- Opowiadanie: RobertZ - Gryf

Gryf

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gryf

Lubię szaleństwo chwili, to poczucie przygody zapierającej dech w piersiach, smak niezwykłych momentów pozwalających zapomnieć o otaczającej nas szarej rzeczywistości. Stojący na kominku zegar cicho tykał. Nieustannie odmierza czas wskazując drogę, która donikąd nie prowadzi. Staram się zasnąć. Mrok kładzie się na moich powiekach. Powoli pogrążam się w marzeniach sennych. Pyzaty Księżyc w całej swej pełni zagląda do pokoju. Nie zasłania go już niekształtna, czarna chmura. Drażni moje przymknięte oczy, kicham.

Tak, to się zdarzyło kiedyś, a nie teraz. Mam poczucie czasu i przemijania. Była ta noc, ja kichnąłem. Jak mam wyrazić ten fakt, czy też może uczucie, tą chęć ucieczki przed przyszłością ?

– Na zdrowie !

Głosik drobny i piskliwy. Przestraszony przytulam się do swojego elektronicznego, puchatego misia. Ten śpi mrucząc pod nosem jakąś senną kołysankę. Rano wstanie rozpierany energią swoich szklanych przewodów i podskakując, popiskując, opowiadając śmieszne historyjki przywróci mnie do życia, do świata zabawy, w którym brakuje jedynie zapierającej dech przygody. Kiedyś próbowałem mu wytłumaczyć czym jest przygoda, ale nie zrozumiał mnie. Opowiedział jakiś dowcip o trzech świnkach co sobie domki budowały, zmusił mnie, czy też raczej zachęcił do rozwiązania prostego zadania matematycznego. Coś o wodzie, czy też przelewających się zbiornikach czasoprzestrzennych. Co miało się z nich wylewać ? Nie pamiętam.

Czuję… czułem jak mnie ogarnia strach. Księżyc skrył się za chmurami. Kształty mebli rozmyły się, pokrył je niemalże dający się dotknąć mrok. Ktoś był tutaj. Ale kto?

Siedział w nogach mojego łóżka. Widziałem go jedynie przez ułamek sekundy, zanim chmura zakryła Księżyc. Dziób, szare pióra. Chciałoby się powiedzieć, że to orzeł, ale przecież orły nie mają łap podobnych do pazurów lwa.

– Kim jesteś ?

Z rosnącym przerażeniem uświadomiłem sobie swoją dziecięcą dzieckość. Nie słabość, lecz tak jak powiedziałem, dzieckość. Chciałem zawołać rodziców, ale nie mogłem. Znalazłem się bowiem w okowach paraliżującego strachu. W telewizji mówili, że jak cię napadną to masz się zachowywać spokojnie, aby nie sprowokować napastnika, nie przestraszyć go, bo ciebie zrani, zrobi tobie krzywdę, która stanie się twoją pamiątką towarzyszącą tobie przez całe życie, elementem czegoś co będziesz pamiętał i czego nigdy już nie zapomnisz.

– Mówią na mnie Marzyciel. Szukam rodziców. Zgubiłem się !

Płaczliwy, pełen smutku i przerażenia głosik. Dla niego to ja byłem napastnikiem, ale jednocześnie jedyną jego nadzieją, podporą, ratunkiem, którego oczekiwał. Strach ustąpił obawie, otoczonej żalem i litością.

– Co tu robisz ?

– Zgubiłem się – ten sam płaczliwy głosik.

Co tu mówić ? O czym ? O pogodzie ?

– Nazywam się Janek – powiedziałem – Śmieszne imię. Nikomu się nie podoba. Mój kolega ma na imię Robocop i wszyscy go podziwiają, bo przy zapłodnieniu jego rodzina wybrała moduł siły i jest cały umięśniony. Ma dwanaście lat, tak jak ja, a już chodzi na siłownię. Ale jest trochę głupi, bo to jego umięśnienie zabiera mu dużo miejsca w mózgu i musi się dużo uczyć. Nasza nauczycielka powiedziała nam, że wynaleźli już na to lekarstwo i go wyleczą, i za jakiś czas wszyscy ludzie będą mogli być silni, i mądrzy. Dzisiaj piękna pogoda, ciepło, tylko trochę pochmurnie i Księżyc jest w pełni.

Ciche chlipnięcie. Co mam powiedzieć ? Dlaczego plotę trzy po trzy ? Strach przypomina o sobie. To on okazuje się prowodyrem mojego gadulstwa.

Łóżko jest duże, za duże jak dla mnie, ale podobno kiedyś będzie w sam raz więc śpię w nim. Spałem. Dlaczego już nie mogę cofnąć czasu ? Siadając trochę przybliżyłem się do niego. Siedział tam gdzieś, daleko. Widziałem jak porusza piórami, tak jakoś śmiesznie. Zacząłem się śmiać, a on nadal płakał.

– Pomożesz mi ? – szepnął cichutko.

W tym momencie księżyc wyszedł zza chmur. Mogłem mu się przyjrzeć. Miał parę olbrzymich skrzydeł przyciśniętych do małego ciała. Drżał z zimna, a może ze strachu. Niewiele mniejszy ode mnie. Dziób smutnego pisklęcia. Zresztą o tym już mówiłem. Był gryfem. Skąd o tym wiedziałem ? Podpowiedział mi to mój komputerowy, zapasowy móżdżek. Jeszcze teraz, chociaż to już tylko wspomnienie, widzę wykresy rysujące się gdzieś w mojej głowie. To zabawne jak rzutują się one w przestrzeń. Linie krzywą funkcji wznoszącej widziałem na tle okna, a przecież wiedziałem, że jej tam nie ma, że wektory pędu, które rysowały się na tle sufitu nigdy nie opuściły mojej głowy. Odruchowo dotknąłem gniazdka zamontowanego na potylicy. Chciałem wymontować mały, kulisty, wodoodporny móżdżek, ale rozmyśliłem się. Zawsze mi dokuczał po tym zabiegu potworny ból głowy i halucynacje rodem z matematycznej krainy potworów.

– Jak się tu dostałeś ? – spytałem zapłakane dziecię gryfa.

Ponownie te ciche chlipnięcie. Mój strach gdzieś odpłynął, ale on się nadal bał. Podniosłem rękę i dotknąłem jego pierzastego skrzydła. Wzdrygnął się.

– Nie bój się – powiedziałem, a mój elektroniczny móżdżek podpowiadał mi, że lepiej abym zawołał rodziców, bo to jakiś niebezpieczny wariat, albo przybysz z kosmosu, który porwie mnie i zrobi mi krzywdę. Wyłączyłem natrętny program i skasowałem go.

– Wpadłem w jakąś dziurę i znalazłem się w ciemnym, strasznym miejscu – chlipie mały potworek.

– Laboratorium wujka – szepnąłem – Byłeś tam ?

Myślę o tym laboratorium. Widzę przed sobą ciemność, czuje strach, gdzieś w oddali migają światełka, wiele światełek. Dotykam go. Czuję puch jego skrzydeł, wewnętrzne drżenie, które przypomina płacz. Coś mu szepczę. Chyba kołysankę.

Przytulił się do mnie. Jakby w moich wątłych ramionach szukając ocalenia przed tak groźnym dla niego światem, moim światem. Moja wewnątrzczaszkowa encyklopedia wytłumaczyła mi, że nie ma takiego zwierzęcia na Ziemi. No, może w niektórych legendach coś się o nim wspomina, ale to tylko bajki. Bardzo lubię bajki.

Tulę go do siebie. Czuję jak jego pazury drapią moje ciało. Przełknąłem ślinę. Zaschło mi w gardle. Czułem jak jego ciałko rozluźnia się, odpręża. Co później robiłem ?Nie wiem. Czekałem na coś. Ale nie umiem powiedzieć na co.

– Chcę do mamy – szepnął malutki gryf.

Chodź – wstałem z łóżka. Piżama plątała mi się pod nogami. Podciągnąłem ją zamaszystym ruchem ręki.

Szliśmy. Ja przodem. On za mną tak śmiesznie drepcząc. Mógł iść szybciej, ale to ja byłem jego klucznikiem otwierającym mu bramę do przetrwania.

Drzwi do mojego pokoju były uchylone. Korytarz ciemny, pełen duchów, które chowały się po kątach. Nie chciałem włączać światła. Bałem się, że obudzę rodziców, lub wujka. I oni zobaczą małego gryfa, a potem zabiorą go do zoo i tłum ludzi będzie go częstował cukierkami lub rzucał w niego kamieniami, aby tylko pokazał jakąś sztuczkę, a nie leżał tak jakoś nieruchomo, bo przecież w zoo nie ma nic do roboty. Ludzie są tacy okrutni.

