy­ny pa­cjent – wy­śpie­wał naj­słod­szy na świe­cie głos. A chwi­lę potem po po­ko­ju roz­szedł się wstręt­ny odór, a po ko­ry­ta­rzu – szy­der­czy re­chot.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Prze­bu­dził się... I jesz­cze raz się prze­bu­dził... I jesz­cze... I pierd­nął. Cho­ler­nie mrocz­na hi­sto­ria. A tak na po­waż­nie: jest w tym coś i nawet to coś jest nie­źle za­pi­sa­ne. Wo­lał­bym jed­nak jakąś bar­dziej za­ska­ku­ją­cą, mniej oczy­wi­stą pu­en­tę. Albo w ogóle inne ro­ze­gra­nie tego mo­ty­wu wio­dą­ce­go. Oczy­wi­ście - de­cy­du­je autor. Który musi rzecz całą prze­my­śleć.
Po­zdra­wiam. 

fajne! po­do­ba mi się :D

Nowa Fantastyka