
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Natalia wyciągnęła nogę do góry, starając się złapać jak najwięcej ciepła słonecznego na bosą podeszwę. Jedną dłonią przesłaniała oczy, niechronione zapomnianymi w mieszkaniu okularami przeciwsłonecznymi, a drugą bezmyślnie przesuwała po bloku rysowniczym, jak dotąd zapełnionym jedynie paroma kreskami. Westchnęła cicho i uniosła się do pozycji siedzącej, omiatając zniechęconym wzrokiem park i zamek leśnicki, które planowała dziś przenieść na kartki bloku. Gdyby nie ta przeklęta niemoc…Jeszcze do niedawna szukała sobie najróżniejszych wytłumaczeń, od zmęczenia, przez ból brzucha, fatalną pogodę czy męczący upał, ale z czasem zdążyła sobie uświadomić, że nic nie wynikało tutaj z czynników zewnętrznych.
Po prostu nie była już w stanie tworzyć. Od kilku tygodni straciła jakąkolwiek ochotę na malowanie i rysowanie. Wykonywała, rzecz jasna, wszelkie prace na zajęcia w akademii, ale poza tym nie była już w stanie zrobić więcej niż kilka machnięć pędzlem lub pociągnięć ołówkiem. Miała dość. Rzygała tym, podobnie jak całą ASP z przewalającymi się po korytarzach debilami i idiotkami, wykładowcami opisującymi swoje wymyślone na poczekaniu przygody erotyczne i całym tym bełkotem.
Poirytowane chrząknięcie sprawiło, że odwróciła głowę w lewo, gdzie na tle tarczy słonecznej wyrosła wychudzona sylwetka strażnika.
– Co się stało? – Zapytała, nawet nie próbując ukryć irytacji. Jakby jej dzień nie był już wystarczająco kiepski, to musiał się jeszcze doczepić cholerny, parkowy dziad. Kto to w ogóle słyszał, żeby park zatrudniał umundurowanych strażników, do pilnowania porządku?
– O co chodzi? Nie piję, nie palę, nie szczam w krzakach.
– Leży pani na trawniku – Odparł strażnik, wyraźnie zniesmaczony faktem, że musi tłumaczyć taką oczywistość.
– No tak. – Zgodziła się. – Od tego chyba trawniki są.
– Nie w naszym parku. – Padła odpowiedź. – Trawnik winien pełnić funkcję estetyczną, a nie relaksacyjną.
– Ale…
– Jeśli chce pani leżeć w trawie, proszę wybrać jakiś inny park we Wrocławiu. Tutaj nie życzymy sobie takich scen.
– No, ale przecież…
– Dalsza dyskusja jest zbędna. Proszę zejść z trawnika, zanim będę zmuszony usunąć panią z parku. Może się pani ewentualnie – Słowo „ewentualnie” zabrzmiało w jego ustach bardziej jak „w ostateczności” i to wypowiedziane z wyjątkowym niesmakiem i niechęcią. – położyć na ławce.
– Jebać to…
– Słucham?
– Nic, nic. Już idę, idę. – Wstała, minęła strażnika i ruszyła przed siebie, w jednej dłoni trzymając sandały a w drugiej blok.
Kamyki na ścieżce kłuły ją w podeszwy, więc po chwili, obejrzawszy się uprzednio za strażnikiem, weszła z powrotem na trawnik. Z dwojga złego wolała wdepnąć w psie odchody niż wbić sobie w stopę kawałek szkła czy ostry kamień, a sandałów zakładać nie chciała
Miękki dotyk nagrzanej słońcem trawy wiosennej uspokajał ją i pozwalał się skoncentrować na poszukiwaniu jakiegoś inspirującego miejsca, takiego które mogłoby jej pomóc przełamać blokadę twórczą. Minęła staw, nad brzegiem którego siedziała sześćdziesięcioletnia para. Dziadek obejmował babcię, która opierała głowę na jego ramieniu podążając wzrokiem w tym samym kierunku co on: baraszkującego w wodzie owczarka niemieckiego.
Wkroczyła w niewielki zagajnik z drzewami spośród których połowa wydawała się bardziej leżeć niż stać. Wiekowe, dziwnie powykręcane konary na krótką chwilę przyciągnęły jej uwagę, ale zaraz pokręciła głową i z westchnięciem ruszyła dalej. To nie było to.
Minęła placyk zabaw, wypełniony o tej porze dziećmi, które nie przejmując się stanem huśtawek i karuzeli bawiły się w najlepsze, pośród śmiechu, krzyków i pohukiwań. Kilkanaście metrów dalej teren zaczynał opadać, a listowie krzaków stawać się coraz gęstsze. Gałązki muskały jej twarz, a kamyczki i wystające korzenie kłuły w stopy. Przez chwilę rozważała założenie sandałów, ale potem stwierdziła że wdepnięcie w jakąś pokrzywę jej nie zabije.
Nagle w krzakach rozległ się szelest. Zatrzymała się, po czym cofnęła o krok. Nie miała najmniejszej ochoty trafić na jakąś gromadkę tutejszych meneli, używających zarośli w charakterze prywatnej pijalni i toalety.
– Jest tam ktoś? – Zawołała, zaraz potem uświadamiając sobie, że postąpiła dość nierozsądnie. Jeśli rzeczywiście siedziały tam żule, to może lepiej byłoby nie zwracać na siebie uwagi. Szczególnie jeśli było się krucho zbudowaną dwudziestodwulatką, zanurzoną pośród gęstych zarośli, a najbliższy człowiek był oddalony o dobre sto metrów.
Już miała się odwracać, kiedy gałęzie krzaków rozwarły się, niczym maleńka, postrzępiona kurtyna, a na zewnątrz wyskoczył mały piesek, nie większy od ratlerka.
– O żesz ty… – Zaklęła, po czym odetchnęła z uśmiechem. – Ładnie to tak ludzi straszyć?
Piesek zaszczekał wesoło, jakby świadomy figla, którego jej zrobił, po czym usiadł i, merdając ogonem, spojrzał na nią z ciekawością.
Parsknęła rozbawiona po czym, przykucnęła i, oparłszy podbródek na dłoniach, zacmokała. Piesek, wyraźnie zachwycony okazanym mu zainteresowaniem, poderwał się na cztery łapy i zakręcił kilka razy w miejscu. Potem zatrzymał się i znów na nią popatrzył. Merdający wściekle ogonek i półotwarty, dyszący pyszczek z wystającym językiem budziły wrażenie, jakby się śmiał.
– A co cię tak rozbawiło piesku? – Zapytała, wyciągając ostrożnie dłoń. Dał się pogłaskać po głowie bez sprzeciwu, z rozkoszy przymykając oczy.
Nagle uświadomiła sobie, że pies wygląda co najmniej dziwnie. Był z pewnością kundlem, zapewne blisko spokrewnionym z ratlerkiem. Jego sierść była całkowicie biała, jeśli nie liczyć czarnej plamki pod okiem, przypominającej nieco przerośnięty pieprzyk. Nie mógł być jednak albinosem, jego oczy nie były czerwone. Ich rozświetlona, radosna zieleń kojarzyła się z późnowiosenną łąką. Sierść była miękka, a i sam kundel sprawiał wrażenie zadbanego, co znaczyło, że nie był bezdomny. A jeśli właściciel pozwalał swojemu psu biegać bez smyczy w miejscu oddalonym zaledwie kilkaset metrów od ruchliwej ulicy Średzkiej, to albo pies był bystry, albo też równie głupi co jego właściciel.
Nagle kundel wysunął głowę spod jej dłoni i zaszczekał, wesoło machając ogonkiem.
Podniosła się, sięgając dłonią do schowanego w kieszeni batona sezamowego – Chcesz jeść?
Pies znów zaszczekał, po czym odwrócił się i jednym susem na powrót zniknął w krzakach.
– No to na razie – Westchnęła. Już miała zawracać, kiedy kundel wystawił głowę zza zarośli i zaszczekał, jakby z niecierpliwością.
Roześmiała się – Chcesz, żebym poszła za tobą?
Znów zaszczekał, po czym dał susa w krzaki.
– A co mi tam – Pomyślała z rozbawieniem, rozchylając gałązki zarośli. – Skoro i tak nie zrobię dziś nic pożytecznego, to równie dobrze mogę ruszyć w krzaki, mając za przewodnika niedorobionego ratlerka.
Przez chwilę mignęła jej myśl, że może jego właścicielowi coś się stało i teraz pies próbuje sprowadzić pomoc, ale zaraz doszła do wniosku, że wtedy nie zachowywałby się tak radośnie. Szła więc dalej, kierując się dobiegającymi od czasu do czasu szczeknięciami. Choć gałązki smagały ją po twarzy, to z każdym krokiem uśmiech na jej twarzy lekko się poszerzał. Jako dziecko uwielbiała godzinami szlajać się po wcześniej nieznanych ulicach Trójmiasta, czując wewnętrzną potrzebę obejrzenia każdej uliczki, każdego kąta i każdej bramy, uśmiechając się do samej siebie i ciesząc ciepłem, krążącym coraz szybciej w kościach. Teraz, 3 lata po przeprowadzce do Wrocławia, czuła to samo, co wtedy i nie miała zamiaru pozwolić, aby to uczucie pozostało niezaspokojone.
Zasłona z krzaków uniosła się nagle, jak za dotykiem magicznej różdżki a Natalia otworzyła usta z zachwytu, czując jak budzi się w niej zapomniana już dziewczynka, która zniknęła gdzieś na przełomie podstawówki i gimnazjum.
– Wow – Powiedziała, wpatrując się w leżącą na środku zielonego od glonów stawu (a w zasadzie już bardziej bagienka) wysepkę, gdzie spośród nie ścinanych od lat traw wyrastał niewielki, tonący w wijącym się po ścianach bluszczu domek.
Wyglądał na zbudowany w XVII lub XVIII wieku. Był niewielki, jednopiętrowy o kremowych, poprzecinanych śladami pęknięć ścianach i ciemnoczerwonym dachu. Po obu stronach drzwi ustawiono kolumny, z których jedna zdążyła się już niemal w pełni rozkruszyć pod dotykiem czasu.
Pies stał naprzeciw sypiącego się mostku, który rozciągał się nad bagienkiem, prowadząc do wysepki. Spojrzał na nią i zaszczekał z dumą, po czym swobodnie przeszedł przez mostek. Natalia uznała, że skoro doszła już tutaj, to równie dobrze może sobie obejrzeć ten domek z bliska.
Doszła do mostku i omiotła go krytycznym spojrzeniem. Kilka desek już wypadło, a te które zostały na miejscu mogły pęknąć pod byle naporem. Nie miała jednak najmniejszego zamiaru się wycofywać.
Deski skrzypiały wściekle, gdy szła brzegiem mostku, cały czas trzymając dłonie na drewnianej barierce. Kilka razy słyszała trzask, który sprawiał że z całych sił chwytała się barierki, ale deski się nie załamały. W końcu, z cichym westchnięciem ulgi, weszła na wysepkę i mogła wreszcie przyjrzeć się swojemu znalezisku z bliska.
– Ciekawe dlaczego zostawili to w takim stanie – Zastanawiała się, wiedząc że kilkaset metrów dalej znajduje się pięknie odnowiony pałac, a zaraz za nim mały ale urokliwy rynek. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych w zapadłej Leśnicy doszło do wielkiej fali remontów i renowacji pod dowództwem czołowych konserwatorów, w efekcie czego najbardziej wysunięta na zachód dzielnica Wrocławia stała się jednym z najpiękniejszych punktów w całym mieście. Tym bardziej dziwił Natalię fakt, że pozwolono tu tak ciekawie położonemu i wciąż ładnemu budynkowi na gnicie w zapomnieniu. Podobnie dziwiły ją zabite deskami okna i drzwi, tak jakby komuś bardzo zależało na tym, żeby nikt nie wchodził do domku.
Przyjrzała się dokładniej deskom. Były ciemne i zmurszałe, nie sprawiające zbyt solidnego wrażenia. Mimo to, dawało się wyraźnie dojrzeć zapisane na nich żółtą farbą litery greckie. Z lekkim zdziwieniem skonstatowała, że farba wygląda na dużo świeższą, niż same deski, tak jakby litery namalowano dopiero kilka tygodni temu.
Na drzwiach z kolei znalazła rysunek, który po bliższym obejrzeniu okazał się plątaniną nic jej nie mówiących znaków. Również tu namalowano go ową żółtą farbą i również tu sprawiała ona wrażenie, jakby nałożono ją ledwie kilka dni temu.
Uznała, że jakiś znawca greki musiał odkryć domek i pozwolić sobie na żart kosztem kolejnych odkrywców. Uśmiechnęła się, domyślając się jak fantastyczną zabawę musiały mieć teraz tutejsze dzieci, w zgadywaniu czy jest to domek czarodzieja, czy w środku znajdują się skarby…Ona na pewno by tak miała, gdyby wciąż była dzieckiem.
Wyciągnęła kartkę papieru i szybko skopiowała litery i plątaninę znaków, zdecydowana pokazać je po powrocie Ewce. Może ona będzie znała kogoś, kto będzie wiedział o tym coś więcej. Podeszła do kolejnego okna. Znów te litery, tym razem jednak ułożone w innym porządku. Zbliżyła do nich twarz, po czym odskoczyła, jakby ją coś oparzyło.. Zamrugała szybko oczami i zmarszczyła brwi. Musiało to sprawić jakieś błyśnięcie słońca, ale przez chwilę byłaby gotowa przysiąc, że widziała, jak po literach przebiegła zielonkawa smuga. Tak jakby ktoś rozlał na nie syrop z kiwi, który momentalnie wyparował.
„Co to za farba?” zastanawiała się zaciekawiona, znów podchodząc do okna, nieco rozbawiona swoją pierwszą, przestraszoną reakcją. Dotknęła palcem jednego ze znaków, powierzchnia była niezwykle gładka, tak że palce niema ześlizgiwały się z litery. Ostrożnie spróbowała zdrapać paznokciem odrobinę farby. Substancja którą namalowano znaki nawet nie drgnęła, twarda i nienaruszalna jak kamień.
Zrezygnowała z prób zdrapania kawałka farby, zamiast tego zbliżając twarz do liter i – dla utrzymania równowagi – opierając się dłonią o deski.
Krzyknęła niewyraźnie, gdy zmurszałe drewno ustąpiło, z głośnym trzaskiem pękając i wpadając do środka mieszkania. Kawałki desek upadły na podłogę z odgłosem dziwnie kojarzącym się z charkotliwym śmiechem.
– Kurwa – Syknęła, szybko rozglądając się dookoła, mając nadzieję że nie dojrzał jej żaden strażnik, który mógłby ja oskarżyć o niszczenie własności parku. Na szczęście okolice wysepki były chronione szczelnym murem krzaków i wierzb, a jedyną osobą poza nią był piesek, który wpatrywał się w nią z zainteresowaniem.
– Nic mi nie jest – Zawołała uspokajająco w kierunku psa, na potwierdzenie machając ramionami, jakby chcąc pokazać, że wciąż jest cała i może się ruszać. – Cholerne deski się zerwały.
Teraz, gdy minął strach przed mandatem, zrozumiała z zachwytem że może wejść do środka. Domek Baby Jagi stanął przed nią otworem!
Rozejrzała się szybko dookoła, po czym z głośno bijącym sercem i ekscytacją rozlewającą się po mięśniach podniosła nogę i przełożyła ją przez framugę okna.
W środku w pierwszej chwili zakręciło jej się w nosie od kurzu, który gęstymi chmurami wystrzelił w górę spod jej stóp. Zasłoniła nos ręką, powstrzymując kaszel. Spośród kłębów kurzu wyłoniły się kremowe ściany pokoju, pokryte pęknięciami. Cały domek składał się z jednego, dużego pokoju, pozbawionego mebli, pewnie wyniesionych tuż przed zamknięciem go. Dzień był ciepły, ale tutaj, w środku, było dziwnie zimno. Chłód lizał skórę, podrywając do góry włoski na ramionach. Przenikał nawet podeszwy sandałów, wbijając się w stopy.
Naciągnęła swoją pręgowaną bluzę do góry, zasłaniając nos, zamachała, przerywając ścianę kurzu i ruszyła do przodu, po czym omal nie upadła, gdy jej noga zahaczyła o coś leżącego na ziemi. Spojrzała w dół, po czym przykucnęła, z fascynacją wpatrując się w obraz młodej kobiety. Był to w zasadzie mniej obraz, bardziej rysunek wykonany bardzo grubymi liniami brązowawego tuszu, jednak dokładność z jaką oddano zarówno szczegóły bogatego ubioru kobiety jak i piękno jej twarzy mogły budzić jedynie zachwyt.
Dopiero teraz zauważyła pozostałe obrazy. Leżały na podłodze, niczym przepiękne, niezwykle drogie kafelki. Wszystkie przedstawiały młode kobiety i wszystkie były stworzone tymi grubymi liniami rudawego tuszu.
– Ale odlot – Pomyślała, z żalem stwierdzając, że nie może zabrać żadnego z nich ze sobą. Niszczenie mienia to jedno, ale kradzież mogłaby się dla niej zakończyć dłuższym pobytem w więzieniu.
Przez okno wpadły nagle promienie słoneczne, niczym reflektor rozświetlając jedną ze ścian, na której Natalia dojrzała te same znaki co na zewnątrz domku. Tutaj jednak żółta farba była matowa, spękana i w wielu miejscach pokryta ciemnymi plamami. W promieniach słońca tańczyły kłęby kurzu, przybierając niekiedy kształty przypominające coś, czego nie potrafiła nazwać, ale co wydawało się jej niezwykle znajome. Zaczęła pocierać dłońmi ramiona, odnosząc uczucie, że w domku robi się coraz zimniej. Nagle zapragnęła stąd wyjść i to jak najszybciej. Odwróciła się i wtedy go zobaczyła.
