- Opowiadanie: kubutek28 - Osobliwe drzewo

Osobliwe drzewo

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Osobliwe drzewo

Oso­bli­we drze­wo

 

Słoń­ce, roz­ta­cza­jąc czer­wo­ną po­świa­tę, chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, gdy na skra­ju lasu po ła­god­nym stoku te­le­pa­ła się wy­peł­nio­na po brze­gi fur­ma­na. Na szczy­cie gra­tów sie­dział Tymon – chłop z po­bli­skiej wio­ski. Był wy­czer­pa­ny i nic w końcu dziw­ne­go – cały dzień po­ma­gał ma­go­wi On­gu­so­wi w prze­pro­wadz­ce. Wła­śnie wiózł ostat­ni trans­port ma­gicz­nych kom­po­nen­tów, mik­stur i sub­stan­cji, o któ­rych dzia­ła­niu i za­sto­so­wa­niach wolał nawet nie my­śleć.

 

Tymon to­czył się przez drogę mię­dzy le­pian­ka­mi po­kry­ty­mi strze­chą, aż do­je­chał do nowej wieży cza­ro­dzie­ja. Za­wsze, gdy ją wi­dział, za­sta­na­wiał się, jak można zbu­do­wać coś ta­kie­go od fun­da­men­tów w jeden dzień.

 

Za­trzy­mał konia zbyt gwał­tow­nie, a na fur­ma­nie zło­żo­nych było zbyt dużo ru­pie­ci, dla­te­go kilka z nich zo­sta­ło przy­cią­gnię­tych przez wciąż nie­zna­ną wów­czas chło­pom siłę gra­wi­ta­cji. Tymon prze­ra­ził się – nie wie­dział bo­wiem, jakie skut­ki mo­gły­by wy­wo­łać wstrzą­śnię­te rze­czy maga. Jego trwo­gę sku­mu­lo­wał prze­raź­li­wy syk elik­si­rów w jed­nej z kolb. Jed­nak po kilku mi­nu­tach wszyst­ko uci­chło, więc Tymon za­brał się do ukła­da­nia pa­kun­ków. Do­pie­ro teraz zdał sobie spra­wę, jak wiele róż­no­rod­nych wiózł to­wa­rów. Za­czął im się przy­glą­dać.

 

Asor­ty­ment maga był na­praw­dę im­po­nu­ją­cy: róż­no­barw­ne elik­si­ry, sło­iki z ocza­mi róż­nej wiel­ko­ści i in­ny­mi ka­wał­ka­mi zwie­rząt, prosz­ki i tuby ze zwo­ja­mi. Tu i ów­dzie wi­dział małe fiol­ki z wi­ze­run­kiem czasz­ki na­ma­lo­wa­nym na wierz­chu. Szyb­ko od­kła­dał je na bok od­ga­du­jąc ich prze­zna­cze­nie. Nagle jego uwagę przy­cią­gnę­ła mała, wy­pło­wia­ła sa­kiew­ka z wy­ha­fto­wa­nym li­ściem. Z nie­od­par­tą cie­ka­wo­ścią zaj­rzał do środ­ka i zo­ba­czył małe na­sio­na wiel­ko­ści gor­czy­cy. Na­tych­miast po­my­ślał o lesie, który rósł nie­opo­dal, a który zo­stał znisz­czo­ny w cza­sie ostat­niej wojny. Wtedy to bo­wiem or­ko­wie wy­cię­li więk­szość drzew do bu­do­wy ka­ta­pult, ta­ra­nów i in­nych ma­chin ob­lęż­ni­czych. Bór nie zre­ge­ne­ro­wał się do tej pory – wszę­dzie można było zna­leźć ogrom­ne po­la­ny wy­peł­nio­ne ścię­ty­mi pnia­mi.

 

Gdy Tymon był mały, sły­szał o ma­gicz­nych na­sio­nach, z któ­rych drze­wa wy­ra­sta­ją pra­wie na­tych­miast, dla­te­go wziął kilka i scho­wał do buta. Miał na­dzie­ję, że wy­ro­sną z nich rze­czy­wi­ście drze­wa z dzie­cię­cych le­gend i że Ongus nie po­li­czył ich co do jed­ne­go. Swój po­stę­pek w duchu uspra­wie­dli­wiał po­mo­cą chło­pom, któ­rzy czer­pa­li wiele ko­rzy­ści z buj­ne­go nie­gdyś lasu.

 

Tymon chwy­cił jedno z pudeł i otwo­rzył drzwi wieży. Z lek­kim nie­po­ko­jem za­czął wspi­nać się po spi­ral­nych scho­dach.

 

Ongus był we­wnątrz, po­wi­tał Ty­mo­na, gdy tylko ten wy­chy­lił głowę z klapy w pod­ło­dze.

 

– Ach, je­steś wresz­cie! Cze­ka­łem na te skład­ni­ki.

 

– Cóżeś tym razem wy­mo­dził? – za­py­tał Tymon, chcąc zająć maga roz­mo­wą.

 

– Wy­my­śli­łem elik­sir na zmniej­sza­nie osób i rze­czy.

 

– A na co to komu?

 

– Tylko po­myśl… – od­parł Ongus. – Moją wieżę mu­sia­łem bu­do­wać od nowa… A gdy­bym miał ten elik­sir, mógł­bym zmniej­szyć ją do wiel­ko­ści kufla i prze­nieść w od­po­wied­nie miej­sce wraz ze wszyst­ki­mi rze­cza­mi w środ­ku!

 

– A ja miał­bym dzień wolny! – do­koń­czył chłop.

 

– Oczy­wi­ście. Jest tylko jeden szko­puł…

 

– Czyli że co? – spy­tał Tymon, nie do końca ro­zu­mie­jąc zna­cze­nie tego słowa.

