- Opowiadanie: dzbannek - Hrabia cz. 2

Hrabia cz. 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hrabia cz. 2

Wklejam kolejny kawałek dluższego "dzieła". Mam nadzieję, że docenią Państwo moją rosnącą sprawność w posługiwaniu się przecinkami.

 

 

 

Widząc szambelana zbliżającego się do mojego stołu, sięgnąłem po wino mając nadzieję że pozór pijaństwa może mnie uratować od spotkania z nią. Brzeg mojego kielicha rozbił jego bladą twarz na dziesiątki lustrzanych fragmentów. Poczekał aż skończę pić i powiedział:

 

– Królowa Pana wzywa, sir.

 

Miał twarz pokerzysty. Przydałby mi się podobny spokój, czułem się w tej chwili roztrzęsiony jak wierzba porwana przez tornado.

 

Wstałem i ruszyłem za szambelanem. Tłum rozdzielał się przed nami jak kawał tkaniny pod nożycami krawca. Widziałem ją z daleka, błyszczącą czarnymi diamentami figurkę na prostym tronie, za zarzuconym papierami raczej niż jedzeniem stołem. Pomachałem. Nie odpowiedziała. Jakieś dwadzieścia kroków przed pustym krzesłem na którym miałem za chwilę siedzieć pod czułym okiem pretorianina, coś odwróciło moją uwagę. Dźwięk. Czysta nuta gdzieś pośród szmeru tysiąca rozmów. Odwróciłem głowę w kierunku z którego dobiegał, ale szybko się zreflektowałem. Wyszczerzyłem zęby do siwego jak gołąbek ambasadora, udając że go pozdrawiam i zwróciłem się znów ku Królowej.

 

Zająłem swoje miejsce, przyklęknąwszy przedtem jak nakazuje zwyczaj, a Królowa gestem odprawiła strażnika znad mojej głowy.

 

– Dziękuję za zaufanie, Pani – powiedziałem.

 

– Jibril – zaczęła, lustrując tłum spod ciężkich powiek – jedyne czemu ufam to twoja wrodzona nieudolność. Nie zdołabyś mnie zabić, nawet pijanej w sztok, choćbyś miał ze sobą batalion wojska.

 

Od czasu gdy podszedłem, nawet na mnie nie spojrzała.

 

– Miło mi to słyszeć, Pani. Zmniejsza to nieco pokusę.

 

Wyszczerzyłem zęby gdy nasze spojrzenia wreszcie się skrzyżowały.

 

– Chcesz skończyć jak swój ojciec? – spytała.

 

– O to samo zawsze pytała moja Pani matka, Królowo.

 

– Mądra kobieta.

 

– Obawiam się, że wychowywanie mnie było dla niej wielkim obciążeniem. Utopiła się ze zgryzoty.

 

– Byliśmy kiedyś w twoim rodzinnym mieście. Nie było tam rzeki ani niczego podobnego.

 

– Moja matka panicznie bała się wody, Pani. Utopiła się więc w tanim dżinie. Zajęło jej to pięć lat.

 

– Czarująca historia – powiedziała – co było dalej?

 

– Resztę znasz, Pani.

 

– Naprawdę? – przyjrzała mi się badawczo – Wydaje mi się, że pamiętam z tamtych czasów całkiem innego człowieka. Tamtemu brakowało odwagi, i nie brakowało pewnego chłopskiego sprytu. Jedno i drugie było mu niebędne do przetrwania.

 

– Więzienie zmienia ludzi – powiedziałem – Poza tym, Pani, wydaje mi się, że nie brakowało mi odwagi tam, gdzie to było najbardziej istotne.

 

– Tak? Gdzie?

 

– W miłości – powiedziałem, uśmiechając się czarująco.

 

Jeden z kącików jej ust podniósł się do góry na ułamek sekundy. Potem poczułem jak całe moje ciało zastyga jak ołów. Patrzyła teraz na mnie bardzo uważnie. Widziałem drobne, czerwone żyłki na obrzeżach białek jej oczu, niewielkie skazy cery, lekkie oznaki niewyspania. Coś jakby kolec z rozpalonej stali przeszyło moje gardło, ale ja nie mogłem nawet drgnąć pod jej czarem. Gdyby było inaczej zwijałbym się już z bólu na podłodze. Jakieś niewidzialne stworzenie rozrywało mi teraz gardło, powoli, metodycznie, pompując do rany gęsty, kleisty jad. Miałem ochotę wyć.