Stał pod oknem, którym weszła do środka. Mały, drewniany kuferek z mahoniowego drewna, ozdobiony ryciną dwójki bocianów. Podeszła, zaintrygowana, przykucając przy kuferku i ostrożnie wyciągając dłonie, aby sprawdzić czy jest zamknięty. Gdy tylko go dotknęła, wieczko odskoczyło, jakby w środku znajdowała się sprężyna. Natalia odskoczyła z cichym krzykiem, lądując na tyłku i posyłając do góry kolejne chmury kurzu, które otuliły ją, wwiercając się w oczy i nozdrza. Poderwała się do góry, w pełni zdecydowana na natychmiastowe opuszczenie tego miejsca, ale wtedy jej wzrok padł na wnętrze kuferka. Na czerwonej poduszeczce spoczywał piękny pędzel. Z otwartymi z zachwytu ustami wpatrywała się w perfekcyjnie wyrzeźbioną rękojeść, pokrytą fantazyjnymi wzorami. Wyciągnęła dłoń, a gdy go dotknęła, wiedziała że musi go zabrać ze sobą.
Przez chwilę jeszcze się wahała, ale w końcu uznała, że i tak nikt nie będzie w stanie zobaczyć pędzla w jej plecaku. Poza tym sami zabili ten domek deskami, więc miała prawo zabrać pędzel. Nie godziło się, aby tak piękna rzecz została skazana na zapomnienie w tym domku na bagnach.
I właśnie gdy podjęła ostateczną decyzję i podniosła się na równe nogi, zrozumiała, że ktoś za nią stoi…Coś za nią stoi.
Nie słyszała tego czegoś, nie widziała cienia, ale wiedziała, że stoi tuż za nią i że wyciąga po nią dłoń. Lada chwila złapie ją i wciągnie w głąb tego domku.
Wyrwała się do przodu i jednym susem przeskoczyła okno. Nie odwracała się, biegiem kierując się w stronę mostu, który chyba cudem nie załamał się pod jej panicznymi krokami.
Zatrzymała się dopiero po drugiej stronie mostku. Ciężko dysząc, obejrzała się za siebie. Domek wydawał się równie spokojny, co gdy do niego wchodziła. Zaklęła, zdenerwowana swoją reakcją. Teraz, gdy była na zewnątrz, wszystko co się jej zdawało przed chwilą było zwykłą kretyńską reakcją, wynikającą ze skrzypnięcia jakiejś deski czy powiewu wiatru.
– Dobrze, że nikt mnie nie widział jak uciekam przed wyimaginowanymi potworami piesku – Powiedziała, po czym zorientowała się, że pieska nigdzie nie ma w pobliżu.
– Piesku? – Zawołała jeszcze raz, po czym wzruszyła ramionami. Widocznie znudziło mu się i wrócił do właściciela.
Zorientowała się, że wciąż ściska w dłoniach pędzel. Uniosła go do oczu, wpatrując się w niego z zachwytem. Czort z tym, do kogo kiedyś mógł należeć. Skoro pozwolono mu leżeć w tej sypiącej się ruderze, to było jej świętym prawem, ba, wręcz obowiązkiem, zadbać o to, aby takie arcydzieło rękodzielnictwa nie gniło w zapomnienia. Rozejrzała się jeszcze raz, upewniając się, że nikt jej nie widzi, po czym schowała pędzel to torby i z uśmiechem udała się w drogę powrotną.
*
Kiedy wróciła do mieszkania, Ewa już siedziała z książką w bujanym fotelu, raz po raz wyciskając zza zębów ciche przekleństwa, co świadczyło o tym, że nauka idzie jej średnio.
– Sacco di Roma? – Zapytała Natalia, widząc tytuł książki. – Jest równie fascynujące jak brzmi?
– Och mój Boże – Ewa wywróciła oczami. – Rozkosz dla zmysłów i orgia dla umysłu. Jeszcze nigdy nie czytałam czegoś równie wciągającego, fascynującego i ekscytującego. Chcesz posłuchać o tym, ilu landsknechtów było w armii cesarskiej?
– Nie – Odparła, nalewając do czajnika wody na herbatę. – Ale dzięki za propozycję.
– Udało ci się przełamać impas twórczy?
Machnęła dłonią. – Daj spokój. Muza mnie wciąż nie kocha, i chyba nie chce pokochać. Ale za to znalazłam coś naprawdę odlotowego.
Czekając aż woda się zagotuję opowiedziała Ewie o domku, pomijając jedynie swoje kretyńskie przywidzenie i związaną z nim ucieczkę – nie miała ochoty na kpiny i docinki.
– Wow – Powiedziała Ewa, gdy Natalia skończyła. – Czyli, podsumowując, najpierw wlazłaś do czyjegoś magazynu, w którym ten ktoś chomikował swoje rysunki, a następnie zajebałaś stamtąd pędzel. Popatrz tylko, do czegóż to nuda doprowadza współczesnego człowieka.
– Ty mnie w ogóle słuchałaś? – Zmarszczyła brwi Natalia, strzykając ze złością śliną. – To nie był żaden magazyn. To był dom…
– …Baby Jagi?
– Weź se daruj ten kpiący uśmieszek. Cholera, ja tu opowiadam ci o swoim odkryciu, a ty… – Machnęła ręką, nie kończąc zdania i urażona spojrzała w bok.
– Ja, moja droga, próbuję ci po prostu uświadomić, że dokonałaś najzwyklejszego w świecie włamania, połączonego z kradzieżą. Nie mówię, że to coś nadzwyczaj godnego potępienia, sama nie raz, nie dwa zwinęłam jakąś rzecz ze sklepu. Ale nie róbmy z tego kurwa odkrycia skarbu kapitana Flinta.
– Dziecino – Odparła Natalia, u której irytacja ustąpiła miejsca rozbawieniu. – Jeśli porównujesz mandarynki czy koper do tego tutaj, to ja ci ślicznie dziękuję za rozmowę.
Wyciągnęła dłoń, ukazując przyjaciółce swoją zdobycz i uśmiechnęła się triumfalnie, widząc jak jasnoniebieskie oczy Ewie rozszerzają się.
– Ja pierdzielę. To wygląda jak cholerny amulet magiczny, a nie pędzel.
Wyciągnęła dłoń, ale Natalia momentalnie cofnęła swoją, wyciągając pędzel z zasięgu Ewie.
– A, a, a – Powiedziała kpiąco. – To nie jest skarb kapitana Flinta, pamiętasz? Nie ma się czym podniecać.
– Oj już weź, nie bądź taka – Żachnęła się Ewa. – Chcę tylko zobaczyć i ocenić. To cholerstwo może być coś warte.
– To cholerstwo, jak raczyłaś to nazwać, nie będzie na sprzedaż – Odparła Natalia, unosząc dumnie głowę. – Ale proszę bardzo, jak będziesz mogła mi o tym coś więcej powiedzieć, będę wdzięczna.
Ewa ostrożnie wzięła pędzel w dłonie i przez chwilę obracała go przed oczyma. Delikatnie przejechała palcem po włosiu i trzonku, zmarszczyła lekko brwi.
– Jedno jest pewne, ten pędzel może być większym dziełem sztuki, niż obrazy tworzone za jego pomocą. W zasadzie to mam lekkie wątpliwości, czy w ogóle da się za jego pomocą tworzyć jakiekolwiek dzieła. Trzonek został wyrzeźbiony przez mistrza w swoim fachu, ale podczas malowania może być bardzo nieporęczny.
– Czy ja wiem. – Wzruszyła ramionami Natalia. – Jak go trzymałam w dłoniach, sprawiał wrażenie całkiem wygodnego.
– Myślę że jak zaczniesz nim malować, to po kilkunastu minutach powrócisz do normalnych przyrządów. Te kolce…Te formy. Przecież tego się nie da długo trzymać w dłoni. Myślę, że został po prostu wykonany jako ozdoba…No i to dziwne włosie.
– Właśnie to mnie najbardziej zastanawiało. Jest miękkie, ale nie jest to ani kuna, ani wiewiórka, ani nic w tym stylu.
– Ja też ci nie powiem. Mogę się popytać na uczelni, może znajdzie się ktoś kto się lepiej uczył niż ja i będzie w stanie poznać. Trzonek w każdym razie nie jest z drewna. To chyba kość słoniowa. Skuwka w każdym razie jest ze stali…I to w zasadzie jedyne, czego mogę być tu pewna – Wzruszyła ramionami oddając pędzel Natalii, która ścisnęła go między palcami wskazującymi obu dłoni i uniosła do oczu.
– Pomyśleć tylko – Westchnęła, podziwiając wyrzeźbione, przeplatające się kształty. – Ile ktoś się musiał nad tym napracować…Ile serca i czasu włożyć…A gdyby nie mój przypadkowy spacer, to być może na zawsze by to zaległo w tym cholernym magazynie.
– Szczerzę? – Ewa spojrzała na nią z powagą. – Po obejrzeniu tego pędzla mam spore wątpliwości, czy to rzeczywiście był „jakiś zapomniany magazyn”.
– Co masz na myśli? – Natalia poczuła nieprzyjemny ucisk w brzuchu, jakby ktoś wylał tam wiadro cuchnącej flegmy.
– Pomyśl przez chwilę: cenny, wspaniale wyrzeźbiony pędzel, kuferek, obrazy zalegające na podłodze…To mi wygląda raczej na tymczasowe miejsce przechowania dzieł jakiegoś artysty, zanim gotowa będzie sala na ich wystawę. Jeśli ktoś cię widział, możemy mieć spore problemy.
– Dajże spokój – Zmarszczyła brwi, czując lekki rumieniec rozlewający się po twarzy. – Tam było tyle kurzu, że przez co najmniej dwadzieścia lat nikt nie mógł tam wchodzić. A deski, którymi zabito drzwi, były tak spróchniałe, że posypały się przy najlżejszym dotyku. Nie mówiąc już o tym, że było tam więcej pajęczyn, niż we wszystkich piwnicach naszej pieprzonej kamienicy…
Urwała, słysząc nagle alarmujący gwizd w głowie. Zamrugała nerwowo oczami, usiłując pojąć, co spowodowało ten gwizd. W końcu przypomniała sobie, a wraz ze świadomością, poczuła jak krew w jej żyłach zaczyna się ochładzać, a wargi wysychać.
– Natalia? Hej co się stało?
– Co? – Bardziej jęknęła niż zapytała. – Co mówisz?
– Strasznie zbladłaś. – Ewa spojrzała na nią zatroskanym wzrokiem. – No już się tak nie przejmuj tym co mówię. Nawet jeśli cię ktoś widział, to przecież szansa że połączy jedni z drugim jest nikła. Nikt cię nie znajdzie, ba, prawdopodobnie nawet nikt nie będzie szukać.
– Tak – Wyszeptała Natalia, z największym wysiłkiem przywołując na twarz uśmiech. – Pewnie, że tak. Słuchaj, musze się położyć ok.? Chyba to słońce mi zaszkodziło.
Szybko przeszła do pokoju, czując na plecach zaniepokojone spojrzenie Ewie, zamknęła drzwi i usiadła na łóżku. Powoli, drżącą ręką, położyła pędzel na stole, po czym odchyliła się do tyłu i przejechała dłonią po lodowatym czole.
Jak mogła o tym zapomnieć?
W chatce było sporo pajęczyn, ale nie było na nich ani jednego pająka. Wszystkie leżały setkami na podłodze, martwe, z przeraźliwie powykrzywianymi odnóżami. A gdy nadepnęła na jednego z nich, nie zmiażdżyła go…On pękł pod jej stopą niczym bryłka lody, rozsypując swoje zamarznięte kawałki dookoła jej buta.
*
Ewa wysiadła z tramwaju numer 7 i skierowała się w stronę szarego, obskurnego budynku, w którym mieścił się wydział historii. Przed wojną, budynek ów mógł być chlubą ulicy – dziś był jej postrachem. Od upadku komunizmu minęło dwadzieścia lat, ale wciąż nikt nie raczył ruszyć dupy i doprowadzić budynek przynajmniej do stanu używalności. Spękane, szare ściany z sypiącym się tynkiem i śladami po rosyjskich kulach wyglądały podwójnie smutno, gdy porównywało się budynek historyków z stojącym po drugiej stronie wydziałem historii sztuki, odremontowanym, ze ścianami pomalowanymi na przyjemny, jasnożółty kolor. Cóż, za to nikt nie mógł powiedzieć, że w budynku historyków nie czuć ciężaru historii, choć Ewa wolała określenie smród niezmienianych od miesiąca skarpetek historii.
Wyminęła kopcących przed wejściem studentów, wymieniając szybkie pozdrowienia ze znajomymi, pchnęła ciężkie drzwi i wkroczyła do wysokiego, rozległego holu, od którego odchodziły dwa korytarze i – wyrastające pomiędzy nimi – schody. Ewa skierowała się w kierunku schodów i zaczęła się po nich wspinać, aż doszła na czwarte piętro. Wyminęła brunetkę, która właśnie przez telefon wyjawiała swojemu chłopakowi wszystko na temat swojego cierpienia, związanego z faktem, że jej najlepsza „psiapsiółka” zaczęła kopiować jej styl ubierania się. Ewa przygryzła wyginające się do uśmiechu wargi, zduszając w sobie cisnące się na język słowa. Przyszła tu w innym celu.
Na końcu korytarza znalazła pokój numer 381. Zapukała.
– Proszę – Odezwał się ze środka męski głos. Uchyliła drzwi i wsadziła do środka głowę, rozświetloną łobuzerskim uśmiechem.
– Siema Rysiek
Szczupły brunet uniósł głowę znad książki. Jego brwi zmarszczyły się nad ładnymi, skrytymi za szkłami okularów oczami, w których zabłysła iskra poirytowania.
– Pani Markowska. Bardzo panią proszę aby…
Przerwał, kiedy zobaczył, jak zgina się ze śmiechu.
– Panie magistrze – Parsknęła. – Znałam pana jeszcze w czasach, kiedy biegł pan z płaczem do matki, bo zabrałam panu segregator z kartkami z Króla Lwa.
Brunet poczerwieniał – Chryste święty. Możesz mówić jeszcze głośniej, żeby mnie usłyszeli wszyscy moi studenci?
– Ale tu nikogo nie ma – Odpowiedziała rozbawiona. – Tylko jedna różowa „krejzolka” na korytarzu. – Weszła do środka, zamykając za sobą drzwi. – Jak wrażenia, po pierwszym półroczu jako wykładowca?
– Jeszcze trzy minuty temu były całkiem niezłe.
– Oj daj spokój – Podeszła i bezceremonialnie złapała go za nos. – Kiedy udajesz, że mnie nie lubisz, jesteś jeszcze śmieszniejszy niż zwykle. Co czytasz? – Zapytała, po czym nie czekając na odpowiedź, wyciągnęła mu spod dłoni książkę. – Kultury Mezoamerykańskie w czasach Corteza. Od kiedy ty się zajmujesz Aztekami?
– Meksykanami – Spojrzał na nią z mieszaniną zmęczenia i politowania. – Prawidłowa nazwa brzmi Meksykanie. Aztekowie to wymysł Europejczyków, podobnie jak Indianie w Północnej Ameryce.
– Naprawdę?
– Tak – Westchnął, wyjmując jej książkę z dłoni. – Naprawdę. Ewa, przy całej sympatii do ciebie i całym szacunku do naszej przyjaźni…Ja teraz pracuję.
– Siedzisz nad książką i czytasz!
– Mam konsultacje.
Machnęła ręką. – Konsultacje to nie praca.
– Się znasz – Prychnął.
– A poza tym, konsultacje to chyba czas, kiedy wykładowca spotyka się ze studentami.
– Ze swoimi studentami. Ty nie jesteś moją studentką.
– Ale jestem twoją przyjaciółką. To się nie liczy? – Nachyliła się nad nim, zgarbionym nad książką, i uśmiechnęła radośnie. – Chyba możesz mi poświęcić parę minut.
Mięśnie jego twarzy opierały się przez kilka sekund, ale w końcu uległy i również rozciągnęły się w lekkim uśmiechu.
– No dobrze – Odsunął książkę na bok. – Czego chciałaś?
– Żebyś rzucił okiem na to. – Wyciągnęła dłoń z kilkakrotnie złożonym kawałkiem papieru.
– Co to?
– Ty mi powiedz, bo ja nie wiem.
Rozwinął kartkę i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w narysowane znaki. – Skąd to masz?
– Moja znajoma znalazła gdzieś we Wrocławiu mur z nabazgranymi znakami. Zaintrygowało ją i przerysowała je, licząc na to, że ktoś jej powie co to jest. Przyszła do mnie, ale nie potrafiłam jej pomóc. Pomyślałam trochę i w końcu uznałam, że powinnam się z tym zgłosić do najmądrzejszej mi znanej osoby.
– Nie musisz się podlizywać – Westchnął. – Wiesz, że i tak ci pomogę…
– Wiem. Ja tak tylko z przyzwyczajenia.
Ściągnął okulary i zaczął przecierać szkła. – Wygląda mi to na jakieś zaklęcia…Być może cygańskie, być może ormiańskie. Nie jestem ekspertem od magii ludowej, ale rozejrzę się po bibliotekach.
– Zaklęcia? – Uśmiechnęła się. – Wiesz, byłam niemal pewna że to wszystko okaże się po prostu dowcipem jakiegoś dzieciaka lub nowym stylem grafitti.
– Grafitti na pewno nie – Odparł. – Dowcip dzieciaka? To już prędzej, tyle że ów dzieciak jest najwyraźniej wyszkolony w wiedzy, której w swoim wieku nie powinien posiadać.
– Brzmi, jakbyś mówił co najmniej o tym bachorze z Omen.
– Nie do końca trafione porównanie. – Również się roześmiał. – To po prostu zwykły, klasyczny przykład ludowego przesądu, czy czegoś w tym stylu. Myślę, że za tydzień będę już wszystko wiedział.
– Super. Dzięki wielkie! – Ponownie złapała go za nos i potargała. – Nie wiem, co bym zrobiła, bez takiego kumpla jak ty, wiesz?
– Doceniam komplement. A teraz zbieraj się i pozwól mi wrócić do pracy.
– Do czytania książek – Poprawiła go żartobliwie.
– Do czytania książek – Zgodził się. – No, zjeżdżaj już.
*
Następnego dnia Ewa wróciła do mieszkania dopiero po dziewiętnastej. Swoim zwyczajem cisnęła torbę na półkę, zaklęła gdy torba spadła z półki, kopnęła ją, po czym nie przejmując się nią dalej, zawołała – Hej, już jestem. Działo się coś ciekawego?
Gdy nie otrzymała odpowiedzi, wzruszyła ramionami, uznając że Natalia jeszcze nie wróciła, po czym przeszła do swojego pokoju. Rzuciła buty w kąt, chwilę później posyłając za nimi kurtkę i skarpetki, po czym wsadziła nogi w kapcie i ruszyła w stronę kuchni.
Gdy przechodziła obok pokoju Natalii, zauważyła to. Płótno stało w centrum pokoju, rozłożone na stelażu. Nie było nakryte płachtą, więc pozwoliła sobie wejść do pokoju i przyjrzeć mu się z bliska.
Na widok obrazu poczuła, nie wiedzieć czemu, suchość w gardle.
Na wściekle żółtej podłodze leżały dziesiątki powykrzywianych kształtów, przypominających chrząszcze, lub pająki. Wszystkie leżały brzuchami do góry, a z ich rozerwanych kadłubów wydobywały się nitki bladoniebieskiego dymu, pnące się do góry i splątujące ze sobą w wirze czerwieni, zieleni i żółci, który tworzył wyrwę w dziwnie bladym i pozbawionym ciepła niebie. Z wiru wyłaniało się sześć długich, zakończonych szponami odnóży, a gdzieś za nimi jaśniało sześć szmaragdowych światełek. Tak jakby z wyrwanych pajączkom dusz rodził się nowy, wielki pająk. Jego wielkość dało się łatwo stwierdzić, porównując z tkwiącym w lewym rogu obrazu słońcem, tak wyblakłym, że ledwo dawało się je odróżnić od reszty nieba. W porównaniu z tym co lada chwila miało się wyłonić z wiru, słońce sprawiało wrażenie mandarynki.
– Jak…Jak ci się podoba
Ewa odwróciła się do Natalii, która stała, opierając się o framugę drzwi i nieśmiałym wzrokiem wpatrywała się w kąt pokoju. Ewa wiedziała, że jej przyjaciółka, pomimo nadzwyczajnego talentu, była bardzo niepewna odnośnie swoich dzieł, i zazwyczaj czuła się bardzo zakłopotana, kiedy je komuś pokazywała. Tak było też tym razem. U Ewy ta nieśmiałość Natalii wywoływała rozbawienie połączone z irytacją, bo zazwyczaj obrazy przyjaciółki z miejsca wzbudzały zachwyt i u niej i u innych. Tym razem jednak potrzebowała dłuższej chwili, zanim w końcu nieznacznie kiwnęła głową i powiedziała – Ładne…Bardzo ładne – Dodała szybko, widząc na twarzy Natalii pojawia się zawiedziony grymas. – Naprawdę…Bardzo ładne…Kurwa, zajebiste wręcz…Tylko takie…Ponure…Nigdy dotąd czegoś takiego nie malowałaś.
Odwróciła głowę z powrotem w stronę obrazu – Ale muszę przyznać, że wywołuje niesamowite wrażenie
„Takie że chciałoby się schować gdzieś pod łóżkiem i kwiczeć ze strachu” dodała w myślach. Obraz rzeczywiście był piękny, na swój groteskowy sposób, ale…Coś w nim sprawiało, że Ewa miała ochotę jak najszybciej odwrócić od niego wzrok. Nie chcąc jednak sprawiać przyjaciółce przykrości, podeszła do niego nieco bliżej,
– To ma być jakaś alegoria do zmartwychwstania bożego? – Zapytała. – Czy wizja apokalipsy, przynoszonej przez wielkiego pająka?
– Nie zastanawiałam się nad tym – Powiedziała Natalia, już swoim zwyczajnym głosem, z zadowolonym uśmiechem na zarumienionej twarzy, jak zawsze gdy ktoś pochwalił jej obraz. – Po prostu…Nie wiem, miałam taki dziwny sen…A jak się obudziłam, to po prostu musiałam to namalować.
– Znaczy, że nie było cię dzisiaj na zajęciach?
– A po cholerę mi te zajęcia – Żachnęła się z nieskrywaną irytacją. – Wzięłam pędzel do dłoni dlatego, że chciałam malować. Więc myślę że zamiast siedzieć w towarzystwie zakochanych w sobie kretyno-debili w strojach rodem ze sklepu dla upośledzonych umysłowo drag-queen, wolę zająć się tym, co w zasadzie powinnam robić na akademii. – Stanęła obok Ewie i spojrzała na swoje dzieło z uśmiechem. – A skoro mówisz, że efekt jest znośny, to chyba nie był to czas stracony.
– Znośny? To mało powiedziane, to jest… – Zawahała się, szukając odpowiedniego słowa. – Niezwykłe…W najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa….A ten tu, to kto.
Wskazała na rozlewający się na żółtej podłodze cień, wskazujący na to, że przed trupami pajączków musiał stać jakiś człowiek, niewidoczny w kadrze obrazu.
Natalia zbliżyła twarz do obrazu i zmarszczyła lekko brwi – Dziwne – Powiedziała w końcu. – Nie przypominam sobie, żebym to malowała.
– Ej no. Weź mnie nie strasz – Zaśmiała się nerwowo Ewa. – Przecież widzę wyraźnie namalowany cień…Ty też.
– Tak – Mruknęła, po czym wzruszyła ramionami. – Widać coś w rodzaju podświadomej wizji artystycznej przelanej na papier. Malowałam to tak szybko, że nawet nie miałam za bardzo czasu myśleć nad tym wszystkim. Cóż, nie wydaje mi się, żeby przeszkadzał.
– Nie no, przecież niczego takiego nie mówiłam – Zawołała Ewa, w myślach dodając „Dzięki niemu całość wygląda jeszcze bardziej upiornie”.
– A właśnie – Przypomniała sobie. – Zaniosłam te twoje szlaczki Markowi. Powiedział, że w ciągu tygodnia powinien wiedzieć co i jak.
– Aha – Odpowiedziała Natalia, nie okazując szczególnego zainteresowania, skupiona na dziwnym cieniu. – Dzięki.
– Mówił – Kontynuowała Ewa z lekkim uśmiechem. – Że może być to jakaś cygańska magia. Nie, nie – Zamachała ze śmiechem dłonią, widząc pytający wzrok Natalii. – Marek nie jest żadnym wariatem, w magię wierzy tak samo, jak ty, ja i każdy normalny człowiek. Powiedział tylko, że to jakieś cygańskie przesądy. Coś w rodzaju runów magicznych, czy jakoś tak. – Wzruszyła ramionami. – Ot takie tam głupotki.
– Ach tak – Przeniosła wzrok z powrotem na obraz. – Magia mówisz?
– No, cóż. O ile ktoś wierzy w takie duperele.
– Magia – Powtórzyła, uśmiechając się lekko. – No popatrz tylko…Od miesięcy nie jestem w stanie nic namalować, a potem wchodzę do miejsca z magicznymi znakami, przynoszę stamtąd pędzel i…
– Ej, no ja cię bardzo proszę – Westchnęła Ewa. – Nie zaczynaj mi wariować, ok.? Nie chciałabym cię musieć pewnego dnia wyciągać z kościoła.
Natalia wciąż się uśmiechała. – Mów co chcesz. Ja…Jakoś wcale nie jestem zaskoczona tym, co powiedział Marek. Na swój sposób…Jest w tym jakaś magia. O cholera – Zaklęła, idąc w kierunku kuchni. – Przecież mam zupę na gazie.
– No dobra – Zawołała za nią Ewa. – To kiedy idziemy na wieczór u wróżki, połączony z wieczornym układaniem horoskopu i wywoływaniem duchów?
– Wal się – Odparła Natalia. Nie odwracając się pokazała Ewie wyprostowany palec, po czym znikła za drzwiami kuchni. Dwie sekundy później mieszkanie wypełniły przekleństwa, świadczące o tym, że jednak było za późno, na uratowanie zupy. Ewa zachichotała złośliwie, po czym odwróciła się do obrazu, a jej uśmiech zbladł, gdy tylko znów ujrzała dziwne płótno.
– Magia – Parsknęła. – Też mi coś.
Zmarszczyła brwi i zbliżyła twarz do obrazu. Czy ten cień był taki długi, kiedy przed chwilą patrzyła? Wtedy zdawał się obejmować tylko kawałek obrazu, teraz sięgał do połowy.
– Och Boże – Westchnęła w myślach. – Jasne, że nie. Właśnie się wydłużył, a za dwie godziny pewnie wyjdzie z obrazu i krzyknie „Hej dziewczyny! Wpadłem żeby was zaprosić na coroczny konkurs podpalania pierdów w Spodku Chorzowskim. Zabierzcie ze sobą rodziców”. Chyba wszyscy zaczynamy dziś wariować.
Spróbowała się roześmiać, ale udało się jej jedynie przywołać na twarz słaby uśmiech. Idąc w kierunku kuchni, zaczęła mieć nadzieję, że za kilka dni Marek powie jej, że znaczki są tylko bazgrołami jakiegoś gówniarza i nie mają nic wspólnego z kretyńskimi przesądami.
*
Tej nocy Ewa niewiele spała, a każda krótka chwila snu była przerywana nagłym poderwaniem się do góry i zduszonym krzykiem. Później, gdy już wstało słońce, wytłumaczyła swoje koszmary stresem, związanym z jutrzejszą prezentacją na zajęciach. Cholerny referat i cholerny Karol V i jego piromańskie fantazję. Niektórzy faceci, jak im nie wychodzi w życiu, to idą po prostu do baru, a ten musiał od razu spalić Rzym.
– Głupi chuju – Fuknęła, patrząc na wydrukowany portret Karola V, leżący na szczycie góry notatek i książek, przez które się przebijała, przygotowując prezentację. Była gotowa przysiąc, że mężczyzna, który pojawił się w jej śnie, narodził się w jej wyobraźni w wyniku zbyt częstego oglądania portretów tego cholernego Habsburga.
Na wspomnienie mężczyzny ze snów zadrżała. Był wielki, o oczach których zieleń nie mogła w żaden sposób być naturalna. Widziała go, jak wpatrywał się w nią, z nosem przylepionym do szyby. Z początku jego twarz była łagodna i uśmiechnięta, a Ewa poderwała się z krzesła i ruszyła w kierunku okna, aby mu otworzyć. I wtedy zobaczyła, jak łagodny uśmiech, zaczyna się zmieniać w grymas, a zieleń oczu przestaje przypominać wiosenną trawę, upodabniając się do trucizny z laboratorium jakiegoś bajkowego czarodzieja. Kąciki jego ust zaczęły się unosić coraz wyżej, zbyt wysoko, jak na człowieka, ujawniając tkwiące w ustach sztylety. Włosy zaczęły się poruszać własnymi siłami, jak macki ośmiornicy, uderzając w szybę i zostawiając na niej zielonkawe smugi.
– Zatrzymaj się! Nie otwieraj okna! – Krzyczał jej umysł, a Ewa chciała, naprawdę chciała się zatrzymać, ale, jak to w snach, ciało przestało słuchać umysłu. Gdy w końcu doszła do okna, szlochała ze strachu, a istota po drugiej stronie, już tylko kilkoma cechami przypominała człowieka. Z paszczy ściekał płyn, którego kolor zmieniał się z sekundy na sekundę: raz był różowy, to znowu żółty, zaraz potem stał się zielony, by chwilę później zmienić się w fioletowy. Jednak, gdy już opadał na parapet, jego kolor pozostawał stały, ciemną czerwienią spływając w dół, na ulicę.
– Nie – Wyszeptała i przekręciła klamkę. Okno otworzyło się z hukiem, wyjący podmuch wiatru wpadł do środka, wyszarpując książki z półek i papierki z biurka. Ewa wrzasnęła z rozpaczą, widząc prawdziwą twarz istoty, która z sykiem wpadła do środka i złapała ją za gardło.
– Głupi chuju – Powtórzyła, wrzucając notatki do torby, wraz z płytą c-d, na której znajdowała się prezentacja. – Najpierw zanudza, a potem będzie mnie straszył po nocach. – Warknęła, gdzieś w głębi duszy zdając sobie sprawę, że mężczyzna ze snu w niczym nie przypominał wychudzonego Habsburga, o posępnej gębie i wysuniętym do przodu podbródku. Jego twarz została już zamazana w jej pamięci, ale pamiętała, że był mocno zbudowany i bardzo przystojny.
– W sumie kolejny dowód na to, że to był sen – Pomyślała z kwaśnym uśmiechem. – W rzeczywistym świecie prędzej Lenin wstanie z grobu, niż jakiś dobrze wyglądający gościu na mnie spojrzy. A nawet we śnie, okazuje się on chwilę później potworem.
Zachichotała z ulgą. Sen, zepchnięty do kategorii śmieszności, przestał być straszny. Przechodząc do kuchni, zauważyła, że Natalia nie śpi, choć dziś zaczynała zajęcia dopiero po południu. Ze skupioną miną stała przed płótnem, dokonując delikatnych maźnięć pędzlem.
– Już na nogach?
Natalia zamrugała oczami, dopiero po chwili orientując się, kto do niej mówi. Spojrzała na Ewę i wyszczerzyła się radośnie – Na nogach? Kto mówi, że ja w ogóle spałam?
– No nie powiesz mi chyba, że malowałaś przez całą noc?
– Chodź i sama zobacz. – Z dumnym uśmiechem zaprosiła Elę gestem dłoni do środka.
– Ho, ho – Zagwizdała Ewa. – Od kiedy zajmujemy się taką komerchą?
– Komerchą? – Parsknęła. – A od kiedy to akt męski musi zaraz być komercjalny? W ogóle, co jakikolwiek akt ma wspólnego z komercją, do ciężkiej cholery?
– Oj, żartuję przecież. Po prostu nigdy nie widziałam, żebyś malowała akty. – Wyciągnęła palec, wskazując między nogi mężczyzny i zmarszczyła krytycznie nos. – Takich dużych nie ma.
– Znalazła się ekspertka!
– Ojej, przepraszam. – Zrobiła niewinną minę. – Rozumiem że chłopcy na wydziale prawa mają takowe? – Uchyliła się ze śmiechem przed lecącym w jej stronę magazynem telewizyjnym. – Dobra, dobra! Przepraszam! Już nic nie mówię. Ty mi lepiej powiedz, skąd wytrzasnęłaś modela do tego obrazu. Wygląda jak jakiś hiszpański aktor porno.
Bohater obrazu był wielki, o ciemnej skórze i zbudowany niczym rzymski gladiator. Czarne loki opadały na mocno zarysowaną twarz, ozdobioną hiszpańskim wąsem i bródką. Spoglądał na widza z łagodnym uśmiechem, lekko opuszczając oczy, jakby z lekka zawstydzony faktem, że złapano go w negliżu.
– Znikąd nie wytrzasnęłam – Odparła z dumną Natalia. – Przyśnił mi się.
– Szkoda, że mi się tacy nie śnią. – Powiedziała Ewa. – Gdyby tylko nie ten kretyński zarost i ten gigantyczny pieprzyk pod okiem to nazwałabym go…
Urwała, słysząc jak w jej mózgu z hukiem otwierają się drzwi, zza których wylewa się fala lodowatej wody, zalewająca całe jej wnętrze. Cofnęła się o dwa kroki, czując jak jej usta zaczynają drżeć, jak gdzieś w jej wnętrzu rodzi się rozpaczliwy, przerażony wrzask.
– Ewa – Natalia posłała jej zaniepokojone spojrzenie. – Co ci jest? Źle się czujesz?
– Chyba… – Odparła szeptem, odwracając się i biegnąc do toalety. Zamknęła za sobą drzwi i przyklęknęła przy toalecie, do której zwymiotowała odrobinę białego płynu, ostatnie pozostałości po strawionej przez noc kolacji. Z całej siły walnęła dłonią o ścianę i syknęła z bólu. To nie był ciąg dalszy koszmaru. To się działo naprawdę.
Kiedy wyszła, Natalia stała przed nią, trzymając w dłoniach kubek herbaty miętowej.
– Masz – Powiedziała. – Dobrze ci zrobi. Mówiłam ci przecież, żebyś się tak nie obżerała na noc.
Ewa pokiwała głową i wzięła kubek do dłoni. Jeszcze raz spojrzała na stojący w pokoju Natalii obraz. Nie było jakichkolwiek wątpliwości. Mężczyzna na obrazie był dokładnie tym samym, który nawiedził ją podczas jej snu.
– Gratulację – Warknął Robert. – Właśnie się pożegnaliśmy z piątką z zaliczenia.
Ewa nic nie odpowiedziała. Wychodzili właśnie z sali, po wysłuchaniu wyjątkowo pogardliwego monologu profesora Szorcha, na temat ich referatu. W zasadzie, to cały ochrzan powinien był spaść na Ewę, Robert był przygotowany doskonale, jak zawsze, podczas gdy ona co chwilę zacinała się, zapominała szczegółów, a na sam koniec powiedziała, że Sacco di Roma odbyło się w 1565. Szorch wyraził Robertowi Słowikowskiemu swoje współczucie, z racji konieczności „współpracy z osobą najwyraźniej nadającą się tylko do pracy na wykopaliskach (bo na pracę na plecach jest za brzydka)”, ale jednocześnie nie miał zamiaru dać mu wyższej oceny.
– Sam jest pan sobie winny, za rozpoczynanie współpracy z idiotkami. Ocena jest przyznawana grupowo i nie ma tu żadnej dyskusji. Trzy, panie Słowikowski.
– Myślałem, że jesteś poważną osobą – Syknął Robert. – Popatrz teraz, co narobiłaś. Miałem mieć piątkę z tego przedmiotu, a przez ciebie…Ej, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Nie słuchała. Szła korytarzem, z bladą, nieruchomą twarzą, niemal konając z lęku na myśl, że za kilka godzin musi wrócić do mieszkania, gdzie stoi ten cholerny obraz.
– Słuchasz mnie w ogóle? – Warknął, łapiąc ją za ramię.
– Puść
Robert odwrócił się w stronę z której dobiegł głos i wykrzywił wargi. Słowikowski był znany z rzucania tekstów na temat aryjskości, zwierzęcej siły i Londona, ale nie zmieniało to w niczym faktu, że był małym, bladym chudzielcem, który uznał że będzie wyglądać groźnie, jak zapuści długie włosy. Maciek górował nad nim o prawie dwie głowy, a ponadto był wykładowcą.
– Panie magistrze – Zawołał skarżącym się tonem. – To sprawa między mną a tą idiotką. Rozumiem, że jest…
– Ja też mam do niej sprawę. – Odparł Maciek. – I myślę, że moja sprawa jest ważniejsza od twojej. A teraz spieprzaj Słowikowski, bo ja nie jestem Szorch i nie mam cierpliwości do twojej osoby.
Słowikowski zmarszczył brwi i wykrzywił wargi, tak że przez chwilę wydawało się, że powie coś jeszcze. W końcu jednak stchórzył (bądź też odwołał się do rozsądku) i szybkim krokiem udał się w kierunku schodów, nie zapominając jeszcze na pożegnanie posłać Ewie nienawistnego spojrzenia.
– Z tym gnojkiem ktoś coś powinien zrobić. – Warknął Maciek.
– Znasz klimaty na naszym wydziale. – Odparła Ewa. – Będzie wciąż uwielbiany przez tych starych, zramolałych mizoginistów za katedrami, zostanie doktorantem, potem doktorem i profesorem…I w ten sposób będzie się pocieszał, próbując zapomnieć o fakcie, że w wieku 45 lat będzie wciąż mieszkał u mamusi.
– Urocze – Uśmiechnął się Maciek, po czym nagle spoważniał. – Wyglądasz okropnie. Czy on coś…?
– Nie – Pokręciła głową ze smutnym uśmiechem. – To nie on. Chciałabym, żeby to o niego chodziło. Cholera, sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Zaczynam mieć wrażenie, że wariuję i to nie w tym „krejzi” sensie. Mi chyba naprawdę coś odbiło.
– Co do tego to ja akurat nigdy nie miałem wątpliwości. – Próbował zażartować, ale uśmiech znikł z jego ust, gdy zobaczył wyraz jej twarzy.
– Mam to, o co prosiłaś. Poszło szybciej, niż się spodziewałem, wystarczyło trochę pokrążyć po bibliotekach.
– I?
– To nie są cygańskie znaki. To glify, używane przez pewną żydowską sektę, działającą tutaj w XVI i XVII wieku. Nazywali się Amharytami, byli pokojową organizacją religijną, działającymi na rzecz ochrony gmin żydowskich przed pogromami. Ale jako, że zajmowali się czarną magią, byli znienawidzenie zarówno przez chrześcijan, jak i przez żydów… -Przerwał, czując jak dłoń Ewie zaciska się na jego ramieniu, drżąca, jakby targana febrą. Jej źrenice były zwężone, wypełnione grozą oczy składały się niemal z samych białek.
– Maciek – Wyszeptała. – Powiedz mi, co te znaki oznaczają.
– Ewa…Na litość boską, co ci jest?
– Powiedz, co oznaczają? Proszę!
Przez chwilę patrzył na nią z troską, zanim powiedział. – To glify strażnicze. Według wierzeń Amharytów, służą do trzymania demonów w zamknięciu, tak aby nie mogły szkodzić ludziom.
Próbował się uśmiechnąć, z lekceważącym rozbawieniem. Ale wtedy dojrzał, jak z jej twarz uciekają resztki krwi. Jej wargi zadygotały, a jej oczy wypełniły się łzami.
– Ewa – Jęknął. – Na litość boską…
Odsunęła się od niego i oparła plecami o ścianę. Powoli zjechała w dół, kucnęła na podłodze i zaszlochała.
Leśnica nie była tego dnia piękna, zielona i buchająca wiosną. Niebo było zachmurzone a wiatr targał ubraniami przechodniów, szarpał pospiesznie zamykanymi okiennicami, marszczył rozpiętymi nad straganami materiałami. Nie mając dokładnych informacji, krążyli po parku ponad cztery godziny, zanim w końcu znaleźli chatkę. Na jej widok, Ewa cofnęła się o dwa kroki i, gdyby nie Maciek, który położył jej dłoń na ramieniu, zapewne uciekłaby.
– Jak ona mogła tu wejść? – Wyszeptała. – Jak ktokolwiek mógł z własnej woli wejść do takiego miejsca.
Chatka była w końcowej fazie ruiny. Dach straszył dziurami, a ściany wydawały się pokryte czymś więcej niż mchem i grzybami. Gdzieś, pomiędzy gęstwiną chwastów, Ewa zdawała się dostrzegać jakiś dziwny, czarny nalot.
– To tu? – Zapytał Maciek.
– Opisywała mi tą chatkę zupełnie inaczej. – Odparła Ewa. – Ale to tu. To musi być tu.
– Wiem to – Uświadomiła sobie, zaciskając wargi. – Nigdy mnie tu nie było, ale wiem, że to tutaj. Boże, w jaki ja koszmar wpadłam?
– Musimy tam wejść – Powiedział Maciek, uspokajająco pocierając dłonią jej ramię. – Jeśli stamtąd przyszedł ten potwór, to może tam znajdziemy metodę, żeby go pokonać.
– Cholera – Wyszeptała, spoglądając na niego z podziwem. – Dopiero teraz do mnie dotarło, że z miejsca mi uwierzyłeś.
– Dlaczego miałbym ci nie wierzyć?
– No…Przychodzę do ciebie, opowiadam ci coś o demonie, zaklętym w obrazie…A ty nie wyśmiewasz mnie, nie dzwonisz po lekarza…
– Wiesz…Znam cię na tyle długo, żeby wiedzieć, kiedy się czegoś boisz. Skoro naprawdę się boisz, to znaczy że nie kłamiesz. A wiem, że nie jesteś wariatką, więc skoro tak, to najwyraźniej naprawdę nawiedza cię jakiś demon. – Podrapał się po głowie. – Choć tak szczerze powiedziawszy, to wolałbym żeby to jednak okazały się majaczenia.
Pokiwała głową. – Ja też – Uśmiechnęła się cierpko. – Może już stamtąd nie wyjdziemy, ale dobrze wiedzieć, że ktoś mi wierzy.
– Wyjdziemy stamtąd, nie bój się. Jeśli ten potwór siedzi u was w mieszkaniu, to tutaj raczej powinno być bezpiecznie.
– Nie wiem…Nie znam logiki demonów, czy czegokolwiek, czym to coś jest. Strasznie się boję. Wiesz, nie widziałeś go… – Zadygotała na wspomnienie snu. – Ja widziałam wyraźnie. Ze wszystkimi szczegółami.
Położył jej dłoń na głowie – Zostań tu.
– Co?
– Zostań. Wystarczy, jeśli jedno z nas tam wejdzie.
– Nie ma mowy – Odparła po chwili, szczękając zębami.
– Ewa…
– To ja cię tu przyprowadziłam. Ja cię w to wciągnęłam. – Westchnęła. – Naprawdę, uważam, że powinniśmy stąd spieprzać, ale jeśli mimo to masz zamiar tam wejść, to ja wchodzę z tobą i koniec.
– Boisz się – Zauważył.
– Sram w gacie ze strachu – Zgodziła się. – Ale tak czy owak…Idziemy tam razem, albo w ogóle. Zresztą…Ty też się boisz…A idziesz.
Przeszli przez ten sam mostek co Natalia, ostrożnie stawiając kroki i podrygując przy każdym skrzypnięciu. Biorąc pod uwagę stan konstrukcji, nawet najcichszy odgłos mógł być muzycznym wstępem do zawalenia się mostka i nieprzyjemnego lądowania w bagnie. A po tym, co już widziała, Ewa nie mogła się oprzeć wrażeniu, że upadek do bagna mógłby być czymś znacznie gorszym niż zwykłą nieprzyjemnością. Wszystko, co było związane z tym cholernym domkiem i obrazem nabrało jakiejś przerażającej potęgi, zdawało się być częścią mrocznego planu uwolnionego stąd potwora.
Gdy stanęła przed drzwiami domku, miała wrażenie, jakby gdzieś z oddali dobiegł ją przerażony wrzask. Cofnęła się o krok. Poczuł dłoń Maćka na ramieniu. Spojrzała mu w oczy i kiwnęła głową.
– Wchodzimy.
*
– Matko Święta – Maciek odłożył na miejsce jeden z portretów. – To jest krew. Wszystkie portrety są namalowane krwią.
– Strasznie tu zimno – Wzdrygnęła się Ewa, pocierając ramiona dłońmi. Wciąż nie potrafiła uwierzyć, że ta chatka przez wszystkie lata nie przyciągnęła niczyjej uwagi. Te portrety…Były ich dziesiątki.
– Może to po prostu tylko czerwona farba…Podobna do krwi – Wiedziała, że to nieprawda. Wiedziała, że potwór ze snu był tym samym, co mężczyzna na obrazie i wiedziała, że portrety zostały namalowane krwią…Ale mimo to…Chciała przynajmniej próbować znaleźć jakieś wytłumaczenie, jakiś argument, który obróciłby całą sprawę ad absurdum i zmienił koszmar, w zwykły ciąg głupich przypadków.
Ale wytłumaczenie nie przychodziło, a koszmar pozostawał koszmarem.
– Co teraz? – Zapytał.
– Żebym ja to wiedziała – Odparła, przymykając oczy.
– Musimy się dowiedzieć, do kogo należy ten dom. Czort z tym, że nie używany…Ktoś musi być właścicielem. Może on nam powie coś więcej.
– Albo rozpruje – Mruknął Ewa. – Biorąc pod uwagę jego gust odnośnie wystroju wnętrz.
– Jak masz jakiś lepszy pomysł? – Gdy nie odpowiedziała, kiwnął głową. – No właśnie.
– A jeśli nie ma żadnego właściciela? Co wtedy zrobimy?
– Wtedy wymyślimy coś innego – Wstał i wyciągnął z kieszeni komórkę. – Zadzwonię do znajomego z urzędu. On nam to załatwi w dziesięć minut.
Podczas gdy Maciek wykręcał numer, Ewa rozglądała się po pokoju. Wszystko, każdy kącik, każdy fragment, każdy mebelek wrzeszczał na kilometr „uciekać”. Tak jakby wszystko w tym domu było znakiem ostrzegawczym. Jak to mogło być możliwe, że Natalia tu weszła? Jak ktokolwiek mógł się z własnej, nieprzymuszonej woli choćby zbliżyć do tego koszmarnego miejsca.
Usłyszała chrupnięcie pod stopą. Spojrzała w dół, na rozkruszone kawałki. Dopiero teraz dostrzegła zalegające tu setkami zwłoki pajączków. Wszystkie powykręcane, z odnóżami rozrzuconymi w przedśmiertnej walce.
– Ewa?
Coś w tonie głosu Maćka ścisnęło jej wnętrzności. Powoli odwróciła głowę. Stał blady, w dygoczącej dłoni ściskając telefon komórkowy. – Może lepiej wyjdźmy stąd. Tutaj chyba się do nikogo nie dodzwonię.
– Co się stało? – Zapytała. Choć propozycja wyjścia z tego cholernego domu bardzo jej odpowiadała, to wyraz twarz Maćka ją zaniepokoił.
– Cóż – Uśmiechnął się z wysiłkiem. – Tutaj jest chyba coś nie tak z odbiorem.
– Nie możesz się dodzwonić?
– Och, dodzwoniłem się, jak najbardziej. – Wyszeptał. – Tyle, że nie tam, gdzie planowałem.
A wtedy w słuchawce zabrzmiał niski, męski śmiech, który po chwili urwał się, zastąpiony głuchym bibczeniem.
Maciek nie lubił ulicy Włostowica, podobnie jak całej okolicy pomiędzy Podwalem a Kazimierza Wielkiego. Oto, chwilę wcześniej stałeś jeszcze pod nowoczesnym, szklanym budynkiem kina Helios, a już kilka sekund później zanurzałeś się w labiryncie wąskich, ponurych uliczek. Nawet w najcieplejszy lipcowy dzień, słońce zdawało się tu nie docierać, przesłaniane wysokimi, sypiącymi się kamieniczkami, które zatapiały okolicę w plątaninie podłużnych cieni. Na domiar złego, właśnie tutaj znajdowało się największe w mieście zbiorowisko zakładów pogrzebowych. Czarne lub granatowe litery łypały posępnie z bladożółtych lub białych tabliczek, zapraszając na wspólne odbycie „ostatniej podróży”.
Hej kolego! Jak już ta twoja babunia wykręci się na drugą stronę, nie zapomnij wpaść do nas. Gwarantujemy najwyższą jakość usługi, jak dotąd jeszcze żaden z naszych klientów nie narzekał…Och no dobra, fakt, że większość z nich nie posiada już umiejętności umożliwiających narzekanie, ale gdyby potrafili jeszcze obracać językiem, to każdy z nich by ci potwierdził, że w żadnych kuferkach nie gnije się tak przyjemnie, jak w trumnach naszej firmy…
Włostowica była najgorszą spośród splatających się tu ze sobą uliczek. Budynki, wyglądające jak miniaturowe katedry, albo raczej nadmiernie wysokie krypty, wyciągały się do góry, gargulce spoglądały groźnie z ich dachów, jakby czyhając na odpowiednią ofiarę, a płaskorzeźby od dawna martwych Wrocławiaków wodziły za tobą kamiennym wzrokiem. Gdzieś spomiędzy upiornych budowli wynurzał się neonowy napis „Casablanca”, a kawałek dalej, zatarte litery zapraszały do „Mleczarni”.
Nie, Maciek naprawdę nie lubił tej okolicy, ale gdy znajomy oddzwonił, informując że właściciel mieszka właśnie na Włostowica, nie skrzywił się. Teraz, po tym jak przez telefon usłyszał groźby tego „czegoś”, co zagnieździło się w mieszkaniu Ewy i Natalii, potrzebna była jakakolwiek pomoc, jakakolwiek iskra nadziei. A jeśli tą iskrą miał być stary Żyd mieszkający na Włostowica, to niechże tak będzie.
Wejście na teren synagogi prowadziło pod masywną, tonącą w brudach bramą, w nocy blokowaną ciężką kratą, która nawet teraz, była zaledwie lekko uchylona. Profesor Szorch lubił, z sobie daną subtelnością, żartować że „Żydki się zabezpieczają, na wypadek gdyby Polacy poszli w końcu po rozum do głowy i dokończyli to, czego Niemcom się nie udało”. Maciek był jednym z niewielu, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że stary głąb nie traktuje tego jako żart.
Wszedł na rozległe podwórko, otoczone z wszystkich stron odrapanymi murami kamienic, w którego centrum stał ociężały, pozbawiony wdzięku budynek synagogi.
Starszy mężczyzna w zmiętym, brązowym płaszczu siedzący na schodach synagogi podniósł na niego wzrok i przyglądał się z zaciekawieniem, jak młody mężczyzna zbliża się w jego stronę.
– Pan to zapewne pan Markowski. – Nie tyle spytał, co stwierdził fakt. Maciek kiwnął głową i wyciągnął w kierunku mężczyzny rękę.
– To ja. Rozmawiam z panem Stenglem, prawda?
– Trudno, żeby siedział tu kto inny, skoro to ja się tutaj z panem umówiłem. – Odburknął Stengel, ale zaraz potem uśmiechnął się i uścisnął podaną dłoń.
– Proponuję udać się do mojego mieszkania – Zaproponował. – To raptem kilka kroków stąd…No i będziemy mieć wygodniejsze miejsca do siedzenia niż te cholerne stopnie. Mnie jakoś szczęśliwie ominęły reumatyzm, bóle krzyża i rak płuc, ale w przypadku pańskiej generacji lepiej uważać. Całodzienne siedzenie przed tymi komputerami nie może pozytywnie wpływać na odporność. – Powiedziawszy to ruszył żwawym krokiem przed siebie, nie oglądając się do tyłu, a Maćkowi nie pozostało nic innego, jak ruszyć za staruszkiem, który nie zwalniając kroku, zapalił papierosa. Wrócili na Włostowica i stamtąd skierowali się w niewielkie, jak na tą okolicę nienajgorzej utrzymane, podwórko. Stamtąd droga powiodła ich do, już znacznie gorzej wyglądającej, klatki schodowej. Stengel warknął coś na temat „cholernych dzieci” jakiejś bliżej nie określonej pani Frankowskiej, zaciągnął się ostatnim buchem papierosa i cisnął nim na schody. Maciek, któremu już na ulicy ciężko było dotrzymać kroku żwawemu staruszkowi, teraz przeklinał w myślach, usiłując dogonić zasuwającego po schodach Stengla, który pomimo szalonego tempa, był jeszcze w stanie wyklinać na dzieci Frankowskiej i odpalić kolejnego papierosa. Gdzieś w połowie kamienicy, Maciek uznał, że biorąc pod uwagę jego szczęście, mieszkanie Stengla na pewno znajduję się na ostatnim piętrze. Kilkadziesiąt sekund później mógł sobie samemu pogratulować – nie mylił się.