Drzwi do laboratorium wujka były po prawej stronie. Otwarte na oścież, a za nimi migające światełka włączonych aparatów. Pracowały one dzień i noc budując zawiłe pętle temporalne, poplątane sznury czasu. Nigdy nie rozumiałem wujka. Tej jego pasji, tego zainteresowania przemijaniem i powstawaniem. Gryf zatrzymał się przed samym wejściem. Nie chciał iść dalej. Bał się.

– Uspokój się – szepnąłem. – Nie ma się czego bać.

– To było tam – powiedział – To strasznie boli.

– Jeżeli chcesz wrócić – odparłem – To musisz iść za mną.

Wszedłem do środka. Czułem jak otaczają mnie sny. Marzenia o potędze i niezwykłej przygodzie. Wyobrażenia o przyszłości, które przeplatają się z przeszłością. Wujek był fascynatem. Jednym z nielicznego grona szalonych naukowców, dla których najważniejsza była przygoda, a nie pieniądze. Rozsadzała go chęć poznania, ale i także dążenie do sławy. Czułem to. Niewypowiedziane słowa, marzenia i tęsknoty utknęły w szklanych słojach wypełnionych zakonserwowanymi trupami setek dziwnych zwierząt przeraźliwie zniekształconych, zdeformowanych, cierpiących przed swoją śmiercią potworne katusze, ból konającego organizmu, który został doszczętnie zniszczony. Fragment pracy mojego wujka.

Czułem gule strachu rosnącą w gardle. One zdawały się żyć, patrzeć oczami, które zwróciły się do ich wnętrza. Widziałem węzłowate żyły i tętnice, wypełzły one na zewnątrz w zastępstwie skóry ukrytej w środku.

Gryf szedł za mną. Słyszałem jego płaszczące kroki, zgrzyt ocierających się o podłogę pazurów. To nie był jego świat. Był tu obcy. Zazdrościłem mu.

Za galerią potworków stanowiących początek eksperymentów wujka z zawirowaniem czasu i przestrzeni ( przestrzeń niekiedy się skręca, czas ma także swoje fluktuacje, a gdy dochodzi do asynchronizacji pomiędzy tymi dwoma wartościami cierpi na tym materia dzieląc się, mnożąc, przekręcając i podkręcając. Jaka żywa istota może to przetrzymać w stanie nienaruszonej zwartości ? ) mieściło się siedlisko nowoczesnej techniki; przewodów plączących się pod nogami, błyszczących plastikową bielą maszyn i tysięcy światełek, które płonęły, migotały, pulsowały swoim własnym, tajemniczym rytmem.

Maszyna czasu była włączona. Przestrzeń wokół niej falowała. Czas dostał czkawki, został wytrącony ze swoich przedwiecznych posad.

Ujrzałem jakąś roślinę w doniczce. Nie wyglądała normalnie. Przestrzeń naruszyła jej strukturę zadając tysiące zielonych ran, a czas je otwierał i zabliźniał. Zdawała się pulsować w rytmie setek dni, które przecież nigdy nie przeminęły. Rozkwitała, przekwitała i więdła. Zmieniała swój czas w pulsacji chorej przestrzeni.

Czułem żar, który ściskał moje policzki. Bałem się starości. Przychodzi ona tak nagle i zabija. Nie mogłem jednak wtedy zatrzymać się i stchórzyć. Mój nauczyciel mówił, że najważniejsza jest odwaga. Jak bowiem inaczej przeżyć w świecie pełnym luksusów, który jest dotknięty pięćdziesięcioprocentowym bezrobociem ? Mój kolega bał się być tchórzem. Skoczył do krateru wygasłego wulkanu. Została z niego tylko mokra plama.

Wujka nie zobaczyłem. Jedynie jakaś plama na podłodze zdawała się być jego widmem, wspomnieniem. Proch czasu układający się w ludzką sylwetkę, ale przecież czas można cofnąć, więc po co bać się śmierci, która za moment, może tylko chwilkę dłuższą, a to i tak tylko subiektywne odczucie przypadkowego obserwatora, stanie się niebyłą?

Przeszedłem po jego prochach. Czas otworzył stare rany. Czułem się dzieckiem, dzidziusiem, malałem, kurczyłem się, a świat rósł, potężniał. Plama na chropowatej podłodze pociemniała. Nie nabrała jednak kształtów, których tak się obawiałem. Nacisnąłem jakąś dźwignię, byłem pewny, że właśnie tą mam przesunąć, ułamany trzonek pozostał w mej dłoni, kątem oka dostrzegłem gryfa, także zdziecinniał, był taki mały i różowy, a potem czas oszalał.

Obudziłem się w ciemności. Miałem piasek w ustach i potworną suchość pragnienia w gardle.

– Marzycielu – szepnąłem zachrypniętym głosem.

Zrobiło się jaśniej. Wzrok przyzwyczaił się do otaczającego mnie mroku. To co zobaczyłem ani mnie nie ucieszyło, ani też nie wprawiło w zdumienie. Kamienny korytarz prowadzący skądś i gdzieś. Naturalna wyrwa w skale drążonej przez dawno już wyschły strumień. Miejsce, którego spokój nikt i nic nie zakłócało. Coś wyczułem. Jakby znak, czy też sygnał, podmuch ciepłego wiatru. Było to za mną. Dziura najciemniejszego mroku. Wpatrywałem się w cień próbując ujrzeć jakikolwiek przedmiot, cokolwiek co wynurzy się spoza niego. Nie była to jednak zwykła ciemność. To było coś w rodzaju ciemnego wiru. Czegoś co było i czego nie było. W pewnym momencie miejsce, w którym się znajdowałem zaczęło tracić na swojej wyrazistości, zlewać się, czas mieszał się z przestrzenią, a materii już nie było. Zrobiło mi się niedobrze. Jakiś naturalny instynkt, coś krzyczało we mnie żebym uciekał.

Marzycielu ! – wrzasnąłem, a był to krzyk histeryczny i pełen błagania.

Czułem piasek, całym swoim ciałem, każdą jego cząsteczką. Kim wtedy byłem ? Gdzieś uciekły te lata, które już przeżyłem. Pierwsze dni szkoły, pranie mózgów i nauka naturalnej dyscypliny. Dorastając zostałem pozbawiony swoich dziecinnych snów i marzeń. Odarto moją duszę pozbawiając ją bogów dzieciństwa i urojonych przyjaciół. Zanim nauczyłem się czytać nabyłem zdolność analizy każdego tekstu, wychwytywania jego błędów formalnych i tematycznych. Nie mogłem czuć i kochać. Poza mną były przeżycia, które autor próbuje ofiarować czytelnikowi. To jednak się zmieniło. Nagle, po trochu zaskoczony, jak i radosny stwierdziłem, że czas mnie odarł ze skorupy, w którą próbowano mnie wtłoczyć przez te lata nauki. Byłem nagi, nie tylko fizycznie, lecz także duchowo. Moje ręce skurczyły się, czas obdarzył mnie rączkami niemowlaka. Te małe ciałko. Okres pierwszych marzeń erotycznych, tej kopulacji z komputerowym móżdżkiem, moją panią od dyscypliny i wiedzy został odsunięty w daleką przyszłość. Specjaliści mówili, że te sny brały się stąd, że móżdżek był podłączony do tej części mózgu, która zawiadywała podstawowymi ludzkimi instynktami. Zapodziałem gdzieś swoje wykresy i wszechpojemną pamięć. Nawet mój płacz był płaczem małego dziecka.

Różowe ciałko, zapomniana dorosłość. Czy zawsze z rozrzewnieniem musimy myśleć o tym co utraciliśmy jeżeli nawet zadawało nam to kiedyś ból, obdzierało nas z naszych marzeń i nadziei, pozbawiało wszystkiego w okrutnej rzeczywistości wszechwiedzy poza tą wiedzą ? Dlaczego o tym pamiętałem? Czas nie ukradł mi pamięci.

Kiedyś jakiś smutny pan ubrany na czarno powiedział mi, że nic nie jest w stanie pozbawić nas naszej duszy, tego z czego jesteśmy zbudowani i uformowani. Nie była dla niego argumentem, ani amnezja, ani śmierć.

– Po śmierci idziemy gdzie indziej – powiedział – W miejsce, w którym zostajemy osądzeni. Gdzie chwalą nasze dokonania, naszą czystość, a karzą nasze błędy, winy i lenistwo. Tracąc pamięć chowamy się głębiej w skorupę własnego ciała. Nie odchodzimy, lecz tylko znikamy, odcinamy się od otaczającej nas rzeczywistości. Może miał rację.

Usłyszałem jakiś szelest. Ciche kroki lwa skrzyżowanego z orłem.

– Marzycielu – szepnąłem.

To był on. Zabolał czas, który przeminął. Dla mnie upłynęła ledwo chwila. Czas zabrał lata, które już przeżyłem dając mi ciało małego dziecka. On żył w innym świecie, w którym mijały lata jego życia. Ja byłem dla niego tylko wątłym wspomnieniem dzieciństwa, które tak dawno przeminęło.

– Nie przejmuj się – powiedział – Przeżyłem już swoje życie. Lata miłości i przygody. Czas nie zabrał mi niczego. Może nawet dodał parę dodatkowych lat życia. Pokiwał swoją starą, posiwiałą głową.

– Nie wiedziałem, że tu przybędziesz. Chociaż miałem jakieś przeczucie niezwykłego wydarzenia.

– Dlaczego ? – szepnąłem. – To ty mnie odwiedziłeś.

Patrzył na mnie. Nie zrozumiał tego pytania. Ja także nie wiedziałem o co chciałem się zapytać, ale gdzieś. Nie, wolałem tego nie szukać.

– Chodź – szepnął.

Poszedłem za nim.

Czym jest bycie dzieckiem czystym, prawdziwie czystym, nie skażonym nalotem przemijającego czasu? Co to oznacza bycie niczym Pustkę pełną barwnych kształtów, których znaczenia, funkcji nawet sobie nie uświadamiamy? Nie byłem już dzieckiem.

Ten sam bolesny strach, który towarzyszył mi od momentu przebudzenia w ciepłym futerale łóżka, dręczył mnie, zakłócał rytm moich kroków, czynił mój oddech nieregularnym. Bałem się przeszłości, samego czasu i przyszłości. Mój strach wzbudzała otaczająca mnie rzeczywistość pnących się w górę głazów, kamiennych ścian, które zamykały się nad nami, światła przebijającego się w otaczającym nas mroku, gdzieś z góry i od przodu przez szczeliny, których nie potrafiłem dojrzeć.

Było mi zimno. Znajdowałem się w miejscu dla mnie nieprzyjaznym, nie był to ciepły brzuch matki, ta namiastka raju, za którym tak bardzo przez całe życie tęskniłem. Przytuliłem się do boku Marzyciela. Otulił mnie swoim wielgachnym skrzydłem orła.

– Popatrz – szepnął Marzyciel.

Przed nami rozciągała się panorama świata jakże innego, obcego, tak bardzo przeszłego. Wyjście z jaskini znajdowało się na szczycie góry, wzniesienia. Przed nami rozciągał się widok zapierający dech w piersiach; las skrzypów, błyszczące w oddali lusterka jezior, a na horyzoncie dymiące kominy wulkanów.

– A gdzie dinozaury ? – spytałem.

– Na to jeszcze za wcześnie – odparł stary gryf.

Zaprowadził mnie do innej dziury. Ujrzałem świat olbrzymów, a następnie, już gdzie indziej świat ery lodowcowej, a potem wiele innych światów. Każdy odrębny i na swój sposób cudowny.

– A skąd ty przybywasz ? – spytałem już znużonym głosem. Czułem ogarniającą mnie senność. Nie mogłem nad nią zapanować, nie potrafiłem rządzić tym tak młodym organizmem. Czułem, że coś go krępuje, gdy prowadził mnie do świata swojego dzieciństwa, do miejsca, które kiedyś, tak dawno dla niego, a tak niedawno dla mnie, opuścił gubiąc się w innym czasie. Był to przepiękny świat traw i drzew, i przechadzających się między nimi gryfów. Chciałem tam iść; pogłaskać zieloną trawę, przytulić się do chłodnej kory potężnych dębów.

– Gdzie to jest ? – szepnąłem – Czy też kiedy ?

Zatrzymałem się. Coś mnie powstrzymało. Jakiś opór materii, czasu i przestrzeni.

– Nie możesz tam iść – powiedział stary gryf – Nie należysz do tego miejsca.

Gdzie jest mój świat ? – spytałem. To było jakby przeczucie. Zauważyłem porośnięte trawą ruiny. Pagórek, na którego szczycie się znajdowaliśmy był betonowym wzgórzem, a otwór przez który wyglądałem tworzyły rozsypujące się ze starości cegły.

– Czy to prawda ? – spytałem.

