- Opowiadanie: Agroeling - Spowiedź

Spowiedź

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Spowiedź

Urodziłem się w starym mieście uniwersyteckim Balsid. Dorastałem w cieniu wielkich gmaszysk uczelni, bibliotek, klasztorów i świątyń. Od wczesnej młodości żarliwie łaknąłem wiedzy, więc po ukończeniu z wyróżnieniem gimnazjum, naturalną koleją rzeczy wstąpiłem do Akademii Sztuk Magicznych, zamierzając podjąć studia nad dziedzinami, które mnie szczególnie interesowały – alchemią, okultyzmem, astrologią oraz nekromancją. Okazałem się tam najzdolniejszym studentem swojego rocznika, toteż decyzją zadowolonego z moich postępów rektora otrzymałem do dyspozycji własną pracownię.

 

Nie chcąc zawieść zaufania pryncypałów, pilnie przyłożyłem się do swych obowiązków. Odtąd badania naukowe pochłaniały każdą moją wolną chwilę. Niemalże zamieszkałem we wspaniałej uniwersyteckiej bibliotece, żyjąc jak odludek. Nieustannie wertowałem księgi filozofów i magów, traktaty teologów i historyków, wreszcie diagramy kosmogoniczne i teologiczne. Mieściła się tutaj wiedza niezliczonych pokoleń uczonych i badaczy magii, pieczołowicie spisana przez rzesze cierpliwych skrybów i kopistów. Byłem w swoim żywiole.

 

Pewnego razu, kiedy przebywałem samotny i znużony w najmniejszej komnacie biblioteki, a przez maleńkie wykuszowe okienko zaglądała czarna noc, coś mnie tknęło, bym wstał od stołu i sięgnął do jednej z półek, gdzie w półmroku stały zakurzone, zapomniane woluminy. Natrafiłem tam na podniszczoną, oprawioną w skórę księgę czarów. Otworzyłem ją na przypadkowej stronie i zacząłem czytać jakąś zawiłą inkantancję. Bezmyślnie wymówiłem na głos zaklęcie, zapisane w nieznanym mi języku.

 

Sześciokątna komnata, w której się znajdowałem, zawirowała. Przede mną wzbił się biały obłok dymu, jak z nadepniętej purchawki, i uformował się w kształt nieforemnej czaszki. Puste oczodoły łypały na mnie z bezdennego mroku. Domyśliłem się, że niechcący wywołalem demona lub upiora. Przestraszony, zdołałem tylko wyjąkać:

 

– Czego chcesz?

 

– Twojego życzenia, jaśnie panie.

 

– Czyżbyś był na moje usługi? – Zapytałem, powoli rozumiejąc, że był to rodzaj demona spełniającego trzy życzenia. Takie demony mieli na swych usługach młodzi adepci magii, bardziej jednak dla zabawy czy draki, niźli własnych korzyści. Albowiem wysłannicy zaświatów, wbrew powszechnej opinii nie mieli zbyt wielkiej mocy, i potrafili co najwyżej straszyć i robić psikusy.

 

Gdybym wówczas zdał sobie sprawę ze swej pomyłki!

 

– A jakże, każde twe słowo jest dla mnie rozkazem – odrzekł, jak mi się zdawało, ironicznie bądż z przekąsem, demon. Niestety, w swej głupocie i ja chciałem sobie z niego zadrwić.

 

– Spraw, abym był szczęśliwy. Albo nie… – zawahałem się, sądząc, że durny demon nie będzie wiedział, o co chodzi.

 

– Pragnę władzy, bogactwa i miłości. Chcę świat mieć u swych stóp – powiedziałem, ogarnięty chwilowym szaleństwem.

 

– Służę jaśnie panu – odparł na staroświecką modłę demon. I zniknął. A mnie zmorzył sen.

 

Kiedy rankiem ocknąłem się w komnacie, uznałem, że nocne wydarzenia tylko mi się przyśniły.

 

Minęły miesiące, w trakcie których nastąpily doniosłe zmiany w moim życiu i całkowicie zapomniałem o nocnym gościu. Niedługo po jego wizycie wpadłem w wir pertubracji uczuciowych. Ich ostatnim etapem było poznanie pięknej dziewczyny w pałacu pewnego wielmoży. Wkrótce została moją szczęsliwą małżonką. Porzuciłem wtenczas bezowocne studia nad filozofią i magią, i zająłem się interesami. Po zmarłym w tych dniach ojcu przejąłem rodzinny sklep bławatny. Postanowiłem znacznie rozszerzyć działalność handlową i niebawem zostałem dyrektorem wielkiej spółki, przynoszącej znaczne dochody. Kupiłem też nowy, okazały dom z ogrodem, do którego wprowadziłem się wraz z żoną i kilkorgiem służących. Byłem bogaty.

 

Pewnego razu zapukał do drzwi mego gabinetu nieznajomy mężczyzna. Wpuściłem go do środka. Przedstawił się jako jeden z akcjonariuszy spółki, lecz ja go nie znałem.