Stengel otworzył skrzypiące drzwi i pierwszy wszedł do skromnego mieszkania, z wyglądu przypominającego epokę, która minęła osiemdziesiąt lat temu.
– Ależ proszę nie ściągać butów – Zawołał. – Tu i tak wszystko jest zakurzone i zabłocone…No, może nie do końca, ale wolę już odrobinę błota niż smród niezmienianych skarpetek, a wiem że wy młodzi to chętnie się robicie na ten metro-sekso-coś tam, ale już codzienne zmienianie skarpetek nie należy u was do kultywowanych zwyczajów. Proszę usiąść. – Wskazał fotel, przypominający meble z jednego z retro barów, tak popularnych w okolicach Włostowica. – Zrobię nam herbatę, co by nam cieplej było. Tych owoców na stole proszę nie jeść, są sztuczne i dużo bardziej niż tylko trochę niezdrowe.
Usunął się do kuchni, zostawiając Maćka samego w pokoju. Ściany były tu białe, a półki uginały się od książek, z których niemal wszystkie traktowały o historii i kulturze baroku, i od kryształowych naczyń, które kilkadziesiąt lat temu mogły być uznawane za stylowe. Upstrzony w szlaczki rodem z psychodelicznego snu naćpanej babci dywan, również zdawał się wyjęty z jakiejś odległej epoki. Wszystko było jednak, wbrew temu co powiedział Stengel, utrzymane w nieskazitelnym porządku, półki pozbawione odrobiny chociażby kurzu, dywan czysty, sprawiający wrażenie świeżo upranego, pozbawione firanek okna dokładnie wymyte, a szkła sprawiały wrażenie, jakby Stengel codziennie polerował każdą z nich z osobna.
– No więc – Stengel powrócił, taszcząc w dłoniach tacę z dwoma pustymi filiżankami i dzbankiem, z którego unosiła się para. – Jak już panu mówiłem przez telefon: jeśli chodzi o historię gminy żydowskiej, to nie jestem największym autorytetem i wciąż polecam panu zgłosić się do Malinowskiego – Z lekkim trzaskiem postawił tacę na blacie stołu. – Ale jeśli pan uważa, że mogę panu w czymś pomóc, to słucham. – Usiadł w fotelu naprzeciw Maćka i zaczął nalewać herbatę.
– Dziękuję – Powiedział Maciek, odbierając z rąk Stengla filiżankę i dochodząc do wniosku, że nie ma co dłużej ukrywać powodów swojej obecności. – Panie Stengel…Muszę się panu przyznać…Że przez telefon nieco minąłem się z prawdą.
Stengel spokojnie uniósł do ust filiżankę, biorąc mały łyk. – A cóż to znowu za wyrażenie? – Zapytał. – Minąć się z prawdą…Domyślam się, że chce pan mi wyznać, że mnie okłamał, czyż nie?
– Tak – Powiedział po krótkiej chwili milczenia Maciek, wytrzymując przenikliwe spojrzenie Żyda. – Okłamałem pana.
– Zatem dobrze zrobiłem, podając panu herbatę z Biedronki, a nie Irvinga – Mruknął Stengel, biorąc kolejny łyk i wykrzywiając się. – Wciąż za gorąca – Stwierdził, odstawiając filiżankę. – No więc…Skoro już ten mały dylemat językoznawczy mamy za sobą, to chętnie posłucham, czego pan tak naprawdę chciał, zanim złapię pana za fraki i solidnym kopniakiem poślę w dół klatki schodowej.
– Bardzo pana za to przepraszam panie Stengel – Powiedział szybko Maciek, czując że pomimo zaawansowanego wieku Żyda, jego groźba powinna być potraktowana poważnie. – Ale była to jedyna możliwość, żeby spotkać się z panem twarzą w twarz. Z informacji, które otrzymałem od jednego z…Pana znajomych domyśliłem się, że gdy tylko usłyszy pan czego od pana chcę, odłoży pan słuchawkę.
– A tym czymś jest?
– Dom, którego, jak wynika z dokumentów, jest pan właścicielem.
Filiżanka w dłoni Stengla zadrżała lekko, a jego krzaczaste brwi zmarszczyły się, niemal zupełnie zasłaniając jasnozielone oczy.
– Leśnica – Wycedził.
– Leśnica – Potwierdził Maciek.
Stengel podniósł się z miejsca i wpił w Maćka ciężkie spojrzenie. – Proszę w tej chwili wynosić się z mojego mieszkania
– Panie Stengel… – Zaczął Maciek, ale Żyd przerwał mu machnięciem dłoni.
– Nie, panie Markowski. Mam powyżej uszu tych zabobonów związanych z tym cholernym domkiem. Co najmniej raz na trzy lata przychodzi do mnie jakiś czubek, który naczytał się czegoś o tym przeklętym Varnenie i teraz pragnie dowiedzieć się czegoś więcej. Jeśli interesuje pana historia Varnena, to proszę poprzestać na tym, co ma pan w bibliotekach, ale proszę mnie zostawić w spokoju z tymi kretyńskimi opowiastkami. Żegnam.
– To nie są kretyńskie opowiastki – Krzyknął za idącym w stronę kuchni Maciek. – Na litość boska, proszę mnie wysłuchać.
Zerwał się z miejsca i w kilku susach znalazł się przed Stenglem, blokując mu wyjście z pokoju. – Proszę mnie wysłuchać, na litość boską. – Złapał go za mankiet koszuli.
– Proszę w tej chwili puścić mój rękaw – Syknął Stengel, wyszarpując się z uścisku Maćka. – Cokolwiek pan słyszał na temat Varnena…
– Nic nie słyszałem! – Wrzasnął Maciek. – Nie wiem, co mówili o tym i nie wiem o czym pan mówi! Ale wiem, że moja znajoma ma koszmarne sny, wiem że się boi…I wszystko odkąd jej koleżanka przyniosła coś z tego cholernego domu…A teraz, pan chce mi powiedzieć, że to wszystko bajki? Jak mogą to być…
Przerwał, sycząc z bólu, kiedy silne palce Stengla zacisnęły się na jego ramieniu. Powieki Żyda uniosły się, ujawniając krwawe żyłki na białkach, jego źrenice zdawały się mniejsze, niż jeszcze przed chwilą. Wargi rozchyliły się, a wyłaniające się zza nich zęby były spazmatycznie zaciśnięte, kiedy wraz z kropelkami śliny wykrztusił pytanie.
– Coś ty powiedział?
– Złamie mi pan rękę…
– Powiedz mi, że to nieprawda! Powiedz, że nie weszliście do tego przeklętego domu, że niczego stamtąd nie zabraliście.
– Ale tak jest! – Krzyknął Maciek, niemal czując coś na kształt chorej satysfakcji, na widok grozy wykwitającej na twarzy Żyda. – Właśnie tak jest! Dom został otworzony, a moja znajoma zabrała stamtąd jakiś pędzel i teraz coś dziwnego dzieje się w ich domu.
Stengel puścił jego ramię i cofnął się do tyłu. Jego wargi dygotały. Jego dłoń uniosła się, przecierając czoło, po czym nagle zacisnęła się w pięść. Jego usta otworzyły się, jak do wrzasku, który jednak nie wydostał się z nich. Zamiast tego, Stengel głośne westchnął. Jego zaciśnięta pięść na powrót zmieniła się w dłoń. Odwrócił się i powolnym krokiem doczłapał do stołu kuchennego. Z ciężkim westchnięciem usiadł na krześle i schował twarz w dłoniach. Kiedy na powrót podniósł głowę, wydawał się jeszcze starszy niż przed chwilą, a jego oczy wyglądały, jakby już umarł, kiedy podniósł je na Maćka.
– Nawet sobie nie wyobrażacie. – Jego głos był słaby i pozbawiony energii, która jeszcze kilka minut wcześniej w nim brzmiała. – Nawet nie macie pojęcia co uwolniliście.
*
Gdy mieszkanie wypełnił jazgot telefonu komórkowego, Ewa niemal podskoczyła w miejscu. Siedziała w swoim pokoju, ściskając w dłoniach kubek kawy. Dookoła leżały notatki z historii Niemiec, ale jej umysł nie był w stanie zapamiętać żadnej informacji. Nie wstając z podłogi, wyciągnęła dłoń w stronę leżącego na stoliku telefonu.
– Słucham
– Ewa – Głos Maćka był dziwnie wysoki, wyraźnie wyczuwało się w nim podenerwowanie, a może i coś więcej. – Jesteś teraz w mieszkaniu?
– Tak. – Syknięcie Maćka zaniepokoiło ją. – Dowiedziałeś się czegoś?
– Posłuchaj. Musisz się stamtąd natychmiast wynosić!
Przymknęła oczy, czując jak groza zaczyna wypełzać z każdej komórki jej ciała i rozlewać się po skórze, stawiając włoski na dęba – Czego się dowiedziałeś.
– Ewa, wyjdź z mieszkania i przyjedź spotkaj się ze mną na rynku, to ci powiem.
– Powiedz mi teraz. Kurwa Maciek, to nie film więc przestań budować napięcie, moje nerwy i tak już ledwo co działają. Czego się dowiedziałeś.
Usłyszała w słuchawce westchnięcie – Ten człowiek, na obrazie Natalii to…Nazywał się Isaac Varnen…Choć większość mówiąc o nim używała jego pseudonimu „Biały Pies”. Był niemieckim Żydem, mieszkającym we Wrocławiu pod koniec XVII wieku. Był malarzem, ponoć niezbyt zdolnym, zlecenia otrzymywał głównie za sprawą bogatych kochanek.
– I? Co poza tym?
– W latach 1689 do 1696 zamordował 34 kobiety, zarówno bogate damy jak i ubogie prostytutki…Mordował je nożykiem, ukrytym w pędzlu, a następnie malował ich portrety ich własną krwią.
– Jezu Chryste.
– Zwłoki następnie spalał w swoim piecu. Zapewne nikt by się nigdy o tym nie dowiedział, gdyby nie opatrzność. W 1696 próbował zamordować Elizę Hinterwald, młodą córkę rabina. Dziewczyna wyrwała się z jego uścisku, ogłuszyła go garnkiem a następnie zadźgała jego własnym pędzlem.
– A więc nie żyje?
– Posłuchaj do końca. Trzy lata później Eliza wymordowała całą swoją rodzinę. Tym samym pędzlem. Kiedy na miejsce przybyła policja, oszalała dziewczyna bazgrała po ścianach krwią swoich bliskich. Skończyła w zakładzie dla umysłowo chorych, gdzie kilka lat później zębami rozerwała sobie żyły.
– A pędzel…
– Rodzina Varnena zamurowała go w domku, w którym mieszkał za życia. Wraz z nim zamurowano wszystkie prace Varnena, jego rzeczy osobiste i prochy. Wszystko to zabezpieczono zaklęciem, które miało powstrzymywać go przed wydostaniem się i uniemożliwić komukolwiek wejście do domu. Posłuchaj Ewa! Powiedziałem ci co chciałaś, teraz wynoś się stamtąd. Jestem tu z człowiekiem, który potrafi coś z tym zrobić…Spotkajmy się…
– Natalia wraca z zajęć za pół godziny. Poczekam na nią a potem razem pójdziemy.
– Ewa…
– Nie zostawię jej samej z tym potworem Maciek! Za pół godziny wychodzimy stąd i spotkamy się na rynku z tobą i twoim…kolegą.
– Ewa, obawiam się, że Natalia…
– Przestań! – Warknęła. – Nie chcę słyszeć żadnych kretyńskich domysłów. Odkładam teraz słuchawkę Maciek. Skontaktuję się z tobą za pół godziny. Mam nadzieję, że ten gościu, który ma tu przybyć z tobą, naprawdę będzie potrafił coś zrobić z całą sytuacją.
Usłyszała dochodzący z przedpokoju trzask drzwi.
– Natalia chyba przyszła – Zawołała. – Do zobaczenia za chwilę.
Odłożyła słuchawkę i wyszła na korytarz, chcąc zawołać imię Natalii, kiedy zauważyła, że drzwi wejściowe są zamknięte, a w mieszkaniu nie słychać żadnych odgłosów. Była sama. Natalia jeszcze nie wróciła.
Powoli, bardzo powoli odwróciła głowę w kierunku pokoju Natalii i z przerażeniem wychwyciła jeszcze leciutki, drobny ruch drzwi, jakby przed chwilą ktoś nimi szarpnął, zaraz potem puścił, a one teraz powoli się zatrzymywały.
– Natalia? – Jej głos był cichy i dygoczący. – Natalia, to ty?
Cisza.
– Weź mnie nie strasz, co? – Próbowała się uśmiechnąć, choć doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że o żadnym żarcie nie może tu być mowy, a Natalii nie ma nawet w pobliżu mieszkania. Powoli, dygocząc ze strachu podeszła do drzwi, po drodze ściągając z komody nożyk do otwierania listów. Był tępy, ale mimo to czuła się nieco bezpieczniej, ściskając go w dłoni.
Gdy już była o pół metra od drzwi, a jej dłoń wyciągała się już w kierunku klami, drzwi nagle szarpnęły się i głośnym skrzypieniem otworzyły, lecąc wprost na nią. Wrzasnęła, czując jak ostatki zdrowego rozsądku wyparowują z jej głowy, a wtedy drzwi uderzyły w nią i posłały na podłogę. Nożyk wyleciał jej z dłoni, przekoziołkował po podłodze, odbił się od ściany i znieruchomiał.
Wciąż wrzeszcząc, przewróciła się na brzuch i przeczołgała w stronę nożyka. Ścisnęła go w dłoniach, podniosła na kolana i wyciągnęła przed siebie, w geście obronnym.
I właśnie wtedy usłyszała huk samochodów, zgrzyt tramwajów i ujrzała szeroko otwarte okno, przed którym wiatr szarpał firankami.
– Przeciąg – Wyszeptała, po czym wybuchła śmiechem, opuszczając nożyk. – Pierdolony przeciąg. A ja się prawię posrałam. – Podniosła się na, wciąż drżące, nogi i z uśmiechem ulgi oparła o ścianę.
A wtedy znajdujący się na obrazie Varnen mrugnął okiem, a zza jego warg wysunął się czarny, gadzi język.
A rozpaczliwy wrzask Ewy po raz drugi wypełnił mieszkanie.
– Nie, nie, nie! – Zaszlochała.
– Tak, tak, tak! – Zaśmiał się niski, męski głos, pohukujący gdzieś w jej głowie.
– Nie! – Wrzasnęła, a tym razem w jej głosie słychać było nie tylko rozpacz, ale i wściekłość.
– Nie! – Ryknęła, podbiegając do obrazu i biorąc zamach dłonią.
– Nie! – Warknęła, rozcinając nożykiem płótno na pół.
– Nie! – Syknęła, zadając kolejne cięcie…I kolejne…I kolejne.
Kiedy skończyła, stała, ciężko dysząc, otoczona małymi kawałkami pociętego płótna, zalegającymi na podłodze.
Gdzieś za jej plecami rozległ się odgłos otwieranych drzwi.
– Wróciłam – Głos Natalii był zmęczony, ale wibrujący ekscytacją. – Ewa, jesteś?
Ewa wypadła na korytarz, ściskając w dłoni nożyk, witana okrzykiem Natalii.
– Jezu, co ci jest? Wyglądasz jakbyś…I co ty niby robiłaś w moim pokoju?
– Nieważne – Odparła. – Musimy się stąd wynosić i to teraz.
– Dopiero co przyszłam – Skrzywiła się Natalia. – Jestem głodna…No i mam obraz do skończenia.
– Zapomnij o tym pierdolonym obrazie. Choć ze mną, proszę! – Złapała ją za ramię. – Po drodze ci wyjaśnię.
– Puszczaj – Natalia wydawała się rozbawiona. – Rany, jak chcesz wyjść, to byś chociaż buty ubrała…Nie no, co za wariatka! Puszczaj mówię.
– Błagam cię – Jęknęła Ewa. – Przysięgam, że wyjaśnię ci wszystko…Wytłumaczę ci wszystko…Ale teraz chodź ze mną. Wynośmy się stąd.
– Powariowała – Na pobladłej twarzy Natalii wykwitł zmęczony uśmiech. – No dobra, na chwilę mogę z tobą wyjść, ale potem muszę wracać i… – Urwała, marszcząc brwi.
– Natalia – Jęknęła Ewa, ale ona wyszarpnęła swój nadgarstek z jej dłoni i posłała przyjaciółce posępne spojrzenie.
– Poczekaj no chwilę – Wycedziła, po czym odwróciła się i w kilku susach znalazła się przed drzwiami swojego pokoju. Jej oczy poszerzyły się, a usta zadrżały. Długie, delikatne palce zaczęły się zaciskać w pięści.
– Coś ty zrobiła?
– Nie mamy na to czasu – Podbiegła do niej i szarpnęła ją za ramię. – Później ci wszystko wyjaśnię. Teraz chodź, musimy stąd uciekać.
Pięść Natalii trzasnęła ją w nos, posyłając w głąb pokoju. Upadła na dywan, wywołując podmuch, który poderwał do góry kawałki płótna.
– Zwario…? – Nie zdążyła dokończyć, kolejny cios, tym razem pięścią, eksplodował między jej oczami, przesłaniając jej widok gwiazdkami i czarnymi plamkami. Padła na plecy, przerażona, jedną dłoń unosząc w pozycji obronnej, a drugą usiłując zatamować wypływającą z nosa krew.