 

– Czyli że mu­siał­bym wy­my­ślić jesz­cze jedną mik­stu­rę. Na zwięk­sza­nie mia­no­wi­cie. W każ­dym razie, teraz chcę uwa­rzyć tro­chę tej zmniej­sza­ją­cej… Ale nie­ste­ty, nie widzę skład­ni­ków w tym pudle. Muszę po­cze­kać – za­koń­czył mag z na­ci­skiem, spo­glą­da­jąc na chło­pa zna­czą­co.

 

– Aha, już idę! – Tymon zro­zu­miał i chwi­lę póź­niej za­brał się do dal­sze­go roz­pa­ko­wy­wa­nia wozu.

 

Było już grubo po pół­no­cy, gdy wra­cał do swej cha­łu­py. Ledwo funk­cjo­no­wał, my­ślał już tylko o swoim łóżku. Padł znu­żo­ny i za­snął pra­wie na­tych­miast. Śniło mu się, że Ongus za­mie­nił go w psa, któ­rym po­mia­ta­li wszy­scy w wio­sce. Gdy po­szedł do maga, by od­czy­nić czar, ten zro­bił z niego wie­wiór­kę i na­ka­zał ska­kać po drze­wach, wy­ro­słych z ma­gicz­nych na­sion. Po nocy peł­nej po­dob­nych kosz­ma­rów zbu­dził się nieco oso­wia­ły. Drę­czy­ły go wy­rzu­ty su­mie­nia, więc wciąż od­wle­kał de­cy­zję o wpro­wa­dze­niu swego planu w życie. Pró­bo­wał zna­leźć sobie ja­kieś za­ję­cie, by móc opóź­nić dzia­ła­nie i prze­my­śleć jesz­cze raz całą spra­wę. Cią­gle mę­czy­ła go jed­nak na­tar­czy­wa po­ku­sa. W końcu wziął jedno z zia­ren i po­szedł za­siać je za swoją cha­łu­pą, pod oknem, by zo­ba­czyć na razie tylko efekt. Tymon po­sta­no­wił sobie, że gdyby miało wy­ro­snąć coś po­dej­rza­ne­go, ra­czej nie bę­dzie pro­ble­mu z jego wy­rwa­niem.

 

Zna­lazł w miarę od­po­wied­nią zie­mię, wy­ko­pał mały dołek i umie­ścił w nim na­sion­ko. Niech się dzie­je, co ma się dziać, po­my­ślał. Po­stał jesz­cze kilka chwil, jakby był to grób, po czym po­szedł na pole. Jesz­cze przez chwi­lę my­ślał o zia­ren­ku, ale wkrót­ce na tyle wcią­gnął się w wir pracy, że in­te­re­so­wa­ły go już tylko jego „zwy­czaj­ne” ro­śli­ny.

 

Po całym dniu pracy na roli Tymon czuł się zmę­czo­ny, tak więc chciał już iść do domu. Nagle w od­da­li zo­ba­czył wieżę On­gu­sa wy­ra­sta­ją­cą spo­śród cha­łup, ni­czym wiel­ko­lud w tłu­mie dzie­ci. Jak grom po­wró­ci­ła do niego myśl o ro­ślin­ce. Wy­rzu­cał sobie, że przez cały dzień nie do­glą­dał jej, a prze­cież z ma­gicz­ny­mi rze­cza­mi trze­ba ob­cho­dzić się ostroż­nie, zwłasz­cza jeśli się nic o nich nie wie. Jego nie­po­kój minął, gdy, na szczę­ście, nie zo­ba­czył ni­cze­go nad­zwy­czaj­ne­go, z jed­nym wy­jąt­kiem. Ro­ślin­ka się­ga­ła mu już do pasa.

 

Pew­nia­kiem to nor­mal­ne drze­wo, tylko ro­śnie ździeb­ko szyb­ciej, po­my­ślał chłop. Z lek­kim ser­cem pod­lał je i udał się do domu.

 

Tym razem spał jak za­bi­ty. Był tak zmę­czo­ny, że nic chyba nie by­ło­by w sta­nie go zbu­dzić.

 

 

***

 

Tymon obu­dził się wcze­snym świ­tem, co stwier­dził spo­glą­da­jąc przez okno. Tar­cza słoń­ca do­pie­ro co wy­sta­wa­ła zza ho­ry­zon­tu. Zdzi­wił się, że ock­nął się tak wcze­śnie. Jesz­cze dziw­niej­sze było jego od­kry­cie – leżał na pod­ło­dze, która po dal­szych ob­ser­wa­cjach oka­za­ła się ścia­ną. Nogi miał przy­gnie­cio­ne wy­wró­co­nym do góry no­ga­mi łóż­kiem. Spró­bo­wał wy­si­lić swoją łe­pe­ty­nę – coś mu nie pa­so­wa­ło. Po­sta­no­wił wyjść z cha­łu­py, ale tra­fił na ko­lej­ną prze­szko­dę – miał pro­blem ze zna­le­zie­niem drzwi. Doj­rzał je w końcu w pod­ło­dze, do po­ło­wy za­kry­te sto­łem, przy któ­rym zwykł jadać po­sił­ki. Nie było innej opcji – mu­siał wy­leźć przez okno, które było mniej wię­cej na swoim miej­scu. Co za czort roz­wa­lił mi domek? – my­ślał ze zło­ścią. Po kil­ku­se­kun­do­wych oglę­dzi­nach owego „czor­ta” w końcu uj­rzał. Jego uko­cha­ne drzew­ko wy­rwa­ło i prze­wró­ci­ło dom ko­rze­nia­mi, które wy­sta­wa­ły z ziemi i się­ga­ły we wszyst­kie stro­ny na kil­ka­na­ście me­trów. Dzie­ła do­koń­czył sze­ro­ki jak sama cha­łu­pa pie­niek, który nie­mi­ło­sier­nie roz­py­chał się na po­let­ku Ty­mo­na. Praw­dzi­wym szczę­ściem, że przy­cho­dzi mi wsta­wać naj­wcze­śniej z ca­lut­kiej wio­ski… – po­my­ślał. Nie po­tra­fił jed­nak zna­leźć żad­nej sen­sow­nej prze­wa­gi, jaką da­wa­ło­by mu to szczę­ście. Przy­siadł na jed­nym z wy­sta­ją­cych ko­rze­ni. Co by tu wy­mo­dzić? –roz­my­ślał.

 

W jego gło­wie za­iskrzy­ła myśl, choć był pra­wie pe­wien, że się nie uda – zro­bił to ra­czej w akcie de­spe­ra­cji. Po­szedł do szop­ki po sie­kie­rę, za­mach­nął się i ude­rzył ze wszyst­kich sił, jed­nak za­miast wbić się, ostrze od­bi­ło się od drze­wa, jak gdyby było z kau­czu­ku, i wy­pa­dło mu z rąk.

 

– Toś ty taka menda… – wy­sa­pał Tymon roz­cie­ra­jąc dło­nie. – Po­ba­wim my się ina­czej…

 

Udał się do lasu po chrust i ściół­kę na roz­pa­le­nie ogni­ska. Po kilku mi­nu­tach można było oglą­dać już sto­sik pod­ło­żo­ny pod mo­nu­men­tal­nym drze­wem. Tymon strzą­snął iskrę z krze­si­wa i z su­chych liści od razu wzniósł się pło­mień. Jed­nak za­miast za­szko­dzić, chciał wy­mknąć się spod kon­tro­li i zająć się strze­chą z dachu prze­wró­co­nej cha­łup­ki. Chłop szyb­ko za­koń­czył jego żywot z po­mo­cą wody ze stud­ni.

 

Za­nie­po­ko­ił się nie na żarty – nie mógł zna­leźć żad­ne­go roz­wią­za­nia z tej jakże kło­po­tli­wej sy­tu­acji. Drze­wo bez wąt­pie­nia było ma­gicz­ne. Nawet ogień za­cza­ro­wa­ło – za­smu­cił się Tymon. Po­now­nie osu­nął się na wy­sta­ją­cy z ziemi ko­rzeń. Zroz­pa­czo­ny my­ślał nad naj­czar­niej­szy­mi sce­ne­ria­mi, które mo­gły­by go spo­tkać ze stro­ny chło­pów lub On­gu­sa. Jego kon­tem­pla­cję prze­rwał nad­cho­dzą­cy z głębi lasu męż­czy­zna o czar­nych, dłu­gich wło­sach. Ubra­ny był w szary, lnia­ny płaszcz z kap­tu­rem, się­ga­ją­cy aż do ziemi. Przy­bysz po­pa­trzył kry­tycz­nym wzro­kiem na drze­wo i uśmiech­nął się, jakby nie dzi­wi­ły go roz­mia­ry pnia, ko­rze­ni i ko­ro­ny. Pod­szedł do Ty­mo­na, który zdą­żył już pod­nieść się w razie ja­kie­goś na­głe­go wy­pad­ku, i padł przed nim na ko­la­na.

 

– Kha­bei Di – po­wie­dział nie­zna­jo­my uro­czy­stym tonem. Miał niski głos. – bo inere waehe khel.

 

– Eee… Co? – zdu­miał się chłop. Nie dość, że miał kło­po­ty, to jesz­cze mu­siał mu za­wra­cać głowę ten… ktoś? Wła­ści­wie kto to u licha był?

 

Nie­zna­jo­my zlu­stro­wał Ty­mo­na wzro­kiem, po czym za­czął nad czymś się za­sta­na­wiać.

 

– To… twoi… d… dzewo? – wy­du­kał.

 

Tymon jed­no­cze­śnie z roz­ba­wie­niem i za­kło­po­ta­niem my­ślał nad od­po­wie­dzią. Czy drze­wo, o któ­rym nic nie wie­dział i któ­re­go na­sion­ko ukradł, ale stało na miej­scu jego cha­łu­py, mógł uznać za swoje?

 

– Tak… Chyba tak… – od­po­wie­dział w końcu.

 

Przy­bysz roz­pro­mie­nił się.

 

– To… sz… szpa­nia­le! Jak si na… zy­whasz?

 

Tym razem jed­nak chło­pu nie dane było od­po­wie­dzieć – w ich stro­nę szedł czer­wo­ny ze zło­ści Ongus. Tymon za­uwa­żył, że jego szata z lekka pro­mie­nia­ła, jakby mag nie po­tra­fił w furii za­pa­no­wać nad wła­sną mocą. Za­trzy­mał się przed obcym i ukło­nił się mu.

 

– Womme wech dire fame – po­wie­dział siląc się na spo­koj­ny ton, choć widać było, że nie przy­cho­dzi mu to łatwo. – Khel boet waret.

 

– Na – od­rzekł z uśmie­chem przy­bysz i za­czął się od­da­lać. Tymon i Ongus pa­trzy­li na niego, do­pó­ki nie znik­nął mię­dzy drze­wa­mi. Chłop był pod wra­że­niem wie­dzy maga i chciał za­py­tać, skąd zna ten dziw­ny język, ale zre­zy­gno­wał, gdy tylko spo­gląd­nął na jego twarz. Spu­ścił tylko smęt­nie głowę.

