- Opowiadanie: Valendaar - Staruch

Staruch

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Staruch

Trudno powiedzieć, w jaki sposób Staruch przybył do Wolnego Miasta Toros. Pewnego dnia zwyczajnie pojawił się na jego ulicach, nie zwracając niczyjej uwagi.

 

Gdy sprawy przybrały zły obrót, ludzie zaczęli wymyślać przeróżne teorie. Jedni przysięgali, że widzieli go, jak nadszedł od zachodu i wkroczył do miasta Bramą Dymną, nazwaną tak od kopcącego paleniska rozpalonego nad nią w dzień i w nocy. Inni twierdzili, że przypłynął na barce, Kanałem Północnym, podczas Nocy Przesilenia. Wreszcie znaleźli się i tacy, którzy zarzekali się na życie swych matek, że Staruch przyleciał balonem. Tylko że nikt nie potrafił powiedzieć, skąd obdarty staruszek miał pieniądze na tak kosztowną podróż.

 

Wygląd Starucha nie wzbudzał początkowo niczyjego zainteresowania. Niewysoki, zgarbiony, o twarzy okolonej gęstą, splątaną siwą brodą i pooranej głębokimi na pół palca zmarszczkami, z zapadniętymi, podkrążonymi oczami wyglądającymi z głębokich oczodołów. Na plecy narzucone miał chyba z dziesięć różnych szat, a wszystkie one były jednakowo poszarpane i brudne. Aż dziwnym wydawało się, że potrafi je wszystkie udźwignąć na swoich wątłych barkach. Chwyt miał jednak mocny, co można było stwierdzić po sposobie, w jaki trzymał gruby, poskręcany kostur, na którym się podpierał, a który zdawały się nic dla niego nie ważyć.

 

Nikt nigdy nie widział, by Staruch cokolwiek jadł, wydawało się także, że w ogóle nie sypia. Całymi dniami i nocami krążył po ulicach i zaułkach Toros, nie zaczepiając nikogo i pozostając przez nikogo nie zaczepianym. Młodociane gangi zostawiały go w spokoju, bo cóż mógł im zaoferować pomarszczony i najwyraźniej nieco obłąkany staruszek? Starsi także dawali mu kroczyć swoją drogą, zdając się nie dostrzegać w nim żadnego zagrożenia.

 

Pewnego dnia Staruch przechadzał się właśnie po ulicach Deltiris, jednej z najbiedniejszych dzielnic miasta i napotkał na swej drodze młodego, obdartego chłopca, który uważnie mu się przyglądał. Mężczyzna podszedł do malca wolnym krokiem i uśmiechnął się do niego. Położył dłoń na jego ramieniu… I tak to się zaczęło.

 

 

II

 

– Kto to jest? – zapytał Bojto, wskazując palcem Starucha, opierającego się na swym sękatym kiju i trzymającego za rękę obdartego chłopca.

 

– To Staruch – wyjaśnił jeden z jego towarzyszy, kudłaty osiłek zwany przez pozostałych Grzywaczem.

 

– A co on robi z Krótkim Staviem? – dopytywał Bojto.

 

– Zapewne rucha go w dupę jak nikt nie patrzy – podpowiedział Rudy Mantis, który każde, nawet najbardziej oburzające stwierdzenia zwykł wygłaszać tym samym, beznamiętnym zgoła tonem.

 

Bojto przyglądał się ponuro kroczącemu po jego ulicach Staruchowi i zmyślił się. Coś w tym człowieku bardzo mu się nie podobało, a nie został oficerem Żółtych, jednego z miejscowych gangów dlatego, że odrzucał swoje przeczucia.

 

– Idziemy – zarządził w końcu.

 

– A może jednak mu dojebiemy – zaproponował Grzywacz, kładąc swoją wielką jak bochen chleba łapę na okutej stalą pałce, którą miał wetkniętą za pasek. Cały oddział Żółtych pod komendą Bojta miał takie właśnie pałki, poza nim samym. Bojto bowiem posiadał miecz, a przynajmniej długi sztylet, który tkwił w skórzanej pochewce, wykonanej przez niego własnoręcznie i tkwiącej przy okalającym jego talię pasie.

 

– Nie, zostawmy go – powiedział Bojto. – Krótki Stavio to jeden z Czerwonych, niech oni się martwią…

 

 

III

 

Jeżeli była jedna rzecz, której w Toros nie brakowało, to były to młodociane gangi.

 

Wielu z ich członków stanowiły sieroty, a rodzice pozostałych po prostu zapomnieli o istnieniu swoich dzieci, lub wręcz zachęcali je do wyjścia na ulice i radzenia sobie w życiu samemu. Bieda była w mieście zjawiskiem powszechnym, a jej macki sięgały daleko, tak że nie tylko najgorsze dzielnice doczekały się swoich band, które całe dnie spędzały na toczeniu walk ze strażą, lub ze sobą nawzajem, a także na szkoleniu najmłodszych spośród siebie do złodziejskiego fachu.

 

O ile zaś Staruch w pojedynkę nie zwracał niczyjej uwagi, o tyle już wędrując z dzieciakiem, zwanym Krótkim Staviem, wzbudzał zainteresowanie. O dziwo jednak to nie Czerwoni, gang Stavia, postanowili zająć się starcem, ale człowiek zwany Podrisem, przywódca grupy młodocianych bandytów ze Śródmieścia.

 

– Nienawidzę jebanych zboczeńców – powiedział pewnego dnia i nakazał swym ludziom obserwować Starucha, aż nadarzy się okazja, by pokazać mu, jak kończą tacy jak on, miłośnicy małych dzieci.

 

Mawiano, że Podris sam miał w dzieciństwie nieprzyjemność napotkać na swojej drodze „konesera wąskich odbytów”, jak mówiono w mieście o takich ludziach. Nikt jednak nie miał dość odwagi, by zapytać go o to osobiście.

 

Jeden z członków gangu Podrisa wypatrzył Starucha u stóp Pałacu Archontów, majestatycznej budowli znajdującej się w samym sercu Toros, z której Rada, na czele z samym Wielkim Archontem, sprawowała swe rządy. Bandyta powiadomił zaraz szefa, który wraz z resztą swoich ludzi zaczaił się na staruszka w wąskiej alejce, ku której tamten zmierzał.