– Natalia! Na litość boską.
Natalia kopnęła ją w zgięcie łokcia, przełamując obronę i skoczyła na jej brzuch, przyduszając. Ewa wrzasnęła, czując jak palce przyjaciółki zaciskają się na jej gardle. Chciała ją zawołać, powiedzieć jej imię, prosić żeby przestała, ale ona wydawała się przepełniona jakąś obłędną siłą. Jej palce z każdą chwilą zwiększały nacisk. Ewa czuła jak jej krtań zaczyna się cofać w głąb gardła. Na czoło spadło jej kilka kropelek śliny. Gdzieś nad głową Natalii zdawało jej się, że dojrzała zarysy jakiegoś cienia, migoczącego na suficie.
Nie mogła złapać powietrza. Przerażona usiłowała złapać przyjaciółkę za palce i odciągnąć jej od swojej twarzy, ale one nawet nie drgnęły. Były silne niczym stal, zbyt silne jak na wychudzoną, drobną dziewczynę.
– Boże – Pomyślała Ewa. – Ona mnie zabija…Ona chce mnie zabić…
Ucisk na jej gardle nagle zniknął, podobnie jak ciężar na jej brzuchu. Otworzyła oczy – na suficie ani śladu cienia. Podniosła głowę i ujrzała Natalię, siedzącą pod ścianą, ściskającą swoje ramiona i wpatrującą się przed siebie załzawionymi oczami.
– Boże – Wyszeptała. – Jezu Chryste, co się ze mną dzieje…?
Ewa z trudem podniosła się, rozcierając obolałą szyję. Natalia schowała twarz w dłoniach i załkała. To wystarczyło, żeby Ewa zapomniała o tym, co się przed chwilą zdarzyło. Podeszła do przyjaciółki i chwyciła ją za ramiona.
– To ten obraz. – Wyszeptała. – To ten cholerny obraz. Nie wiem, czym to jest, ale Boże, pozbądźmy się tego. Natalia. Spalmy resztki tego gówna, wyrzućmy pędzel…Wszystko będzie znowu dobrze…
Urwała, czując jak wszystkie włosy na głowie i włoski na ramionach zaczynają się jej podnosić, a wnętrze ciała zaczyna zamarzać.
– Nie – Pomyślała, słysząc dochodzący zza jej pleców szelest papieru. – Boże, nie. Proszę, nie.
Obróciła głowę i ujrzała, jak na sztaludze kawałki podartego płótna znów łączą się w obraz. Unosiły się w powietrzu, wskakiwały na siebie i zderzały ze sobą, zlewając się na powrót w to, czym były, zanim Ewa rozdarła płótno.
– To niemożliwe – Wrzasnęła, patrząc jak na płótnie na nowo pojawiają się zarysy mężczyzny. – To nie istnieje.
Usłyszała syk. Odwróciła się w kierunku Natalii i nagle, przez krótki ułamek sekundy uwierzyła, że to wszystko jest snem. To nie mogło być prawdziwe, takie rzeczy po prostu nie istniały.
– Nie istnieją…Nie istnieją – Powtarzała w myślach, patrząc na czarne, pozbawione jakiejkolwiek bieli oczy przyjaciółki. – Nie istnieją…Nie istnieją…Nie istnieją.
Natalia otworzyła wypełnione cieniutkimi kłami usta i zasyczała. Jej syk zlał się w jedno z wrzaskiem Ewie.
Właśnie ten wrzask ją uratował. Odskoczyła do tyłu, unikając kłapnięcia szczękami Natalii i ciosu jej dłonią, która zmieniła się w szponiastą łapę bestii.
Ewa podniosła się i chwyciła stojący na szafie wazon. Teraz już wiedziała, że takie rzeczy istnieją, i że jedna z nich próbuje ją właśnie zabić. Ta świadomość przełamała jej paraliż, i obudziła na nowo instynkt przeżycia.
Bestia skoczyła na nią. Ewa trzasnęła ją w głowę wazonem. Trzask rozbijanego naczynia zmieszał się z wyciem bestii i zgrzytem szafy, od której się odbiła, padając na podłogę.
Ewa nie miała zamiaru czekać, aż wstanie. Wiedziała, że jest słabsza i że każda kolejna sekunda w tym mieszkaniu zmniejsza jej szanse na przeżycie. Nie tracąc czasu na założenie butów czy kurtki, wybiegła na korytarz i rzuciła się w kierunku drzwi.
Zamknięte na zamek. Drżącą dłonią chwyciła pokrętło i przekręciła je, jednocześnie słysząc z tyłu odgłosu, wskazujące że bestia zdążyła już wstać.
Przesunięte. Szarpnęła drzwiami i wrzasnęła z wściekłości i rozpaczy, gdy otworzyły się tylko na kilka centymetrów szerokości.
Łańcuch! Cholerny łańcuch, zawsze ją wkurzał!
Złapała za łańcuszek. Jej dłoń drżała tak mocno, że z wielkim trudem zdołała go wyciągnąć z dziurki. Usłyszała kilka kroków za plecami, po których nastąpiło głośne syknięcie…Bestia była już w korytarzu, za jej plecami.
Drzwi w końcu otworzyły się. Ewa wypadła na klatkę schodową i w szaleńczym tempie zbiegła po schodach, słysząc jedynie oddalające się syczenie bestii, łomotanie bijącego serca i ciche tupnięcia bosych stóp o zimne, lepiące się od brudu stopnie schodów.
Wypadła na ulicę, wypełnioną hukiem silników i wyciem klaksonów i biegiem skierowała przed siebie, dokądkolwiek, byle dalej od tego czegoś, co prawie ją zabiło.
– Idiotka – Wrzasnęła jakaś starsza kobieta, której w ostatniej chwili udało się usunąć na bok przed biegnącą dziewczyną. Ewa nie przejęła się tym, podobnie jak nie przejmowała się tym, ile ludzi wgapia się w biegnącą z załzawionymi oczami, rozwianym włosem i bosymi stopami dziewczynę, której wygląd i wyraz twarzy musiał się kojarzyć co najmniej z uciekinierem z zakładu dla umysłowo chorych.
Kiedy w końcu opuścił ją oddech i musiała się zatrzymać, odnalazła się w małej uliczce, gdzie XIX wieczne kamienice w sposób zupełnie nieharmonijny koegzystowały z nowoczesnymi blokami mieszkalnymi z późnych lat 90. Ciężko dysząc oparła się o ścianę. Jej serce zdawało się rzucać po całej klatce piersiowej, wypełniając jej głowę hukiem.
Telefon w jej kieszeni znowu zaczął dzwonić. Potrzebowała dłuższej chwili, zanim jej drżące ze zdenerwowania dłonie zdołały wyciągnąć go z kieszeni.
– Ewa! – W głosie Maćka usłyszała ulgę, która zaraz potem przemieniła się w irytację. – Co ty sobie kurwa wyobrażasz?! To nie jest pora na nie odbieranie telefonów! Czy Natalia już…
– Wróciła! – Odwrzasnęła. – Właśnie wróciła do domu! – Po czym rozpłakała się.
*
Ewa szybko ochłonęła, gdy już znalazła się w kierowanym przez Stengla samochodzie, łapczywie pochłaniając kolejne łyki wody mineralnej, z butelki wręczonej jej przez Maćka. Ocierając łzy opowiedziała im o tym, co się stało. Maciek z każdym jej słowem zdawał się blednąć coraz bardziej, jego szczęki zaciskały się, a zaciśnięte w pięści dłoni dygotały. Kierujący samochodem Stengel z kolei wydawał się znacznie spokojniejszy, jego widoczne w lustrze samochodowym oczy wyraźnie mówiły, że nie stało się nic, czego by się nie spodziewał. Zdusiła w sobie chęć zadania mu któregoś z pytań, jakie cisnęły się jej na usta, z pytaniem „Kim pan w ogóle jest” na czele, ale nie mogła się powstrzymać przed rzucaniem od czasu do czasu spojrzenia, w kierunku jego odbitych w lustrze oczu. W pewnym momencie zorientował się, że jest obserwowany i odwzajemnił spojrzenie.
– Zrobię co w mojej mocy, żeby pomóc Pani koleżance – Powiedział w końcu. – Ale nie mogę obiecać, że uda mi się ją uratować.
„Przynajmniej drugie zdanie było prawdziwe” pomyślała „Bo gołym okiem widać, że złapanie tego czegoś jest dla ciebie dużo ważniejsze, od tego co się stanie z Natalią”.
Nagle uświadomiła sobie, że Natalia prawdopodobnie nie przeżyje dzisiejszego dnia. Być może już nie żyła, w momencie kiedy zwróciła na nią swoje wypełnione czernią oczy. Zacisnęła zęby, czując jak łzy znowu zaczynają jej napływać do oczu. Poczuła na ramieniu uspokajający dotyk Maćka.
– Wysadźmy ją tutaj. – Zaproponował.
– Nie! – Zawołała.
– Nie mamy czasu na zatrzymywanie się. – Powiedział Stengel. – Poczeka w samochodzie.
– Nie poczekam!
– Ewa…
– Moja przyjaciółka jest tam na górze…Niszczona przez jakiegoś pierdolonego upiora, który powinien gnić w piekle! Co ty sobie wyobrażasz, że będę tu siedzieć i czekać aż…Idę z wami. Jestem jedyną z naszej trójki, która ją dobrze zna…Mogę się przydać.
Widoczne w lustrze oczy Żyda przypatrywały jej się z zainteresowaniem.
– Wcześniej stchórzyłam – Mówiła dalej. – Ale byłam nieprzygotowana. Nieważne w co się zmieniła, gdzieś tam w środku wciąż musi istnieć Natalia…A jeśli tak, to ja łatwiej do niej przemówię, niż wy.
Maciek pokręcił głową i otworzył usta do odpowiedzi, ale Stengel go ubiegł.
– Może mieć rację – Powiedział, po czym zatrzymał samochód. Ewa wyjrzała przez okno i zadrżała lekko, widząc że stoją pod jej kamienicą. Okno wciąż było otwarte, ale falujące firanki nie pozwalały dojrzeć, co się działo w środku.
– W porządku dziewczyno – Powiedział Stengel, odwracając się do niej, pozwalając po raz pierwszy zobaczyć jego oczy nie za pomocą lustra. – Idziesz z nami. Ale pamiętaj…Nasze szanse są bardzo nikłe…A niezależnie od tego, w co się zmieniła twoją przyjaciółka, będzie ona najmniejszym problemem, z jakim się tam na górze spotkamy.
Patrząc w jego smutne, niebieskie oczy odważyła się w końcu zadać pytanie.
– Kim ty jesteś? Dlaczego nam pomagasz?
– Dawno temu złożyłem przysięgę.
– Przysięgę?
– Tak – Powiedział, wysiadając z samochodu. – Ta samą przysięgę, którą przede mną złożył mój ojciec, a przed nim mój dziadek, pradziadek i wielu innych…Nie dopuścić, aby zbrodnie naszego przodka się kiedykolwiek powtórzyły. – Westchnął ciężko. – Nie dopilnowałem tego, aby nikt go więcej nie wyzwolił. Ale Bóg mi świadkiem, jeśli przetrwamy to, co czeka na nas tam na górze, to nie popełnię już drugi raz tego błędu.
– Twój przodek?
– Isaac Varnen – Zawahał się, zanim szeptem dokończył. – Jego syn zmienił swoje nazwisko na Stengel.
Droga po schodach na góra wydawała się ciągnąć całą wieczność, choć Stengel (czy też Varnen, choć na sam dźwięk tego nazwiska Ewie robiło się zimno pod skórą) narzucił bardzo szybkie tempo, zasuwając po stopniach w tempie zupełnie nie pasującym do jego wieku. Drzwi do mieszkania były wciąż otwarte, takie jakimi zostawiła je Ewa, uciekając przed potworem. Nie dochodził zza nich żaden dźwięk, żaden chrobot czy skowyt, nic co mogłoby wskazywać na to, co czaiło się w środku. Tak jakby ktoś po prostu wyszedł wyniść śmieci i zostawił na chwilę uchylone drzwi, nic nadzwyczajnego w kamienicy, w której wszyscy sąsiedzi się w miarę dobrze znali. Ta cisza i złudny spokój wydały się Ewie bardziej przerażające, niż gdyby od wewnątrz dochodziły wrzaski i skowyty. Nagle w jej umysł wwierciła się myśl – A co jeśli on ją… – Ruszyła do przodu, ale silna dłoń Stengla zatrzymała ją w miejscu.
– Ja pierwszy – Powiedział zaskakująco łagodnym głosem. Jego poważne, zdecydowane spojrzenie nieco ją uspokoiło.
– Nie rób jej krzywdy…
– Uwierz mi, naprawdę mam nadzieję, że nie będę musiał.
Gdy tylko przekroczyli próg, cisza została rozerwana tysiącami zgrzytów, pisków, skowytów i jęków. Tak jakby mieszkanie znajdowało się w innym wymiarze, zupełnie niewyczuwalnym dla kogoś, kto znajdował się poza nim. Wymiarze w którym panowały inne, przerażające prawa, a kakofonia skrajnie różnych dźwięków w jakiś niezrozumiały, upiorny sposób dopasowywała poszczególne jęki do siebie, składając je w chaotyczną, ale spójną i zrozumiałą całość, której treść musiała przerazić każdego zdrowego człowieka.
Przerażona Ewa wymacała ramię Maćka, z całych sił ściskając rękaw jego koszuli. Nie chciała patrzeć na jego twarz. Była pewna, że gdyby dojrzała na niej tej sam strach, co na swojej, to opuściłyby ją resztki sił i uciekłaby by, gdzieś w jakiś ciemny kąt, z dala od tych skowytów.
Natalia stała w swoim pokoju, odwrócona do nich plecami i silnymi maźnięciami pędzla dokonywała ostatnich poprawek w „swoim” dziele. Jej włosy drgały, niczym poruszane elektrycznością, po ramionach spływały niteczki krwi. Na ich oczach zanurzyła pędzel w jednym z nacięć nad nadgarstkiem, nasączając go krwią, po czym rozsmarowała ją dookoła ust Varnena.
– Natalia…
Odwróciła się z sykiem. Ewa usłyszała krzyk Maćka, a jego rękaw wyrwał się spomiędzy jej palców.
– Uciekł – Pomyślała ze smutkiem, ale bez pretensji. Sama też uciekła, gdy pierwszy raz zobaczyła istotę, w którą zamieniła się Natalia.
Stengel uniósł dłoń, z której zwisał łańcuszek z metalowym symbolem, przypominającym coś pomiędzy gwiazdą a kwadratem.
– Odsuń się Natalio – Powiedział. – Przepuść nas.
A wtedy usta Natalii rozciągnęły się w grymasie, a spomiędzy szpilkowatych zębów wyrwał się niski, charkotliwy śmiech oszalałego mężczyzny.
– Nie ma już Natalii – Zakpił Varnen. – Chyba musisz rozmawiać bezpośrednio ze mną, mój ty potomku!
„Nie ma Natalii”. Ewa powtórzyła te straszne słowa w głowie, czując jak jej wnętrze zaczyna się zamieniać w kamień.
– Nie żyje – Zrozumiała. – Zabił ją.
Nie wrzasnęła, nie padła na kolana, zalewając się łzami. Z szokiem zauważyła, że jest zupełnie spokojna. To, na czym jej tak zależało, nie udało się. Natalia nie żyła, teraz nie trzeba było się już spieszyć, nie trzeba było mieć nadziei. Pozostało tylko jedno pragnienie, zimne, spokojne pragnienie. Wzrokiem wyszukała leżący na szafie młotek. Powinien wystarczyć. Będzie zadawała ciosy tak, aby jak najdłużej cierpiał. Musi tylko poczekać na okazję.
– Bóg cię pokarzę za tą zbrodnię Varnen.
– Ani to moja pierwsza, ani ostatnia – Ciało Natalii wzruszyło pogardliwie ramionami. – Jak dotąd ten twój Bóg nie zdołał mnie nawet wezwać na swój sąd. Coś mi się zdaję, że za słaby jest na mnie.
Stengel zmarszczył brwi, a pod jego wąsami zabłysł ponury półuśmiech. – Przekonajmy się. – Amulet zajaśniał srebrzystym światłem.
Ciało Natalii rzuciło się do przodu, uderzając Stengla w pierś i zwalając go z nóg. Obaj wpadli z powrotem do przedpokoju. Szybkie machnięcie szponami. Amulet wyleciał z dłoni Żyda, uderzył o drzwi łazienki i potoczył się do kuchni.
– Tanie sztuczki – Wysyczał Varnen, pochylając głowę w kierunku gardła Stengla. – Nic ponad to. Tylko tyle potraficie. Białe zęby zajaśniały w półmroku przedpokoju. Oczy Stengla rozszerzyły się ze strachu i wściekłości.
Ewa szybko podeszła i uniosła młotek, celując w potylicę potwora.
– Zabij go – Krzyczała sama do siebie w myślach. – Zabij go! Zabił Natalię.
Potwór odwrócił się nagle i błyskawicznym uderzeniem wytrącił jej młotek z dłoni. Ewa krzyknęła z bólu, gdy ostre szpony rozerwały jej skórę na dłoni. Krzyczała wciąż, gdy stwór rzucił się na nią, przygniatając ją do ściany. Zniekształcona twarz Natalii zbliżyła się do policzka Ewy.
– Ładnie to tak? – Wychrypiał Varnen. Odór zgniłego mięsa bił z jego ust, odcinając Ewie oddech. – Ładnie to tak, zamierzać się młotkiem na koleżankę.
– Pierdol się gnoju – Zaszlochała, odwracając wzrok, nie mogąc patrzeć na to, co zostało z Natalii.
