
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
NATURA SKORPIONA – SPRAWY OSOBISTE
Nie spał. Leżał z otwartymi oczyma. Był środek nocy. Myślał:„ Boże, kim ja właściwie jestem? Znów uchroniłeś mnie – przed sobą samym. Który to już raz? I po co? Dlaczego?”
Rano przyszła jego żona, Euph. Wyglądała ślicznie – w przeciwieństwie do niego. Uświadomił sobie, jak dawno jej nie widział. Przypomniał wszystkie chwile, gdy tęsknił. Później te, kiedy jeszcze byli razem. Ucieszył się, że przyszła – wszystko się w nim ucieszyło. Bardzo.
– Wiesz… – zawiesiła głos, westchnęła, zatrzepotała długimi rzęsami. Naturalnie – rzęsy miała, „jak firanki”. Nie uśmiechnęła się jednak i widać było, że się denerwuje, że zbiera siły, by powiedzieć coś ważnego… i poważnego. Chyba jednak wcześniej przygotowany tekst nie chciał jej teraz przejść przez gardło.
– Wiesz… Dobrze wiesz, że tak dalej być nie może… Że niemożliwe… tak dalej żyć. Wszystko już postanowione… Przygotowałam… Sprawą zajmie się mecenas Pancerfausst . Ty go nie znasz…
DZIECI – TEŻ…
RODZICE – JUŻ…
Wszystko sie w nim napięło, zacisnęło, zadzierzgnęło, skręciło. Nastąpił uogólniony skurcz wszystkiego. Pomyślał, że umiera. Nie po raz pierwszy, ale– tym razem – naprawdę. Zaczął rękoma szarpać białą ochronną odzież. Przybiegły dwie młode pielęgniarki. Spanikowane. Trochę później lekarz, też młody, również zdenerwowany.
– Proszę pani, proszę stąd wyjść! – powiedział. Zabrzmiało wrogo, więc złagodził :
– Przynajmniej na chwilę …
– Nie, niech zostanie… – wykrztusił Given walcząc z tonicznym skurczem gardła – i wszystkiego. Zostawcie nas… samych… na chwilę… – zdezorientowani byli teraz wszyscy, ale prośbę Givena spełnili, jak ostatnią wolę umierającego.
– Euph, ja dotarłem do końca. Do kresu… Dalej nie ma już nic. Chciałem umrzeć. To byłoby tylko dopełnieniem formalności. Ale – mimo wszystko – nie było mi to dane. Teraz muszę zacząć od początku, inaczej. Wiem, nie będzie łatwo. Ale to jedyna opcja. Nie ma alternatywy. Więc moja determinacja jest ostateczna. Wiem… – słowa z całej siły przepychał przez zaciśnięte gardło.
– Wiesz, byłaś … Wtedy… byłaś… jak dojrzały, słodki owoc. Sam twój… Twój widok … był… zaproszeniem… By cieszyć się… Tobą. Całym światem. Może nawet – sobą. Tak – sobą! Nie wiem, jak to możliwe… Nigdy tego nie umiałem. Dopiero wtedy, jak spotkałem… Ciebie. Tak, jakby świat bez ciebie był niepełny. Pozbawiony sensu… Wszystkiego. Ja też – niekompletny. I bez sensu. Niczego… Nigdy nie chciałaś komplikować. Mówiłaś… Pamiętasz? Nie było w tobie… NIE – NIE MA W TOBIE nic, co by jakoś… przeszkadzało… mi. Wiesz… Czego bym nie akceptował, co by mi się… nie podobało, uwierało… W jakiś sposób. Jakikolwiek. Byłaś… Jesteś: D O S K O N A Ł A … Euph… DLA MNIE – D O S K O N A Ł A. Co ty chcesz zrobić?? Euph? Nie rób tego… Proszę… Wiem. To nie było dobre. Musi być inaczej…
W miarę, jak mówił – bardzo nieskładnie ale bardzo prawdziwie, z trudem, z ostateczną jakąś determinacją – coś w niej się, jakby, łamało. Coś, jakby, miękło. Coś się topiło. Determinacja jakaś – niedobra, zimna i zawzięta. Postanowienie jakieś – twarde i „ niby– ostateczne”. Znalazła jakąś nić łączącą ją-dzisiejszą z ją-tamtą, ją– sprzed lat. Stawała się, z minuty na minutę, kim innym. Czyżby SOBĄ? SOBĄ – ZNOWU? Podeszła. Pogładziła go po policzku.
– Jesteś teraz chyba taki, JAK KIEDYŚ. Jak wtedy… Na początku. Wiesz? Czy to w ogóle możliwe?…”
…
NATURA SKORPIONA – KORGH
Z ciężkim sercem Given zaciągnął zamek dużej płóciennej torby. Powiesił ją na ramieniu i ruszył przed siebie. Nie oglądał się. Nie wiedział, co go spotka. Nie myślał o przeszłości. Wiedział, że „powrót do domu” łatwy nie będzie. Pod nogami szeleściły październikowe liście.