 

– Kre­ty­nie! Idio­to! Cym­ba­le! – krzy­czał Ongus. – Kto ci po­zwo­lił?! Jak śmia­łeś?! Czy wiesz cho­ciaż cóżeś naj­lep­sze­go zro­bił?! Urżnąć trze­ba te lep­kie łap­ska! – za­koń­czył swoją li­ta­nię, po czym usiadł na ko­rze­niu, kry­jąc twarz w dło­niach. Tymon oba­wiał się, że swoim wrza­skiem po­sta­wił na nogi wszyst­kich w wio­sce.

 

– Co ja mam z tobą zro­bić? – po­wie­dział mag bar­dziej do sie­bie. Nie był już zły – ra­czej zre­zy­gno­wa­ny, dla­te­go chłop chciał do­wie­dzieć się co nieco o sy­tu­acji, w któ­rej się znaj­do­wa­li.

 

– Eee… Kto to był? Znata się? – za­czął ostroż­nie.

 

Mag po­pa­trzył na niego i wes­tchnął.

 

– Nie, nie znam go… To elf.

 

– Że co? Taki z trój­kąt­ny­mi ucha­mi? Ale ja my­śla­łem, że one są tylko w opo­wiast­kach ma­mu­si! – krzyk­nął zdzi­wio­ny Tymon.

 

– Jak widać nie mia­łeś racji. Przy­szedł do cie­bie.

 

– Ale ja go nie znam! Mu­siał się po­my­lić, bo i po kiego do mnie?

 

– A po tego – od­po­wie­dział Ongus spo­glą­da­jąc wy­mow­nie na drze­wo.

 

– A co ja, od niego to na­sion­ko gwiz… eee… po­ży­czy­łem?

 

Ongus spu­ścił na chwi­lę głowę, by Tymon nie za­uwa­żył cza­ją­ce­go się na twa­rzy maga uśmiesz­ku. Nie chciał znisz­czyć po­wa­gi sy­tu­acji.

 

– Otóż mój drogi, nie­sfor­ny chłop­cze… Na­sion­ko, które ode mnie… hmm… „po­ży­czy­łeś”… jest tak zwa­nym Ziar­nem Króla Elfów. Wy­ra­sta z niego drze­wo, z któ­re­go elfy czy­nią kwa­te­rę. Wraz z jego wy­ro­śnię­ciem wy­bie­ra­ją kil­ku­na­stu spo­śród sie­bie i two­rzą ple­mię ze swoim nowym kró­lem na czele… Na­dą­żasz? – prze­rwał mag wi­dząc, że Tymon zbyt in­ten­syw­nie dra­pie się po swo­jej chłop­skiej gło­wie.

 

– Ch… chyba tak… To kto im po­wie­dział, że ja to drze­wo wy­ho­do­wa­łem?

 

– Nikt, po pro­stu to wy­czu­wa­ją… – od­rzekł tro­chę nie­pew­nie Ongus. – Zresz­tą, ta ta­jem­ni­ca jest znana tylko im samym…

 

– Ooo… – zdu­miał się chłop. – A ten dziw­ny, co tu przy­szedł, to pew­nie był król, tak?

 

Sta­rzec na chwi­lę za­wa­hał się.

 

– I wła­śnie tu jest pro­blem… Jest nim ktoś inny…

 

– Kto?

 

– Ty…

 

– Ja?! – Tymon do­znał uczu­cia gra­ni­czą­ce­go z szo­kiem. – Nawet mnie nikt nie pytał!

 

– Nie mu­siał. Po­sia­nie tego na­sio­na i wy­ho­do­wa­nie drze­wa wy­star­czy­ło. W każ­dym razie nie mo­że­my do­pu­ścić, by elfy tu za­miesz­ka­ły. Tym bar­dziej, że wszy­scy chło­pi z wio­ski, za wy­jąt­kiem cie­bie oczy­wi­ście, mu­sie­li­by się wy­pro­wa­dzić. Elfy zwy­kle nie lubią żyć w po­bli­żu ludzi.

 

– Czemu od razu nie do­pu­ścić? A może ja chciał­bym być kró­lem? – za­pro­te­sto­wał chłop.

 

– Uwierz mi, nie chciał­byś…

 

– A to czemu?

 

– Po pierw­sze, wi­dząc, że nie je­steś elfem, da­li­by ci obrzy­dli­wy elik­sir, po któ­rym stał­byś się nim przy­naj­mniej z wy­glą­du… – za­czął mag wy­li­cza­jąc na pal­cach.

 

– To nawet le­piej – od­parł z wa­ha­niem chłop – będę miał trój­kąt­ne uszy…

 

– Co ty z tymi trój­kąt­ny­mi usza­mi? One są po pro­stu tro­chę spi­cza­ste. Po dru­gie, elfy nie jedzą mięsa.

 

– To nic, jakoś se po­ra­dzę… – po­wie­dział coraz bar­dziej za­nie­po­ko­jo­ny.

 

– I w końcu po trze­cie (je­że­li to też prze­tra­wisz, to bądź sobie tym elfem), nie piją piwa.

 

– To niech spa­da­ją… na drze­wo! Ale nie na to, bo je roz­wa­li­my! – gwał­tow­nie za­pro­te­sto­wał Tymon.

 

– Wie­dzia­łem, że do tej stra­ty nigdy nie do­pu­ścisz – ro­ze­śmiał się mag.

 

– Ta jest! I niech się scho­wa­ją z tymi swo­imi szpi­cza­sty­mi usza­mi! – za­milkł na chwi­lę. – Ale… co my tak wła­ści­wie możem zro­bić? Toż tego nawet że­la­stwo się nie ima, ogniem też pró­bo­wa­łem.

 

– Spo­koj­nie, mam swoje spo­so­by… – rzekł mag z ta­jem­ni­czym uśmiesz­kiem.

 

– Zna­czy jakie?

 

– Naj­pierw pod­le­ję drzew­ko moim elik­si­rem na zmniej­sza­nie… Tym, o któ­rym ci wcze­śniej mó­wi­łem, a potem je wy­cią­gnie­my.

 

– E… To ła­twi­zna, uwi­niem się raz-dwa! – uspo­ko­ił się Tymon.

 

– No wła­śnie… Nie do końca… – po­wie­dział magik z wa­ha­niem. Chłop nie lubił, gdy prze­ry­wa­ło mu się jego ra­dość w ten spo­sób.

 

– Za­wsze coś wadzi… No to czemu nie?

 

– Otóż… – za­czął z na­my­słem Ongus. – nie wiem, jak drze­wo za­re­agu­je na elik­sir. Są dwie moż­li­wo­ści: albo bę­dzie się kur­czyć stop­nio­wo, aż w końcu sta­nie się tycie, albo po pro­stu od razu zmie­ni się na takie, po­zo­sta­wia­jąc w ziemi ko­ry­ta­rze po ko­rze­niach. W pierw­szym przy­pad­ku pół wio­ski naj­praw­do­po­dob­niej dia­bli wezmą, choć może bę­dzie­my mieli szczę­ście i znisz­cze­nia nie będą takie duże. Ale jeśli drze­wo zma­le­je na­tych­miast, wio­sce i tak grozi za­pad­nię­cie. Cze­muż, u licha cięż­kie­go, nie chcia­ło mi się tego spraw­dzić, jak ro­bi­łem do­świad­cze­nia? – za­py­tał Ongus bijąc się dło­nią w czoło.

 

– Tak źle i tak nie le­piej… Oba­czym, co wyj­dzie… – pod­su­mo­wał chłop, ro­zu­mie­jąc choć tro­chę z wy­kła­du maga. – To idź już le­piej po ten elyk­sir, bo się zaraz te dzi­wa­ki zlezą…

 

– Może byś nie po­ga­niał, co? – ob­ru­szył się Ongus, choć za­czął iść już w stro­nę wieży. – Wszyst­ko w swoim cza­sie.

 

 

***

 

Ongus od­kor­ko­wał fiol­kę i Ty­mo­na nie­mal na­tych­miast ude­rzył wy­do­by­wa­ją­cy się smród.

 

– Ale capi! Z czego to jest? – skrzy­wił się chłop.

 

– Tro­chę tego i tro­chę tam­te­go… Moja wła­sna re­cep­tu­ra! – po­wie­dział z dumą Ongus.

 

– Ha! I z czego tu tak się cie­szyć? Ocza­dzieć można!

 

– Nie prze­sa­dzaj, prze­cież, na swoje szczę­ście, nie mu­sisz tego pić!

 

– Racja… – zgo­dził się Tymon. – No dobra, czyń swoją po­win­ność…

 

Ongus pod­szedł do drze­wa i hoj­nie pod­lał zie­mię wokół niego.

 

– Teraz niech tylko wsiąk­nie – po­wie­dział Ongus. Był spo­koj­ny albo ta­kie­go tylko uda­wał. Cze­ka­li kilka minut, w któ­rych nie dzia­ło się nic nad­zwy­czaj­ne­go. Nagle Tymon usły­szał nie­sa­mo­wi­cie silny i gło­śny dźwięk, przy­po­mi­na­ją­cy tro­chę grzmot pio­ru­na roz­ry­wa­ją­ce­go niebo. To­wa­rzy­szy­ło mu trzę­sie­nie ziemi.

 

– Co u… – zdą­żył tylko po­wie­dzieć Tymon, zanim drże­nie zrzu­ci­ło go z nóg. Szyb­ko sta­nął w roz­kro­ku, by znowu nie upaść. Wy­wnio­sko­wał, że grzmo­ty sły­szy się zwy­kle u góry, więc za­czął się bać. Ongus rów­nież nie miał zbyt tę­giej miny.

 

Drze­wo tym­cza­sem, metr po me­trze, kur­czy­ło się w oczach. W końcu stało się tak małe, że z le­d­wo­ścią się­ga­ło Ty­mo­no­wi do pasa. Wy­da­wa­ło się, że wszyst­kie trzę­sie­nia już usta­ły i tak rze­czy­wi­ście było. Jed­nak nagle po­wró­ci­ły z jesz­cze więk­szą siłą. Tymon po­czuł, że nie ma grun­tu pod no­ga­mi i za­czął spa­dać gdzieś w dół. Za­mknął ze stra­chu oczy i po­sta­no­wił cze­kać, co bę­dzie. Ude­rzył w zie­mię z głu­chym hu­kiem. Otwo­rzył oczy i wstał. Znaj­do­wał się po­środ­ku leju głę­bo­kie­go na kilka me­trów i roz­cią­ga­ją­ce­go się w każdą stro­nę tro­chę dalej, niż wcze­śniej ko­rze­nie. Obok niego z ziemi wy­sta­wał ka­wa­łek zmniej­szo­ne­go drzew­ka, na które splu­nął z od­ra­zą i On­gu­so­wa, a kogóż by in­ne­go, stopa. Szyb­ko za­brał się do od­ko­py­wa­nia swo­je­go przy­ja­cie­la, który wierz­gał pró­bu­jąc się wy­do­stać sa­mo­dziel­nie. Tymon za­czął tam, gdzie po­win­na mniej wię­cej znaj­do­wać się głowa. Kilka chwil póź­niej wy­czuł już jego brodę.

 

– Ostroż­niej tro­chę! – po­wie­dział krztu­sząc się Ongus. – Ja jesz­cze żyję!

 

– Eee… Wy­bacz…

 

– Gra­bisz sobie, chło­pie, oj gra­bisz…

 

– Ale to prze­cie… Hm… – prze­rwał Tymon na­po­ty­ka­jąc prze­szy­wa­ją­cy wzrok maga.

 

Po kilku chwi­lach Ongus wy­do­stał się spod ziemi.

 

– Dobra, co my tu mamy? – po­wie­dział, wy­plu­wa­jąc piach z ust i otrze­pu­jąc szatę. – O żesz…

 

– Też się zdzi­wi­łem – zgo­dził się Tymon. – Skąd to?

 

– Ko­rze­nie drze­wa tak się roz­ro­sły… Były wi­docz­nie strasz­nie grube… Utwo­rzo­ne przez nie ko­ry­ta­rze nie wy­trzy­ma­ły wstrzą­sów i ot, cała fi­lo­zo­fia! – za­koń­czył Ongus.

 

– Ooo! – za­chwy­cił się Tymon. Bar­dzo lubił takie pełne nie­zro­zu­mia­łych dla niego słów wy­wo­dy maga. – Ale co zro­bi­my?

 

– Przy­pusz­czam, że ten cały rumor po­sta­wił całą wieś na nogi… – od­po­wie­dział Ongus. – Mam na­dzie­ję, że nawet chło­pi nie są tak głupi, żeby nie zo­ba­czyć ta­kie­go dołka… Mam na­dzie­ję… – po­wtó­rzył z wa­ha­niem.

 

Tymon za­czął roz­my­ślać nad re­ak­cją chło­pów i ich głu­pi­mi wy­ra­za­mi twa­rzy, gdy zo­ba­czą dziw­ne zja­wi­sko. Uśmie­chał się pod nosem, choć wie­dział, że jego spo­koj­ne poza ostat­ni­mi dnia­mi życie jest lekko za­gro­żo­ne.

 

– Swoją drogą – prze­rwał nagle ciszę Ongus z iro­nicz­nym uśmie­chem – cie­kaw je­stem, gdzie po­dzie­wa się teraz twoja mała cha­łu­pin­ka.

 

Ty­mo­no­wi serce pod­sko­czy­ło do gar­dła. Prze­cież skoro drze­wo za­siał pod oknem, to teraz domek jest gdzieś pod nimi. Był też bar­dziej, niż pe­wien, że nie mógł się za­cho­wać w ca­ło­ści.

 

– To cię może od­uczy „po­ży­cza­nia” bez po­zwo­le­nia, zwłasz­cza moich rze­czy – trium­fo­wał Ongus.

 

– Zdaje się, że nowy domek zbu­do­wać trze­ba by – rzekł Tymon ze smut­kiem w gło­sie. – Może mógł­byś mi tro­chę pomóc?

 

– O nie, mój drogi – po­wie­dział Ongus, gro­żąc pal­cem. – Z tego bagna mu­sisz wy­ko­pać się sam.

 

Tymon chciał po­wie­dzieć On­gu­so­wi, co o nim myśli, a nie były to w każ­dym razie su­per­la­ty­wy, gdy nagle usły­sze­li głos do­bie­ga­ją­cy z góry.

 

– O żesz w mordę! Pa­trzaj­ta, com tu zna­lazł! – ktoś na­resz­cie się obu­dził i za­uwa­żył dziu­rę.

 

– Coż to jest? – usły­sze­li inny głos. – Skąd to wogle się zro­bi­ło?

 

Tymon i Ongus uj­rze­li kil­ka­na­ście głów, któ­rych po­sia­da­cze za­glą­da­li w ta­jem­ni­cze „coś”.

 

– Pa­no­wie! – ode­zwał się pierw­szy Ongus. – Po­móż­cie nam, co? Bę­dzie­my wdzięcz­ni, jeśli nas stąd na przy­kład wy­cią­gnie­cie!

 

– Eee… Dobra, cosik się wy­mo­dzi… – do­bie­gła do niego od­po­wiedź.

 

– Tylko ruchy, bo się ca­lut­ka wio­ska za­wa­li! – po­na­glił ich mag.

 

Rze­czy­wi­ście, groź­ba przy­nio­sła spo­dzie­wa­ny efekt i chło­pi na­tych­miast ru­szy­li na po­szu­ki­wa­nie cze­goś, co po­mo­gło­by w ich chlub­nej misji ra­to­wa­nia wsi. Ongus z tru­dem po­wstrzy­my­wał śmiech, sły­sząc do­cho­dzą­ce zza kra­te­ru głosy.

 

W końcu wie­śnia­cy przy­tar­ga­li sieć od miej­sco­we­go ry­ba­ka.

 

– Złap­ta się! – krzyk­nął któ­ryś.

 

Obaj uwię­zie­ni zro­bi­li, co im ka­za­no, Tymon chwy­cił rów­nież zmniej­szo­ne drzew­ko. Wkrót­ce potem chło­pi wcią­gnę­li ich na górę. Pa­trzy­li na On­gu­sa ze stra­chem na ich pro­stych twa­rzach.

 

– Co jest? – zdzi­wił się mag. – Ach, tak! Wio­ska ura­to­wa­na!

 

Roz­legł się okrzyk ra­do­ści.

 

Nagle Tymon za­czął cią­gnąć On­gu­sa za rękaw szaty.

 

– Eee… Tego… Patrz… – wy­ją­kał. Wszy­scy spoj­rze­li w kie­run­ku przez niego po­ka­zy­wa­nym.

 

Zza wzgó­rza wy­chy­nę­ło kilka po­sta­ci nio­są­cych to­boł­ki róż­nej wiel­ko­ści i kształ­tów.

 

– No ład­nie, jesz­cze tych bra­ku­je… – rzekł Ongus zre­zy­gno­wa­ny.

 

– Zna­czy… Kto to? – spy­tał jeden z wie­śnia­ków.

 

– Elfy – od­parł dum­nie Tymon. – Przyj­szły po drze­wo.