 

– Posłuchaj mnie, Jibril – powiedziała, powróciwszy do przyglądania się swoim gościom znudzonym wzrokiem – zmieniłeś się. To świetnie. Cieszę się z twojego szczęścia. Ale ja zmieniłam się bardziej od ciebie. Ta rozmowa potrwa jeszcze kilka minut. Jeśli spodoba mi się to co powiesz, nie zabiję cię. Zostaniesz odprowadzony do stołu do twoich steków i wina. Później może wyślę kogoś by poderżnał ci gardło kiedy śpisz. Albo i nie. Jedno jest pewne, jeśli jeszcze raz będziesz się próbować ze mną spoufalać przed moimi poddanymi to umrzesz. W mękach.

 

Była bardzo przekonująca. Nie drgnęła jej nawet powieka. Gdy wypuściła mnie z zaklęcia, oklapłem jak sflaczały balon, pot pokrywał mnie od stóp do głów. Moje ręce zatrzepotały jak wielkie ćmy więc splotłem je i położyłem na kolanach.

 

Później zaczęła mnie pytać o rozmaite rzeczy, a ja jej odpowiadałem. Chciała też bym zajął się pewnym zadaniem którego nie mogła powierzyć swoim ludziom. Zgodziłem się. Rozmowa trwała dwadzieścia minut, ale przez ostatnie dziesięć mówiłem już tylko – Tak, Pani – a potem wreszcie – Do zobaczenia, Pani.

 

Wracając chwiejnym krokiem do swojego miejsca przy stole, obracałem sobie to wszystko w głowie. Co mi zrobiła, jak to zrobiła i po co. Jej brutalność, ostrożność i dbałość o dworskie konwenanse sugerowały, że nie czuła się pewnie. Nie mogła sobie na zbyt wiele pozwolić i nie ufała własnym ludziom. Była więc słabsza niż na to wyglądało. I chciała żebym o tym wiedział. Po co?

 

Tej nocy, zasypiając w swojej zimnej komnacie, marzyłem o miłości.

 

 

 

 

 

Z ulgą odkryłem że podczas snu nie poderżnięto mi gardła. Po przebudzeniu wyjrzałem przez okno na zasnute mgłą baszty jej zamku i błękit morza rozciągający się gdzieś za nimi. Poprzedniego wieczoru wypiłem mniej niż zwykle, byłem wyspany i czułem się świetnie. Postanowiłem zrobić coś pożytecznego z pozostałymi godzinami poranka, zapewne ostatniego tutaj. Nie miałem przy sobie żadnych narzędzi które pozwoliłyby mi znaleźć osobę, która wczoraj dawała mi sygnał w tłumie, ale mogłem spróbować chałupniczych metod.

 

Na śniadanie służący przyniósł mi kilka kromek chleba i cienko krojony ser, ułożone na zgrabnym porcelanowym talerzyku, a także kielich wina, które zazwyczaj piłem o tej porze. Gdy wyszedł, wylałem wino do nocnika a chlebem poczęstowałem sikorki.

 

Potem usiadłem przy stoliku, uzbrojony w niewielki widelczyk, zamknąłem oczy i trąciłem delikatnie brzeg kryształowego kielicha. Nuta była czysta, przeciągła i nie mówiła mi nic zupełnie. Po kilku kolejnych próbach zrezygnowałem, ubrałem się i wyszedłem na przechadzkę. Wziąłem ze sobą rapier, który otrzymałem w prezencie dzień po moim przybyciu. Był to ładny kawałek stali, bardzo konserwatywny i niestety pozbawiony wypalonych alchemicznym kwasem zaklęć, które czyniły z ostrz pretorian tak groźną broń. Na razie musiałem sobie jednak poradzić z tym co miałem.

 

Idąc korytarzami myślałem o wczorajszej rozmowie. Królowa chciała czegoś ode mnie i było to całkowicie fair, jej interwencja na Wyspach Radosnych prawie na pewno uratowała mi życie. Znałem ją kiedyś i trudno mi było uwierzyć, że nie doceniała mnie w takim stopniu w jakim zdawała się sugerować. Możliwe zresztą, że chciała mi coś przekazać tak by nie mógł tego zrozumieć nikt z tych, którzy mogliby podejrzeć czy podsłuchać naszą rozmowę. Może chciała mnie chronić? Mogła co prawda wybrać łagodniejszy sposób na przekonanie swojego dworu co do mojej bezbronności, niż dręczenie mnie zaklęciami. A może całkowicie się myliłem a osoba którą znałem stała się już całkiem mityczną Królową Q’m, wielką pszczołą z tysiącem młodych, koroną stworzenia, mitochondrialną matką czy co tam jeszcze i wszystkie moje o niej wspomnienia nie znaczyły już nic.

 

Poranek był piękny, chłodny, mglisty i rześki. Wgramoliłem się na mury i przez kilkanaście minut przyglądałem morzu. Nie wiedziałem czy Królowa zechce ułatwić moją podróż, czy też będę zmuszony do żeglugi. Byłoby to do zniesienia gdybym znalazł coś dobrego do poczytania, ale jej biblioteka była całkowicie nie do użytku. Podejrzewałem, że miała gdzieś swój prywatny księgozbiór i że nawet na niego nie spojrzę. Gdy znudziło mi się gapienie na mewy tańczące nad falami, zszedłem na dziedziniec na którym kilku żołnierzy ćwiczyło szermierkę. Stanąłem z boku i przyglądałem się im przez kwadrans, chociaż gapili się na mnie podejrzliwie. Walczyli przy pomocy stępionych rapieromieczy, stosując masę nieczystych uderzeń. Byli świetnie wyszkoleni, młodzi i pełni energii. Gdy wydawało mi się, że wiem już o nich dostatecznie dużo, podszedłem do najstarszego z nich, faceta który nadzorował walczących za pomocą wiązanek warknięć, klątw i instrukcji.

 

– Dzień dobry – powiedziałem – czy mógłbym spróbować się z pańskimi ludźmi?

 

Popatrzył na mnie krytycznie i zaczął coś kręcić. Mogłem go zrozumieć, gdyby któryś z jego chłopaków zranił gościa Królowej miałby spore kłopoty. Zapewniłem go, że dobrze znam się na rzeczy, że byłem mistrzem walki rapierem w kilku miejscach których nazwy na poczekaniu wymyśliłem, a potem wcisnąłem w jego dłoń kilka monet. Chwilę później zrzuciłem kamizelkę, dobrałem broń i ruszyłem do walki. Niewielki żołnierz o południowych rysach, posługujący się eklektycznym stylem skopał mi tyłek w pięć minut. Drugiemu ta sama sztuka zajęła siedem, trzeciemu jeszcze trochę dłużej.

 

Kiedy po raz czwarty zbierałem się z pokrytego wilgotnym piaskiem dziedzińca, stary podszedł do mnie i pomógł mi wstać.

 

– To gdzie dokładnie był Pan tym mistrzem miecza, sir? – zapytał z krzywym uśmiechem.

 

– Daleko stąd – odpowiedziałem, po czym wcisnąłem mu w dłoń kilka monet – Proszę dać chłopakom po jednej, i podziękować.

 

Zebrałem rzeczy i ruszyłem z powrotem do swojej komnaty. Odchodząc, zamachałem na pożegnanie. Żołnierze patrzyli za mną, i na siebie nawzajem, niepewni o co właściwie chodziło.

 

 

 

 

 

W pokoju znalazłem liścik z którego wynikało, że wypływamy po południu. Sprawdziłem ile mam rzeczy do spakowania i zdecydowałem, że mam jeszcze trochę czasu. Na drugie śniadanie zszedłem do portu. Słyszałem bardzo dobre rzeczy o lokalnej kuchni, ale nie miałem wcześniej okazji jej spróbować. Przez cały tydzień nie opuszczałem zamku, nie chcąc wystawiać na próbę granic gościnności moich gospodarzy. Teraz, po spotkaniu z Królową czułem się trochę pewniej. Poszło za mną jakiś dwóch facetów, ale starałem się nimi nie przejmować. Pomyślałem, że mógłbym się im wymknąć gdybym chciał, tylko co potem?

 

Gdy znalazłem wreszcie knajpkę która wydała mi się zachęcająca, moi towarzysze weszli za mną i rozsiedli się przy oknie. Gdy ja jadłem oni popijali piwo, i rozmawiali przyciszonymi głosami, wyglądając na zatłoczone nabrzeże przez półotwarte okienko z błoną w miejsce szyby.

 

