
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
KOSMITA
A Baco zażądało kamery i mikrofonu. Potem orzekło, że sprzęt jest do niczego i poprosiło o kamerę do obserwacji w podczerwieni, ultrafiolecie, echosondę, spektrofotometr, jakieś wyszukane anteny i półtora tuzina podobnych wynalazków. Powiedziało, że bez tego jest ślepe, głuche, i że „u siebie” było znacznie lepiej wyposażone. Na pytanie „gdzie to >>u siebie<< „ odpowiedziało, że… 97 tysięcy świetlnych lat stąd, na Midzie.
„ Ależ, to strasznie, strasznie daleko! Z jaką więc prędkością podróżowało?” . Odpowiedziało, że z prędkością światła.
„ Ależ… To strasznie, strasznie długo musiało lecieć! Do kogo tak leciało?” – zapytał Rav – bo to wciąż on ciągnął ten dialog, choć niektórzy gorączkowo wręcz manifestowali chęć zastąpienia kolegi.
„ Bo wiesz, Baco – nas to wcale jeszcze wtedy wcalena świecie nie było, jakono, Baco, wylatywało”.
„ No przecież mówiło, że wcale trafić tu nie chciało, że nie wie, jak tu trafiło”.
No tak – bezsprzecznie – coś takiego powiedziało, na samym początku. W ogóle – wiele interesujących rzeczy powiedziało. Ono, to Baco…
Ono, Baco, było OSOBĄ – to na pewno. Miało poczucie własnej tożsamości, emocje, intelekt ( i to jaki!). Nie miało ciała. Ciałem, czy może mózgiem był „ analogowiec” Rava, narządami zmysłów – wszystkie te mikrofony, kamery i anteny.
Baco powiedziało, że „ jak każde Mida ( mieszkaniec Midy, skąd pochodziło, to – według Baco – również Mida i choć to może odrobinę niegramatycznie – tak jednak zostało ) na początku było cielesne”.
Tyle, że ich, mieszkańców Midy, ciało – jak każde ciało – starzało się, chorowało, w końcu umierało. Opracowali więc technikę ekstrakcji OSOBY z pierwotnego ciała i przenoszenia jej do innego – biologicznego lub nie-biologicznego „korpa”. Powiedziało, że nawet nasze konwencjonalne komputery na takie zastępcze ciało, od biedy, by się nadały. Tyle, że w procesie tłumaczenia, zostałoby mocno pokaleczone, a potem by było „niespełna rozumu”, więc z początku nie chciało się „wypakować” i dopiero na „analogowcu” zaryzykowało. Powiedziało, że każde Mida ( czy raczej bezcielesna osoba Midy ) może być przesyłana jako informacja zakodowana w fali ( z prędkością światła ), jako tzw. „wiązka transportowa”. Wędrówka może w różnych układach odniesienia trwać dowolnie długo, ale dla lecącego Midy czas nie płynie wcale. Może więc na przykład wykonać koło i wrócić w to samo miejsce, tak naprawdę przemieszczając się tylko w czasie. Czy wynikało z tego, że każde Mida jest więc nieśmiertelne?
DESANT
To było coś. I pewnie dlatego projekt agresywnie przejęli wojskowi. Baco było pilnie strzeżone, a kontakt z nim ściśle monitorowany i reglamentowany ( np. grupa „paranormalnych”, którą powołano w akcie ostatecznej desperacji – mogli wszak dysponować jakimś wytrychem do tajemnicy -stała się teraz niepotrzebnym balastem i została błyskawicznie rozwiązana.)