 

Nie­sa­mo­wi­ta wie­dza Ty­mo­na za­im­po­no­wa­ła chło­pom. Roz­le­gły się po­mru­ki zdu­mie­nia i uzna­nia.

 

Tym­cza­sem elfy za­trzy­ma­ły się nagle. Na ich czele stał ten, z któ­rym wcze­śniej spo­tkał się Tymon. Teraz pa­trzył ze stra­chem w dziu­rę – miej­sce, gdzie jesz­cze kilka go­dzin temu wi­dział drze­wo. Od­wró­cił się do swo­ich po­bra­tym­ców i za­czę­li roz­ma­wiać zdu­szo­ny­mi gło­sa­mi. Po kilku mi­nu­tach elf – przy­wód­ca okrą­żył wiel­ki dół i pod­szedł nie­pew­nym kro­kiem do Ty­mo­na. Chło­pi pa­trzy­li na tę dziw­ną scenę jak za­cza­ro­wa­ni.

 

– Cz… czo si… stao? – za­czął elf. Był kom­plet­nie za­ła­ma­ny. – panie, dzie nas… se dzewo?

 

– Nie­ste­ty! – wtrą­cił się Ongus, zanim „pan” zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć. Tymon był mu nie­zmier­nie wdzięcz­ny. – Gdy od­da­li­łeś się od nas, na­wie­dzi­ły nas nik­czem­ne kra­sno­lu­dy, które w swo­jej nie­na­wi­ści pod­ło­ży­ły pod drze­wo pie­kiel­ne ognie, nie chcąc do­pu­ścić do el­fic­kie­go roz­wo­ju! To wszyst­ko, co zo­sta­ło z na­sze­go bied­ne­go domu… – mó­wiąc to wy­rwał Ty­mo­no­wi drzew­ko i podał je el­fo­wi. – Wszy­scy je­ste­śmy zroz­pa­cze­ni! – za­koń­czył swoją prze­mo­wę te­atral­nym ge­stem ma­ją­cym ozna­czać żal.

 

– To strasz­ne! – krzyk­nął ze łzami w oczach przy­bysz. – Czo my te­rasz bidny po­ćni­my?

 

– Mu­si­cie nie­ste­ty wró­cić do swo­je­go sta­re­go ple­mie­nia i bła­gać o wy­ba­cze­nie! – Ongus wi­docz­nie po­lu­bił swoją rolę.

 

Elf spu­ścił z nie­zmie­rzo­nym smut­kiem głowę i ru­szył w stro­nę swo­ich ro­da­ków. Gdy do nich do­szedł, wy­szep­nął tylko kilka słów tłu­ma­cze­nia, a potem wszy­scy ode­szli. Zdu­mie­ni chło­pi i Ongus z Ty­mo­nem od­pro­wa­dza­li przy­by­szów wzro­kiem.

 

– Kra­sno­lu­dy? – spy­tał nagle Tymon. – Coś ty im na­ga­dał?

 

– Nie za­szko­dzi im, i tak nie żyją z nimi w przy­jaź­ni – od­parł Ongus. – Nie­zły ubaw, swoją drogą. – ro­ze­śmiał się.

 

– Nie wiem, co się tu wy­czy­nia, ale idę na piwo… – rzekł jeden z chło­pów. Wkrót­ce rów­nież inni usłu­cha­li roz­sąd­ne­go głosu kom­pa­na i ru­szy­li do karcz­my. Nad dołem stali już tylko Tymon i Ongus.

 

– No i spo­kój – za­czął Ongus. – dół się za­ko­pie, zbu­du­jesz sobie domek…

 

– Przy­naj­mniej pole bę­dzie za­ora­ne ład­nie… – pró­bo­wał po­cie­szyć się Tymon.

 

– Szko­da, że żniwa… – za­uwa­żył zło­śli­wie Ongus.

 

– Ech, jakoś to bę­dzie…

 

– Masz przy­naj­mniej na­ucz­kę. A kiedy na­stęp­nym razem znów za­swę­dzą cię łapy – rzekł znów Ongus – daj znać, bo w końcu doj­dzie do ja­kiejś ka­ta­stro­fy…

 

Nagle Tymon pal­nął się w czoło i zdjął but, w któ­rym, zda­wa­ło­by się, wieki temu scho­wał na­sio­na drze­wa. Wy­sy­pał je na rękę i podał On­gu­so­wi.

 

– Mnie już się na nic chyba nie przy­da­dzą, cho­ciaż cie­ka­we, jak by to było być kró­lem…

 

Ongus z obrzy­dze­niem ode­brał swoją wła­sność i scho­wał do kie­sze­ni szaty.

 

– Nie wiem, ale bez piwa byś chyba nie wy­trzy­mał, co?

 

– Ano… – zgo­dził się Tymon.

 

– No to chodź­my ko­rzy­stać z tego, z czego zre­zy­gno­wać nie umia­łeś.

 

Tymon uśmiech­nął się i ode­szli, by do­łą­czyć do swo­ich to­wa­rzy­szy – chło­pów.

Koniec

Komentarze

Jeśli coś jest za­rów­no strasz­ne, jak i tra­gicz­ne, czy nie by­ło­by cie­ka­wie po­łą­czyć dwa słowa w jedno i na­zwać to coś "stra­gicz­nym"? Nie, żar­to­wa­łem. Tak na­praw­dę chcia­łem tylko użyć tego okre­śle­nia.

Jeśli cho­dzi o opo­wia­da­nie, jest oso­bli­we, tak jak wska­zu­je tytuł. Do­praw­dy oso­bli­we. Dia­lo­gi za­pi­sa­ne pra­wi­dło­wo, prze­cin­ki na swo­ich miej­scach, li­te­ró­wek i drob­nych po­my­łek też nie ma (a przy­naj­mniej ta­ko­wych nie wi­dzia­łem). In­ny­mi słowy - for­ma­to­wa­nie jest tak pięk­ne, że aż chce się pła­kać, zwa­żyw­szy na to w jakim sta­nie są tek­sty, które z re­gu­ły tu tra­fia­ją. 

Jed­nak mimo ta­kiej dba­ło­ści o po­praw­ność, opo­wia­da­nie jest kiep­skie. Wiem, że miało być lekko i śmiesz­nie, ale nie wy­szło. Po prze­czy­ta­niu ty­tu­łu i pierw­sze­go aka­pi­tu mniej wię­cej wie­dzia­łem już, gdzie to wszyst­ko zmie­rza (swoją drogą, ist­nie­je bar­dzo nie­wie­le gor­szych spo­so­bów na roz­po­czę­cie opo­wia­da­nia od "słoń­ca, roz­ta­cza­ją­ce­go czer­wo­ną po­świa­tę, chy­lą­ce­mu się ku za­cho­do­wi). Mia­łem jed­nak na­dzie­ję, że za­ser­wu­jesz mi, au­to­rze, jakiś fajny zwrot akcji, ale nie­ste­ty - kon­cept króla elfów i dal­szy roz­wój wy­da­rzeń przy­pra­wił mnie je­dy­nie o wy­wró­ce­nie ocza­mi. Tak więc po­mysł i fa­bu­ła mnie nie za­chwy­ci­ły. Po­dob­nie stro­na sty­li­stycz­na. Przez to wszyst­ko hi­sto­ria wy­da­je się być przy­nud­na­wa i nie można się po­zbyć wszech­obec­ne­go wra­że­nia, że cały czas cze­goś tu bra­ku­je.

Z tego wszyst­kie­go aż sam nie wiem, co po­wi­nie­nem ci po­ra­dzić. Z re­gu­ły umiem sen­sow­nie na­zwać, zi­den­ty­fi­ko­wać i na­pra­wić błędy w tek­stach, ale tutaj mam po pro­stu po­czu­cie, że coś jest nie tak. Być może inni będą na­zwać i wy­ja­śnić to, czego jak nie po­tra­fi­łem.  

Przy­naj­mniej do­wie­dzia­łem się cze­goś wię­cej o el­fach. Nie­sta­ran­na sty­li­za­cja. Słowa ar­cha­icz­ne mie­sza­ją się z naj­bar­dziej współ­cze­sny­mi. tekst moim zda­niem prze­ga­da­ny i nud­na­wy. Po­zdra­wiam.

    Albo fur­man­ka, albo fura.  Ale nie fur­ma­na.

Co do tech­nicz­nej stro­ny opo­wia­da­nia, to­vy­zart­ma świę­tą rację. Twój tekst przy­wra­ca wiarę w ludzi - za­sa­dy pi­sow­ni pol­skiej jesz­cze nie zo­sta­ły cał­ko­wi­cie po­grze­ba­ne, jak to cza­sem mam wra­że­nie, czy­ta­jąc nie­któ­re opo­wia­da­nia.

Co do fa­bu­ły - nie po­wa­la. Wię­cej nawet: wieje sztam­pą. Szko­da.

Co do stylu ję­zy­ka: mie­szan­ka pra­wie We­dlow­ska - ar­cha­izmy i język współ­cze­sny-po­tocz­ny. Nie za do­brze to ze sobą wy­glą­da, żeby nie po­wie­dzieć: fa­tal­nie. Poza tym, jak dla mnie, zbyt kwie­ci­ste zda­nia, pełne me­ta­fo­rycz­nych za­wi­ja­sów. Me­ta­fo­rycz­nie mó­wiąc ;)

A na ko­niec [cho­ciaż po­win­nam była na­pi­sać o tym na po­cząt­ku, ale co tam]: "fur­ma­na". Wiem, że Roger już Ci to wy­tknął, ale nie mogę się po­wstrzy­mać, bo mnie to strasz­nie roz­śmie­szy­ło: fur­ma­na - fura Manna :)

Moja rada brzmi: nie za­rzu­caj pi­sa­nia, bo w sumie umiesz pisać i to Ci się chwa­li. To, że styl mi nie leży, jest już tylko kwe­stią mo­je­go gustu. Mu­sisz jed­nak ostro po­pra­co­wać nad fa­bu­łą. Wy­myśl coś mniej sztam­po­we­go, a bar­dziej chwy­tli­we­go. Nie­ste­ty, po­praw­ność musi iść w parze z po­my­sło­wo­ścią. Tak to już jest na tym bru­tal­nym świe­cie.

*to­vy­zart­ma - a co to za dzi­wa­deł­ko mi się zro­bi­ło? W cza­sie edy­cji wszyst­ko było w po­rząd­ku, czyli  to  vy­zart  ma

Szcze­rze mó­wiąc, to moje opo­wia­da­nie sprzed czte­rech chyba lat... Za jakiś czas może wrzu­cę jedno z now­szych, mam na­dzie­ję, że bę­dzie się bar­dziej po­do­ba­ło...:)

Rów­nież od­nio­słam wra­że­nie, że tekst miał wyjść lekki i za­baw­ny, ale się nie udało. Jest po pro­stu nieco głupi.

 

Tymon i jego fura to­czy­li się ra­czej drogą, a nie przez drogę, bo przez ozna­cza­ło­by w po­przek.

Jest sporo po­wtó­rzeń, zwłasz­cza w za­im­kach typu "swój", "sobie".

"...zobaczyć na razie tylko efekt." - A co in­ne­go miał­by?

"Wy­mo­dzić" w ogóle mi nie pa­su­je w ustach chło­pa.

 

Pokaż coś śwież­sze­go.

 

Po­zdra­wiam. 

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Nowa Fantastyka