- Opowiadanie: Myrmydian - Migracja

Migracja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Migracja

Ciemnoczerwony Jeep CJ zatrzymał się przed wiejskim sklepem. Kierowca wyskoczył z szoferki, wszedł do małego, nie otynkowanego budynku z pustaków, a po chwili wrócił do wozu, rozpakowując paczkę papierosów. Oparł się o maskę i zapalił. Zaciągnął się głęboko, spoglądając wzdłuż krętej, podziurawionej, wąskiej szosy. Przez chwilę studiował pejzaż. Jesienny las migotał feerią barw. Ciemna zieleń wciąż dominowała, wzbogacona plamami głębokiej czerwieni klonów i złocistej żółci buków. Pomiędzy kępami drzew stały domy, a wokół nich rozciągały się małe, nieregularne pola uprawne. Dalej wznosiło się lekko zamglone pasmo zalesionych wzgórz. Miliardy lat temu, zanim erozja dokonała zniszczeń, były to skaliste i wysokie góry. Najstarsze w Europie. Dziś, dobrze znający Tatry przybysz, z uśmiechem nazywał je myślach kretowiskami Świętokrzyskimi. Miejscowi, siedzący pod sklepem z butelkami taniego wina i piwa, pokazywali sobie przyjezdnego palcami. Był to młody mężczyzna, około dwudziestu pięciu lat, ubrany w nieskazitelny, jasny garnitur i brązowe półbuty. Miał rudawe, długie włosy i bródkę. Nie zwracając uwagi na głośne komentarze, dopalił papierosa, wsiadł do samochodu, zapuścił silnik i skierował się na boczną drogę.

 

Jeep podskakiwał jak korek na dziurawej, wiejskiej szosie. W pewnej chwili, pojawił się przed nim kombajn zbożowy. Wyjechał z pełną prędkością zza zakrętu. Przybysz nie miał czasu zastanawiać się, co ta maszyna robi na drodze o takiej porze roku, w dodatku całkowicie rozłożona do pracy. Stalowy gigant jechał zakosami, jak prowadzony przez pijaka, zajmując całkowicie szerokość szosy. Jeep zjechał na pobocze, podskoczył gwałtownie pokonując rów, wjechał w pole ziemniaków i zatrzymał się. Kierowca ze złością spojrzał na rolnika prowadzącego kombajn. Ten gapił się z wysokości swojej szoferki i rechotał złośliwie. Kiedy zniknął za kolejnym zakrętem, terenówka wróciła na drogę. Chwilę później, przybysz osiągnął wreszcie cel wędrówki. Dotarł do stojącego samotnie wśród kęp zarośli gospodarstwa. Od drogi odgrodzone było płotem uplecionym z wikliny. Nad bramą wjazdową, którą zbudowano w oparciu o pień rosnącego przy szosie dębu, kołysała się tablica zrobiona z deski, z napisem „Chata Wiedźmy”.

 

W obejściu panował specyficzny ład. Nie przypominało typowego dla okolicy gospodarstwa. Na lewo od wjazdu stała obrośnięta krzakami bzu piwniczka ziemna, a obok niej, drewniany dom mieszkalny. Mały, budowany częściowo z bali, pokryty starymi, ale szczelnie przylegającymi do siebie dachówkami. Sprawiał miłe wrażenie ciepła. Pod frontową ścianą, za wiklinowym płotkiem, pyszniły się siedmiobarwne jak tęcza kwiaty. Pozostałe budynki, wyglądały trochę jakby miały zamiar zawalić się pod ciężarem najbliższego śniegu. Były to ustawione w kwadrat wokół podwórza zabudowania gospodarcze. Kryta gontem obórka, pokaźna szopa i wiata ze starych desek. Całe podwórze podzielono na kilka sekcji niskimi płotkami z wikliny. Za nimi rosły różne zioła. Nad oczkiem wodnym szumiały cicho trzciny. Przerwa pomiędzy szopą a obórką, stanowiła bramę na ukwieconą mimo jesieni łąkę. Dalej, wydeptana ścieżka, prowadziła do lasu.

 

Z obórki wyszedł niewysoki mężczyzna, wyglądający na jakąś pięćdziesiątkę. Ubrany był w przedpotopowy, kilka rozmiarów za duży sweter, upstrzony śladami farb. Miał nieco zburzoną fryzurę, okrągłe okularki i wyraz twarzy świadczący o całkowitym, niczym nie zmąconym, spokoju. Uśmiechnął się, podszedł do wozu i podał rękę wysiadającemu kierowcy.

– Witaj. Myślałem, że to kolejni turyści.

– Cześć Marku – młodzieniec uścisnął dłoń przyjaciela – Nie tym razem. Przywiozłem zakupy.

– Dzięki. Hania jest w zielarni, albo z grupą nad źródełkiem.

– Poczekam. A co u ciebie? – spojrzał na stojące pod wiatą, niewidoczne od drogi samochody dobrych firm – Znów macie nawał klientów?

– Wszystko działa jak powinno. Właśnie próbuję naprawić ten dach – wskazał głową obórkę – tak żeby nie było widać, że na czymś się trzyma…

– Pomogę ci zaraz – odparł młodzieniec – Tylko rzucę bety.

 

Wszedł do domu obładowany pakunkami. Torby z zakupami zostawił w kuchni, a własne rzeczy zabrał na poddasze, gdzie przebrał się z garnituru w jeansowe ogrodniczki i rozwleczoną koszulkę. Na głowie zawiązał czarną chustę w czaszki. Przez kolejne dwie godziny, wraz z gospodarzem, poprawiali konstrukcję dachu. Kiedy skończyli, stanęli przed domem i zapalili papierosy.

– Wygląda jak trzeba, prawda? – młodzieniec podał ogień przyjacielowi

– Może być. – odparł Marek, zaciągając się głęboko.

Trzeba było dobrze go znać, żeby w niezmiennie spokojnym spojrzeniu zauważyć zadowolenie. Dach wyglądał okropnie. Sczerniałe ze starości gonty leżały krzywo, kilku brakowało, a cała powierzchnia była wyraźnie wgięta do wnętrza budynku.

– Ta zawieszona pod dziurą misa z rynienką to już była przesada. Tak samo, jak konstrukcja podtrzymująca złamany wręg. – skomentował z rozbawieniem kierowca jeepa.

Marek pokiwał głową i rozejrzał się po podwórzu.

– Hania będzie miała więcej miejsca na wieszanie roślinek. Mógłbyś narąbać drewna? Ja muszę sprawdzić pocztę…

– Pewnie, nie ma sprawy.

 

Po kolejnej godzinie spędzonej z siekierą w dłoni, młodzieniec odczuł zmęczenie. Świat biznesu nie sprzyja podtrzymaniu kondycji. Wrócił do domu i zastał Marka siedzącego przy komputerze. Poszedł do kuchni, pogrzebał w lodówce. Znalazł w niej pieczoną wołowinę i ulubione placki z pokrzywy i podbiału. Wrzucił to do mikrofalówki ukrytej w piekarniku pieca kaflowego i wyjrzał przez okno. Zobaczył grupę umorusanych błotem turystów, wychodzących zza stodoły. Szli pod przewodnictwem niewysokiej kobiety, ubranej w szeroką spódnicę w kwiaty, bluzkę z falbanami i zamszową kamizelkę. Wyglądała na czterdzieści kilka lat. Długie, ozdobione chabrami włosy barwy miodu, mocno przyprószyła jej siwizna. Na stopach miała solidne buty trekingowe. W przeciwieństwie do turystów, nie okazywała najmniejszego zmęczenia. W dłoni niosła bukiet różnych ziół, wesoło tłumaczyła coś ledwo wlokącej nogi kobiecie w rozdartej garsonce. Turyści podziękowali jej za opowieść, kilku wzięło wizytówki, inni postali przy studni, ciągnąc z trudem wodę i pijąc z rąk. Byli sterani jakby wrócili z wojny, ale uśmiechnięci i jeszcze podnieceni niedawnymi przeżyciami. W końcu powsiadali do samochodów. Dość prędko odjechali, a przystojna kobieta weszła do domu.

– Cześć synku! – zawołała od progu.

Młodzieniec wyszedł do sieni i objął ją serdecznie ramionami. Pocałował w czoło.

– Witajcie pani matko – rzucił wesoło.

– Zjadłeś coś? – spytała troskliwa rodzicielka

– Właśnie grzeję.

Weszli do kuchni i nałożyli jedzenie na talerze.

– Widzę że natłok pracy macie?

– Owszem. Turyści walą drzwiami i oknami. Wszyscy chcą poznać autentyczną wiedźmę.

– Kiedy ostatnio miałaś czas tylko dla siebie?

– Codziennie. – uśmiechnęła się – Mimo, że przez tą twoją kampanię reklamową, muszę się opędzać od klientów. A ty? Co porabiasz?

– To co zawsze. Robię pieniądze i gram w erpegi – młodzieniec uśmiechnął się szeroko.– Tak właściwie, to dlaczego mnie ściągnęłaś? Chyba nie po to, żebym pomógł Markowi z dachem obórki?

– A to, że chciałam cię zobaczyć, to nie wystarczający powód? – kobieta podeszła do dziewiętnastowiecznego kredensu i otworzyła szafkę.

Pogrzebała w środku i po chwili z ukrytych za pęczkami ziół głośników popłynęła muzyka. Heavy metal dziwnie nie licował z wyglądem wnętrza. Kuchnia była bardzo ciepła i przytulna. Kredens, prosty stół na krzyżakach i piec kaflowy stanowiły główne elementy wystroju. Mniejsze meble trudno było dostrzec zza pęczków suszących się w całym pomieszczeniu ziół.

– A tak poważnie, to mamy tu trochę kłopotów i chyba by mi się przydała twoja pomoc. Jednak szybciej poruszasz się po lesie niż ja.

– Znów coś paskudnego się zjawiło?

– Chyba tak. Ale pogadamy wieczorem. Za chwilę przyjdzie jedna miejscowa, której mam odczynić urok na sercu. Przygotowałam już kamienie…

– Znów się bawisz w litoterapię? Czy chodzi o masowanie stóp? Ciekawe, jak by na to zareagowali dyplomowani energoterapeuci…

– Sama mam dyplom, przecież wiesz. Tylko nikomu go nie pokazuję. Wiedźma z dyplomem?

– Udało ci się wreszcie dowiedzieć, co musisz zrobić, żeby założyć cech?

– Nie. Biurokracja jest popieprzona.

– Nie mogę się nie zgodzić… Wiesz co? Prześpię się trochę… Wczoraj Ewa mnie mocno wymęczyła na pożegnanie – uśmiechnął się zadowolony i mrugnął do matki porozumiewawczo.

– Jasne. Twoje łóżko jest wolne. Obudzę cię koło dziewiątej.

– Ok.

 

Sen w zdrowym powietrzu, na posłaniu ze skór i siana, zawsze dobrze mu robił. Właśnie błogo się przeciągał, kiedy usłyszał głos Marka.

– Tomek? Tomek, wstawaj. Hania cię woła.

Podniósł głowę i po chwili wylazł z posłania. Ubrał się prędko i zszedł ze strychu. Matka – wiedźma, siedziała w bujanym fotelu, czytając książkę.

– Gotowy? –zapytała, podnosząc wzrok

– Lock and load – odparł z uśmiechem, odpalając papierosa.

Wstała, założyła książkę, zabrała kosz z ziołami i kamieniami runicznymi, wyrównała spódnicę.

– No to chodź…

 

Wyszli z domu i skierowali się w stronę wsi. Przeszli kawałek przez las. Ciemne drzewa nadawały mu pozór mrocznego boru. Wokół wędrowców rozlegały się niesamowite, niemożliwe do opisania dźwięki. W nocy, temu miejscu obca była cisza. Trzaski, stuki, szelesty, rozlegały się kilkakrotnie głośniej niż w dzień. Tomek rozglądał się zaniepokojony.

– Coś tu kurna jest… – mruknął – Coś niebezpiecznego…

Wytężył wzrok, ale nawet on nie był w stanie widzieć w ciemnościach panujących pod starymi drzewami.

– Cholera, nawet Krasnolud byłby tu ślepy – westchnął.

– Właśnie w tym problem… – wiedźma na chwilę przestała powtarzać mantrę zaklęcia ochronnego – Nikt nic nie widział… Coś ostatnio zburzyło kilka stodół. Policja twierdzi, że to jacyś wandale, ale ja w to nie wierzę… Za szybko sobie poradziło i zabiło parę krów przy okazji…

– Coś nadgryzło?

– Jedna była nadżarta… Obejrzałam truchło. Za duże zęby na wilka…

– Wilków tu nie ma – odpowiedział Tomek pewnym siebie głosem.

 

Wyszli z ciemnego boru i podeszli do wsi od tyłu zabudowań. Stały w nierównym rzędzie wzdłuż drogi, rozciągając się na długości jakiegoś kilometra. Pas pól uprawnych oddzielał je od lasu. W domach było już ciemno, tylko niektóre okna rozjaśniało błękitne światło telewizorów. Sądząc po regularności błysków, większość mieszkańców oglądała ten sam program. Zapewne dlatego, że nie mieli wielu kanałów do wyboru. Tylko u sołtysa, którego domostwo zdobiła antena satelitarna, migotało coś innego. Gdzieś w oddali szczekał pies. Wiedźma z synem przyczaili się pod lasem, przy stercie połamanych gałęzi. Czekali, rozmawiając szeptem o głupotach, jakie czasem wygadują turyści odwiedzający „Chatę”.

 

Było już dobrze po północy. Telewizory we wsi pogasły, oprócz tego u sołtysa. Migotało tam coś na czerwono i różowo. Oboje zaczajeni wciąż siedzieli spokojnie pod gałęziami, kiedy Tomek usłyszał regularne, głośne trzaski w lesie. Stuknął matkę w ramię, wskazał ucho, potem podniósł do góry jeden palec, a na koniec wskazał kciukiem kierunek. Za siebie i trochę na prawo. Wiedźma, znając doskonale wojskowy język gestów, skinęła głową. Poleciła synowi, żeby się położył i obserwował skraj lasu, a sama poszła schylona naprzód, w stronę wsi, kryjąc się pomiędzy dojrzałym już zbożem. Po chwili spomiędzy drzew wynurzył się duży kształt. Ogólnie przypominał goryla, ale miał ze cztery metry wzrostu. Wielka głowa, krótkie nogi, przygarbiona sylwetka. Szedł, opierając się chwilami na przednich łapach, jak małpa. Stanął tuż przed linią drzew i zaczął węszyć. Tomek nie czekał na nic. Położył się płasko na ziemi tuż przy gałęziach i zaczął zmieniać. Skrzywił się i zacisnął zęby, kiedy poczuł ostry ból w szybko rosnących kościach i stawach. We wsi, wszystkie psy na raz zaczęły wyć i szczekać.

 

Wiedźma zobaczyła stwora i od razu wiedziała, z czym mają do czynienia. Nie był to rodzimy mieszkaniec tych gór, ale zbyt wiele czasu poświęciła na studia i za dużo czytała mądrych książek, zwanych przez ignorantów mitologiami, żeby nie wiedzieć co to. Zaklęła w myślach i przez chwilkę zastanowiła się nad wrażeniem, jakie zapach przybysza musiał zrobić na jej synu. A zaraz potem, spod leżących gałęzi wyłonił się wilkołak. Przygarbiony, błyskawicznie pokonał odległość kilkunastu metrów. Dopiero zauważony przez olbrzyma, wyprostował się i z głuchym warkotem skoczył do ataku. Był o dobry metr niższy od przeciwnika, ale za to znacznie od niego szybszy. Stwór próbował się bronić, wymachując ogromnymi łapami jak maczugami, ale nie mógł trafić. Chrapał i bulgotał gniewnie, pod kolejnymi ciosami pazurów. W końcu jednak trafił. Uderzył wilkołaka prosto w pierś. Ten z rykiem odleciał do tyłu, w stronę wielkiego dębu. Hanka błyskawicznie złożyła palce i wyszeptała dwa słowa. Zanim jej syn doleciał do drzewa, zwolnił w locie. Nie wyrżnął o pień, ale zsunął się po nim łagodnie na ziemię. Siadł i otrzepał głowę. Warknął, poderwał się i spojrzał na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą walczył. Przeciwnika nie było. Wilkołak zerwał się do biegu, nie zwracając uwagi na głos matki, która wołała go z powrotem. Dysząc, wpadł między drzewa. Szukał ofiary. Dopiero, kiedy poczuł jak nienaturalnie szybko opuszcza go szał, zwolnił i oparł się o sosnę. Skrzywił się znowu, wracając do ludzkiej postaci. Prychnął. Nie lubił zaklęcia, które go uspokajało. Odetchnął głęboko i zawrócił.

 

– Fajnie że mi pomogłaś – mruknął do wiedźmy, kiedy spotkał ją przy gałęziach. Trzymał się jeszcze za żebra.

– Złapałam cię. Walnąłbyś o to drzewo aż miło. Połamałabyś się.

– Nie mogłaś go unieruchomić chociaż? Co to w ogóle było?

– A ty, jak zwykle, musisz się rzucać z pazurami, zanim się dowiesz z czym masz do czynienia. To się nazywa brak tolerancji i ksenofobia, wiesz?

– Matka, nie gadaj głupot. Wyczuł mnie natychmiast i miał zamiar zaatakować. Po prostu go wyprzedziłem. Instynkt mnie nie zawodzi. A co to było? Wiesz?

– Tak i nie podoba mi się to, bo to nic rodzimego. Chodźmy do domu. W nocy w górach go nie znajdziemy.

 

Wrócili, rozglądając się uważnie po drodze. Nie mieli ochoty na kolejne spotkanie z tym stworem, bez porządnego przygotowania. Do domu weszli bardzo cicho i usiedli w kuchni przy stole. Wiedźma postawiła wodę na herbatę.

– No więc? – Chwilę później Tomek obracał przed sobą parujący kubek. Skrzywił się na samo wspomnienie koszmarnego odoru, jaki rozsiewał potwór – Co to za śmierdziel?

Jutul. Tylko dość młody i mały.

– Co takiego?

– Norweski Troll, z dalekiej północy. Leśny. Spotkałam już raz takiego, jak byłam w Norwegii…

– Wtedy, jak w czasie studiów pojechałaś na truskawki?

– Tak. Wtedy właśnie. Z tamtym było dużo więcej kłopotów… – Wiedźma zaczęła z uśmiechem wspominać czasy studenckie – Był dwa razy większy. W dodatku, nie rozwalał budynków, tylko porywał dzieci z osad. A wiesz, jak trudno w Norwegii o to, żeby sąsiedzi sobie pomagali…

– Pewnie że wiem. Nie ma to jak najbliższy sąsiad o dwadzieścia kilometrów. A po co porywał?

– Dla okupu. Troll jak Troll… Chciwy. Żądał złota i klejnotów. Dzieci, na jego rozkaz, pisały listy do rodziców. Musieliśmy go znaleźć w górach. Cholernie ciężkie zadanie…

– Trolla w górach? – spytał zdumiony młodzieniec – Udało wam się?

– Pomogły nam Krasnoludy, których okradał…

– A tym razem? Złapaliście go? – rozległ się zaspany głos Marka

Mężczyzna zszedł ze swojego poddasza do kuchni, usiadł przy stole i zapalił papierosa. Spojrzał pytająco w wiedźmę i jej syna.

– Nie, zwiał nam – odparł Tomek – Ale zdrowo go poharatałem.

– Nic mu nie zrobiłeś synku. Już zapomniałeś? Trolle się regenerują.

Wilkołak zaklął soczyście.

– No to mamy problem – mruknął – Ale skąd on się tu w ogóle wziął?

– Pewnie przylazł przez Finlandię…

– Już nie miał gdzie się przyszwędać?

– Ano, najwyraźniej nie miał… – Hanka patrzyła zamyślona w okno

– Jak go można utłuc? Zaraz… Chyba obcięcie łba pomaga, nie? Mam ze sobą sprzęt…

– Dalej wozisz kolczugę i topór w samochodzie? Przecież już nie jesteś w bractwie…

– Pewnie – Tomek uśmiechnął się wesoło – Wiesz jak to dziwi gliniarzy z drogówki? A zawsze mi zaglądają do bagażnika, bo nie mają do czego się przyczepić w stanie technicznym wozu.

– Wiem o tym. – odparła jego matka – Ale to za mało. Za mały masz ten topór. Musiałbyś kilka razy uderzyć, a przecież jeśli się nie zmienisz, to nawet nie dosięgniesz mu do karku… Musielibyśmy go powalić i utrzymać na ziemi przez chwilę… Tu trzeba sposobu…

– Fakt…

– Oprócz odcięcia głowy, można go jeszcze spetryfikować. Światło słońca zamienia go w kamień… Niestety, na czary jest zupełnie odporny… – zastanawiała się wiedźma – Ale za dnia go nie wywabimy z kryjówki… – zapatrzyła się na nietoperze latające przed domem.

Nagle pstryknęła palcami. Błysnęły jej oczy.

– Tomek, wywąchasz za dnia jego kryjówkę?

– Pewnie. Jeśli tylko leśniczy mnie nie zastrzeli. Wiesz jaki z niego buc…

– Spokojnie.

Troskliwa matka zdjęła z pieca laleczkę ze słomy, dorobiła jej zarost z kawałków wełny i owinęła odpowiednimi ziołami, mrucząc przy okazji zaklęcie. Uśmiechnęła się trochę złośliwie i posadziła ją na mosiężnym moździerzu, jednym z wielu zdobiących półki w kuchni.

– Leśniczemu będzie trudno ruszyć się jutro z domu. – powiedziała z całkowitą pewnością siebie.

 

Następnego dnia, około południa, przez las przebiegał wilk. Od wsi, gdzie wczoraj spotkał się z trollem, wyraźnym, śmierdzącym tropem poszedł dalej. Nie musiał nawet węszyć. Zapach potwora był aż zbyt wyraźny. Kiedy znalazł się w pobliżu leśniczówki, postanowił na chwilę opuścić trop. Skręcił pomiędzy drzewami wzdłuż wyjeżdżonej kołami wozów drogi w lesie. Po chwili dotarł do obejścia i kryjąc się pomiędzy dochodzącymi do samego płotu krzakami, zerknął za ogrodzenie. Zwierzęta domowe zaniepokoiły się wyraźnym zapachem drapieżnika, ale nie uciekały zbyt szybko. Wilk prychnął pogardliwie. Co za czasy, pomyślał, wilka czują i nie zwiewają…

Za domem otworzyły się drzwi wygódki i wyszedł z niej leśniczy. Był to niechlujny, grubawy człowiek, noszący pokaźny, czarny zarost, ubrany w wyświechtany, ubrudzony, zielony mundur. Na ramieniu trzymał dubeltówkę. Tomek, z głębokim niesmakiem przyglądał się ubiorowi czarnobrodego.

Mężczyzna dopiął spodnie, poprawił broń na ramieniu i raźnym krokiem ruszył w stronę furtki prowadzącej do lasu. Zagwizdał fałszywie jakiś szlagier disco polo. Zanim przeszedł dwadzieścia kroków, wyraźnie zwolnił, a zadowolony uśmiech zgasł mu na twarzy. Wyprężył się silnie, stanął w miejscu, walcząc z własnym zwieraczem. A potem zrobił błyskawiczny w tył zwrot i popędził do wygódki, szarpiąc się po drodze z paskiem.

Wilk wyszczerzył zęby w paskudnym, złośliwym uśmiechu. A potem zawył. Zwierzęta w zagrodzie podniosły raban i zaczęły uciekać dziurami w płocie. Drapieżnik, zadowolony ze swojej małej złośliwości i odzyskania naruszonej pozycji w łańcuchu pokarmowym, wrócił na trop.

 

– Znalazłem – zameldował wróciwszy do domu. Zanim wszedł na podwórze „Chaty”, zmienił się z powrotem w człowieka, żeby nie straszyć ewentualnych gości. – Oczywiście siedzi w okolicy Zamczyska.

– Gdzieżby indziej? – wiedźma podlewała wrażliwe zioła, hodowane w niewielkiej, zamaskowanej wikliną cieplarni – Mogliśmy się domyślić… Oznaczyłeś konkretne miejsce?

– Trop wchodzi pomiędzy skały i do groty. Nie miałem ochoty pakować się do środka. To nie wampir. Podszedłbym go pewnie, ale ma zbyt wielki kark, żeby jednym ciosem upitolić mu głowę.

– Dobrze zrobiłeś. – odstawiła konewkę i zebrała kilka świeżych listków – Chodź, doprawię obiad i omówimy plan akcji…

 

Było ciemno jak diabli. Jesienne niebo już po południu zasnuło się chmurami i zanosiło się na kilkudniowe opady. Teraz, w nocy, na leśnej ścieżynie, nie było widać właściwie nic. Tomek pędził przez las praktycznie na czuja, przeskakując splątane gałęzie i korzenie, których jeszcze wczoraj tu nie było. Potknął się po raz kolejny. Zaklęcie matki, którego nauczyła się od druida, zadziałało aż za dobrze. Młodzieniec pomyślał, że temu kto go goni, pewnie wiedzie się jeszcze gorzej. Odgłosy dochodzące z tyłu, wyraźnie o tym świadczyły.

Od kilku minut, wściekły troll próbował schwytać i rozszarpać wilkołaka. Ogromny stwór biegł pokracznie, powalając część drzew przy ścieżce. Łamał gałęzie, co chwilę upadał na ziemię, kiedy splątane zaklęciem zarośla, łapały go za nogi. Czuł ofiarę tuż przed sobą i nie mógł jej schwytać. Upadki i wywołany nimi ból, tylko coraz bardziej go rozwścieczały. Prychał, sapał, warczał, przeklinał w pradawnym języku Utgardu, druzgotał zarośla i coraz bardziej rozdrażniony, pędził za mniejszym i słabszym przeciwnikiem.

Nagle zobaczył przed sobą prześwit między drzewami. Na polanie nie będzie tylu korzeni. Będzie łatwiej. Przyspieszył kroku. Tuż za linią drzew dojrzał jeszcze jednego stwora.. Jakaś nieznana mu istota, o szeroko rozstawionych, świecących oczach… Niska, albo przyczajona tuż nad ziemią, warczała miarowo. Chyba znacznie większa niż wilkołak. Troll zwolnił, gotując się do walki. W kilku długich skokach, od których zatrzęsła się ziemia, pokonał odległość do skraju drzew. Zobaczył wilkołaka, przeskakującego nad grzbietem dziwnego stwora, żeby tchórzliwie schować się za nim. Prychnął pogardliwie i ruszył do natarcia, unosząc ogromną, sękatą pieść. Nagle nowy przeciwnik otworzył więcej oczu. Teraz miał ich sześć. Te kolejne, znajdowały się pomiędzy wcześniejszymi i świeciły dużo ostrzej. Troll wstrzymał się oślepiony. Nagle poczuł, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał postąpić następny krok, ale jakby wrósł w ziemię. Poczuł ból, zachybotał się, tracąc na chwilę równowagę. Spojrzał na zmieniające się w kamień ręce. Wrzasną, rykną, popatrzył zdumiony na niebo, ale nie zobaczył słońca… Ryknął raz jeszcze, z gniewu i bólu, a ten głos zamarł w kamieniejącej gardzieli…

 

Tomek zawrócił. Zmienił się i podszedł do kamiennej figury. Stała na polnej drodze, na skraju lasu. Wiedźma nie zgasiła silnika, ani reflektorów. W ostrym świetle, każdy szczegół posągu był doskonale widoczny. Każdy guz na skórze, zniekształcenie stawu, połamane zęby… Podeszła do pomnika, wyciągając z fałdów spódnicy papierośnicę. Poczęstowała syna. Postali chwilę w milczeniu.

– No tak – powiedział młodzieniec, wypuszczając dym gdzieś w bok – Nie ma jak halogeny.

– Dawno już odkryłam, że ultrafiolet działa jak należy. – Hanka wzruszyła ramionami – Wampiry spopiela, to czemu Troll miałby to przetrwać?

– Byłaś zupełnie pewna? – zapytał wilkołak, przypatrując się ohydnej, kamiennej mordzie.

– Nie całkiem. Miałam silną teorię.

– I puściłaś mnie na wabia? – Tomek sam nie wiedział, czy jest zdziwiony czy rozbawiony. – Wiesz jak tego nie znoszę.

– Przecież i tak byś sobie poradził. W najgorszym przypadku, zgubiłbyś go w Piekiełku, prawda?

– No tak… Wracamy do domu?

– Jasne. – poszła w stronę samochodu

– A co robimy z tym kamolem?

– Jutro powiem Markowi, żeby pożyczył od sołtysa ciągnik i przywlókł go do nas. Rozbijecie mi go, prawda?

– Pewnie. Tylko po co ci taka sterta kamieni?

– A przypatrz się uważnie – wiedźma wskazała głową skamieniałego Trolla – Zamienił się w śliczny, bajecznie kolorowy, skandynawski granit vanga. Zawsze chciałam mieć ogródek skalny z tego kamienia… – uśmiechnęła się zadowolona

Tomek zaśmiał się serdecznie i wskoczył za kierownicę.

Koniec

Komentarze

świetne. Powodzenia :)

Niezłe.

Jakubie, jak ty to robisz, że czytasz jeden tekst w dwie, trzy minuty? Bo taki jest odstęp między Twoimi komentarzami.
Pozdrawiam

Jakubie, dodasz coś więcej? Coś in plus, coś in minus? Interesują mnie opinie czytelników, im więcej tym lepiej.

dorin64: komentarze piszę w ten sposób - jeden po drugim. Teksty natomiast oglądam w każdej wolnej chwili - tylko że wtedy śladu nie ma, że byłem, czytałem. A czytam je najpierw, żeby sobie skalę wyrobić: komu 5, komu 4 dać - żeby to ręce i nogi miało. Poza tym: lata wprawy w szybkim czytaniu mam. W redakcji chyba tylko Maciek Parowski czyta szybciej ode mnie.
Pozdro.

Opowiadanie mnie zaskoczyło. Myślałem, że to będzie coś w stylu "Poza sezonem" Jacka Ketchuma, pokręcona rodzinka mordująca turystów na odludzi, horror, takie klimaty. Potem się okazało, że wilkołak, zamczysko, wiedźma - zupełnie inne tereny. I to mi się spodobało. Styl też. Prosty, bezpretensjonalny. Zdania im krósze, tym lepsze. W dłuższych zawsze coś do wycięcia by się znalazło. Tak więc całość - in plus. Jak najbardziej in plus.
Pozdro.

No i dowiedziałem się, że ultrafiolet jest dobry na trolle. ;-)

5 za opowiadanie, 6 za decyzję ;)
czekam na kolejne ...

Bardzo fajne. Daje 5.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dziękuję za komentarze. Nie powiem, zachęcają do dalszej pracy nad swoją twórczością.

Jakubie, horrorów i mrocznej fantastyki, mamy na rynku wydawniczym wiele. Mówiąc trochę groteskowo, pisarze rozlewają mrok wiadrami. Staram się pisać coś, co miałoby jakiekolwiek pozory oryginalności. I tym bardziej jestem wdzięczny za opinię profesjonalisty.

Nietuzinkowe :)

Bardzo mi się spodobała fabuła. Styl też niczego sobie. Daję 5

Nowa Fantastyka