– A może lepiej ciebie – Zachichotał potwór. – Nie w tym ciele, rzecz jasna, to nie byłoby równie zabawne. Ale już za chwilę.
Skierował wzrok w stronę obrazu. Oczy Ewy podążyły za nim. Nie była już w stanie wrzeszczeć, więc tylko jęknęła cicho, z rozpaczą i rezygnacją.
Płótno na obrazie wybrzuszało się pod naporem namalowanej postaci Varnena. Wyglądało to, jakby ktoś obciągnął jakieś okno folią, a teraz jakiś człowiek próbował ją ciężarem swojego ciała rozerwać.
– Za chwilę poznasz mnie w mojej prawdziwej postaci. – Wysyczał potwór. – Wtedy nie będzie mi już potrzebne to słabe ciałko i będziemy mogli zacząć prawdziwą zabawę.
– Pierdol się – Wyszeptała, przymykając oczy. Nie chciała, aby potwór podążył za jej wzrokiem i zauważył wstającego z podłogi Stengla.
Poczuła ukłucie w ramię. Otworzyła oczy i ujrzała jak stwór wbija jej w ramię pędzel, którego włosie w niewyjaśniony sposób stwardniało, upodabniając się do sztyletu.
– To już tylko kilka kropel. – Wysyczał.
Strużka krwi spłynęła z jej ramienia na podłogę po czym, jakby kierowana magiczną dłonią, pomknęła w kierunku obrazu. Wspięła się po sztaludze, chlapnęła na płótno i popłynęła do usta namalowanego Varnena, który zaczął łapczywie poruszać szczękami.
– Piję moją krew – Pomyślała Ewa. – Boże, ten potwór pije moją krew.
Tymczasem Stengel stanął za potworem, uniósł amulet i rozpoczął inkantanacje.
– Wciąż nie masz dość? – Warknął stwór, odwracając się w kierunku Żyda. – Twoje zaklęcia nic nie zdziałają starcze. Nie masz wystarczająco mocy.
Puścił Ewę, która opadła na podłogę niczym ciężki worek ziemniaków, i rzucił się na Stengla. Jego szpony uderzyły w amulet, a pokój na krótką chwilę wypełnił się oślepiającym, srebrzystym światłem. Spomiędzy błysków światła wydobył się wysoki wrzask bólu Varnena. Przez krótką chwilę Ewa miała nadzieję, że stwór został pokonany, ale wtedy rozległ się trzask. Światło zgasło, a amulet potoczył się po pokoju i znieruchomiał obok sztalugi. Stwór uniósł nieruchome ciało Stengla i wykrzywił swój pysk.
– I cóż teraz, wielki bohaterze? – Parsknął. Odrzucił z pogardą nieruchomego Stengla, którego ciało z głuchym stuknięciem uderzyło o podłogę.
– To koniec – Pomyślała Ewa. Potwór uśmiechnął się szeroko i powolnym krokiem ruszył w jej stronę. Widząc, jak unosi szponiastą łapę do ciosu, spuściła wzrok na podłogę, nie chcąc patrzeć, chcąc już tylko, żeby się to wszystko zakończyło.
Zamiast spodziewanego ciosu usłyszała wściekły krzyk i łoskot. Podniosła głowę i ujrzała Maćka, który ciężarem swojego ciała przygniatał potwora do podłogi. Bestia syczała wściekle. Maciek trzymał go za nadgarstki z siłą, której Ewa by się nigdy po nim nie spodziewała.
– Kolejny bohater – Zasyczał Varnen. – Tu gdzieś musi być jakieś gniazdo!
Maciek zacisnął zęby, usiłując utrzymać potwora na podłodze. Widać było, że siły już zaczynają go opuszczać. Po poczerwieniałej od wysiłku twarzy spływały kropelki potu.
Ewa podniosła się na kolana, panicznie szukając po pokoju czegoś, co mogłoby jej pomóc. Widziała, jak Maciek traci siły, widziała jak jego ramiona coraz bardziej dygoczą, jak stwór podrywa głowę do góry, usiłując chapnięciem szczęk oderwać twarz Maćka.
Ręką wymacała coś, co z kształtu przypominało rękojeść noża. Uniosła dłoń i niemal natychmiast odrzuciła przedmiot. Przerażający pędzel Varnena upadł na dywan z głuchym trzaśnięciem. Z jego wnętrza wysunął się nożyk, ten sam, którym Varnen zabijał swoje ofiary.
Usłyszała jakiś głos, dochodzący z bardzo daleka, pohukujący echem, jak by wydobywał się z jakiejś jaskini.
Ratunku
– Natalia?
Zniszcz go Ewa. Zniszcz go proszę. Tracę siły…Zniszcz go, bo zupełnie zgasnę.
– Co mam zrobić! – Krzyknęła. – Boże, po prostu powiedz mi co mam zrobić!
Pędzel! To co Maria…
Głos coraz bardziej się oddalał. Czas się kończył. Ewa spojrzała na pędzel. O co mogło chodzić Natalii? Tak jak Maria?
Zrozumienie zajaśniało w jej głowie tak gwałtownie, że niemal zabolało – Tak jak Maria!
Rzuciła się w kierunku pędzla. Zacisnęła na nim swoje dłonie. Nie wydawał się nieprzyjemny w dotyku…Niemal miły, ciepły, o gładkiej powierzchni.
Tak! Zrób to Ewa!
– Zrób to – Jakiś inny głos dołączył do Natalii. Głos należał do kobiety. – Zrób to dziewczyno! Skończ z nim raz na zawsze! Dokończ to, co ja zaczęłam, dwieście lat temu.
W pokoju rozległo się triumfalne wycie, gdy potwór w końcu zrzucił z siebie Maćka. Doktorant upadł na podłogę i bezsilnie patrzył, jak bestia podnosi się na nogi.
– Bohaterowie – Zasyczał Varnen. – Wszędzie bohaterowie…
Odwrócił się a jego pysk wykrzywił się w grymasie strachu. – Nie!
Ewa biegła. Biegła tak szybko, jak jeszcze nigdy, ale choć jej cel był oddalony ledwie o kilka kroków, to każdy z nich zdawał się trwać wieczność. Słyszała za sobą wściekły skowyt potwora, oczyma wyobraźni widziała, jak rzuca się za nią w pogoń, jak jego mięśnie napinają się do skoku.
Usta namalowanego Varnena otworzyły się w przerażonym wrzasku. – Nie!
– Tak – Krzyknęła, dobiegając do obrazu i unosząc pędzel, kierując ostrze na pierś Varnena. – Tak, tak, tak. Jeb się sukinsynu.
Poczuła, jak na jej ramionach zaciskają się łapy potwora, jak silne szarpnięcie ciągnie ją do tyłu. Uderzyła resztkami sił. Ostrze wbiło się w płótno.
– Nienienienienie!!!
Ciemnoczerwona farba wytrysnęła z dziury. Namalowany Varnena zaczął się szarpać, miotać, jego dłonie zacisnęły się na miejscu, w którym przebił go nóż.
– Nie chcę!!!
Ewa padła do tyłu. Kątem oka dojrzała, że Stengel odzyskał przytomność. Klęczał na podłodze, zafascynowany wpatrując się w przedstawienie.
– Nie chcę! – Wrzeszczał Varnen. Nagle, na płótnie obrazu pojawiły się chude, czarne ramiona. Dziesiątki takich ramion, zakończonych długimi palcami wysunęło się z dołu i pochwyciło Varnena, który zawył z grozy.
– Nie!!! Proszę!!! Nie chcę!!!
Ramiona szarpnęły i pociągnęły Varnena w dół. Obraz zalał się czernią, po czym nagle buchnął płomieniami, a w pokoju rozległ się ostatni, rozpaczliwy krzyk Varnena, który chwilę później zmienił się w pisk przerażenia. Potem płomienie rozwiały się, a na sztaludze nie pozostał nawet kawałek popiołu. Tylko delikatny zapach siarki, który chwilę później też zniknął.
Stengel pomógł wstać Maćkowi – Dzielnie się pan spisał. – Powiedział, po czym pokręcił głową i roześmiał się. – Wygraliśmy. Chwała Bogu, wygraliśmy.
Na środku pokoju Ewa przyciskała do siebie Natalię. Obie płakały.
– Wróciłam – Wyszlochała Natalia. – Naprawdę wróciłam.
*
– Ewa…Błagam cię.
– Nie ma mowy! – Odfuknęła. – Jak już wrócisz do sił, to możesz sobie palić ile dusza zapragnie, ale póki tu leżysz, masz wpieprzać warzywa i nie zatruwać się. Zresztą, z tego co wiem, w szpitalu i tak nie wolno palić.
– Och, daj spokój – Żachnęła się Natalia. – Palą w kiblu ile wlezie. Lekarze i pacjenci do spółki. Lekarze chowają się z fajkami przed pacjentami, a pacjenci przed lekarzami. Ewa, na litość boską, ja tego nie wytrzymam.
– Wytrzymasz, wytrzymasz, już ty się nie bój. A jak nie wytrzymasz, to twój problem. Ja ci w każdym razie fajek przynosić nie będę. Zamiast tego masz to. – Postawiła na stoliku reklamówkę z zakupami.
– Jeśli to znowu marchewki i biały ser, to wsadź je sobie w dupę.
– Urocze. To na pewno skłoni mnie do tego, żeby następnym razem kupić ci coś lepszego.
– Dobra, dobra. – Opadła z rezygnacją na poduszki. – Jak już stąd wyjdę, to kupię sobie trzy paczki fajek…I spalę je wszystkie na raz, na twoich oczach. Tak, żeby cię podkurwić.
– Twoje płuca będą zachwycone.
Uśmiechnęła się – Osłabienie organizmu, spowodowane długotrwałym brakiem pożywienia i wody…Brzmi na pewno lepiej niż, „Opanowanie przez demonicznego malarza z czasów baroku”.
– Dzięki tej wersji siedzisz w szpitalu, a nie w wariatkowie. Stengel już tu był?
– Tak, wczoraj. Z tego co mówił, miałam wyjątkowe szczęście. Szansa na powrót… – Zawahała się na chwilę, zanim znalazła właściwe słowo – …Stamtąd, była jak jeden do tysiąca.
– Ale wróciłaś.
– Tak. Odwzajemniła uśmiech. – Dzięki tobie. – Odwróciła wzrok w kierunku okna. – Wiesz, czasami śnię, że wciąż tam jestem – Zadygotała. – W tym ciemnym, zimnym miejscu, gdzie nie widzę nawet własnej dłoni…Za to słyszę te wszystkie szepty…Cały czas szepty, mówiące w jakimś dziwnym języku. Nie rozumiem co mówią, ale czuję, że gdybym zrozumiała…To sama bym się rozerwała na strzępy ze strachu.
Ewa ścisnęła jej ramię. – Jego już nie ma. Smaży się w piekle…Tam gdzie powinien był trafić już dwieście lat temu.
Pokiwała głową. – Wiem o tym. – Ziewnęła. – Kurde, chyba rzeczywiście jeszcze nie wróciłam do sił.
– Odpocznij więc – Ewa podniosła się z miejsca. – Odwiedzę cię jutro.
– Ewa…Słuchaj.
– Zapomnij! Żadnych papierosów.
– Och pieprzyć ciebie i twoje zdrowe płuca – Natalia pokręciła ze śmiechem głową. – Przynajmniej przynieś mi jutro jakieś słodycze, co?
– Zastanowię się – Odpowiedziała Ewa – Dobrze, że wróciłaś, wiesz – Dodała, po czym zamknęła za sobą drzwi i szybko zbiegła po schodach.
Natalia wyszła ze szpitala pięć dni później. W kiosku kupiła paczkę fajek, usiadła na ławce w parku, westchnęła z poczuciem winy i zaciągnęła się pierwszym od tygodnia papierosem. Obiecała Ewie, że jak tylko wyjdzie, to zadzwoni, żeby mogli ją razem z Maćkiem odebrać, ale przecież nie musiała dzwonić już teraz. Przyjemny czerwcowy wiatr poruszał jej włosami, niosąc ostatnie zapachy, ustępującej latu miejsca, wiosny. Ludzie mijali jej ławkę, starsi i młodsi. Z oddali dochodziły pomruki samochodów.
Nagle, przyglądając się jednemu z drzew, stwierdziła, że nie ma się co spieszyć z tym telefonem. Wstała z ławki i udała w poszukiwaniu sklepu papierniczego. Piętnaście minut później wróciła. Naostrzyła ołówek, rozłożyła blok. Jeszcze raz spojrzała na drzewo, uśmiechnęła się i narysowała pierwszą kreskę.
http://www.fantastyka.pl/10,4550.html - skorzystaj z tego, bo błędnie zapisujesz dialogi
Trochę nietrafionych określeń typu "Paniczne kroki", błędy w końcówkach czasowników, które utrudniają czytanie. To tyle, jeśli chodzi o wady.
Bardzo mi się podobało, świetny klimat, akcja, wszystko! Przyznaję, że trochę przeskakiwałam po tekście, ale po pierwsze nuży mnie czytanie na monitorze,a tekst jest długi, a po drugie, chciałam szybko poznać zakończenie.
Jak dla mnie - bomba! Gratulacje!
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Z zapisem dialogów już było.
Zamiast:
- Ładnie to tak? – Wychrypiał Varnen.
Należy tak:
- Ładnie to tak? – wychrypiał Varnen.
Wtrącenia też niepotrzebna kropka, zresztą niekonsekwentnie, po niej przydarza się tekst z małą literą.
- Dalsza dyskusja jest zbędna. Proszę zejść z trawnika, zanim będę zmuszony usunąć panią z parku. Może się pani ewentualnie – Słowo „ewentualnie” zabrzmiało w jego ustach bardziej jak „w ostateczności” i to wypowiedziane z wyjątkowym niesmakiem i niechęcią. – położyć na ławce.
- Dalsza dyskusja jest zbędna. Proszę zejść z trawnika, zanim będę zmuszony usunąć panią z parku. Może się pani ewentualnie – słowo „ewentualnie” zabrzmiało w jego ustach bardziej jak „w ostateczności” i to wypowiedziane z wyjątkowym niesmakiem i niechęcią – położyć na ławce.
Poirytowane chrząknięcie sprawiło, że odwróciła głowę w lewo, gdzie na tle tarczy słonecznej wyrosła wychudzona sylwetka strażnika.
Czy dla tekstu ma znaczenie, że w lewo?
Poirytowane chrząknięcie sprawiło, że odwróciła głowę w stronę wychudzonej sylwetki strażnika, widocznej na tle tarczy słonecznej.
Płynnie i lekko się czyta.
pzdr
Niektórym dobrze się czytało, a mnie krew zalewała, że niezły pomysł na duże opowiadanie, Autor osobiście spaprał niechlujnym wykonaniem. Dawno nie wiedziałam tak wielkiej ilości powtórzeń, których można by łatwo uniknąć, gdyby Autor, przed publikacją, przeczytał tekst, albo poprosił kogoś o przeczytanie.
Bardzo dużo źle zbudowanych zdań, dających pole domysłom: co też piszący miał na myśli? Podejrzewam, że Autor kompletnie nie zdaje sobie sprawy z przeogromnej ilości użytych zaimków –– w większości przypadków zupełnie zbędnych. Dochodzą jeszcze literówki, także w nadmiernej ilości. Początkowo starałam się poprawiać tekst w miarę dokładnie, ale gdzieś tak w okolicach jednej trzeciej opowiadania opadły mi ręce i uznałam, że skoro wskazałam Autorowi część błędów, resztę musi poprawiać sam. Nagrzeszyło się –– jakaś kara musi być.
Wyżaliwszy się, mogę powiedzieć, że mimo wszystko opowiadanie przeczytałam bez przykrości, nawet z pewnym zaciekawieniem, jakkolwiek nic mnie nie zaskoczyło. Pomysł niezbyt odkrywczy, ale przedstawiony całkiem nieźle i dość sprawnie napisany.
Pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że kolejne opowiadanie będzie miało więcej zalet niż niedoskonałości.
„Szczególnie jeśli było się krucho zbudowaną dwudziestodwulatką, zanurzoną pośród gęstych zarośli…” –– W co była zanurzona krucha dziewczyna stojąca pośród zarośli? ;-)
Może: …dwudziestodwulatką zanurzoną w gęstych zaroślach. Lub: …dwudziestodwulatką, stojąca pośród gęstych zarośli…
„Zasłona z krzaków uniosła się nagle…” –– Nawet dotyk czarodziejskiej różdżki nie przekona mnie, że krzaki uniosły się. ;-)
Może: Zasłona z krzaków rozstąpiła się nagle… Lub: Zasłona z krzaków zniknęła nagle…
„Spojrzał na nią i zaszczekał z dumą, po czym swobodnie przeszedł przez mostek”. –– Ponieważ mostek jest także w zdaniu poprzednim i następnym, proponuję, by piesek: …swobodnie przeszedł przez kładkę.
„Deski skrzypiały wściekle, gdy szła brzegiem mostku, cały czas trzymając dłonie na drewnianej barierce. Kilka razy słyszała trzask, który sprawiał że z całych sił chwytała się barierki…” –– Powtórzenia. Proponuję: Deski skrzypiały wściekle, gdy szła brzegiem kładki, cały czas trzymając dłonie na drewnianej barierce. Kilka razy słyszała trzask, który sprawiał że z całych sił chwytała się poręczy…
„Może ona będzie znała kogoś, kto będzie wiedział o tym coś więcej”. – Powtórzenie.
„…nieco rozbawiona swoją pierwszą, przestraszoną reakcją”. –– No tak, reakcja jest przestraszona, a dziewczynę to śmieszy. ;-)
Ja napisałabym: …nieco rozbawiona swoim przestrachem i pierwszą reakcją.
„…tak że palce niema_ ześlizgiwały się z litery”. –– Literówka.
„…pękając i wpadając do środka mieszkania. Kawałki desek upadły na podłogę…” –– Powtórzenie.
„…a jedyną osobą poza nią był piesek…” –– Piesek nie był osobą.
Proponuję: …a jedyną istotą poza nią był piesek…
„Naciągnęła swoją pręgowaną bluzę do góry…” –– Skoro do góry, to ja bym bluzę podciągnęła.
„…ruszyła do przodu, po czym omal nie upadła, gdy jej noga zahaczyła o coś leżącego na ziemi. Spojrzała w dół, po czym przykucnęła…” –– Powtórzenie.
„…wieczko odskoczyło, jakby w środku znajdowała się sprężyna. Natalia odskoczyła…” –– Powtórzenie.
„Domek wydawał się równie spokojny, co gdy do niego wchodziła”. –– Domek wydawał się równie spokojny, jak wtedy, gdy do niego wchodziła.
„Zaklęła, zdenerwowana swoją reakcją. Teraz, gdy była na zewnątrz, wszystko co się jej zdawało przed chwilą było zwykłą kretyńską reakcją…” –– Powtórzenie.
„…widząc jak jasnoniebieskie oczy Ewie rozszerzają się”. –– …widząc jak jasnoniebieskie oczy Ewy rozszerzają się.
„Wyciągnęła dłoń, ale Natalia momentalnie cofnęła swoją, wyciągając pędzel z zasięgu Ewie”. –– Wyciągnęła dłoń, ale Natalia momentalnie cofnęła swoją, zabierając pędzel z zasięgu Ewy.
„…ktoś kto się lepiej uczył niż ja…” –– …ktoś kto uczył się lepiej, niż ja…
„Szczerzę? – Ewa spojrzała na nią z powagą”. –– Literówka.
„Urwała, słysząc nagle alarmujący gwizd w głowie. Zamrugała nerwowo oczami, usiłując pojąć, co spowodowało ten gwizd.” –– Powtórzenie. Oczami się nie mruga; mruga się powiekami.
„…poczuła jak krew w jej żyłach zaczyna się ochładzać, a wargi wysychać”. –– Czy w żyłach dziewczyny, poza krwią, płynęły także wargi –– teraz schnące? ;-)
Proponuję: …a wargi wysychają.
„…szansa że połączy jedni z drugim jest nikła”. –– Literówka.
„…czując na plecach zaniepokojone spojrzenie Ewie…” –– …czując na plecach zaniepokojone spojrzenie Ewy…
„Ewa wysiadła z tramwaju numer 7 i skierowała się w stronę szarego, obskurnego budynku, w którym mieścił się wydział historii. Przed wojną, budynek ów mógł być chlubą ulicy – dziś był jej postrachem. Od upadku komunizmu minęło dwadzieścia lat, ale wciąż nikt nie raczył ruszyć dupy i doprowadzić budynek przynajmniej do stanu używalności. Spękane, szare ściany z sypiącym się tynkiem i śladami po rosyjskich kulach wyglądały podwójnie smutno, gdy porównywało się budynek historyków z stojącym po drugiej stronie wydziałem historii sztuki, odremontowanym, ze ścianami pomalowanymi na przyjemny, jasnożółty kolor. Cóż, za to nikt nie mógł powiedzieć, że w budynku historyków nie czuć ciężaru historii, choć Ewa wolała określenie smród niezmienianych od miesiąca skarpetek historii”. –– Powtórzenia –– zbyt wiele budynków jest w tym akapicie.
„…wyjawiała swojemu chłopakowi wszystko na temat swojego cierpienia…” –– Powtórzenie.
„…że jej najlepsza „psiapsiółka” zaczęła kopiować jej styl…” –– Powtórzenie.
„Możesz mówić jeszcze głośniej, żeby mnie usłyszeli wszyscy moi studenci?” –– Możesz mówić jeszcze głośniej, żeby cię usłyszeli wszyscy moi studenci?
„…wrzucając notatki do torby, wraz z płytą c-d…” –– Ja napisałabym: …wrzucając do torby notatki, wraz z płytą CD…
„…jakby z lekka zawstydzony faktem, że złapano go w negliżu”. –– Negliż, to niekompletny ubiór. Facet na obrazie jest goły, więc nie może być w negliżu.
„Urwała, słysząc jak w jej mózgu z hukiem otwierają się drzwi, zza których wylewa się fala lodowatej wody, zalewająca całe jej wnętrze. Cofnęła się o dwa kroki, czując jak jej usta zaczynają drżeć, jak gdzieś w jej wnętrzu rodzi się rozpaczliwy, przerażony wrzask”. –– Przykład nadużywania zaimków i powtórzeń.
„Ewa pokiwała głową i wzięła kubek do dłoni”. –– Ja napisałabym: Ewa pokiwała głową i wzięła kubek w dłoń.
„…jak na tą okolicę nienajgorzej utrzymane…” –– …jak na tę okolicę nie najgorzej utrzymane…
„…zaciągnął się ostatnim buchem papierosa i cisnął nim na schody”. –– Buch, czyli zaciągnięcie się dymem, ciśnięte na schody… Widać można i tak. ;-)
„Maciek, któremu już na ulicy ciężko było dotrzymać kroku…” –– Ciężkie jest coś, co dużo waży. Maćkowi mogło być trudno dotrzymać kroku.
„Stengel puścił jego ramię i cofnął się do tyłu”. –– A niechby ten Stengel dokonał sztuki cofnięcia się do przodu, bo tak, to mamy masło maślane. ;-)
„Stengel puścił jego ramię i cofnął się do tyłu. Jego wargi dygotały. Jego dłoń uniosła się, przecierając czoło, po czym nagle zacisnęła się w pięść. Jego usta otworzyły się, jak do wrzasku, który jednak nie wydostał się z nich. Zamiast tego, Stengel głośne westchnął. Jego zaciśnięta pięść na powrót zmieniła się w dłoń. Odwrócił się i powolnym krokiem doczłapał do stołu kuchennego. Z ciężkim westchnięciem usiadł na krześle i schował twarz w dłoniach. Kiedy na powrót podniósł głowę, wydawał się jeszcze starszy niż przed chwilą, a jego oczy wyglądały, jakby już umarł, kiedy podniósł je na Maćka”. –– Kolejny fragment usiany zaimkami. A w następnym zdaniu znowu jego.
„Mam nadzieję, że ten gościu…” –– Mam nadzieję, że ten gość…
„…i wyszła na korytarz, chcąc zawołać imię Natalii…” –– A zawołane imię Natalii, jak piesek, zjawiłoby się natychmiast. ;-)
„Gdy już była o pół metra od drzwi…” –– Gdy już była pół metra od drzwi…
„…a jej dłoń wyciągała się już w kierunku klami, drzwi nagle szarpnęły się i głośnym skrzypieniem otworzyły, lecąc wprost na nią”. –– Tutaj zaczynają dziać się rzeczy nadprzyrodzone. Najpierw dłoń wyciąga się, jak nie przymierzając chińska dzianina, potem drzwi szarpią się nagle, raptusy jedne, by przy pomocy skrzypienia stanąć otworem, a na koniec lecą na nią. Drzwi, nie dość, że niecierpliwe, to jeszcze strasznie napalone na dziewczynę, bo lecą wprost. ;-) ;-)
Ponadto –– literówka.
„Wrzasnęła, czując jak ostatki zdrowego rozsądku wyparowują z jej głowy, a wtedy drzwi uderzyły w nią i posłały na podłogę. Nożyk wyleciał jej z dłoni, przekoziołkował po podłodze, odbił się od ściany i znieruchomiał”. –– Ja też bym wrzeszczała, czując co robi zdrowy rozsądek. Domyślam się, że ten moment wykorzystały lecące na dziewczynę drzwi i uderzeniem powaliły na podłogę. Mogę się tylko domyślać, dlaczego. W tym czasie nożyk – akrobata, fiknął parę koziołków i odbiwszy się od ściany zakończył występ. ;-) ;-)
„Wciąż wrzeszcząc, przewróciła się na brzuch i przeczołgała w stronę nożyka. Ścisnęła go w dłoniach, podniosła na kolana i wyciągnęła przed siebie, w geście obronnym”. – Nie koniec atrakcji. Dziewczyna wciąż wrzeszczy i zmienia pozycję, teraz leży na brzuchu, jednocześnie czołgając się w stronę nożyka. Ściska go i podnosi na kolana, a potem wyciąga przed siebie, by ją bronił. Gestem obronnym. ;-)
„Wyszeptała, po czym wybuchła śmiechem…” –– Wyszeptała, po czym wybuchnęła śmiechem…
„Rany, jak chcesz wyjść, to byś chociaż buty ubrała...” –– Bardzo jestem ciekawa, jakie propozycje ubrania butów, miała Natalia dla Ewy. ;-)
Butów się nie ubiera! Żadnego ubrania się nie ubiera! Buty, tak jak wszystko, co człowiek nosi na sobie, wszelką odzież, wkłada się, zakłada na siebie, przywdziewa, stroi, ale nigdy odzieży nie można ubrać!
„Natalia kopnęła ją w zgięcie łokcia, przełamując obronę i skoczyła na jej brzuch, przyduszając. Ewa wrzasnęła, czując jak palce przyjaciółki zaciskają się na jej gardle. Chciała ją zawołać, powiedzieć jej imię, prosić żeby przestała, ale ona wydawała się przepełniona jakąś obłędną siłą. Jej palce z każdą chwilą zwiększały nacisk. Ewa czuła jak jej krtań zaczyna się cofać w głąb gardła. Na czoło spadło jej kilka kropelek śliny. Gdzieś nad głową Natalii zdawało jej się, że dojrzała zarysy jakiegoś cienia, migoczącego na suficie”. –– Zmasowany atak zaimków!
„…dochodzący zza jej pleców szelest papieru (…) ujrzała, jak na sztaludze kawałki podartego płótna znów łączą się w obraz”. –– Płótno się scala z szelestem papieru? ;-)
„Jej syk zlał się w jedno z wrzaskiem Ewie”. –– Jej syk zlał się w jedno z wrzaskiem Ewy.
„Ewa podniosła się i chwyciła stojący na szafie wazon. Teraz już wiedziała, że takie rzeczy istnieją, i że jedna z nich próbuje ją właśnie zabić”. –– Czy Ewa wcześniej nie widziała wazonu? Co sprawiło, że Ewa zorientowała się, że wazon jest jedną z tych rzeczy, które chcą ja zabić? Dlaczego wazon chciał zabić Ewę? ;-)
„…gdy otworzyły się tylko na kilka centymetrów szerokości”. –– Szerokości czego?
„Wypadła na ulicę, wypełnioną hukiem silników i wyciem klaksonów i biegiem skierowała przed siebie…” –– Dość specyficzne są wrocławskie ulice. Nie dosyć, że rozbrzmiewają hukiem silników i wyciem klaksonów, to jeszcze wypełnione są biegiem skierowała przed siebie. Biegiem skierowała przed siebie nie widziałam na żadnej ulicy w moim mieście, w żadnym innym, znanym mi, także. Nawet Warszawa nie ma takich ulic. ;-)
„Kiedy w końcu opuścił ją oddech i musiała się zatrzymać…” –– Kiedy opuszcza nas oddech, istotnie, musimy się zatrzymać, raczej na zawsze, chyba że ktoś zdąży nas reanimować. ;-)
„…gdzie XIX wieczne kamienice…” –– …gdzie dziewiętnastowieczne kamienice…
„…blokami mieszkalnymi z późnych lat 90”. –– Liczby zapisujemy słownie: …blokami mieszkalnymi z późnych lat dziewięćdziesiątych.
„Ewa szybko ochłonęła, gdy już znalazła się w kierowanym przez Stengla samochodzie, łapczywie pochłaniając kolejne łyki wody mineralnej, z butelki wręczonej jej przez Maćka. Ocierając łzy opowiedziała im o tym, co się stało. Maciek z każdym jej słowem zdawał się blednąć coraz bardziej, jego szczęki zaciskały się, a zaciśnięte w pięści dłoni dygotały. Kierujący samochodem Stengel z kolei wydawał się znacznie spokojniejszy, jego widoczne w lustrze samochodowym oczy wyraźnie mówiły, że nie stało się nic, czego by się nie spodziewał. Zdusiła w sobie chęć zadania mu któregoś z pytań, jakie cisnęły się jej na usta, z pytaniem „Kim pan w ogóle jest” na czele, ale nie mogła się powstrzymać przed rzucaniem od czasu do czasu spojrzenia, w kierunku jego odbitych w lustrze oczu. W pewnym momencie zorientował się, że jest obserwowany i odwzajemnił spojrzenie”. –– Pole zaminowane zaimkami.
„…ale falujące firanki nie pozwalały dojrzeć, co się działo w środku”. –– Nawet przez okno bez firanek, trudno dostrzec z ulicy, co dzieje się w pokoju na piętrze, gdy stoimy pod budynkiem.
„Ta samą przysięgę…” –– Tę samą przysięgę…
„Drzwi do mieszkania były wciąż otwarte, takie jakimi zostawiła je Ewa…” –– Drzwi do mieszkania były wciąż otwarte, tak jak zostawiła je Ewa…
„Nie dochodził zza nich żaden dźwięk…” –– Nielogiczność. Skoro drzwi były otwarte, to jak dźwięki mogły dochodzić zza drzwi? Zza drzwi jakieś odgłosy dochodzą wtedy, gdy drzwi są zamknięte.
„…wyszedł wyniść śmieci…” –– …wyszedł wynieść śmieci…
„Była pewna, że gdyby dojrzała na niej tej sam strach, co na swojej…” –– A na swojej widziała strach, bez lusterka? ;-)
„Ewa usłyszała krzyk Maćka, a jego rękaw wyrwał się spomiędzy jej palców. Uciekł – Pomyślała ze smutkiem, ale bez pretensji”. – Rękaw był samodzielny i decydował sam o sobie. Cieszę się, że Ewa rozumiała zachowanie rękawa i nie miała do niego żalu. ;-)
„Bóg cię pokarzę za tą zbrodnię Varnen”. –– Bóg cię pokarzę za tę zbrodnię, Varnen.
„Nic ponad to”. –– Nic ponadto.
„…i popłynęła do usta namalowanego Varnena, który zaczął łapczywie poruszać szczękami”. –– Varnen, jak każda prawdziwa bestia z zaświatów, miał jednego usta. ;-)
„Piję moją krew – Pomyślała Ewa. – Boże, ten potwór pije moją krew”. –– Tym razem Autor zdecydował, że krwi napiją się i Ewa i potwór. ;-)
„Spomiędzy błysków światła wydobył się wysoki wrzask bólu Varnena”. –– Chciałabym to widzieć, żeby móc usłyszeć. ;-)
„…żeby mogli ją razem z Maćkiem odebrać…” –– Z kim Ewa miała odebrać Natalię i Maćka?
Pozdrawiam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Bardzo dziękuję za wszystkie uwagi. Mogę tylko pokornie przyjąć krytykę, wyciągnąć wnioski i postarać się, żeby następnym razem było lepiej.
"O żeż" nie "żesz", i zdecydowanie nie "wow" - bo to nie Ameryka. Chyba, że ona naprawdę wyartykuowała "wow".
Po wielokropku spacja, tak jak po każym innym znaku interpunkcyjnym.
Nie "nie ścinanych", lecz "nieścinanych".
I tak dalej... Ogólnie sporo zbędnych zaimków, jak już powiedzieli Ci przedmówcy, sporo pomieszanych, zgubionych podmiotów.
Dla mnie opowiadanie okazało się nudne : )
@ regulatorzy -- To był dialog, i tak się potocznie czasem mówi -- "gościu", zatem nie widzę powodu, żeby wytykać. Błędu nie ma.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
berylu, nie widzę powodu, by wygłaszać niepoprawne zwroty, z tej przyczyny, że "...tak się potocznie czasem mówi...". Wyrażenie "ten gościu", zamiast ten gość, jest brzydkie, razi mnie i chciałabym, by nikt tak nie mówił.
Zdaję sobie sprawę, że moje stanowisko jest odosobnione. ;-)
Pozdrawiam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Niestety, szanowana regulatorzy, dialog rządzi się swoimi prawami, i jest tym piękniejszy, im bardziej wierny (oczywiście w granicach zdrowego rozsądku).
Nie oszukujmy się, że ludzie na codzień nie posługują się staranną, nienaganną polszczyzną i nigdy nie będą. Co nie oznacza, że to źle : )
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Niestety, szanowny berylu, nie muszę się oszukiwać, bo wiem, „…że ludzie na codzień nie posługują się staranną, nienaganną polszczyzną…”, ale nie tracę nadziei, że będą… ;-)
Wracając do „Pędzla” –– akceptuję „ten gościu” w ustach np. menela lub kogoś, kto umie się podpisać, ale z czytaniem ma już kłopoty; jednak ten zwrot wypowiadany przez osobę studiująca, razi mnie i wcale nie czyni dialogu piękniejszym. Jest to moje osobiste odczucie i nic na to nie poradzę. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Masz mnie.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Dialogi, tak. Brak spacji po wielokropkach. Interpunkcja. Powtórzenia (np. słowa "był" w opisie pieska - masakrycznie). Liczby słownie. Trochę nieścisłości. I tak dalej, bo nie mam czasu na przeglądanie komentarza Regulatorów, ale z pewnością dał Ci on wystarczająco do myślenia ; P
W sumie czytało się nieźle, ale jednak na koniec tekst rozczarowuje. Całość dość przewidywalna, a zakończenie takie sobie.W sumie tekst czyta się dobrze do pewnego momentu, ale ta końcowa część z atakiem na demona i rozwiązaniem wydaje mi się troszkę potraktowana po macoszemu.
Ale klimat jest, więc chętnie kiedyś zobaczę coś innego Twojego autorstwa ; )
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr