- Opowiadanie: downbylaw - Szkło

Szkło

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szkło

Była równo dziewiętnasta, kiedy wysiadłam z samochodu, a tłuczeń pokrywający podjazd zachrzęścił pod moimi stopami. Ostatnie promienie słońca odbijały się w oknach domu Mateja feerią pomarańczy, żółci i czerwieni. Z zachodu płynęły pierwsze chmury, a wiatr tchnął życie w rosnące za budynkiem cisy.

Z butelką wina w dłoni podeszłam do drzwi i zadzwoniłam. Wiedziałam, że jest w domu – ściany posiadłości składały się głównie z hartowanego mlecznego szkła, widziałam więc zapalone światło i sunący korytarzem kształt. Cień dotarł przed drzwi i przez chwilę nic się nie działo. Poczułam się nieswojo. Piotr Matej się mnie nie spodziewał, ale widzieliśmy się tyle razy, że powinien mnie pamiętać.

Wreszcie szczęknęły zamki i pokazała się jego twarz. Kwadratowa, z rzadkimi kręconymi włosami i dwudniowym zarostem, z oczyma osadzonymi zaraz przy nosie. Miał na sobie gruby roboczy fartuch.

– Chyba przychodzę nie w porę – odezwałam się po kilku sekundach krępującej ciszy. – Sądziłam, że skoro jutro pan wyjeżdża, to nie będzie pan dzisiaj…

– Nic się nie stało, pani Beato – odparł, przywołując na twarz uśmiech. – Szczerze powiedziawszy chciałem do pani zadzwonić, ale pewien projekt mnie zupełnie zaabsorbował i w efekcie mnie pani ubiegła. Cieszę się, że pani przyjechała.

Zaprosił mnie do środka, z aprobatą wyraził się o wybranym winie i wziął mój płaszcz. Dżentelmen w każdym calu. Zaprowadził mnie do salonu i poprosił, żebym się rozgościła, gdy on pójdzie się przebrać.

Pokój był obszerny, urządzony skromnie, w nowoczesnym stylu. Szczególne wrażenie robił staromodny telewizor z olbrzymim kineskopem, który, zamiast plastikiem lub drewnem, obudowany był szkłem. Zresztą tego akurat materiału wszędzie było pełno: kryształowe misy, kieliszki z rżniętego szkła, szklane blaty stolika oraz komody, mleczne szkło w drzwiczkach witryny. Nie to, żebym była zaskoczona: Matej był najbardziej znanym i cenionym w Polsce, a może i w całej Europie Środkowej szklarzem. Jego prace osiągały ceny porównywalne z luksusowymi samochodami, a pracował – co mogłam właśnie stwierdzić – jak sam diabeł, bez chwili wytchnienia.

– Żałuję, że dopiero teraz mamy okazję dłużej porozmawiać – powiedział, pojawiając się w progu w grafitowym garniturze, z dwoma kieliszkami w jednej ręce i otwartą butelką w drugiej. Usiedliśmy na fotelach, wznieśliśmy toast, wypiliśmy.

– Doskonałe – skomentował. – Argentyńskie. Czerwone wino, szczególnie wytrawne, jeśli jest tak dobre jak to, nie ma sobie równych wśród trunków. Zgodzi się pani ze mną? Jest kwintesencją życia.

– Jest bardzo wyraziste.

– Wyraziste, otóż to. Chłodne, a jednak potrafi rozgrzać.

– Cierpkie, choć z nutą słodyczy – dodałam, podchwytując jego ton. Uśmiechnął się i klasnął w dłonie.

– Doprawdy, coraz bardziej żałuję, że wcześniej pani nie zaprosiłem – upił wina, po czym dodał: – Z przyjemnością bym panią oprowadził po domu, ale obawiam się, że znakomita większość sprzętów została zapakowana i jest już w drodze.

– Na Polesie?

– Zgadza się.

– Zabiera pan też dom?

– Tak. To przywilej budownictwa ze szkła i stali. Rozbiorę go i złożę z powrotem, jakby był z klocków lego. Szczerze powiedziawszy, to pierwszorzędna frajda.

Spojrzał na zegarek i podniósł się z miejsca.

– Wybaczy mi pani, ale muszę na sekundę skoczyć do pokoju obok. Może mi pani oczywiście towarzyszyć.

Przeszliśmy do jednego z jego warsztatów. Nie było tu aparatury do wyrobu szkła, ale mnóstwo narzędzi i maszyn, których nie potrafiłabym nazwać. Wyglądało na to, że jedna z nich pracuje.

– Tutaj przygotowuję swoje formy – wyjaśnił Matej. – Dla tych produktów, które są, nazwijmy to, produkowane seryjnie.

Seryjnie, czyli przykładowo dwanaście pater na owoce, każda po dwadzieścia tysięcy złotych za sztukę. Wiedziałam, ile warta jest jego praca. Lubię znać moich klientów.

– Czemu pan wyjeżdża? – spytałam, gdy sprawdzał wskaźniki. – To piękna okolica; ma pan doskonałe miejsce do pracy; ludzi, którzy dostarczają surowce i narzędzia pod bokiem; każdy możliwy rodzaj transportu na wyciągnięcie ręki.

– A jak pani sądzi? – odbił piłeczkę. Wyłączył aparaturę, wcisnął parę przycisków i z maszyny wydobył się przeciągły pisk. Gdzieś ciurkała woda, przezroczystą rurką uciekała para.

– Nie mam pojęcia. Szczerze powiedziawszy, sprawdzałam pana. Schemat się powtarza: trzy lata pod Wrocławiem, później dwa i pół w okolicach Siedlec, kolejne dwa i pół tutaj. Boi się pan zapuścić korzenie?

– Może po prostu szukam inspiracji? – odparł. Otworzył klamry i wyciągnął z maszyny metalową formę. Przyjrzał się jej, po czym sięgnął po leżący obok skalpel i zaczął przy niej dłubać. – Mam nadzieję, że nie będzie pani miała problemów ze znalezieniem kupca.

– Już znalazłam. Ludzie ustawiają się w kolejce, by nabyć ziemię, gdzie stała posiadłość słynnego Piotra Mateja.

Zaśmiał się, odłożył skalpel i oczyścił formę od środka grubym pędzlem. Później uruchomił kolejną maszynę i umieścił matrycę w specjalnych uchwytach. Forma zniknęła w środku aparatury, a Matej poprowadził mnie z powrotem do salonu. Usiedliśmy wygodnie i łyknęliśmy wina.

– Nie boi się pan, że zdradzę pańskie tajemnice konkurencji? – spytałam, chichocząc. Wino było faktycznie doskonałe, a szklarz okazał się uroczym rozmówcą. Naprawdę dobrze się bawiłam.

– Sprzęt wszyscy mamy podobny – wzruszył ramionami. – Diabeł, jak mawiają tkwi w szczegółach: w obróbce i w materiale.

– W materiale?

– Niewielkie różnice w składzie szkła mogą zupełnie zmienić jego wygląd. Ot i cała tajemnica. Swoją drogą powszechnie znana mniej więcej od kilku stuleci. Pani zdrowie, pani Beato – stuknęliśmy się, wypiliśmy. Matej uzupełnił poziom czerwieni w kieliszkach i wstał. – Chodźmy. Chciałbym coś pani pokazać.

Poszliśmy, ale nie do warsztatu, tylko do niewielkiego pomieszczenia z warsztatem połączonego. Całe umeblowanie stanowiła szklana półka podświetlana od spodu, a ciągnąca się przez długość ściany naprzeciwko drzwi. Stały na niej przezroczyste rzeźby: każda wielkości piłki do koszykówki i każda z odrobinę innego szkła.

– To – powiedział Matej – moje małe muzeum. Ciepłe wspomnienia.

– To też? – wskazałam pierwszą figurkę od lewej, doskonałą miniaturę inwalidzkiego wózka.

– Moja mama była przykuta do czegoś takiego od czterdziestego roku życia – wyjaśnił. – Wózek pokazałem tu pusty, jako symbol tego, że gdy umarła, zostawiła swoje słabości za sobą.

– Jest piękny – powiedziałam, po czym przeszłam do kolejnej rzeźby. – A to?

– Mój pies, najlepszy przyjaciel z dzieciństwa. Miał na imię Ares.

Matej opisywał mi kolejne figurki: miniaturowe skrzypce, pamiątkę po pierwszej żonie, z którą mieszkał w Stanach; okulary przeciwsłoneczne po znajomym z Wrocławia; szklaną armatkę po kustoszu siedleckiego muzeum, z którym zaprzyjaźnił się parę lat wcześniej.

– Są piękne. Naprawdę wspaniałe – powiedziałam. Chciał coś dodać, ale z głębi domu dobiegł jakiś pisk: alarm, może sygnał telefonu.

– Przepraszam – mruknął i pospieszył w stronę źródła dźwięku.

Zostałam sama. Spędziłam jeszcze chwilę kontemplując szklane arcydzieło i ruszyłam do salonu.

Gdy znalazłam się w warsztacie, spostrzegłam, że uchylone są jeszcze jedne drzwi, prowadzące dalej, do – jak sądziłam – właściwego miejsca pracy Mateja. Tego, gdzie zwyczajne szkło zmienia się w dzieło sztuki. Zdecydowałam, że tam zaglądnę. W końcu ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła tylko według tych, którzy nie mają dość odwagi, żeby jej folgować.

Pomieszczenie było podzielone na dwie części. W jednej znajdował się olbrzymi żelazny blat otoczony imadłami, dmuchawami i zawalony narzędziami; w drugiej szklano-stalowy stół założony papierami. Większą jego część zajmowała rozłożona mapa i to ona w pierwszej kolejności zwróciła moją uwagę. Musiała być stara, sprzed pierwszej wojny światowej, bo nazwy były po niemiecku i rosyjsku, a Polska jako taka zwyczajnie nie istniała. Czerwonym markerem zaznaczone były na niej – na tym starym, pożółkłym papierze! – cztery miejsca: jedno obok Wrocławia, jedno obok Siedlec, miejsce, gdzie właśnie się znajdowaliśmy i jedno na Polesiu. Pochyliłam się nad stołem, żeby dowiedzieć się czegoś więcej i ze zdziwieniem stwierdziłam, że w każdym z tych punktów wydrukowano na mapie maleńki krzyżyk. Zerknęłam na legendę i otrzymałam odpowiedź.

Friedhof. Cmentarz.

Cmentarz? Tutaj? Nigdy nie słyszałam o tym, żeby w okolicy znajdował się jakiś cmentarz.

W głębi domu coś stuknęło i pisk się urwał. Poderwałam się z miejsca, po grzebiecie przeskoczyły mi dreszcze. Nagle wszechobecne zimne szkło sprawiło, że poczułam się nieswojo. Wnętrze pomieszczenia, jak i wszystkich poprzednich, było sterylne, pozbawione wyrazu. Miałam ochotę jak najszybciej wrócić do salonu i poprawić sobie humor winem. Wtedy zauważyłam książkę.

Musiała mieć przynajmniej z pięćdziesiąt lat i leżała w rogu stołu. Gdy otworzyłam okładkę, ujrzałam nazwisko autora i tytuł. Pierre Giraud, Les Tombeaux ou Essais sur les sepultures. Nie znałam francuskiego, ale wiedziałam, że znów chodzi o coś z cmentarzami. Poza tym, znalazłam tam kilka kartek z odręcznie wykonanym tłumaczeniem. I tu w nagłówku pojawiło się nazwisko autora i tytuł tekstu: Dartigues, Sposób przerabiania kości na szkło.

W warsztacie obok szczęknęła jakaś aparatura i przestraszyłam się do tego stopnia, że niemal podskoczyłam w miejscu. Odłożyłam książkę oraz schowane w niej notatki i pospieszyłam w stronę salonu. Serce mi waliło jak opętane i wcale nie miałam już ochoty na wino i konwersację. Chciałam wracać do domu. Zdecydowałam, że powiem Matejowi, że źle się czuję i jadę do domu.

Przechodziłam przez warsztat dokładnie w chwili, gdy jedna z maszyn przestała pracować, i ze zgrzytem metalu forma pełna zastygłego gipsu wyjechała z trzewi aparatury na specjalnym podajniku. Ciekawość na moment zwyciężyła, szczególnie, że na boku formy ujrzałam nazwę naszego miasteczka. Podeszłam bliżej. Gips był już chłodny i wystarczyło poruszyć dwoma zatrzaskami, by uwolnić odlew z matrycy.

Zrobiłam to.

I spojrzałam w swoją własną twarz.

– Uciekam, pani Beato – za moimi plecami rozległ się jego głos. – Skończyły się kości, skończyła się ziemia przesiąknięta śmiercią. Moje szkło tutaj będzie już tylko zwykłym szkłem. A tego byśmy nie chcieli, prawda? W końcu sztuka… sztuka nie może ucierpieć.

Nie odwracałam się, prawie nie oddychałam. Z całych sił starałam się nie oszaleć. W jego dłoni zazgrzytało coś metalowego i z pewnością bardzo ostrego.

– Mam nadzieję – powiedział – że nie będzie pani miała nic przeciwko, jeśli zabiorę panią ze sobą. Będzie pani wyjątkowo ciepłym wspomnieniem.

Moja twarz z gipsu przyglądała się beznamiętnie, jak Matej wznosi rękę do góry i zadaje cios.

 

(więcej o autorze na: www.rusnak.unreal-fantasy.pl)

Koniec

Komentarze

Pozdrawiam Wrocławianina, miła strona, osiągnięcia są, ale czy tu tak można się reklamować?

Napięcie rośnie z każdym zdaniem. Choć od samego początku widać, że jeśli nie skończy się seksem to na końcu będzie morderstwo. Jedyny minus to ostatnie zdanie. Bez niego finał byłby wyrazistszy.

Dorzeczne.

Bardzo mi się podobało. Kilka małych potknięć stylistycznych, ale solidnie napisane. Historia przewidywalna, ale mimo to ciekawa. Czyli ocena dobra :)

Nowa Fantastyka