 

– Nadszedł decydujący moment zawartego paktu – rzekł, kładąc na mahoniowym biurku księgę. I wyszedł, zanim zdążyłem wykrztusić choć słowo.

 

Wziąłem księgę do ręki. Była stara, ze srebrnymi okuciami i tłoczonymi literami na okładce. Otworzyłem ją na stronie zaznaczonej zakładką i zacząłem czytać pierwszy akapit.

 

"Kto zawiera pakt z władcą mrocznych sfer, ten zasiądzie na Nefrytowym Tronie w zamku Czarnego Gryfa."

 

Dopiero po chwili dotarł do mnie właściwy sens tych słów – to ja zawarlem pakt z Władcą Ciemności. Z własnej głupoty znalazłem się w mocy samego diabła. Niedługo potem w istocie ziściło się moje trzecie i ostatnie tak pochopnie wypowiedziane życzenie – władza. Tajemniczy mężczyzna ponownie złożył mi nie zapowiedzianą wizytę. Tym razem nie trzymał w ręce księgi, lecz wydobył z kieszeni wielki, mosiężny klucz.

 

– Otworzysz nimi wierzeje zamku Czarnego Gryfa. Albowiem wkrótce się tam udasz – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.

 

– Wcale nie zamierzam stąd wyjeżdżać, a już na pewno nie do jakiegoś przeklętego zamku – ledwie w gniewie wypowiedziałem te słowa, jak spod ziemi wyłonili się przy mnie dwaj wysocy, odziani w czarne opończe mężczyźni. Ich oczy świeciły złowrogim blaskiem. Nie mieli przy sobie żadnej broni ani akcesoriów magicznych, jednakże w wyczuwalny sposób biła od nich złowroga moc. Już nie stawiającego oporu, na oczach rodziny i służby wyprowadzono mnie z domu. Wsiadłem do wielkiej czarnej karocy, zaprzężonej w cztery gniadosze i po trwającej całą noc podróży dotarłem do zamku.

 

Zostałem jego panem i więźniem. A dwaj emisariusze Piekła byli zarówno moimi sługami, jak i strażnikami.

 

Na szczęście wciąż miałem swoją księgę czarów, którą zostawił mi na blacie biurka posłaniec Księcia Ciemności. Żywiłem nadzieję, że dzięki niej jakoś znajdę wyjście z tej sytuacji. Wertowałem ją niecierpliwie, szukając zaklęć na odwrócenie bądź unieważnienie zawartego paktu. I tam po raz pierwszy spotkałem się z nazwami takimi jak Eunalendis czy Wrota do Taledos. Zachodziłem w głowę, cóż one znaczyły, byłem nawet nieco skonfundowany swoją niewiedzą, pomimo lat studiów nad arkanami magii. W księdze wyczytałem jeszcze, ze do tak nazwanych miejsc można się było dostać jedynie rydwanami czasu, machinami skonstruowanymi przez starożytnych magów.

 

Nie wiedziałem, kto wybudował mój zamek. Stał na środku pustyni niby pomnik opętanego imperialnymi ambicjami, szalonego władcy.Tak, musial być szalony, bo któż stawia zamki na środku martwej pustyni? Ciekawiło mnie, co się stało z jego właścicielem i mieszkańcami.

 

Pragnąc rozwiązać zagadkę warowni, zacząłem penetrować jej niezgłębione lochy. Błąkałem się pośród zasnutych pajęczymami rupieci, labiryntem korytarzy kręcąc się w kółko. A być może po spirali, gdyż wkrótce trafiłem do wielkiej, owalnej komnaty. Na samym jej środku stał dziwaczny, romboidalny, kamienny obiekt. Podszedłem bliżej. W głębokiej wnęce, jakby na pulpicie zauważyłem leżącą księgę. Wziąłem ją do ręki. Była to księga czarów, jakiej nigdy przedtem nie widziałem. Otworzyłem ją i pogrążyłem się w lekturze. Dowiedziałem się z niej, że zerwać pakt z demonem można tylko w jeden sposób – uciec przed nim do innego czasu. A ściślej, do Eunalendis, miasta znajdującego się na przecięciu wymiarów, miasta, w którym nie działały prawa ani ludzkie, ani boskie. Gdzie jedynym prawem było prawo żądzy, występku i bezgrzesznych uciech. Nie na darmo Eunalendis zwano miastem rozkoszy piekielnych.

 

I wtedy zaświtał mi w głowie plan. Udam się do tego miasta rydwanem czasu, a następnie, wrócę do swego świata, gdzie zegary będą biły odmienną, nie koherentną z moją osobistą linią czasu godzinę.Wrócę w ten sposób do domu, żony i dzieci, uwolniony wreszcie z błędów młodości. Spojrzałem na kamienną maszynę przed sobą. Bo nie miałem już żadnych wątpliwości – stał przede mną ów mityczny rydwan czasu.