– To jedna z rzeczywistości – odparł Marzyciel.

– Dlaczego nie mogę tu zostać ? To takie piękne miejsce.

– Ziemia bywała kiedyś piękniejsza. Nie ja rządzę tym wyborem. To czas – szepnął Marzyciel – Tęsknisz za czymś, a on tobie to zabiera. Chciałbym żyć, ale nadszedł już mój czas.

– Ty umierasz – szepnąłem przerażony.

To była prawda. Posiwiała sierść, zniszczone pióra, łapy ledwo utrzymujące kiedyś tak potężne, a teraz tak wynędzniałe ciało gryfa.

– Jest pewne miejsce, do którego odchodzą gryfy.

– Gdzie to jest ?

– Nazywamy je światem, w którym nigdy nie narodził się Człowiek.

Czy to przekleństwo być człowiekiem? – płakałem.

– Dlaczego tak mówisz ? – czułem jego zdziwienie – Ludzie nie są źli. Nie oceniaj swojego gatunku pochopnie.

– A to ? – wskazałem roztaczający się przed naszymi oczami świat – Tu nie ma ludzi. Pozostały tylko ruiny i wy. Nie wiem, potomkowie, czy też karykatury człowieka.

– Znaliśmy się tak krótko – odparł gryf – A przecież stałeś się wspomnieniem drążącym mnie przez całe życie. Te kilka chwil zaważyło na wszystkim.

Trochę litości – wybełkotałem przez łzy.

– To najważniejsze! – prawie krzyknął – Trzeba pomagać innym, trzeba kochać, bo inaczej pozostaje tylko pasja do ciągłego tworzenia i nieustannego działania, aż do momentu, w którym twoje ciało rozpada się w bólu niezdolne do jakiegokolwiek czynu, zbyt słabe, aby być wartościowym dla społeczeństwa. Żywy trup. Wszyscy wtedy czekają na twoją śmierć.

– Dlaczego tak uważasz?

– Gryfy są ludźmi teraźniejszości. Dano nam rozum, a jest to dar wyjątkowo bolesny.

– Ale czy potrzebny ?

– Sam sobie odpowiedz na to pytanie – warknął na mnie wściekły – Chodź, musimy wracać. Do momentu, od którego wszystko to się zaczęło, do chwili, która zrodziła całe moje życie.

-Ale…

Patrzył na mnie tym groźnym wzrokiem umierającego starca. Zrozumiałem, że nie chce przyjąć daru śmierci, że dla niego istnieje tylko rzeczywistość i pasja życia. Uświadomiłem sobie, że sam kocham życie, że życie jest po to, aby je dobrze przeżyć i lepiej nie pozostawiać czasu na refleksje.

Przejście było chłodne. Krzyczałem z bólu. Czas szarpnął mną. Wspomnienia przeszłości mieszały się z wizjami przyszłości, a świadomość samego siebie gdzieś wybyła. Znowu znalazłem się w laboratorium Czas był ułudą. Biegł własnym nieznanym rytmem. Wyrzuciło mnie z pustki niebytu w byt. Jedynym wspomnieniem był suchy posmak rzygowin w ustach, przeraźliwy krzyk wciąż bolącego ciała i coś jeszcze, to potworne uczucie sterania się.

– Marzycielu – szepnąłem.

Leżał na podłodze. Martwe oczy patrzyły w nieznaną dal. Po wyschniętej skórze tańczyły ogniki czasu. Mnie także on zranił, ale jak powstrzymać coś czego nie powstrzyma żadna siła, a dobrowolnie także nie ustąpi.

Widziałem jak gryf rozpada się w pył, a ja rosłem. Czułem jak otaczająca mnie przestrzeń maleje. Próbowałem zadać cisnące się na usta pytanie, ale zapomniałem o co chciałem zapytać. Przez chwilę byłem mężczyzną. Z przerażeniem wpatrywałem się w zmiany jakim uległo moje ciało. Sparaliżował mnie ten brak delikatności, ta brutalność i toporność moich kończyn, te nazbyt końskie owłosienie. Minęło tak niewiele czasu, a moje ciało już wiotczało; włosy siwiały, wszystko się kurczyło i garbiło. Zrobiłem parę kroków do przodu. Coś mną rzuciło. Jakieś zawirowanie czasu i przestrzeni. Dobrze, że nie zostałem przenicowany, że nie stałem się jednym z tych potworów o mięśniach zamiast skóry i skórze zamiast mięśni.

Oparty o jedną z maszyn siedział wujek. Miał przymknięte oczy, był trochę młodszy ode mnie.

– Kim jesteś ? – spytał patrząc na mnie pełnymi przerażenia oczami.

– To ja, Janek – odparłem – Gryf nie żyje. Jestem stary – mówiłem.

Błagałem go o coś. Nie pamiętam już o co.

– Nieważne – powiedział – Najważniejsze, że odniosłem sukces.

Myślał tylko o sobie. Wiedział, że cierpię, ale nie okazał współczucia.

Wiem, że to nie jest wystarczające usprawiedliwienie. Oglądałem kiedyś film, w którym jakiś facet drugiemu facetowi siekierą rozłupał czaszkę. Znalazłem młotek i dłuto. Czas przenicował mu nogi. Nie mógł więc uciec. Zafascynowany przyglądałem się jak wypływa z jego głowy szara tkanka mózgu. Czy czegoś żałuję ? Nie wiem. Wtedy wydawało mi się to tak naturalne. Nie lubiłem go, sprawił mi ból i chciałem mu to jakoś wytłumaczyć, ale on myślał tylko o tym eksperymencie, o skrzyżowanym czasie i alternatywnych światach. Wykorzystałem najprostszą i najbardziej oczywistą argumentację.

Nie wierzycie mi. Wyczuwam waszą niewiarę. Pytacie skąd się wziął ten osiemdziesięcioletni, obłąkany starzec, który zabił człowieka, jednego z tych lepszych, marzących o wspaniałym przyszłym świecie ultranowoczesnej techniki i biznesu ? Błądzicie, to oczywiste. Mam osiemdziesiąt lat, a jestem dwunastoletnim chłopcem. Nie wiem, naprawdę nie wiem czy jeszcze kiedyś będę potrafił marzyć.

Koniec

Komentarze

Osobiście nie przepadam za tego typu opowiadaniami, pełnymi ukrytych znaczeń, egzystencjonalnych przemysleń oraz wymuszającymi interpretację symboli i prawdopodobnie czytając je nawet sto razy nie zrozumiem go do końca. Nie mniej czytało mi się je fajnie i dało do myślenia, na temat przemijającego czasu i starzenia sie, wprowadziło mnie w pewną zadumę za co daję piatkę.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Za co autor dziękuje :)

Tak, do zadumania.

"W tym momencie księżyc wyszedł zza chmur. Mogłem mu się przyjrzeć. Miał parę olbrzymich skrzydeł przyciśniętych do małego ciała."

- pomieszanie podmiotów, nie jedyne zresztą w tym tekście: wychodzi, że księżyc miał skrzydła (składnia polskich zdań ma pewne reguły, jedną z nich jest to, do czego odnosi się podmiot domyślny). Oprócz tego dziwaczne, bezsensowne (w zamierzeniu pewnie poetyckie i głębokie) stwierdzenia: zegar wskazuje drogę donikąd (to zegar czy drogowskaz?), ogniki czasu tańczą po skórze (co to są ogniki czasu?), czas przenocowuje nogi (znaczy, wywraca na lewą stronę?).

Literówka, miało być "przenicowuje" oczywiście.

Oczywiście przenicowuje (moja pomyłka) i jak najbardziej wywraca na, w tym wypadku na  n-tą stronę. Zegar może wskazywać drogę. Np. Czy mam zjeść śniadanie, czy biec na autobus bo się spóźnie. Tyle, że jest to droga bardziej w czasie aniżeli w przestrzeni. Pierwsze zdanie dotyczy gryfa. Kontekst jest jak najbardziej zrozumiały. I w tym wypadku nie musiałem pisać " Mogłem się przyjrzeć gryfowi". Dziewczyno podciągnij się trochę z języka polskiego. :). Trzeba go także czuć, a nie tylko pilnować reguł gramatyki. Chociaż przyznaje, że one są bardzo ważne.

A ja oczywiście będę podciągał się z pisarstwa.

Bardzo mnie zaciekawiło to opowiadanie. Jest jak dla mnie wspaniałe, i nie zamierzam czepiać się jakichś drobnostek, bo są one prawie niezauważalne. Powiem jedno: masz talent chłopie!

Dzięki i zapraszam do lektury innych moich opowiadań :)

Nowa Fantastyka