Gulasz z dorsza, pomidorów i pietruszki rzeczywiście był niczego sobie, zapiekankę z makrelą dostałem przypaloną a piwo było średnie. Gdy zastanawiałem się czy wcisnę deser usłyszałem krótką, dźwięczną nutę przebiegającą przestrzeń wokół mnie, załamującą się na rozmaitych przeszkodach i powracającą kakofonią ech. Rozejrzałem się dyskretnie. Wiedziałem skąd dobiegła, po chwili wiedziałem też kto był jej źródłem. Dziewczyna siedziała w kącie, była ubrana w prosty, praktyczny strój w którym wyglądała jak żona drobnego kupca czy zamożnego rzemieślnika. Lewą dłoń, zaciśniętą w piąstkę, przyciskała do piersi swojej sznurowanej kamizelki. Podejrzewałem, że trzymała w niej jakiś kryształ czy coś podobnego. Drobna magiczna sztuczka. Gdybym nie słyszał podobnej nuty podczas wczorajszej uczty, uznałbym że nie ma to żadnego związku ze mną. Obejrzałem się dyskretnie na moich strażników. Pili właśnie swoje trzecie piwo i chyba nic nie zauważyli. Zacząłem mrugać do dziewczyny. Z początku nie zareagowała, ale po chwili, powoli, przymknęła lewą powiekę zachowując przy tym poważny, skupiony wyraz twarzy. W gruncie rzeczy nie miałem ochoty na żadne intrygi, podejrzewałem że cała ta sytuacja to sprawka Królowej chcącej przetestować to, co można by roboczo nazwać moją „lojalnością”. W końcu jednak ciekawość przeważyła. Poza tym gdy dziewczyna wyswobadzała się ze swojego ciemnego rogu, zauważyłem że jest całkiem urocza. Wytarłem usta brzegiem rękawa i wyszedłem minutę po niej. Przez okienko widziałem jak moi opiekunowie zbierają się w panicznym pośpiechu.

 

 

 

 

 

Ryby były piękne. Mieli tu naprawdę cholernie dorodne dorsze, wspaniałe rdzawce, niezłe skalce, rekinki i sporo mniejszych, też ładnych. Wertowałem je odgrywając zatroskanego i uważnego klienta. Moja tajemnicza współkonspiratorka stała obok, przy flądrach. Szpiedzy skończyli przy sąsiednim stoisku gdzie z pełnymi obrzydzenia minami grzebali w wielkiej kuli splątanych ośmiornic. Wokół nas rynek tętnił wszelkimi przejawami gospodarczego życia nadmorskiego miasta.

 

– Bardzo sprytnie – powiedziałem do wielkiego dorsza.

 

– Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna, patrząc w zamglone oczy zwietrzałej flądry.

 

– Muszę Panią ostrzec. Jestem śledzony.

 

– Żadna ze mnie Pani – zaśmiała się. Sprzedawca spojrzał na nas przelotnie, karcącym wzrokiem ale szybko musiał się odwrócić do jednego ze swoich licznych klientów.

 

– No dobra, kim w takim razie jesteś? – zapytałem

 

– Jestem Allyri.

 

– To wszystko wyjaśnia – zakomunikowałem dorszowi – Słuchaj Allyri, przy stoisku z ośmiornicami stoi takich dwóch smutnych panów…

 

– Wiem o nich – powiedziała – Jak sądzisz czemu gadamy do ryb?

 

– Myślałem, że może to jakaś lokalna tradycja godowa.

 

– Nie jesteś zbyt zabawny. – Skrzywiła się ładnie. – A nawet gdybyś był, nie jestem tu żeby z tobą żartować.

 

– No to miejmy to już za sobą, moi koledzy chyba znudzili się ośmiornicami – powiedziałem, rzucając wzrokiem w ich kierunku – Bierzesz coś?

 

Wybrała w końcu niewielką, zaplątaną w zgrabny węzeł wstęrzycę. Ja złapałem sporego czarniaka. Potem staliśmy czekając aż sprzedawca zwróci na nas uwagę.

 

– Czarnoksiężniku – powiedziała po chwili dziewczyna.

 

– Tak?

 

– Matka wyczuła twoją obecność, chce twojej pomocy.

 

– Nie ona jedna. – Zacząłem, ale po sekundzie zdałem sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. – Czy Matka i Królowa Q’m to nie jedno i to samo? – zapytałem.

 

– Nie tym razem – powiedziała odkładając wstęrzycę na stertę ryb, tuż pod moim nosem, po czym wymknęła się zgrabnie w tłum. Prawie się za nią zagapiłem ale ponure gęby moich, obładowanych teraz owocami morza, prześladowców przypomniały mi co i jak. Podniosłem wężowatą rybę ze sterty, odkładając w jej miejsce mojego czarniaka.

 

– Ile za to? – zapytałem sprzedawcy, który właśnie w tej chwili stanął naprzeciw mnie po drugiej stronie lady.

 

 

 

 

 

W pyszczku ryby znalazłem niewielki widełkowy kamerton. Był wykonany z ciemnej stali i pokryty drobniutką siatką żłobień, których zatosowania nie byłem w stanie rozgryźć. Po powrocie na zamek obejrzałem go sobie bardzo dokładnie, uważając by nie wydobyć z niego żadnego dźwięku, a potem schowałem do buta. Na pierwszy rzut oka narzędzie wyglądało na bardzo precyzyjnie wykonane, jego rzeczywistą jakość mogłem ocenić dopiero będąc poza zasięgiem słuchu Królowej.

 

Gdy zbliżała się umówiona godzina, zacząłem się pakować Nie było tego wiele ale z przyjemnością przeczesywałem szafy w których jakaś dobra dusza umieściła stroje wieczorowe na każdy dzień roku. Wybrałem dwa najbardziej uniwersalne. Dyskretne i dystyngowane. Pomyślałem, że pewnie i tak będziemy płynąć statkiem i zeżrą je szczury czy coś gorszego.

 

Dokładnie o umówionej godzinie do moich drzwi zapukał pretorianin. Wysoki, smukły chłopak, ubrany w strój podróżny zamiast zwyczajowej zbroi. Jedno z jego ostrzy wisiało w pochwie przy pasie. Drugie miał zamocowane na plecach. Jego trupioblada cera odcinała się ostro od zgniłozielonej skóry kaftana.

 

– Będziesz się musiał opalić – powiedziałem i podałem mu rękę – jestem Jibril.

 

Jego dłoń była zimna i sucha.

 

– Kjeld – odpowiedział głębokim, kluchowatym głosem.

 

– Miło mi – powiedziałem i wróciłem do pakowania.

 

Pretorianin stanął w pozycji spocznij, i obserwował jak mocuję się z pękającą w szwach sakwą.

 

– Chłopcze – spytałem wreszcie – Pomożesz mi z tym diabelstwem?

 

Gdy skończyliśmy, zarzuciłem sakwę na ramię. Potem przypomniałem sobie że nie przypasałem rapiera. Zgarnąłem go ze stołu i zacząłem mocować do paska.

 

– Zrobisz coś dla mnie Kjeldzie?

 

– Tak?

 

– Mam tutaj rapier. – Wskazałem swoją broń. – i to jest bardzo dobry rapier, ale czy nie mógłbym liczyć na coś bardziej podobnego do tych wybornych ostrzy które ty nosisz? Ruszamy w długą podróż, prawda?

 

Popatrzył na mnie poważnie i dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak bardzo jest młody. Mógł mieć najwyżej siedemnaście lat.

 

– Zobaczę co da się zrobić. – Jego głos brzmiał bardzo serio.

 

– Nie wątpię – odpowiedziałem z uśmiechem.

Koniec

Komentarze

Przeczytaj uważnie pierwszy akapit, bo jak na może oko coś tam nie gra.

@animuszu

arrgh więc znów porażka.

a co dokładnie, bo ni diabła nie widzę?

Mnie się dobrze czytało, żadnej tragedii nie ma. W kilku momentach są pogubione litery, ale to raczej nie przeszkadza.
A słowo "pani" piszemy małą literą.

Aha, jeszcze określenia takie jak "Jego głos brzmiał bardzo serio" raczej nie pasują :)

@Deckard

dzięki

O kurka! Chciałbym przeprosić za napisany w tragiczny sposób komentarz:)

,,uratować od spotkania z nią"- nie powinno być przypadkiem ,, z nim"?

Jeśli wprowadziłem cię w błąd dzbannku to przepraszam:)

"...czułem się w tej chwili roztrzęsiony jak wierzba porwana przez tornado." --- No to chyba bardzo! :)
A poważniej: lubisz kwieciste porównania; może i dobrze, ale (jak dla mnie) trochę jest od nich gęsto.
Przecinki leżą (nie wiem, jak było wcześniej, ale cieszę się, że nad tym pracujesz). Przynajmniej powstawiaj przed: "że".
No i zaimkoza:

"Widząc szambelana zbliżającego się do mojego stołu, sięgnąłem po wino mając nadzieję że pozór pijaństwa może mnie uratować od spotkania z nią. Brzeg mojego kielicha rozbił jego bladą twarz na dziesiątki lustrzanych fragmentów.".
"Skrzywiła się ładnie." -- takie trochę..., ten tego. :)
No nic. Pracuj, a będzie dobrze.
Pozdrawiam

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

@koik80

Przedtem właściwie wcale ich (przecinków) nie było, w każdym razie wiem nad czym muszę ślęczeć.

 

@animuszu

A-ha. Założenie było, że z "nią" w sensie z "Panią", czy jak słusznie mi Deckard napisał "panią"

no ale skoro da się to zrozumieć tylko z "komentarzem odautorskim" to nienajlepiej :)

     Zdaje się, że Autor zapomnial wstawić gwiazdki pomiędzy poszczególnymi partiami tekstu. Szkoda.

Nowa Fantastyka