Wojskowi od początku kontrolowali sytuację. Niby się nie wtrącali, ale wszystko mieli na oku. Złościło ich, że „wykształciuchy” gadają z kosmitą o pierdołach. O, oni chcieli by o bombach, o rakietach. Oni by go wycisnęli raz dwa, w jeden dzień, jak cytrynę. Tak myśleli. A Mida? Baco, początkowo ufny jak dziecko, stawał się coraz bardziej ostrożny. Tak na zdrowy rozum, to co w tym dziwnego? Popatrzył sobie trochę na l u d z i – to mu wystarczyło. Głupi przecież nie był. Każdemu, komu musieli, dali sześć minut na „rozmowę” z Baco. Raz na parę dni. Oni uważali, że to i tak marnowanie czasu, a – przede wszystkim – że to przez naukowców , „ wykrztałciuchów” Mida staje się nieufny. Zaczęli rozpracowywać jego „strukturę”. Podzielili go na jakieś wirtualne części. Interesowały ich „biblioteki”. Resztę uważali chyba za … za „psa, co pilnuje dostępu do tej kiełbasy”. Chorzy ludzie? A może, po prostu, typowi, normalni ludzie?
W końcu… „wykasowali psa”. "Zostawili kiełbasę” – tak się im przynajmniej wydawało. Cywilnych przenieśli do EXTENS-y. Kategorycznie zabronili przekazywania jakichkolwiek informacji. Pod groźbą… Nie, nie powiedzieli pod jaką. Pewnie specjalnie. Zostawili to zwyczajnej ludzkiej wyobraźni. To ich styl. Skuteczny. Byli zdolni do wszystkiego i wiedzieli, że wiedzą to wszyscy.
PIRENEJE
– Rav, wobec niekwestionowanych zasług w procesie nawiązania kontaktu, nie został zwolniony od razu. Nie, nie od razu – po tygodniowej zwłoce, razem z Givenem, który– jak się okazało – wcale nie był „nie do ruszenia”. Co symptomatyczne– szefa i właściciela DKN-y, typowego biznesmena, któremu obojętne było, czym firma się zajmuje – byle by przynosiła zyski – pozostawiono.
A Rav… Nagabywany przez Givena, powiedział, że owszem – problem rozwiązać może
( geniusz? szaleniec? ). Tyle, że wcześniej musi się skonsultować z … Zegarmistrzem.
– Ależ, kontaktuj się z kim tylko chcesz – z zegarmistrzem, hydraulikiem, szewcem, krawcem… Tylko coś zrób! Na miłość boską! Masz telefon – dzwoń!- Rav się uśmiechnął.
-To nie takie proste – on z rozmysłem zaszył się w swojej kryjówce. Znaleźć go jest niełatwo. Zadzwonić? Chyba żartujesz…
– To gdzie ta jego… kryjówka? Powiedz.
Powiedzieć, tak po prostu, się nie dało. Niezbędna okazała się dokładna mapa. „ Ale z niego dziwak” – pomyślał Given – „ chyba jeszcze większy niż Rav. O mnie nawet nie wspominając…”.
Wyjechali, gdy wczesny świt rozproszył gęstą ciemność nocy. Jechali terenowym Quertem. Mieli za sobą parę godzin jazdy, przed sobą – parę razy więcej.
– Widziałeś? Roboty – zajmują cały brzeg jeziora. Ciekawe, co robią? – zagadnął Giv.
– Szlam na wodę puszczają…
– Coo??
– Eee, nic. Może łowią ryby? Muszą się najeść. Przed odlotem. Na południe – widać było, że Rav po prostu sobie żartuje i nie przywiązuje większej wagi do obecności maszyn na brzegu sztucznego zaporowego jeziora. Jego uwagę zwróciło co innego – piaszczystym poboczem wolno przemieszczała się okutana w czarne szmaty kobieca chyba postać. Mimo maskującego sylwetkę odzienia, widać było jakąś deformację na poziomie bioder. Były jakby za szerokie. I nierówne. Kobiecie towarzyszył pies. Kiedy się zbliżyli weszła na jezdnię i uniosła ramiona. Później jedną z rąk wysunęła przed siebie -w geście prośby o jałmużnę.