 

Gdy Staruch i Krótki Stavio, który dreptał za nim, zaciskając palce na dłoni starca, znaleźli się w środku uliczki, ludzie Podrisa odcięli im drogę ucieczki z obu stron.

 

– I co kutasie? – wrzasnął Podris, wymachując swoim zardzewiałym mieczem. – Myślisz, że możesz rżnąć jednego z nas i ujdzie ci to na sucho? A taki chuj!

 

Staruch nie przejął się krzykami tamtego, podniósł tylko wzrok na szefa gangu i spojrzał mu głęboko w oczy. Podris stanął kilka kroków przed nim, a jego mina wyrażała głęboki triumf. Dysząc gniewem spoglądał pogardliwie w oczy starca, po chwili jednak wyraz jego twarzy zmienił się; złagodniał, a chłopak opuścił miecz i powiedział:

 

– Idziemy za nim.

 

Pozostali młodociani bandyci spoglądali na niego zdziwieni, a jeden z nich, oficer bandy, na którego wołali Robak, powiedział:

 

– Podris, ocipiałeś? Przecież to ten…

 

Nagle zamilkł, a jego spojrzenie powędrowało w dół. Miecz Podrisa tkwił w jego chudej piersi, a koniec ostrza wychodził mu z pleców. Nim Robak zorientował się, co właściwie się stało, leżał już na ziemi, krztusząc się krwią.

 

Podris tymczasem wyjął miecz z piersi dawnego towarzysza i wytarł go o swoje ubranie.

 

– Muszę dbać o miecz – wyjaśnił reszcie. – Staruch potrzebuje mieczy.

 

Tłumek rozstąpił się, nie śmiejąc spierać się ze swym dowódcą, a sam Podris ruszył za Staruchem, który kroczył już, jak gdyby nigdy nic, przed siebie. Pozostali, chcąc nie chcąc, ruszyli za nim, z początku ociężale, nie rozumiejąc nic z tej osobliwej sytuacji, potem jednak, gdy złapali już rytm, stąpali ochoczo, pewni, że cokolwiek się stanie, muszą podążać za Staruchem.

 

 

III

 

Cotygodniowe zebranie Rady Wolnego Miasta Toros biegło swoim zwyczajnym torem.

 

Wielki Archont Mallis Rokkorius, pierwszy tego imienia, siedział w swym miękkim fotelu i z obojętnym wyrazem twarzy wysłuchiwał informacji zniesionych mu z najdalszych zakątków miasta przez pozostałych członków Rady, jednak niemalże nie zwracał na nie uwagi i, znudzony śmiertelnie, czekał tylko na koniec zebrania. W rzeczywistości rządy w mieście sprawował Yonis Torath, również pierwszy tego imienia, prawa ręka archonta, jego strażnik, powiernik i przyjaciel.

 

– …Dochody z dzielnicy Paos zmniejszyły się o jedną trzecią – referował monotonnym, beznamiętnym głosem sekretarz Rady, Tollis Dorothos, trzeci tego imienia. – Mieszkańcy odmawiają zastosowania się do zwiększenia podatków w ich dzielnicy, zmniejszyliśmy więc ilość strażników patrolujących Paos. Stan taki utrzyma się do odwołania.

 

– Bardzo dobrze – skomentował Mallis Rokkorius. – Jak gangi dobiorą się im do dupy, to przyniosą pieniądze w zębach, błagając o wybaczenie.

 

Yonis Torath skrzywił się nieznacznie, jednak nic nie powiedział. Jego przyjaciel mógł zapomnieć, że obaj wychowali się w jednej z takich właśnie jak Paos dzielnic, gdzie bieda walczyła o lepsze z głodem, ale on sam pamiętał o tym dobrze.

 

– Pozostaje jeszcze sprawa Starucha – ciągnął sekretarz, zawahał się jednak i spojrzał na archonta niepewnym wzrokiem, znad swoich okularów w drucianych oprawkach, jakby nie mógł się zdecydować, czy sprawa tak błaha w ogóle zainteresuje majestat przywódcy miasta.

 

Ten jednak dał znak, by sekretarz mówił dalej, a Tollis Dorothos kontynuował:

 

– W Toros pojawił się człowiek, który gromadzi wokół siebie młodych ludzi. Łażą za nim po mieście i, choć nie czynią nikomu szkody, to jest ich coraz więcej. Zachodzi obawa o spokój publiczny, jeżeli liczba jego „wyznawców” wciąż będzie się zwiększać.

 

– Zostawcie go – machnął ręką Mallis Rokkorius. – Jemu też prędzej czy później gangi dobiorą się do dupy.

 

– Ależ, wasza miłość – zmieszał się sekretarz. – To właśnie gangi się do niego przyłączają.

 

Archont zmarszczył brwi i zabębnił palcami po stole, przy którym toczyły się obrady.

 

– Chcesz mi powiedzieć, że gangi łażą po mieście za jakimś starcem, nie kradną i nie walczą? A co jedzą? Czym srają? Powietrzem? Czy to jakiś żart?

 

Sekretarz nie odpowiedział, tylko stropiony zapatrzył się w czubki swoich butów. Tymczasem Yonis Torath podrapał się po brodzie, wyraźnie zaintrygowany tematem.

 

W dowolnym innym mieście władza byłaby przeszczęśliwa, że jakiś człowiek odrywa gangi od ich zbrodniczego procederu, ułatwiając tym samym życie miejskiej straży. Wszędzie, tylko nie w Wolnym Mieście Toros. W Toros bowiem istniały dwie siły, które napędzały życie jego mieszkańców: bieda i chęć przetrwania. Owocami tej pierwszej były gangi, które, tocząc nieustanne walki, kradnąc, a nawet mordując sprawiały, że ludzie zwracali się do miejskiej straży. Zastraszeni chętniej płacili podatki, które stale się zwiększały, powodując tym samym, że coraz większa ilość młodych ludzi trafiała na ulice. Większość z tych, którzy za starzy byli już na pozostanie częścią gangów, zaciągali się do straży, tak jak miało to miejsce w przypadku obecnego na zebraniu Rady kapitana strażników, Hollisa Treviana, pierwszego tego imienia. Ten delikatny balans trwał od lat, zapewniając miastu byt i jako taki spokój, Staruch zaś poważył się nim zachwiać i, choć póki co lekko tylko nim zakołysał, to wkrótce skutki mogły stać się opłakane, zwłaszcza że nękany zwiększającymi się z każdym rokiem podatkami lud już zaczął szemrać przeciwko władzy.

 

– Dobra – powiedział w końcu archont, którego lata przebywania w pałacu nauczyły wielu rzeczy, ale nigdy odpowiedniego dla wyższych sfer sposobu wysławiania się (czemu trudno było się dziwić, jako że większość życia spędził jako kapitan straży, a władzę zdobył na mocy przewrotu, jak to często bywało w Wolnym Mieście Toros). – Hollis, wyślesz oddział swoich ludzi, najlepszych kuszników, jakich masz, żeby ustrzelili tego dziadka. Jutro rano chcę mieć jego głowę na talerzu, zrozumiano?

 

Kapitan straży skinął głową, a Mallis Rokkorius kontynuował:

 

– Jeśli nie macie już nic więcej do powiedzenia, to zebranie Rady uważam za zamknięte.

 

 

IV

 

Słońce wschodziło leniwie nad miastem, gdy wysłany po głowę Starucha oddział straży skonfrontował się z „dziadkiem” i jego poplecznikami. Miało to miejsce na niewielkim placu dzielnicy Khos, zwanym Placem Rybnym, z powodu straganów handlarzy rybami, którymi był zastawiony. Zazwyczaj można było tu znaleźć wielu przekupniów, którym rybacy dostarczali co dzień towarów z rzeki i morza, do którego owa rzeka wpływała. Tego dnia jednak handlarze dostali cynk na temat spodziewanego starcia i przezornie zrobili sobie dzień wolnego.

 

Oddział liczył dwudziestu żołnierzy, z których każdy dzierżył w dłoni ciężką kuszę z gotowym do strzału bełtem. Dowódca drużyny, młody, lecz niezwykle utalentowany dziesiętnik imieniem Torrin, zdziwił się widząc, że za Staruchem podąża już dobrze ponad setka obdartusów, z których większość ma wetknięte za paski pałki i miecze.

 

„Toż to mała armia” – pomyślał i po plecach przeszedł go nagły dreszcz, gdy uświadomił sobie, że z placu są tylko dwa wyjścia – jedno obstawiane przez jego ludzi i drugie, którym nadszedł Staruch.

 

Mężczyźni stanęli naprzeciwko siebie w odległości dwudziestu kroków, jeden trzymając kurczowo swoją kuszę, drugi ściskając w dłoniach kostur. Strażnik przełknął gwałtownie ślinę i przemówił ochrypłym głosem:

 

– Poddaj się. Nie masz szans. Poddaj się, a… – zawahał się. – Poddaj się, a być może darujemy ci życie.

 

W chwili, gdy skończył mówić, uświadomił sobie, jak idiotycznie to zabrzmiało. Poirytowany przyłożył kuszę do ramienia i wystrzelił prosto w pierś Starucha, pewien że bez swojego przywódcy reszta szybko pójdzie w rozsypkę.

 

Jakież było jego zdziwienie, gdy bełt zamiast wbić się w pierś mężczyzny, przeszył głowę małego chłopca, którym starzec błyskawicznie się zasłonił. Torrin spojrzał w oczy Starucha i poczuł, jak panika ściska jego gardło, sprawiając, że nie może nabrać powietrza w płuca.

 

„Każ im go zabić – mówił głos w jego głowie. – Każ im naszpikować tego pierdolonego starca bełtami, jak jakiegoś jebanego jeżozwierza. Każ im…”

 

Nie zrobił tego jednak, a Staruch tymczasem wypuścił z ręki dłoń Krótkiego Stavia i chłopiec osunął się na ziemię. Zginął jednak z kuriozalnym uśmiechem na twarzy, zupełnie jakby wiedział, że umiera i niezmiernie się z tego cieszył.

 

Na jeden gest swego przywódcy ponad setka dzieciaków, z których większość służyła dotąd wiernie w licznych gangach, rzuciła się z krzykiem na oddział Torrina, zaś jego dowódca przed śmiercią pomyślał jeszcze:

 

„To armia. Mała armia małych ludzi. Armia…”

 

Przyglądający się całemu zajściu z dachu pobliskiego budynku Bojto spoglądał z uwagą na makabryczne wydarzenia, których świadkiem był tego ranka Plac Rybny. Nie minęło dziesięć minut, a Staruch i jego trzódka ruszyli dalej, pozostawiając za sobą dwadzieścia siedem trupów. Zginęło trzech (włącznie z Krótkim Staviem) chłopaków i cztery umorusane dziewczyny. Powaliły ich bełty tych strażników, którzy zdążyli wystrzelić w kierunku napierającego tłumu.

 

Z całego oddziału straży miejskiej Wolnego Miasta Toros nie przeżył nikt.

 

– A ja dalej myślę, że on po prostu łatał tego młodego w dupę – burknął kucający tuż obok Bojta Rudy Mantis.

 

– Idziemy do Flavia – zadecydował oficer Żółtych. – Trzeba coś z tym zrobić.

 

Flavio był przywódcą gangu, jedynym autorytetem, taki Bojto kiedykolwiek posiadał. Jeśli on nie będzie wiedział co robić, to nikt nie będzie tego wiedział.

 

 

V

 

Kolejne spotkanie rady znacznie różniło się od wcześniejszych, za czasów panowania Mallisa Rokkoriusa I. Przede wszystkim sam archont, zamiast siedząc z nieodłączną, znudzoną miną w swym miękkim fotelu, chodził po sali zebrań, krzycząc i wymachując rękami. Nawet Yonis Torath nie pamiętał, by jego przyjaciel zachowywał się kiedykolwiek w ten sposób, a przynajmniej nie po tym, jak na jego głowę nasadzono koronę Wielkiego Archonta.

 

– Banda jebanych mięczaków – krzyczał. – Za moich czasów strażnicy mieli jaja ze stali, a teraz co? Cztery oddziały, w tym jeden prowadzony osobiście przez kapitana straży i jak to się skończyło?! Ciebie pytam Hollis, odpowiadaj!

 

Kapitan straży, blady jak ściana, nie śmiał podnieść wzroku na twarz archonta. Opatrunek na jego ramieniu przesiąkał krwią, ale Mallis Rokkorius zabronił mu go zmieniać do czasu, aż głowa Starucha nie zleci z barków, a krew nie zrosi ulic Wolnego Miasta Toros.

 

– Wypierdalać – zawył archont. – Wszyscy… Kurwa… WON!

 

Członkowie Rady pospiesznie opuścili salę zebrań, jako ostatni zaś wyszedł kapitan Hollis Trevian, przytrzymując swoje bezwładne ramię. W pomieszczeniu pozostał tylko Mallis Rokkorius i Yonis Torath, którego polecenie nie dotyczyło. Mężczyzna siedział za wielkim stołem, na którym walały się plany miasta i w zamyśleniu skubał dolną wargę. Do paska miał przytroczoną pochwę ze swym nieodłącznym mieczem, a bielona rękojeść broni skrzyła się od wprawionych w nią kamieni szlachetnych. Była to ta sama klinga, którą pomógł obecnemu archontowi wyrąbać sobie drogę do władzy, tyle że wzmocniona, a także nieco upiększona, ku utrapieniu jej właściciela. Od pewnego czasu nie rozstawał się z nią ani na chwilę; nawet, gdy szedł spać, miecz leżał tuż obok jego łóżka, obnażony i gotowy do walki.

 

– Nie dam sobie odebrać tego miasta – wycharczał archont, pochylając się nad wielkim planem, na którym dzielnica Deltiris zaznaczona była wyraźną, czerwoną linią. – Nie po to walczyliśmy razem, ramię w ramię, nurzając się po łokcie we krwi, żeby jakiś stary grzyb odebrał mi władzę. Chodź tutaj…

 

Yonis Torath wstał, podszedł do niego powoli i pochylił się wraz z przyjacielem nad pożółkłym pergaminem.

 

– Ten jebaniec zajął całą dzielnicę – powiedział archont. – Ponoć zebrał już ponad tysiąc tych zasranych gówniarzy, a z każdym dniem ich przybywa. Są też coraz lepiej uzbrojeni, ale za to możemy podziękować Hollisowi i tym jego partaczom, którzy narobili w gacie i rzucili broń, jak tylko zobaczyli, że gównażeria stawia opór. Co radzisz?

 

Yonis Torath zawahał się na moment, przyglądając się uważnie planom Toros, po czym postukał palcem w miejsce, w którym na planie łączyły się dwie szerokie ulice. Na środku skrzyżowania wznosił się budynek, stanowiący siedzibę ligi kupieckiej Martinisa z Thos.

 

– Jeśli Staruch jest tak mądry, jak mawiają, to tutaj ma swoją siedzibę – powiedział. – Budynek jest mocny, wysoki i położony w takim miejscu, że można się w nim bronić do usranej śmierci.

 

– Rzucimy się na niego kupą… – zaproponował archont, jednak urwał, na widok powątpiewającej miny przyjaciela.

 

Yonis Torath cieszył się, że jego towarzysz wciąż darzy go szacunkiem na tyle wielkim, że pozwala mu się ze sobą nie zgadzać, czego nie mógł powiedzieć o sobie żaden z pozostałych członków Rady. Mimo to wiedział, że musi być ostrożny, by nie stracić tego zaufania, bowiem Mallis Rokkorius był człowiekiem zgoła nieobliczalnym.

 

– Tak, jak mówiłem, w tym budynku można się bronić do usranej śmierci – powiedział. – Sugeruję inne rozwiązanie… wasza miłość. Pod miastem, co zapewne jest ci wiadome, znajduje się sieć kanałów, zaś mały ptaszek zaśpiewał mi, iż jedno z wyjść z owych kanałów znajduje się tuż pod budynkiem siedziby ligi kupieckiej Martinisa z Thos. Gdybyśmy wysłali tam jednego człowieka, doświadczonego zabójcę, to moglibyśmy łatwo pozbyć się Starucha, a potem posłać oddział zbrojnych, by wszedł tą samą drogą i wyrżnął tych, którzy będą stawiać opór. Po przejęciu budynku i zabiciu wodza powinno nam już pójść stosunkowo łatwo.

 

Archont uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową.

 

– Zabójca – powiedział. – To jest myśl. Dobry plan, ba, mistrzowski. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć – poklepał towarzysza po ramieniu. – Tylko czy mamy kogoś takiego..?

 

Pytanie zawisło w powietrzu, a Yonis Torath zmieszał się na moment.

 

– W tej chwili nie – powiedział.

 

– W takim razie znajdź kogoś odpowiedniego – warknął archont. – Albo poleziesz tam sam, zrozumiano?

 

Yonis Torath, osobisty strażnik, powiernik i przyjaciel Mallisa Rokkoriusa, przytaknął i pokłonił się nisko, gdy zaś się wyprostował, archont wychodził już z sali narad, wciąż wściekły jak osa.

 

„Łaska pana na pstrym koniu jeździ – pomyślał, wpatrując się ponurym wzrokiem w plecy przyjaciela, po czym nachylił się jeszcze raz nad planami miasta. – Ale to fakt, że jeśli nic nie zrobimy, to wkrótce ulicami Toros popłyną rzeki krwi…”

 

 

VI

 

Kiria Teptis, młoda członkini przesławnej Ligi Cieni, była najlepszym zabójcą w całym Wolnym Mieście Toros. Gdy Yonis Torath zapukał do jej drzwi z nietypowym zleceniem, nie zdziwiła się nawet zbytnio, śledziła bowiem wydarzenia ostatnich dni z niezwykła uwagą, wierząc, że całe to zamieszanie ze Staruchem i jego młodocianą armią może jej się jakoś opłacić.

 

I najwyraźniej nie myliła się.

 

Przejście kanałami do siedziby Starucha nie było trudne. Jeszcze mniej trudności sprawiło jej przedostanie się do budynku, do którego wejście było – o dziwo – nie pilnowane. Ta nieostrożność ze strony „przywódcy rebelii”, jak mówiono o starcu sprawiła, że zabójczyni miała się na baczności, obawiając się, że jej cel spodziewa się wizyty i czeka na nią w zasadzce. Gdy przypomniała sobie plotki, jakoby Staruch w ogóle nie sypiał, dodatkowo zwiększyła swoją ostrożność. Co prawda w nie nie wierzyła (ona sama, mimo długiego szkolenia, mogła wytrzymać co najwyżej trzy dni bez snu, by móc sprawnie funkcjonować), jednakże ostrożność jest przyjaciółką żywych, jak mawiali jej dawni mistrzowie.

 

Gdy już znalazła się w budynku, postanowiła załatwić sprawę jak najszybciej i wynosić się, nim kanałami nadejdzie oddział pacyfikacyjny, który mógłby wziąć ją za jedną z popleczniczek Starucha. Uważnie obchodziła więc kolejne piętra, zaglądając do każdego pomieszczenia, nigdzie jednak nie napotkała żadnego z młodych bandytów, ani samego starca i nagle zwątpiła, czy człowiek ten w ogóle znajduje się w budynku.

 

Wreszcie Kiria Teptis natrafiła na klapę prowadzącą na dach budowli i przystawioną do niej drabinę. Zawahała się na moment, po czym bezszelestnie jak kot wdrapała się po drewnianych szczeblach i pchnęła klapę w taki sposób, by ta otwarła się nie czyniąc hałasu. Na jej szczęście zawiasy były świeżo naoliwione i klapa uchyliła się bezgłośnie, wyprowadzając ją na płaską powierzchnię dachu.

 

Miała jeszcze więcej szczęścia, bowiem Staruch okazał się klęczeć, zwrócony tyłem do niej, przy przeciwległej krawędzi dachu i w milczeniu spoglądał na gwiazdy, którymi usiane było nocne niebo. Kostur starca leżał kawałek dalej i zabójczyni była pewna, że tamten w żaden sposób nie zdąży po niego sięgnąć. Podeszła do swego celu, nie czyniąc nawet najmniejszego hałasu i już miała wykonać ostateczne pchnięcie, gdy nagle Staruch obrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.

 

Kiria Teptis zmartwiała. Spojrzenie starca przypominało jej gorejące wnętrze pieca w jakiejś makabrycznej, piekielnej kuźni. Zabójczyni chciała odskoczyć, odbiec, rzucić się z krawędzi dachu, byle tylko nie patrzeć w te przeklęte oczy; oczy które obiecywały długą, bolesną śmierć, jednak nie mogła uczynić żadnego ruchu, stała więc jak sparaliżowana i walczyła ze swoim strachem, którego nijak nie mogła przemóc.

 

„To tylko Staruch, stary dziad – powtarzała sobie. – A ty jesteś Kiria Teptis, TA Kiria Teptis, najmłodsza z Kroczących W Cieniu, królowa zabójców z Toros. Zabij go! Zabij go, zabij go, zabij…”

 

Wtem poczuła jakiś okropny swąd i zorientowała się, że z jej ciała unosi się dym. Wraz z zapachem nadeszło nieznośne pieczenie, które dochodziło gdzieś z jego wnętrza, z głębi trzewi. Było stłumione, ale tylko dlatego, że Staruch nie chciał, by zemdlała z bólu. Zabójczyni paliła się od środka i nie było zupełnie nic, co mogłaby z tym zrobić.

 

Staruch tymczasem wstał i podniósł kostur, po czym przypatrzył się swej ofierze, przekrzywiając lekko głowę, jak dziecko zaciekawione widokiem kręgów na wodzie, po wrzuceniu w nią kamienia.

 

Kiria Teptis bardzo długo płonęła żywcem, nie mogąc uczynić nawet najmniejszego ruchu i przez cały ten czas wpatrywała się błagalnie w Starucha. Nie liczyła już, że tamten ją uratuje, chciała po prostu zginąć i uwolnić się od bólu, który z czasem wypełnił jej ciało i wżarł się głęboko w udręczony umysł.

 

Wreszcie Staruch, jak gdyby znudzony przedstawieniem, które sam przygotował, machnął kosturem i w jednej chwili zabójczyni zamieniła się w popiół, który rozwiał się na wietrze.

 

Staruszek uśmiechnął się i podszedł do krawędzi dachu, wspierając się na swym kosturze. Poniżej, na ulicach dzielnicy Deltiris, zgromadził się pokaźny tłum. Młodociani przestępcy zadarli głowy, wpatrując się w swego przywódcę, gotowi pójść za nim nawet do grobu.

 

Uśmiech Starucha poszerzył się jeszcze, a w jego ustach błysnął rząd idealnie równych, śnieżnobiałych zębów. Armia była już niemalże gotowa…

 

 

VII

 

Bojto nie pamiętał, kiedy on i jego ludzie dołączyli do Starucha, ani jak to się stało.

 

Ostatnim świadomym wspomnieniem chłopaka było kroczenie na przedzie oddziału złożonego z członków kilku gangów, który to oddział miał zmierzyć się z ludźmi starca, kiedy straż miejska zawiodła. Później jego umysł zasnuła mgła, teraz zaś wiedział tylko, że musi iść za Staruchem, kroczyć za nim krok w krok i osłaniać go; walczyć za niego choćby za cenę własnego życia.

 

Uzbrojenie młodocianej armii zmieniło się na lepsze po rozbiciu kilku oddziałów straży i zajęciu czterech strażnic i miejskiej zbrojowni. Bojto jednak pozostał wierny swojemu długiemu sztyletowi, którym zaszlachtował jak dotąd pięciu miejskich strażników, którzy stanęli na drodze armii Starucha.

 

Coraz więcej gangów przyłączało się do starca, tak że wkrótce nie było już nikogo, kto mógłby się przeciwstawić jego oddziałom. Bojto czuł czasami, jak jego umysł wydostaje się spod władzy starca, zawsze bowiem należał do bystrych dzieciaków i nie poddawał się łatwo. W takich momentach miał ochotę rzucić swoją broń i uciekać, byle dalej od horroru, jakim stało się życie mieszkańców Toros. Jednak po chwili Starzec wyciągał po niego swą niewidoczną dłoń i umysł po raz kolejny zasnuwała mu krwawa mgła, która kazała zabijać, palić i niszczyć – wszystko w imię Starucha.

 

Kolejne dzielnice miasta padały jedna po drugiej, tak że nim mieszkańcy Toros zorientowali się, co się dzieje, zostało ono odcięte od świata zewnętrznego. Wszystkie drogi wyjścia zajęła armia, której żołnierze pewnej burzowej nocy zwrócili się w stronę Pałacu Archontów, w którym wciąż broniły się znaczne siły zgromadzone przez Radę, konkretniej zaś przez Yonisa Toratha, któremu po śmierci kapitana straży przybyło obowiązków.

 

Pioruny biły wokół nich, a młodociani bandyci, którzy dożyli ostatecznego starcia, kroczyli w deszczu, ponurzy i milczący, będący dokładnym odbiciem tego, co reprezentował Staruch.

 

Byli śmiercią, która spadła na Wolne Miasto Toros, obracając je w proch. A co więcej, nie byli nawet tego świadomi.

 

 

VIII

 

Mallis Rokkorius rzucił dzierżonym w dłoni pucharem, wypełnionym w połowie najlepszym winem z piwnic Pałacu Archontów. Szlachetny trunek wylał się na kamienną posadzkę, a złote naczynie upadło z brzękiem obok jednego z filarów podtrzymujących strop komnaty. Klejnoty, którymi było ozdobione, posypały się po podłodze, jak szklane paciorki w zabawie małych dzieci.

 

Miasto zostało odcięte od świata. Nim ktokolwiek zdołał się zorientować, armia Starucha wymaszerowała z dzielnicy Deltiris i w jedną noc zajęła całe Toros. Archontowi zaproponowano, by ewakuował się z miasta jednym z balonów, jednakże odmówił. I słusznie, bowiem port lotniczy padł, zanim choć jeden balon zdołał wzbić się do lotu.

 

Teraz samotny władca stał w wysokim oknie wykuszowym i przyglądał się z ponurą miną temu, co zostało z jego dumnego niegdyś miasta. Dym i deszcz przesłaniały mu widoczność, wiedział jednak, że miasto spłonęło niemal doszczętnie, a gdy tylko ulewa zdołała ugasić jeden ogień, zaraz wybuchał następny, spowodowany jedną z błyskawic, które biły w miasto jak wściekłe.

 

Pałac Archontów póki co ocalał z burzy, jednak Mallis Rokkorius wiedział, że budynek stoi jeszcze tylko dlatego, że tego życzył sobie Staruch.

 

Poza głową Rady w sali narad pozostał tylko jeden człowiek, główny sekretarz, Tollis Dorothos. Mężczyzna siedział w kącie pomieszczenia i pochlipywał cichutko, bezwiednym ruchem czyszcząc szkła swoich okularów w drucianych oprawkach.

 

Wtem do sali wkroczył sprężystym krokiem Yonis Torath.

 

– Mój panie – powiedział. – Armia Starucha sforsowała północne wrota. Nie zdołamy ich odeprzeć…

 

Archont obrócił się w jego stronę i skinął głową. Yonis Torath ociekał potem i dyszał ciężko, jednakże stał wyprostowany. Dzierżony w jego dłoni miecz ociekał posoką, a na lewym policzku ziała cięta rana, poza tym jednak wyglądał na nietkniętego.

 

„Zawsze walczył lepiej ode mnie” – pomyślał z goryczą Mallis Rokkorius i mocniej zacisnął dłoń na rękojeści dzierżonego przez niego samego miecza, zwanego Czaszkozgniotem. Nazwę tę wymyślił jeszcze będąc członkiem gangu i, choć klinga, którą tak ochrzcił, złamała się dawno temu, to każdy kolejny miecz archonta nosił tę właśnie nazwę.

 

Choć lata spoglądania na miasto z wysokości wygodnych komnat sprawiły, że Mallis Rokkorius obrósł w tłuszcz, to wciąż pozostawał silnym mężczyzną i gotów był walczyć o miasto dopóty, dopóki będzie w stanie unieść swój miecz.

 

– Podejdź do mnie – powiedział, a Yonis Torath przemierzył pomieszczenie i stanął przed nim, pochylając głowę.

 

– Mój panie – wymamrotał.

 

– Nie, nie tak – odparł archont, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Spójrz mi w oczy przyjacielu.

 

Ich spojrzenia spotkały się, a Mallis Rokkorius rzekł:

 

– Służyłeś mi wiernie przez te wszystkie lata, mimo że równie dobrze to ty mogłeś zostać wyniesiony do pozycji kapitana straży i to ty mogłeś zająć moje miejsce w Radzie, a ja nie śmiałbym ci się sprzeciwić.

 

– Zawiodłem – szepnął Yonis Torath.

 

– Nie – odparł archont. – To ja zawiodłem. Obaj zawiedliśmy. Całe miasto zawiodło. Z resztą, nie wiem, czy jest cokolwiek, co mogliśmy zrobić. Staruch to… To potężna istota. Zbyt późno to zrozumieliśmy. Hej, wy – krzyknął do strażników, którzy nadbiegli z korytarza i sposobili się do barykadowania drzwi. – Ani mi się ważcie! Nie będziemy kulić się ze strachu jak tchórze! Staniemy im naprzeciw i zginiemy jak mężczyźni!

 

Strażnicy zawahali się i spojrzeli po sobie, ale ostatecznie nawyk posłuszeństwa zwyciężył i zamiast zamykać drzwi, ustawili się wokół nich, ponurzy i milczący, z mieczami w pogotowiu, tak jak wcześniej armia Starucha.

 

Yonis Torath i Mallis Rokkorius stanęli obok siebie, zajmując dogodną pozycję. Miecz jednego skąpany był we krwi, klinga drugiego lśniła czystością.

 

– Przepraszam – wyszeptał Yonis Torath.

 

Archont chciał zapytać, za co tamten go przeprasza, jednakże pytanie uwięzło mu w gardle, z którego chlusnęła krew, przeciekająca mu między palcami, gdy próbował zatamować jej upływ. Ciało Mallisa Rokkoriusa osunęło się na podłogę, a Yonis Torath stanął nad nim, roniąc pojedynczą łzę nad zwłokami przyjaciela.

 

– Nie mogłem pozwolić, byś oglądał upadek miasta, które tak kochałeś – powiedział. – Nie martw się jednak, bowiem wkrótce do ciebie dołączę.

 

Z wyrazem zaciętości na twarzy obrócił się w stronę drzwi. Strażnicy popatrywali na niego, jednak żaden nie ośmielił się wykonać choćby najmniejszego ruchu. Z kąta wciąż dobiegało stłumione pochlipywanie sekretarza, coraz cichsze i bardziej żałosne.

 

Wtem z korytarza dobiegł ich głośny łoskot; to armia Starucha przebiła się przez ostatnie drzwi i zmierzała do sali narad.

 

– Chcecie powalczyć, co? – krzyknął Yonis Torath, a później dodał nieco ciszej – No to zatańczymy…

 

 

IX

 

Gdy padł ostatni z obrońców sali narad Pałacu Archontów, burza ustała nagle, pozwalając ulewie ugasić ostatnie ognie, które wciąż wypalały miasto do gołej ziemi.

 

Bojto klęczał nad ledwo dyszącym Grzywaczem i bezwiednym ruchem głaskał go po włosach, rozglądając się jednocześnie po pomieszczeniu. Zostało ich niewielu, tak niewielu… Zupełnie jakby Staruch zaplanował wszystko w ten sposób, by obie walczące siły wyrżnęły się wzajemnie, pozostawiając przy życiu zaledwie niegroźne niedobitki.

 

Rudy Mantis opierał się o jeden z wysokich filarów i ważył w dłoni okrwawiony miecz z wysadzaną klejnotami, białą rękojeścią. Tym właśnie mieczem najbardziej zacięty z obrońców sali narad obciął Grzywaczowi rękę w łokciu, zupełnie jakby była zrobiona z ciepłego masła. Samodzielnie zabił chyba ze dwadzieścia osób i pokonałby ich wszystkich, gdyby nie to, że w pewnej chwili pośliznął się w kałuży krwi i na moment stracił równowagę, a wtedy Bojto doskoczył do niego i wbił mu w plecy swój długi sztylet.

 

Mgła, która zasnuwała umysł chłopaka, zaczynała powoli ustępować. Najwyraźniej Staruch, zmęczony bitwą, stracił część swojej mocy. Dopiero teraz Bojto uświadomił sobie ogrom zniszczeń, jakiego dokonała armia Starucha. Miał ochotę płakać, nie chciał jednak pokazać Grzywaczowi i Mantisowi, że jest słaby, cały czas bowiem czepiał się dziwnej, irracjonalnej nadziei, że przecież jakoś to będzie, przecież żyją i wkrótce wszystko wróci do normy.

 

Nie zauważył nawet, jak Staruch we własnej osobie wkroczył do pomieszczenia i podszedł do leżącego w kałuży własnej krwi archonta. Starzec odłożył swój kostur i bez wysiłku uniósł ciało Mallisa Rokkoriusa, po czym zręcznym ruchem wyłuskał go z jego bogato zdobionej szaty i narzucił ją sobie na plecy, gdzie dołączyła do dziesięciu innych. Wkrótce, tak jak pozostałe, miała ona zszarzeć i wystrzępić się. Gdy to się stanie, Staruch wybierze sobie kolejne miasto, co do tego nie pozostawało wątpliwości. Tymczasem podniósł tylko swój kostur i spokojnym krokiem opuścił salę narad.

 

Nagle Bojto zapałał gniewem; ślepą furią skierowaną przeciw temu, który obrócił jego dom w zgliszcza i moknące na deszczu popioły. Podniósł się i wyszarpnął miecz z ręki Rudego Mantisa. Tamten nie oponował i wzruszywszy ramionami pochylił się, by pozbierać klejnoty, które odpadły od kielicha archonta.

 

Bojto wybiegł na korytarz z pragnieniem zatopienia zimnej stali w ciele Starucha, jednak mężczyzna zniknął, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. W tej właśnie chwili chłopak poczuł zmęczenie i ból ostatnich dni. Opadł na kolana i zapłakał, nie dbając już o to, że ktoś może go zobaczyć. Grzywacz nie żył, a Rudy Mantis zdawał się zupełnie nie przejmować tym, co stało się z miastem, do wszystkiego bowiem podchodził z tą samą, chłodną obojętnością.

 

– Jednak nie był zbokiem – powiedział rudzielec, wychodząc z sali narad z garściami pełnymi klejnotów.

 

Bojto obrócił się w jego kierunku i, przełykając łzy, wyszeptał:

 

– Pomóż mi. Pomóż mi znaleźć go i zabić.

 

– Zabić? – zdziwił się Rudy Mantis i był to jedyny ślad emocji, jaki pokazał światu od czasu swych narodzin. – A niby dlaczego mielibyśmy go zabijać?

 

– On zniszczył nasze miasto! – krzyknął Bojto, uderzając pięścią w kamienną posadzkę.

 

– To miasto nie jest i nigdy nie było nasze. A poza tym zniszczyliśmy je sami…

 

Obrócił się na pięcie i odszedł korytarzem, niosąc swój łup, za który niczego nie mógł już kupić, bo i od kogo? Bojto tymczasem poderwał się na nogi i pobiegł przed siebie. Wybiegł z pałacu i biegł dalej, przez błoto i kałuże, a deszcz obmywał płynące po jego twarzy łzy. Biegł, dopóki płuca nie zaczęły palić go żywym ogniem, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wtedy padł na ziemię i wzniósł nad siebie za ciężki dla niego miecz o bielonej rękojeści wysadzanej klejnotami.

 

– Zabiję cię, Staruchu – krzyknął w mrok nocy. – Znajdę i zabiję, przysięgam na moje życie!

 

Zdawał sobie sprawę z tego, jak żałośnie i patetycznie brzmiała ta przysięga, a mimo to poczuł, jak wstępują w niego nowe siły. Ślubował, że zabije Starucha i misja ta nadała jego życiu znaczenia. Dała mu cel, którego nigdy dotąd nie posiadał.

 

Wreszcie Bojto podniósł się z klęczek i powlókł się w stronę Bramy Dymnej. Palenisko na jej szczycie po raz pierwszy, od kiedy tylko chłopiec pamiętał, było wygaszone. Nie było nikogo, kto mógłby dolać doń specjalnej oliwy, podtrzymującej płomień nawet w czasie deszczu. Było zimne i martwe, jak z resztą całe miasto.

 

I takim miało już pozostać…

Koniec

Komentarze

>> Ciężko powiedzieć, skąd Staruch wziął się w Wolnym Mieście Toros. Pewnego dnia zwyczajnie pojawił się na jego ulicach, nie zwracając niczyjej uwagi. << --- błąd na początku zdania, dwa powtórzenia. Czyli napisałeś to samo w dwóch zdaniach.

 

Pierwszy akapit i poważny błąd na dzień dobry !!!

 

CIEŻKO POWIEDZIEĆ !!! ---> Ciekawe ile razy jeszcze będę musiał powtarzać, że jest to błędny, zły, fatalny i brzydki zapis? Cieżko to przymiotnik, który odwołuje się na jakiejś czynności, przeważnie fizycznej - cieżko się podnosi dwutonowy głaz. Ale --- powiedzieć, dojść, oddychać itp --- jest już trudno. Więc --> TRUDNO POWIEDZIEĆ !!!!

 

wziąć się... pojawił się... ----> dwa razy to samo napisałeś. Powtórzenia!!!

 

Ogólnie zbyt często używasz słowa STARUCH. Uzywaj synoninów. Na zaimiki też uważaj. Przeczytałem, i średnio mi się podoba. Popraw błędy, które wymieniłem na początku Twojego opowiadania, bo rażą w oczy.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Wreszcie znaleźli się i tacy, którzy zarzekali się na życie swych matek, że Staruch przyleciał balonem. Tylko że nikt nie potrafił powiedzieć, skąd obdarty staruszek miał na to pieniądze. - pieniądze na co? na zakup balonu, czy na przelot balonem? ten fragment tego nie wyjaśnia


Wielki Archont Mallis Rokkorius, pierwszy tego imienia, siedział w swym miękkim fotelu i z obojętnym wyrazem twarzy wysłuchiwał informacji zniesionych mu z najdalszych zakątków miasta przez pozostałych członków Rady, jednak niemalże nie zwracał na nie uwagi i, znudzony śmiertelnie, czekał tylko na koniec zebrania. - nie zwracał uwagi na co lub kogo?


Jego przyjaciel mógł zapomnieć, że oboje wychowali się w jednej z takich właśnie jak Paos dzielnic, gdzie bieda walczyła o lepsze z głodem, ale on sam pamiętał o tym dobrze. - obaj, przeciez piszesz o mężczyznach


Kiria Teptis, młoda członkini przesławnej Ligi Cieni, był najlepszym zabójcą w całym Wolnym Mieście Toros. - była, piszesz o kobiecie

 

Sprawdź tekst po kątem przecinków i przede wszytkim zaimków oraz powtórzeń. Sam pomysł może oryginalnością nie grzeszy, ale nie jest kiepski. Inna sprawa to sposób jego przedstawienia, nad którym musisz popracować.

 

Pozdrawiam


Mastiff

Dobre.

Choćby samo rozwiązanie z "łachmanami" starucha było zaskakujące, tak reszta (od strony pomysłu) mnie nie poniosła. Masz jednak niezły styl. Podobał mi się fragment z rotacjami w mieście. To w jakim miejscu teraz jesteśmy zależy bardzo często nie od chęci, ale od zwykłego, z góry ustalonego założenia ( o nie, brzmię prawie jak Paulo C. w swoich "tak nie oczywistych" twierdzeniach).

Choć mi coś nie grało, czym nie powinieneś się tak bardzo przejmować - moje zdanie jest rzeczą mało istotną - tak całość odbieram na plus.

Nie zapomnij. Pisz dalej. Nie poddawaj się. Mniej zawsze tą taką ikrę zaskoczenia.

 

Pozdrawiam :))

Mniej więcej. ;)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Co to ikra zaskoczenia?

To coś, co nadaje opowiadaniu ciepełka.

Nie pytaj. Tak mi się napisało. :)

Opowiadanie dobrze się czyta. Nie jest wyjątkowe, ani niczym nie zachwyca, ale jest dobre. Z pewnością staranne. Klimat ponury, od początku do końca widać, że nie będzie happy end'u. Takie miasto nie może mieć lepszej przyszłości. Bohaterowie są dobrze wykreowani. Zwłaszcza Ci stojący "na górze". 

Mam wrażenie, że wzorowałeś się na prozie Georga.R.R.Martina. Zgadza się? Nawet bardziej, niż to koniecznie. Brak tutaj Ciebie. Ładnie o tym pisze Michael J. Sullivan w najnowszym numerze NF ;) Zajrzyj do PDF'a i poczytaj. Może wyciągniesz wnioski na przyszłość, bo z takim warsztatem warto by zadbać o więcej indywidualności. 

 

Pozdrawiam

Dzięki za wszelkie komentarze, zarówno pozytywne jak i negatywne. Według wyznawanej przeze mnie zasady, że sztuka broni się sama, nie będę odnosił się w żaden sposób do opinii czytelników, poza jednym przypadkiem, w którym nie mogę się powstrzymać. Chodzi mi o komentarz Prokrisa i stwierdzenie, jakobym wzorował się na Martinie. Chylę czoła i przyznaję rację Prokrisowi, który wychwycił to powiązanie, mimo że ja sam nie miałem o nim wcześniej pojęcia. Faktem jest, że pisałem opowiadanie jakby z doskoku, jako przerwę od tworzenia czegoś dłuższego, właśnie podczas lektury "Starcia Królów" Martina. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że w pewien sposób zasugerowałem się klimatem stworzonym przez tego autora, co zdarza mi się częściej, niżbym tego chciał. Jeszcze raz gratuluję spostrzegawczości i dzięki za ciepłe słowa :) 

Prokris to ona:). Tak na marginesie, mały szczegół:). Pozdrawiam.

Ups, małe faux pas. Upraszam o wybaczenie :)

Ja już przebrnęłam przez "Pieśń lodu i ognia", to dlatego jestem taka wyczulona ;) Martinowy oddech czuć przede wszystkim u Twoich postaci, tych władających miastem, ich przemyślenia w stosunku do siebie, przedstawienie ich jako tragicznych bohaterów, którzy nawet jeśli czynili źle, to i tak w pewien sposób chce się przyznać im rację. No i sposób w jaki kończą. U Martina nikt dobrze nie skończył ;) Nie wspominając o przeskokach akcji z obozu do obozu, czego akurat Martin nie był prekursorem, ale w tym przypadku zbierając wszystko w całość dochodzimy do kłębka, jakim jest on sam. To po prostu widać. 

 

Ale pomysł na opowiadanie jest Twój i tego Ci nikt nie odbierze:) Uważaj jedynie w przyszłości, żebyś nie wzorował się na stylu Martina, bo z pewnością stać Cię na swój własny.

 

Pozdrawiam serdecznie

Nowa Fantastyka