Mieli go wypisać za dwa dni. Miała przyjechać Euph. Postanowił to zmienić. Czuł, że powinien. Od czasu tego wypadku bardzo wiele się zmieniło. Teraz bardzo często doświadczał uczucia, że „ powinien coś zrobić”. Nie, nie „coś – byle co”, coś konkretnego. I dokładnie w określonym momencie. Tak, jakby był czyimś narzędziem. Na przystanku wsiadł do autobusu. Nie był wcale pewien, czy dotrze nim do domu. Może pojedzie w kierunku przeciwnym. Z komunikacji miejskiej nie korzystał od niepamiętnych czasów.
" Jakoś sobie poradzę. Popatrzę trochę na miasto. Najwyżej się przesiądę" – pomyślał. Wewnątrz było dość tłoczno. Stanął przy oknie. Lewą, obciążoną torbą ręką, złapał się poręczy. Pochylał głowę do przodu, garbił się – jego oczy były powyżej górnej krawędzi okna – pojazd był przecież dostosowany do przewozu pasażerów przeciętnej, mniej więcej, postury. Autobus jechał wolno przez pusty miejski park. Jechał – jakby jakoś niepewnie, jakoś tak… zamaszyście. Given pomyślał, że jest teraz zupełnie inny niż przed paroma miesiącami – również w sensie fizycznym: chudy, przygarbiony, z wyraźną siwizną w dawno nie strzyżonych włosach. Ruchy jego były pozbawione dawnej płynności – "kwadratowe", drżenie palców – całkiem wyraźne. Oczy… Dziwne? Nie, nikt nie wiedział, o co właściwie z tymi oczyma chodzi.
Niespodzianie poczuł szarpnięcie – jednocześnie za oba nadgarstki. Ułamek sekundy później na lewym zacisnęła się metalowa obręcz. Prawy – unieruchomiony wprawnym uściskiem, po sekundzie również znalazł się w stalowym potrzasku. Given odwrócił się. Ujrzał skrzywioną w szyderczym półuśmiechu znajomą twarz. To był Korgh. Serce skurczyło się i w tym skurczu zamarło.
– Wysiadamy, syknął Korgh – uderzył Givena czymś twardym w okolicę wątroby, jak zawodowiec, bez żadnego zauważalnego zamachu i z siłą zdolną do złamania żebra.
Zza lewej poły rozpiętego płaszcza wyciągnął – na moment – prawą rękę z niewielkim UZI – podobnym sprzętem. Szybko ukrył ją ponownie przed ciekawskimi spojrzeniami pozostałych pasażerów.
„ Więc, to już? Nawet do domu nie zdążę wrócić? Nie zobaczę już Euph, dzieci…” – to było, jak poczucie krzywdy i to wyzwoliło w nim jakąś dziwną energię. Sytuacja była beznadziejna. Ale czy uległaby poprawie, gdyby się zastosował do poleceń Korgha ? Jeśli wysiądą, to uzbrojony przestępca zrobi z nim, co zechce. Pewnie zaciągnie go do jakiej ukrytej nory. Możliwe, że tam będzie miał przeciwko sobie nie jednego, a paru oprawców. Wbrew pozorom, to właśnie teraz należało coś zrobić. I już wiedział, co.
***
Jeden z pasażerów jadącej przez miejski park „osiemnastki” nagle usiadł na podłodze autobusu. Podkurczył nogi, bujnął się do tyłu, spod pośladków wyciągnął nagle kajdanki. Stojący po sąsiedzku odruchowo się odsunęli. Rozległ się cichy pomruk. Korgh sięgnął po broń. Spostrzegł spłoszone spojrzenia. Schował pistolet – do kieszeni tym razem. Pewnie pomyślał, że strzelać do Givena nie będzie, a postraszyć go również nie może, bo ten nawet nie patrzył w jego kierunku.
"Co robić, co robić" – myślał gorączkowo przestępca. Przeklinał w duchu dzień, w którym po raz pierwszy ślepy los zetknął go z tym nieprzewidywalnym pomyleńcem. Przecież nie raz potwierdzał swoją nieprzeciętną bojową wartość – w najtrudniejszych nawet warunkach. Był szybki, sprawny, zdecydowany, inteligentny. A tu – masz! Coś mu przyszło do głowy. Ostentacyjnie zaczął się Givenowi przyglądać. Później wyciągnął ręce w geście wylewnego powitania.
– Cheeniek, moorda ty, no daj … Pyska! Pyska! – Był niby chwiejny i niepewny, ale przy ofierze znalazł się błyskawicznie.
– Chooć, wysiadamy, pójdziem teraz… Cuś łykniem… Błaciszku! – wystękał z manieryczną swadą kloszarda-denaturszczyka. Zdawał sobie sprawę, jak groteskowo to wszystko musi wyglądać, ale się tym nie przejmował. Był inteligentny – wiedział, że nikt nie będzie Givena osłaniać własną piersią, byle zanadto nie prowokować, nie wyzwalać bezwarunkowych odruchów.
Lewą ręką objął "błaciszka". Kolbą pistoletu, który znalazł się, nie wiadomo kiedy, w ręce prawej, wydzielił "kompanowi" kuksańca. Szare plamy zawirowały Givenowi przed oczyma. Na moment stracił chyba przytomność.
Gdy się ocknął autobus już odjeżdżał. Korgh wlókł go – na sobie, przerzuciwszy przez ramię, jak worek kartofli. Giv starał się ocenić sytuację: obejmował oburącz Korgha, ręce miał spięte kajdankami, stopy bezwładnie sunęły po suchej trawie. Wiedział, co miał robić. Znowu. Nie wiadomo skąd. Niespodziewanie stanął w lekkim rozkroku i szybko, z całej siły – ściągnął kajdanki. Ich łańcuszek znalazł się nagle na krótkiej, mocnej szyi Korgha. Ten odruchowo chwycił ręce Givena i szarpnął do przodu. Giv poczuł, że za chwilę Korgh przerzuci go przez plecy. Odsunął się, oparł kolano o kręgosłup prześladowcy i z całej siły ciągnął do tyłu. Czuł, że jego uchwyt nie jest pewny i silne ciało Korgha lada chwila mu się wywinie. Podciął przeciwnika. Padł wraz z nim w stertę opadłych liści. Teraz nie musiał już się martwić zachowaniem równowagi. Zresztą – w parterze zawsze czuł się pewniej. Przylgnął do przeciwnika całym ciałem i skupił się na duszeniu. Po kilku sekundach poczuł, ze opada z sił. Dyszał, sapał, ręce mu mdlały. Zmienił pozycję: kolana podciągnął do klatki piersiowej, a później uderzył nimi w uniesiony przed sobą kark. Gdyby między łańcuszkiem kajdanek, a szyją Korgha nie było jego dłoni, z pewnością zmiażdżyłby mu krtań, a tak – dusił dalej. Po minucie opór Korgha zaczął zauważalnie słabnąć. Później poczuł bezładne ruchy jego otwartej ręki na swoim udzie. Czy był to świadomy gest kapitulacji? Prośba o litość ? Nie był pewien – dusił dalej. Dopiero, gdy Korgh zwiotczał na dobre – rozluźnił ucisk, uwolnił kajdanki, usiadł i – ciężko dysząc – uważnie patrzył na nieruchome ciało przeciwnika. Później znalazł klucz do kajdanek. Kiedy postanowił ostatecznie stwierdzić zgon swego prześladowcy, ten drgnął nieznacznie. Potem, strasznie charcząc, nabrał gwałtownie powietrza i zaczął – od tej chwili – oddychać dość regularnie. „Więc jednak żyje” – pomyślał Given. Wiedział, że teraz zabić już nie będzie w stanie. Na pewno. Po dobrych kilku minutach Korgh spróbował wstać. Ruchy jego były chwiejne, niepewne. Dostrzegł Givena. Otworzył szeroko oczy. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Obejrzał się w prawo, w lewo, jakby rozpaczliwie szukał pomocy. Odwrócił się, ruszył przed siebie – zrazu wolno i niepewnie. Później przyspieszył, zaczął biec, potknął się, upadł. Wstał. Rozejrzał się: nikt go nie gonił. Noga za nogą, powoli, chwiejnie wrócił do swego pogromcy.
– Po co wróciłeś?– usłyszał. Na to pytanie powinien być przecież przygotowany. Nie był, więc wywołało w nim tylko złość i frustrację. Jak zwykle.
– Żeby cię w końcu zabić!- w tym momencie Given wyciągną przed siebie prawą rękę. Trzymał w niej broń. Jego broń.
– Tak? Na pewno? Nie pomyliłeś się? – Korgh opuścił głowę. Patrzył na żółte październikowe liście.
– Dobrze: żebyś ty mnie zabił… – powiedział cicho. „ A właściwie po co ja wróciłem?” – pomyślał.
– A co ty… z tym zabijaniem, bez przerwy. Na mój rozum, to obaj przeżyjemy dzisiejszy dzień. Zastanów się tylko: po co wróciłeś?
Korgh usiadł, zwiesił głowę – myślał. Wiedział, że pytanie jest ważne. Pomyślał, że być może wrócił, by je po prostu usłyszeć.
– Chciałbym to wszystko… CHCIAŁBYM MÓC to wszystko zmienić…
– Uważasz, że nie możesz?
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo, bo taka jest moja natura.
– Aaa, UWAŻASZ, że taka jest twoja natura.
– A niby nie? Co, chcesz mnie pocieszać?
– Ciebie? Pocieszać?? Nie mam żadnego powodu, najmniejszego – nie sądzisz?
I wszystko nagle nabrało sensu. Tak, to nie było żadne „pocieszanie”. To była prawda. Decyzja o ZMIANIE narastała w nim od dawna. Może – na początku – nawet jej nie uświadamiał, później odrzucał, jako niemożliwą do zrealizowania. Teraz pojawiła się przed nim pewna i dojrzała. Wiedział, że bardzo jej chce, chce ponad wszystko, więc musi być możliwa. Nagle wszystko nabrało sensu: wiedział, po co wrócił.
KONIEC FRAGMENTU TRZECIEGO
Solidnie to idzie.