Na plecach miała brudny worek. Wypakowany był do połowy, zza pleców sterczało zeń coś, jakby rękojeść golfowego kija.
Towarzyszył jej pies. „Ot, jaki psi zawadiaka”– pomyślał Rav – wydawało mu się z początku, że to wyjątkowo wyrośnięty owczarek nizinny. Później – że na tę rasę jest jednak zdecydowanie za duży i ma jednolite białe umaszczenie, bo szaroburość i plamistość – niewątpliwie znikłaby po dokładnej kąpieli. „O cholera, Roupre?” – pomyślał. Przypomniał sobie, co kiedyś czytał o tych psach. Rasa była zupełnie nowa: podstawę stanowił „jużak”, owczarek południoworosyjski. Wzbogacono go genami potężnego owczarka kaukaskiego. Resztę załatwiła inżynieria genetyczna. Powstała nowa, stabilna rasa. Te psy były ponoć często obecnie wykorzystywane do pilnowania mniejszych obiektów wojskowych, odludnychlecz strategicznych. Samodzielnie. To były prawdziwe bestie – atakujące podstępnie, niepostrzeżenie, błyskawicznie – by zabić. Ten pies… To wzbudziło w nim niepokój i wzmogło czujność. Kobieta wyciągała lewą rękę. Owszem, mogła być leworęczna. Ale – jeśli nie. Wówczas gest byłby nienaturalnym, a lepsza, sprawniejsza ręka prawa miała prawdopodobnie posłużyć do celów ważniejszych i trudniejszych niż tylko wyciąganie. Do jakich? Nagle spostrzegł, świetlistą plamkę na szybie Querta. Była ledwie widoczna, poruszała się, zatrzymywała, lekko drżała, znów się poruszała.„Jak pająk” – pomyślał. Gestem powstrzymał Giva, gdy ten sięgnął do portfela.
– Zaczekaj, ja jej podam – Wtedy stojąca po prawej stronie drogi kobieta wolno przeszła na jej lewą stronę. Ciągle wyciągała rękę. I czekała. „ Czy chce mnie wywabić zza kierownicy?” – szybkie myśli zawężały możliwe odpowiedzi do paru wariantów. Zdecydował jednak świetlisty pajączek: zostawił w spokoju Givena i usadowił się tuż przed nim. Wtedy ujrzał migający punkcik – tuż pod podestem, na którym spoczywała wielka cysterna. Wtedy zareagował: schylił się, wdepnął gaz i puścił sprzęgło. Szyba eksplodowała, kobieta odskoczyła w bok, błyskawicznie sięgnęła do wora na plecach i machnęła metalowym prętem. Okazało się, że „golfowy” kij jest zakończonym metalowym dziobem harapu – broni pospolitej wśród Dark-azzi. Dziób z wielką siłą wbił się w karoserię Querta, lecz szarżujący samochód wyrwał broń z ręki agresorki. Jechał szybko. Czuł pod czaszką szybkie tętnienie krwi. Wiedział, że musi szybko uciec poza zasięg broni. Prawdopodobieństwo, że będą go ścigać było niewielkie, choć nie dałby głowy, że za cysterną nie było ukrytego jakiego pojazdu. Jego organizm z wolna dezaktywował wyrzuconą nagle wielką porcję adrenaliny. Z kim mieli do czynienia? Nie sądził, by zamach był wymierzony przeciwko nim – konkretnie. Pewności jednak nie miał.
– Nikomu nie powiedziałeś, że jedziemy? – zapytał Givena. Ten chyba poczuł się urażony.
– To przecież Dark – azzi. Piraci szos. Oni rabują dla zysku.
– Niby tak… Ja jednak już przyzwyczaiłem się, że nic nie jest tym, na co wygląda.
Zatrzymał Querta. Wysiadł. Szybkim szarpnięciem wyrwał wbity w bok pojazdu harap. Jakiś czas mu się przyglądał. Znalazł koniec plastra i zręcznie go odwinął. Na pokrytej warstwą kleju powierzchni plastra połyskiwal metalicznie mały, prostokątny przedmiot.
– GPS. Chip: GPS– DSLR, może coś jeszcze…Pluskwa… I nadal uważasz, że to tylko brudna Dark – Azzi, tak ? A od kiedy potrzebne im takie gadżety? Wiesz, co myślę… Dał jej ktoś parę groszy, przykleił do harapa ten chip. Ukrył się – ze snajperką – za tą cysterną…
– Kto?
– Nie wiem. Myślałem, że ty wiesz. Ty ponoć wiesz wszystko… – Wymienili zaczepne spojrzenia.
Tuż obok przejeżdżała brudna mała ciężarówka. Na przyczepie gruchotały jakieś metalowe przedmioty. Pozbierane prawdopodobnie na dość licznych tu wysypiskach śmieci – relikcie minionej epoki – nie były całkowicie bezwartościowe. Na planktonie tego, co nie całkowicie bezwartościowe pożywiali się biedni, głodni ludzie. Rav ugniótł w palcach plastry i nadzianą chipem kulkę rzucił na przyczepę.
– Moglibyśmy go zabrać. Zobaczylibyśmy… – Givenumilkł, gdy tylko zrozumiał, co plecie. Przecież by ich śledzili, podsłuchiwali… Kto? Tego dokładnie nie wiedział.
Jechali dalej. Rav powiedział Givenowi, że spać i tak nie może, więc będzie prowadził – być może do rana.
Niechciane myśli, natrętne wspomnienia – wiedział: jak go już oblazą, to szybko nie odstąpią.
To było dawno. Miał wtedy równo dwadzieścia lat.
Przyniósł wtedy dwudziestolitrowy kanister benzyny. Prawie pełny. Rozlał, rozchlapał – dokładnie. Wszędzie: na ciężkie, bordowe zasłony, pstrokaty dywan, łóżka. Dokładnie. Wszędzie. Gęsty opar węglowodorów powodował nudności i zawroty głowy. Z trudem powstrzymując skurcze żołądka, sięgnął do kieszeni – po zapalniczkę. Wcale jej tam nie było. Zaczął szukać: po innych kieszeniach, na półkach, w szafkach. Nigdzie nie było ani zapalniczki, ani choćby jednej zapałki, jakie trafiają się jeszcze czasami w reklamówkach. A palił przecież. Dużo nawet i, jak to u osoby palącej, zapalniczki były zazwyczaj wszędzie. Później, dużo później, wiele czasu poświęcił, by zrozumieć to dziwne zdarzenie. Mało tego, przyszedł taki czas, kiedy uznał, że dotarł w końcu do odpowiedzi. Wtedy jednak odczytał to wszystko, jako złośliwość losu. Jeszcze jedną. Kolejną. Za wygraną jednak nie dał – odkręcił wszystkie gazowe palniki w starej kuchence. Kiedy jednak użył przycisku „iskra” – ten nie zadziałał. Popatrzył na cyfrowy wyświetlacz. Również nie działał. Włączył światło. Nie zapaliło się. Wyglądało, że to jakaś przerwa w dostawie prądu. Tu, w tych slumsach, gdzie ostatnio mieszkał, zdarzało się to dość często. Usiadł przy stole. Głowę ukrył między ramionami. Zaczął szlochać. Głośno. Później ten szloch przeszedł w jakiś nieludzki jęk. Była w nim rozpacz i ból. A ten ból był nie do zniesienia.
– Rav, otwórz! – wydawało mu się, że słyszy zza zamkniętych drzwi. Poznał głos swego ojca. Nie spodziewał się go. Wcale. Tak dawno go nie widział. Nie kontaktował się z nim od wielu miesięcy.
– Nie, nie otworzę… Idź sobie!
– Mówię ci: otwórz !
– A daj mi spokój! Ty jesteś innym człowiekiem , a ja innym. Zrozum. Nawet nazywasz sie inaczej. Przecież wiesz… Daj mi spokój. Pozwól żyć … Po swojemu. Ty masz inny adres, ja inny… Zrozum: jesteśmy innymi ludźmi… Każdy z nas ma swoje własne życie. Proszę: zostaw mnie, proszę… – rytmicznie uderzał głową w ścianę – pozwól żyć …po swojemu…
– Pewnie, że bym ci pozwolił. Ale… Ty nie umiesz żyć, nie potrafisz! Ani „po swojemu”, ani… w ogóle!! Nie widzisz tego?! Nie nauczyłem cię – może i prawda. Nie wiedziałem nawet, że to konieczne. Większość żywych stworzeń… Ludzie, zwierzęta – mają taki instynkt. Chcą żyć. Potrafią. Lepiej, gorzej – ale potrafią. Prawda – ja też miałem z tym kłopot. Sam widzisz: różnimy się, ale jesteśmy też podobni – jesteś przecież moim synem!
Co oznaczało to „ jesteś przecież moim synem”? Wtedy był skłonny sprowadzić to do prozaicznej funkcji formalnego pokrewieństwa. Teraz jednak sam miał syna i rozumiał, jak bardzo się wtedy mylił. A jego los zrobił dziwną woltę. Żona, która była jeszcze bardzo młodą kobietą poznała innego mężczyznę i uznała, że chce zacząć wszystko od nowa.
„ Bycie narzeczoną, bycie młodą żoną” – wszystko, co ją ominęło, co „przegapiła”– wszystko od początku. Ale już bez niego. Syna pozbywać się nie chciała. Dyskomfort bycia „wyrodną matką” nie wchodził przecież w grę! Tylko… Nowy mąż wolał mieć żonę, niż kompletną rodzinę tak, na „ dzień dobry”. No i – przede wszystkim… Przede wszystkim sam Oni któregoś marcowego popołudnia wyartykułował po raz pierwszy: „chcę być z tatą”. Potem jeszcze kilkakrotnie to powtórzył – w obecności mamy, jej nowego męża, jej rodziców. Sytuacja zaczęła ciążyć ku takiemu rozwiązaniu i w końcu ciałem się stało to słowo, a on – samotnym ojcem. Fakt ten wydawał mu się zrazu przekleństwem. Później dostrzegał w nim głównie błogosławieństwo ratujące go przed samym sobą. Była to nowa rzeczywistość. A on – próbował się jakoś w niej odnaleźć. Nie, nie uczył się więc teraz, jak żyć – „tak w ogóle”. Nie, to było zbyt abstrakcyjne, zbyt trudne. Zresztą – przecież nie raz próbował. Bez efektu. A pamięć tamtych beznadziejnych wysiłków tylko pozbawiała go wiary i nadziei. Jednak w „nowej rzeczywistości”, gdzie był razem z synem, wszystko było inne. Były proste zasady i proste wartości. Było zaufanie, zrozumienie. I była odpowiedzialność. Unikał wielkich słów, jednak na pytanie „skąd to wszystko”, musiałby chyba odpowiedzieć – że … z miłości.
Wtedy, tamte niezrozumiałe słowa : „przecież jesteś moim synem” tylko zapisał w pamięci. Teraz zaczynał je rozumieć. Sam miał syna.
Zjechał na pobocze. Zamknął oczy. Zobaczył miasto pustynny płaskowyż; gruboziarnisty piasek pod stopami słońce – nisko, tuż nad linią horyzontu. Nagle – hałaśliwa kawalkada czterech, czy pięciu zakurzonych otwartych pick-upów z rozbrykaną młodzieżą. Nastolatki i trochę starsi – niektórzy uzbrojeni, niektórzy – chyba pijani.
– Hej, kurwa – koleś – może zabrałbyś stąd tego grata – cały parking blokuje! – krzyknął, hardo i donośnie, w jego stronę jeden z nich – wysoki, kanciasty, spocony, z brzydką blizną na twarzy i kaburą na ramieniu.
-To nie parking, to teren… prywatny. Jak najbardziej, kurwa, prywatny. Zabierajcie się stąd – odpowiedział Rav.
-Co ty pierdolisz ?! – Mężczyzna z blizną zaczął iść w kierunku Rawa. Stopniowo przyspieszał. Jego zamiary pokojowe najwyraźniej nie były.
– To popatrz – Raw ukucnął, dotknął ręką do sterczącego z ziemi na jakiś centymetr, nadkruszonego betonu. Potem wskazał ręką kierunek. Na równej powierzchni udeptanego klepiska okrągłe kamyki sąsiadowały z ostrymi, szaro – brunatnymi fragmentami betonowej konstrukcji. To były fundamenty. Fundamenty jakiegoś budynku. Biegły prostą linią kilkanaście metrów w kierunku wskazanym ręką Rawa, by później skręcić pod kątem prostym w lewo i po kilku metrach – znów w lewo; cztery kąty proste, trzysta sześćdziesiąt stopni.
– Jesteś w moim domu – powiedział wtedy – krótko i ostro. Do nadejścia zimy na tych fundamentach odbuduję… Wszystko. Wiesz – kurwa – wszystko. A teraz zabierz swoich hałaśliwych kompanów. I spadajcie stąd.
Nieznajomy popatrzył mu w twarz. Długo, przeciągle. W tym wzroku nie było już agresji – była skupiona intensywna próba zrozumienia, napięta uwaga, jakby próbował coś – bardzo ważnego– sobie przypomnieć. Potem się odwrócił.
– Hej, chłopaki i dziewuchy ! – postoju nie będzie! Jedziemy dalej! – krzyknął w kierunku pozostałych. Żadnych protestów nie było.
„Znalazłem je w końcu – te fundamenty. Do nadejścia zimy – odbuduję. Wszystko.”
Z tą myślą się obudził.
Rankiem dotarli tam, gdzie stała na mapie kropka nad „i” w słowie Pireneje.
– Załóż skrzynkę kontaktową. Tylko bezpieczną. I czekaj. – brzmiała lakoniczna rada Zegarmistrza – Czekaj na Baco. Myślisz, że siedział bezczynnie w tym twoim pudle? W jakimkolwiek pudle?! Teraz to pewnie nie ma już takiego zakamarka sieci, gdzie by nie miał jakiej swojej macki. Nie szukaj go. Sam cię znajdzie. Tylko zachowaj ostrożność – pilnują cię – dokładnie. Pamiętaj.
Given uśmiechnął się sam do siebie. To po to była cała ta wyprawa? Przecież nawet on nie dowiedział się nic, o czym by sam wcześniejnie wiedział. „ O co tu właściwie chodzi? „ – pomyślał, patrząc potem z dalekana Rava i Zegarmistrza. Rozmawiali. O czym? Nie był w stanie usłyszeć.
Kiedy wracali Rav był dziwnie zamyślony, całkowicie nieobecny. Given zresztą też. Prowadzili na zmianę.
– Wieloryb – chłodna, bezkresna przestrzeń oceanów. Wolność. Innym znowu razem – niedźwiedź. Góry. Sam. Wysoko – za niewidzialną granicą, której nie przekraczają wilcze watahy, ani zdrowy na umyśle człowiek – zaczął opowieść Rav – Z niedźwiedziem jest jeden problem – mówił, jakby sam był kiedyś tym potężnym zwierzęciem. Ma wielkie, silne ciało i nie potrafi odżywiać się czystym powietrzem, ani planktonem, jak wieloryb. Zwróć uwagę – lwy, niby koty -a drzewa są dla nich niedostępne. A niedźwiedź ? Dwa, czy trzy razy cięższy od lwa – wciska w twarde drewno kilkucentymetrowe stalowe pazury i wspina się, niczym łasica. Albo biegnie: sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. To cud natury! Tylko – to ciało trzeba wykarmić! Wyobraź sobie z jaką siłą musi się ono domagać pożywienia. Gdyby nawet „miś” był filozofem, mantrującym tybetańskim mnichem, to z tym ciałem by sobie nie poradził: głodny, złapał by sarenkę rozdarł na pół izjadł. To dziwne, że one wzajemnie sobie krzywdy nie robią. Tak, ten głód – musi być duży problem – dla niedźwiedzia. Tak myślę. Mówił mi kiedyś… Zegarmistrz. A zauważyłeś? Ma ucięty jeden palec u lewej ręki. Golił się kiedyś starą brzytwą. „ Pod kontrolą palców”. On naprawdę prawie nic nie widzi.
– Wiesz… – coś było trudne do powiedzenia.
– Wiesz, on jest m o i m o j c e m… – wyrzucił w końcu z siebie – Nie widziałem go wiele lat. Chciałem się z nim spotkać, ale się bałem. Gdyby nie ty… Nie – sam bym nie pojechał.Giv?
– Co?
-Ja teżdokładnienie nie wiem, po co to wszystko. Ale przecież… sam kiedyś powiedziałeś: czasami decyzje, powszechnie uważane za osobiste…
– Tak, tak. Pamietam.
KONIEC CZ.II
"A Baco zażądało kamery i mikrofonu. Potem orzekło, że sprzęt jest do niczego i poprosiło o kamerę do obserwacji w podczerwieni, ultrafiolecie, echosondę..."'
Nie wiem czemu,ale jak przeczytałam ten fragment to przypomniał mi się Dukaj i jego eksperyment z końcówką -emu.Jestem strasznym konserwatystą, po 10 stronach chciałam wyrzucić Dukaja i jego zabawy z językiem przez okno. Ale to taka luźna niezwiązana uwaga.
Tekst nawet ciekawy. Za dużo wielokropków jak dla mnie.
Początek wygląda - kwestia prowadzenia narracji - jak plan opowiadania, tyle że bez punktów. Baco to, Baco tamto. Gdyby to dać w dialogu między emocjonalnie zaangażowanymi bohaterami stojącymi na przeciwnych stanowiskach - to by było znacznie lepiej. Bo pomysł jest. I potem nawet dialog jest. Ale ta początkowa narracja - no, dla fanów, powiedziałbym. Wybór narracji - pozwolę sobie na uwagę ogólną - bywa decydujący. Co innego robi z czytelnikiem opowieść w 1 os.lp, co innego, gdy autor skorzysta z 2, lub 3 os.lp. Eksperymenty są mile widziane, ale całość powinna być dynamiczna. Tutaj - jak dla mnie - dynamiki zabrakło. Albo zginęła w narracji. Co autor być może zechce przemyśleć.
Pozdrawiam.
Po części pierwszej napisałeś: „tekst ma nerw”. Była tam prezentacja głównych bohaterów i głównych problemów. Przyszedł część drugą, kontynuację, i - moim zdaniem – na pewne uspokojenie. By w tym spokoju – pogłębić. Zrobiłem parę błędów, owszem, ale… czas edycji minął ( Bym porwał, spalił, skasował … Dlaczego nie można skasować? To by było takie ludzkie przecież) Niepotrzebnie zbyt skomasowałem wątek synowsko-ojcowski i puściłem jednym ciągiem, w „Pirenejach”. Teraz myślę, że trzeba było bardziej rozproszyć i zostawić więcej na cz trzecią ( mogę zdradzić, że według mnie, najciekawsze pomysły typowo sf będą właśnie na końcu). Bardzo dziękuję za przeczytanie tekstu i konstruktywne uwagi. Jurek.R.
Chętnie zatem zobaczę część ostatnią.