 

Nie namyślając się wiele, wskoczyłem na kamienne siedzisko, przeznaczone dla kierowcy i pasażera jednoczesnie, a na pulpicie położyłem z powrotem księgę czarów. Powziąłem decyzję natychmiast, by moi strażnicy niczego nie zauważyli. Wymówiłem wyczytaną z księgi inkantację i przekręciłem o pół obrotu żelazny rozrusznik, coś w rodzaju wielkiej śruby. Owionęła mnie mgła. Po chwili ujrzałem kontury budynków. Byłem w legendarnym mieście Eunalendis.

 

Nie będę się rozwodził nad tym, co też mi się przytrafiło w tym miejscu, ani o tym, co zobaczyłem i jakie reflesje natury ogólnej w związku z tym wysnułem. Powiem tylko, że podania o tym mieście nie były bynajmniej wyssane z palca. Zabawiłem tam jak najkrócej, po czym zacząłem się przygotowywać do podróży powrotnej. Zamierzając wystrychnąć na dudka Księcia Ciemności, zacząłem obracać wielką śrubę w odwrotnym kierunku. Ale ku swemu zdziwieniu i przerażeniu stwierdziłem, że wysilałem się na próżno. Śruba ani drgnęła! Musiałem pospiesznie zmienić plan, ale na jaki? W żadnym wypadku nie chciałem przebywać w tym mieście dłużej, niż wymagała tego koniecznośc. Spojrzałem na kamienny pulpit . Po prawej stronie była wyrzezana litera T. Domyśliłem się, że oznaczała ona Taledos. Wrota do Taledos, kolejne mityczne miejsce. Tam ponoć udawali się ci, co stracili wszelką nadzieję, ci, których życie wyrzuciło na zdziczały, skalisty brzeg nieznanej krainy. Krainy bez powrotu. Zupełnie jak mnie.

 

Nie bez obaw, ale i z nadzieją, choćby to miała być nadzieję desperacka i straceńcza, powziąłem nieodwoalną decyzję. Bo zresztą i tak mogłem podążać tylko w jednym kierunku.

 

Wykręciłem śrubą obrót o 260 stopni na prawo, by wycięta strzałka znalazła się pod lekko zatartą literą T. Postawiłem wszystko na jedną kartę.

 

Ledwie rydwan czasu zaczął wykonywać swoją pracę, zamknęły się za mną nieprzeniknione ciemnosci. Nie widziałem nic ani nie dobiegał mnie żaden dźwięk. Trwałem w niepewności, zawieszony w jakiejś diabelskiej otchłani, do której zwykli śmiertelnicy nie mieli dostępu. Zacząłem się niecierpliwić. Co dalej? Czy dotarłem do Wrót? Niczego nie mogłem stwierdzić. Wokół mnie ocean nocy. W końcu, tkwiąc na kamiennym siedzisku w kokonie absolutnej ciemności, zacząłem spisywać tę spowiedź. I zrozumiałem też ostatnią rzecz.

 

Wrota do Taledos były w istocie wrotami do nikąd.

Koniec

Komentarze

- Czyżbyś był na moje usługi? - Zapytałem, powoli rozumiejąc, że był to rodzaj demona spełniającego trzy życzenia. Takie demony mieli na swych usługach młodzi adepci magii, bardziej jednak dla zabawy czy draki, niźli własnych korzyści. - błędny zapis dialogu oraz powtórzenie.


 W księdze wyczytałem jeszcze, ze do tak nazwanych miejsc można się było dostać(...) - literówka


Wrota do Taledos były w istocie wrotami do nikąd. - ort. donikąd piszemy razem


W kilku miejscach występuje problem z przecinkami, ale to drobnostka. Do przeczytania, ale nic wielkiego tekst ze sobą nie niesie. Temat opukany dość mocno. Jednej rzeczy nie rozumiem: Skoro bohater był takim pilnym uczniem i rokował na świetnego czarownika, to jak mógł zachować się tak bezmyślnie i wymówić słowa zaklęcia? To mi nie zagrało.

Pozdrawiam

Mastiff

Z tymi przecinkami to raczej trochę większy problem. Za dużo ich, a czasem i w niewłaściwych miejscach. Samo opowiadanie wygląda jak konspekt, zarys czegoś większego. Od "zamku Czarnego Gryfa" to przestało się trzymać kupy (choć być może to wynik mojej nieznajomości poprzednich opowiadań). Za dużo, za szybko, emocji brak.
Pozdrawiam.

Dzięki za komentarze.

Marlęta - ach, to spostrzegłaś, że to od mojej nie dokonczonej powieści. W istocie ten fragment czy dalszy ciąg przerobiłem na oddzielne opowiadanie. Tej powiesci już nie dokończę, a nie chciałem, by sie to zmarnowało

A przecinkom się przyjrzę.

I ja nie bardzo pojmuję, jak bohater, tak świetnie wykształcony i z pasją zgłębiający tajniki wiedzy magicznej, mógł zachować się, jak nie przymierzając, zwykły uczeń czarnoksiężnika…

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Też nie czytało się zbyt dobrze.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka