- Opowiadanie: Izbor - Pierwsza Krew (cz.II)

Pierwsza Krew (cz.II)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pierwsza Krew (cz.II)

Witam,

 

 

Umieszczam drugą część opowiadania. Zapraszam również, do zapoznania się z pierwszą odsłoną, oraz odsyłam do „Tajemniczego listu”, który otwiera historię Izbora.

 

Życzę miłej lektury. :)

 

////////////////////

 

Drewno strzelało w ogniu w cichą noc. Rozbiliśmy nasz prowizoryczny obóz na jakiejś mniej porośniętej polanie. Pozbieraliśmy drewno, zjedliśmy smażone kiełbaski i teoretycznie powinniśmy iść spać. Ja udawałem, że to robię, a moi towarzysze pili wino, rozmawiając między sobą.

Podróż przebiegała spokojnie. Z ciekawszych obiektów, które spotkaliśmy na swojej drodze, można wymienić trzy zapomniane przez świat wioski, gdzie psy szczekały dupami. Następnie prowizoryczny most na małej rzeczce oraz drewnianą kapliczkę nieznanego bożka przy jednej ze ścieżek. Zrzuciłem z siebie owczą skórę, ponieważ blisko ognia było naprawdę ciepło. W sumie to okrywałem się skórą, spałem na skórze i pod głową również miałem skórę, tyle tylko, że zwiniętą w rulon. Moimi kompanami byli Gęśko, Izaman, Pętla oraz Taman – mężczyźni zatrudnieni jako ochrona leśnego domku, a także w roli przynieś, wynieś, pozamiataj, jeśli nadarzyła się ku temu okazja. Słabo wykształceni, o ile w ogóle. Chyba tylko Izaman nie był analfabetą. To prawda, że osobom głupszym do szczęścia jest potrzebne zdecydowanie mniej. Nie odczuwałem jeszcze zbytniej senności, dlatego postanowiłem podsłuchać pogawędkę „kolegów”.

– Nie ma to jak winko po jeździe – stwierdził Pętla, z uśmiechem na twarzy. – Ja to jak się czasem opije, to taki ogień pali w trzewiach, że hoho…

– Mleka się napij – doradził Izaman, odstawiając usta od bukłaka. – Mnie to jak czasem co pali, to mleko pije i przechodzi.

– Ale jak to: mleko do wina? A jak sraczki dostanę albo jakiegoś dziadostwa?

– Lepsza sraka, niż się męczyć.

Sam czasem używałem mleka. Metoda skuteczna na zgagę, lecz poprawa jest krótkotrwała. Za chwilę znów było to samo. Kiedyś przeczytałem artykuł w gazecie, że mleko oczywiście pomoże, lecz za chwilę kwasy żołądkowe uderzą ze zdwojoną siłą. Może to prawda, aczkolwiek najlepiej byłoby dowiedzieć się tego z pewniejszych źródeł. Najlepiej łyknąć jakąś tabletkę i po kłopocie.

– Słabi jesteście i tyle – machnął dłonią Gęśko. – Ja tam chleje od gówniarza i nic mi nie jest. Czasem tylko babie mojej w mordę dam, bo mnie ponosi, ale dziołcha posłuszna nawet nie piśnie. Niech by tylko spróbowała, dziwka jedna, a tak bym ją otrzaskał, że… że, kurwa, no wiecie.

Gęśko, największy prostak z całej czwórki, był jednocześnie najsilniejszy. Częste połączenie: głupi i silny. Kiedyś całkowicie przypadkiem zauważyłem, jak grzebał ostentacyjnie w tyłku, później powąchał palec i skończył na jego oblizaniu. Pomijając ten fakt, jest on najstarszym oraz dobrze zaprawionym w boju wojownikiem. Weteran kilku wojen na różnym terenie, najemnik, bandzior na wynajem. Nie posiadał serdecznego, jak również wskazującego palca lewej dłoni. Brakowało mu połowy prawego ucha, a na dodatek miał głos doświadczonego żula. Ideał mężczyzny.

– Raz jak walczyliśmy pod Bastią, to dorwałem jedną młodą Długouchą. Zerwałem z niej wszystkie szmaty i zapakowałem jej kutasa w dupę. Piszczała i wierzgała niczym zarzynana świnia. Gdy skończyłem, co trza, to chyba cały oddział ją wychędożył. Aż zdechła, suka jedna.

Każda wojna jest taka sama. Kobiety nie mają lekko, gdy do zdobytego miasta wchodzi wojsko. Gwałty i rozboje to dla większości żołnierzy dura lex, sed lex. Kobieta Długouch, o której wspomniał Gęśko, była elfem. Niestety, jest mały problem, bowiem to słowo nie funkcjonuje w tym świecie. Jestem przekonany, że tylko ja i Olek możemy go używać, wiedząc o jego istnieniu. W swoim rodzimym języku nazywają się Tkäloon Raveill. Ta rasa przypominała trochę książkowe humanoidy, aczkolwiek różniła się od nich w pewnych kwestiach. Te pseudoelfy były jak ludzie. Brzydcy i ładni. Grubi, a także chudzi. Palce długie niczym Paganini. Pojawiał się zarost na twarzy, jeśli osobnik męski się nie golił. Jedyne informacje, które się zgadzały, z książkowymi, to te, że większość przedstawicieli tego gatunku była błękitnookimi blondynami, doceniającymi sztukę oraz piękno. Niestety, gdy trzeba było zabijać, byli bezwzględni, chcąc zgładzić i podporządkować sobie wszystko, co jest odmienne od nich. Prowadzili w swoim kraju całkowitą nacjonalizację połączoną z polityką izolacyjną. Mieli dostęp do morza, gór, żyznej gleby, a także niezbędnych zasobów. Czegóż potrzebować więcej do szczęścia?

– Ty to, Gęśko, żeś się dziwów naoglądał różnych. – Pętla pokręcił głową. – Objechał świata trochę, ciekawie to tak.

– Dupa, nie ciekawie! Co mi z tego, jak za marne grosze się żyje, dupczy czasem jakąś dziwkę i chleje w gospodzie. Napijmy się, chłopy!

– Napijmy! – zawtórowali radośnie kompani.

– A wiesz, co my tam wieziemy? – zapytał Gęśkę Taman.

– Napitki chyba jakieś. Nie wiem zresztą. Trza zawieźć, to wieziemy.

– To może sprawdzimy?

– Głupiś. – Izaman ściszył głos. – Ten, co tu śpi, to jakiś bękart szlachetnego Olka. Pewnie nas kontroluje albo cuś. Chcesz ryzykować głową?

– To w łeb mu damy.

– Sam se daj – zirytował się Gęśko. – Najdłużej jestem u Olka na usługach i jak ja jestem, to będzie jak należy. Chyba że dalej pokusa ci w głowie, to zaraz ją wytłukę.

Jestem pewien, że gdyby nie mój status, sprawa byłaby mi przedstawiona bardzo klarownie. Albo siedzisz cicho, albo masz w ryj – w najlepszym przypadku. Bardzo proste wybory. Jednak czuli strach, kiedy znajdowałem się blisko nich. Czuli niepewność. Widać, że ojciec nie chciał wyjawiać, kim jestem. Osoby, które znały prawdę, można było policzyć na palcach jednej ręki. Jego plan był niezwykle chorym, wręcz szaleńczym zamysłem, lecz już zgodziłem się na wszystko i dlatego należało działać. Ja się nie wycofuję tak szybko z danego słowa. Wiem, że jak go dotrzymam, to stary również. Trzeba mieć na oku również tego Gęśkę. Lojalność zbira czasem jest dużo warta, oczywiście z odpowiednią dozą nieufności.

– Zapomnijmy o tych słowach – rzekł pojednawczo Izaman. – Niech lepiej Gęśko opowie, jak bił się pod Bastią.

– No jak to jak? – Mięśniak wyszczerzył zęby, które jeszcze mu pozostały. Oczy miał już mocno zaszklone od alkoholu. – Szybko. Ja w najemniczej chorągwi siedział. Atakowali my centralnie, jak to niewarte nic mięso. No ale powiem wam, że rycerzyki się zdziwili, kiedy my pierwsi złamali szeregi Długouchych. Ha. A oni bili się twardo. Jak bestie dzikie. Szaleńczo, z poświęceniem, tak jak zawsze. Ani kroku się nie cofnęli. Nieraz miałem tam okazję paść, a jednak, widzicie, żyje. Bogowie jacyś czuwali wtedy nade mną. Bitwa trwała z godzin pięć, może sześć. Nie pamiętam, toż to dawno było. Ale kiedy tam cięgi dostali i stracili ten rejon przy naszej granicy… tylko, noż kurwa, nie pamiętam, jak on miał… Nieważne to, bo tedy oni się poddali i rozjem został podpisany.

– I spokój jest. Nie pyszczą o te tereny już z osiem lata – dodał Pętla.

– A szkoda, bo ich kobiety rzadko kiedy zobaczyć można. A przecie one takie ciasne mają muszelki, a jakie wilgotne!

Mężczyźni ryknęli śmiechem. Perspektywa baraszkowania z kobietą musiała się wydawać niezwykle kusząca. Sam chętnie spędziłbym noc przy ciepłych, młodych kobiecych piersiach. Rzecz jasna nie z nimi! Oni chętnie nawet w czwórkę jedną by wykorzystali we wszystkie możliwe dziury. Nie jest to zachęcająca myśl, jak dla mnie. Niestety, przez ten rok nie było czasu na podrywanie niewiast… Matko, jakich niewiast? Co ja gadam? Powoli tutejsze słownictwo wkrada się do języka. A wracając do moich użalań: już rok nie uprawiałem seksu. To jest kurewsko przytłaczające. Nie było nawet z kim. Na dworku ojca nie ma żadnych atrakcyjnych okazów, a on nikogo nie sprowadzał albo po prostu o tym nie wiedziałem. Na samą myśl o dzikich orgiach pała sztywniała. Nie ma w tym nic dziwnego. Którego dorosłego faceta nie rozpiera chęć pozbycia się zbędnego testosteronu, zalegającego, powodującego agresję, podenerwowanie i podniesienie adrenaliny. Onanizowanie się przy wyimaginowanych fantazjach to nie to samo, jednak w tej sytuacji nie było innego wyjścia, jeśli nie chciałem zwariować. Kompani po kilku sprośnych żartach zbierali się do snu. Ja zrobiłem podobnie.

 

////////////////////

 

Wjechaliśmy przez południową bramę. Główną, północną niestety właśnie przebudowywano, więc tymczasowo nie dało się tamtędy przejechać. Miasteczko było otoczone drewnianym murem, albo raczej palisadą. Co jakiś czas występowały małe, zadaszone wieżyczki łucznicze. Przypominało to trochę Biskupin. Przynajmniej takie miałem skojarzenia. Gdyby toczył się tutaj jakiś konflikt i agresor posiadałby katapultę lub balistę, tego płotka mogłoby równie dobrze nie być. Najwyraźniej przebudowa kompletnie się nie opłacała, skoro jeszcze nikt jej nie rozpoczął – możliwe też, że po prostu brakowało funduszy. Smród. Wszędzie smród. Ładna, słoneczna pogoda oraz zaduch podwajały fetor. Miasteczko nie posiadało kanalizacji, dlatego wszystkie fekalia lądowały na ulicy. Gdy tylko nadchodziła nocna pora, ludzie wylewali przed swój, ewentualnie sąsiada dom to, co wcześniej narobili do nocników. Jestem pewien, że co biedniejszy trzymał w domu zwierzęta: krówki, kurki, świnki, które zostawiały swoje sprawy na podłodze. Domownicy w tym żyli, jedli, spali, uprawiali seks. Cóż, tak to już jest. Ja osobiście chyba bym zwariował.

Pokryte ceglanym dachem kamienice mieszkalne, sklepy, budynki zamożniejszych mieszkańców sprawiały korzystniejsze wrażenie. Nie zabrakło jednak także rozpadających się ruder zabitych dechami oraz szałasów przy kilku większych ulicach. Główne alejki wyłożone zostały granitową kostką. Niestety, drogi stawały się coraz węższe. Po prostu gówna zalegające na poboczach robiły swoje. Jak ludzie mogą tak żyć? W zaułkach chodziło się za to tylko po wydeptanej ziemi, twardej niczym beton najwyższej klasy. Prawie nikogo nie spotkaliśmy na swojej drodze. Wczesna pora w środku tygodnia. Skręciliśmy w ulicę Stajenną. Jak sama nazwa wskazuje, zatrzymaliśmy się w stajni. Ja oraz reszta kompanów zostawiliśmy tam konie na przechowanie. Gęśko powiedział, że interes prowadzi jego znajomek i nic nie zapłacimy za postój. W węższych ulicach trudno przemieszczać się konno. Dobrze, że wóz mieścił się na drodze, z ledwością, ale jednak. Dosłownie na zapałkę. Ruszyliśmy na Rynkową. Główny, eliptyczny plac otoczony był budynkami. W samym jego centrum stał kamienny pręgierz, bez żadnych zdobień, i dyby. Niestety puste. Co jakiś czas jakiś kupiec krzyczał, żeby kupić właśnie jego towary, bo są najlepsze. Drugi go przekrzykiwał, że on ma za to najrzadsze. Dobrze, że stały tylko trzy stragany i nie było ludzi. W dni handlu musiało się tu tworzyć niezłe zamieszanie. Z ciekawości podszedłem do jednego ze straganów. Na drewnianym stole były ustawione skrzynie z różnymi owocami, warzywami i napitkami. Rozpoznałem jabłka, które zresztą wyglądały soczyście, gruszki, śliwki, marchewki, cebulę i chyba to wszystko. Reszta wyglądała dziwacznie.

– Może coś podać? – zapytał siwy kupiec. – Mam dobre trunki, które sam robiłem. Warzywka świeże z własnej hodowli…

– Co to jest? – Wskazałem palcem na różowo-żółte cudo w kształcie selera bez liści, w którym wyrosła pietruszka.

– Jak to co? Dorselka.

– A można kawałek na spróbowanie, zanim kupię?

– Pewnie – odrzekł pogodnie sprzedawca.

Odkroił kawałek nożykiem. Zobaczyłem, jak sok obficie wypływa przy rozcięciu. Podał mi ćwiartkę, a ja przed włożeniem jej do ust bacznie się przyjrzałem. Środek miała żółty. Sok był wodnisty, a zapach słodki i delikatny. Spróbowałem i muszę przyznać, że naprawdę mi smakowało. Coś jak pomidor, tylko że tu jest jedna duża pestka, a nie dziesiątki małych. Kiedy poprosiłem o jeszcze jeden kawałek, ktoś na mnie wpadł. Bezczelnie potrącony, wyplułem wszystko, co miałem w ustach. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Złapałem się za prawe udo – sakiewka zniknęła. Natychmiast ruszyłem w pościg za złodziejem.

– Za nim, chłopaki!!! Za nim!!! – krzyknąłem do towarzyszy, starając się nie tracić z oczu tego małego fiuta.

Naprawdę był niski. Mały facet, ale strasznie szybki. Biegłem, ile tylko miałem sił. Uciekinier zręcznie manewrował w uliczkach. Prawo, prawo, lewo, prawo. On wiedział, jak uciekać, znał każdy zakamarek, dlatego posiadał znaczną przewagę. Ja jednak nie należałem do osób powolnych i wiedziałem, że z każdą sekundą zmniejszam dystans. Napotykani przechodnie szybko przyklejali się do ściany, widząc szarżującego, wściekłego mężczyznę. Zbliżałem się. Widziałem jego poszarpaną szarą koszulę i trzewiki bez jednej podeszwy. Minąłem jakiegoś żebraka. Kątem oka zauważyłem, jak podstawia mi nogę, i momentalnie wylądowałem na ziemi. Przeturlałem się parę razy. Wstałem. Niestety, mojej niedoszłej zdobyczy już nie dostrzegałem. Złość ogarnęła umysł. Zacisnąłem zęby i podszedłem do sprawcy upadku. Biedak okryty był jakimś kocem. Siedział na ziemi i kołysał się w przód i w tył. Udawał, że nic się nie stało. Że nie ma z tym nic wspólnego.

– Spójrz na mnie – powiedziałem bardzo spokojnie i przyjaźnie.

Łachmyta podniósł głowę. Miał podkrążone oczy i zestaw zmarszczek na twarzy. Z całych sił kopnąłem go w szczękę. Padł na lewy bok i zanim jeszcze się podkulił, wymierzyłem mu dwa silne kopniaki w brzuch. Coś tam stękał, coś jęczał, lecz nie obchodziło mnie to. Pieprzony śmieć. Na koniec soczyście splunąłem obok jego brudnej mordy. Gdy skończyłem wymierzać karę, dobiegli w końcu Pętla i Taman.

– Co się stało? – zapytali, łapiąc oddech.

– Jakiś skurwiel mnie okradł! A ten tutaj, jak goniłem zasrańca, podstawił mi nogę. Jak tylko wstałem skopałem śmiecia! Gdzie Gęśko i Izaman?

– Są już pod karczmą, do której żeśmy jechali – odrzekł Pętla. – A to zasraniec. Dawaj, Izaman, pokażemy mu, co się robi u nas ze złodziejami.

Podnieśli nędzarza i oparli go o ścianę kamienicy. Pętla go trzymał, a Izaman tłukł pięścią po twarzy. Cios za ciosem. Z każdym uderzeniem twarz żebraka przechodziła metamorfozę. Mówił, żeby przestać, że nic nie zrobił. Krew ściekała mu po brodzie i policzku.

– Idzie ktoś? – zapytał mnie Pętla.

Rozejrzałem się, jednak nikogo nie zauważyłem.

– Nie widzę.

– No i bardzo dobrze, chociaż chyba nie dla ciebie, śmieciu.

Izaman wyciągnął sztylet zza pasa i wbił pod żebra biedaka. Ten osunął się na ziemię, coś jeszcze zachlipał i zmarł.

– Już nikomu nogi nie podstawi – stwierdził Pętla ze spokojem, lecz w jego oczach widać było szaleńczą satysfakcję. – Chodźmy teraz załatwić ważne sprawy, bo pewnie czekają tylko na nas.

Nie chciałem, żeby tak to się skończyło. Nie chciałem jego śmierci, ale też nic nie zrobiłem, żeby mu pomóc. Miała to być nauczka na przyszłość. Kurwa. Sam nigdy nie odebrałem nikomu życia, a jednak wiedziałem, że to się w przyszłości zmieni. W tym świecie to nic takiego. Chyba zresztą jak w każdym. Raz zabijesz, potem drugi i się przyzwyczajasz. Jeden wte czy wewte. Bez znaczenia.

Okazało się, że przez historię ze złodziejem znaleźliśmy się zaledwie parę kroków od celu naszej podróży. Była nim miejscowa gospoda o dziwacznej nazwie „Pod Zdechłym Kotem”. Nad drzwiami wejściowymi wisiał szyld przedstawiający zdechłego czarnego kocura leżącego na plecach. Z pyska wystawał mu poskręcany czerwony jęzor, a zamiast oczu posiadał dwa krzyżyki. Uroczy obrazek. Dla mnie bardzo zachęcające.

– Musimy wejść, bo cała boczna uliczka od zaplecza jest zastawiona wozem – stwierdził Izaman.

W środku zobaczyliśmy dość sporą wspólną salę z długimi stołami. W kątach pomieszczenia umieszczone były loże, najprawdopodobniej dla znamienitszych gości. Po lewej stronie baru znajdowały się schody, które prowadziły do pokoi na wynajem. Najbardziej zaintrygowały mnie ściany, ozdobione kocimi futerkami. Białymi, szarymi, szylkretowymi, burymi, łaciatymi i oczywiście czarnymi. Przy kominku, który w lecie nie funkcjonował, stały cztery wypchane kociaki. Prawie jak żywe. Jeden leżał, wylegując się po polowaniu, drugi i trzeci bawiły się włóczką, a ostatni przyglądał się wszystkiemu z dziwnym znudzeniem. W karczmie panował spokój. Nikt jeszcze nie upijał się do nieprzytomności, nie tańczył i nie rzygał pod stół. Pewnie ulegnie to zmianie wieczorem. Przeszliśmy na zaplecze. Tam chłopaki uwijali się z robotą, wnosząc skrzynie do spiżarki. Izaman i Pętla od razu do nich dołączyli. Ja natomiast przywitałem się z człowiekiem, który bacznie stał przy nich i nadzorował, co gdzie ma być ustawione.

– Jak mniemam właściciel karczmy? – zapytałem pogodnie, podając dłoń na powitanie.

– Tak, oczywiście. – Facet średniego wzrostu odwzajemnił uścisk. Zauważyłem, że nie posiada lewej ręki aż po łokieć. Jego spojrzenie budziło zaufanie. – Jestem Lederg Wolin, ale spokojnie możesz mi mówić Wol. Wszyscy tak zresztą mówią.

– Izbor, miło mi.

Niby miałem z nikim nie rozmawiać, tylko bacznie obserwować otaczający mnie świat. Ale nie jestem jakimś chorym idiotą, co stoi i przygląda się innym, próbując wykrztusić z siebie chociaż jedno, małe słówko. Poza tym chłopaki razem nosili jeden pakunek, więc i tak nie mogłem znaleźć lepszego zajęcia od krótkiej pogawędki z nieznajomym.

– Interes się kręci? – kontynuowałem. – Muszę przyznać, że wystrój i nazwa są bardzo ciekawe.

– Czy się kręci? – Karczmarz zmarszczył grube brwi. – No, w sumie jako tako. Raz lepiej, raz gorzej. No cóż, w dzień to nic się nie dzieje, czasem tylko jakiś przejezdny się zatrzyma. Wieczorem za to jest robota. Nie ma tu ciekawszych rozrywek od upijania się w gospodzie, a tak się składa, że mam ten przywilej, że w Gwarcie jest tylko jedna karczma. Gdyby nie ten pieprzony Gormor Petertron…

– Kto taki?

– A co, pierwszy raz w Gwarcie?

– Owszem.

– Taki jeden zasraniec. – Wolin machnął prawą, zresztą jedyną dłonią, jakby chciał odpędzić złe myśli, a usta wykrzywił z obrzydzenia.

Po minie karczmarza wiedziałem, że historia będzie ciekawa i dla niego nieprzyjemna. Nie wiem dlaczego, ale trochę mnie to rozbawiło. W końcu mogłem z kimś porozmawiać i to właśnie było zabawne.

– Petertron jest miejscowym magiem, który nadał sobie prawo do ściągania haraczy od miejscowych kupców, sklepikarzy i każdego, kto prowadzi jakikolwiek interes. Jest dobrym znajomym zarządcy miasteczka, dlatego nikt mu się nie przeciwstawia, a ci, którzy próbowali… No cóż… Niech im ziemia lekką będzie. Miesiąc temu miejscowa straż nie kiwnęła palcem, gdy ten kutas zatłukł Kosicka. Rzucił na biedaka jakiś czar i nieszczęśnik padł bez ruchu, lecz żył. Potem podszedł do niego z kilofem i rozłupał mu czaszkę. Ludzie się go boją, bo to w końcu czarodziej. Ale powiem ci, że to dupa nie magik! Nawet nie ukończył swoich szkół, tam gdzie uczą tych sztuczek czy coś. Ale moc ma. Człowieka zabije i nawet nie mrugnie.

Silniejszy zawsze ma przewagę. Jest w tym coś pięknego, jeśli jedna osoba potrafi zastraszyć całą miejscową społeczność. Nikt mu się nie postawi w obawie o swoje życie. Taka jest ludzka natura. Przetrwać za wszelką cenę. Posiadamy również skłonność do szybkiego akceptowania sytuacji, w jakiej się znajdujemy, i przystosowujemy się z biegiem czasu do wszystkiego. Podkreślam – wszystkiego. Mały przykład. Przez nieistniejącą wioskę idzie grupa ludzi z pochodniami głosząca tezy, z którymi się nie zgadzamy. Ktoś spróbuje zwrócić im uwagę i od razu dostaje w pysk. W tym momencie każdego paraliżuje strach. Chowają się w domach, udając, że nic się nie stało, że ich to nie dotyczy. Większość osób w pierwszym momencie powie, że to nieprawda. Niestety, uważam, że społeczeństwa XXI wieku, a przynajmniej to młodsze pokolenie natychmiastowo schowałoby się pod kocykiem w swoim domku. To w końcu azyl większości ludzi. Jeśli nie ma wojny, a dzieją się rzeczy odbiegające od ustalonych norm, reakcja ogółu jest podobna. W końcu jesteśmy istotami stadnymi i robimy to co inni.

– Nie ma na niego żadnego sposobu? – zapytałem.

– Niestety nie. On ma mocne plecy. Ludzie składali jakieś skargi. Ktoś próbował go nawet ukatrupić. Wszystko poszło na marne.

– Może trzeba się zwrócić do króla?

Wol zaśmiał się cicho, od razu dostając czerwonych rumieńców. Nie wiem, czy ze złości, czy z radości.

– Króla, powiadasz? On od dawna ma nas głęboko w swoim wypudrowanym zadku. A ty, Izborze, nie jesteś stąd?

– Jestem z bardzo daleka – odparłem wymijająco. Przecież nie powiem, że jestem z innego świata, bo jeszcze weźmie mnie za wariata.

– Widzisz, cztery główne miasteczka, czyli Gwart, Tauderdor, Mosal i Berollk, oraz wszystkie okoliczne wsie leżą wokół dawnych złóż rudy żelaza. Z czasem wszystko zostało wydobyte, więc ludzie zaczęli masowo opuszczać te tereny. Gleby są tu nieurodzajne, dlatego jesteśmy mało istotnym elementem naszego państwa.

Widać było, że Ledarg to człowiek wykształcony. Obyty w różnych kwestiach. Rozmowa od razu stawała się barwniejsza i ciekawsza. Bo o czym można rozmawiać z typowym gburem, którego IQ ledwo osiąga minimum? O kobietach, w jedynym, seksualnym kontekście? O pierdołach? O zbereźnych i mało wyrafinowanych sprawach? Takie gadki bardzo szybko stawały się nudne i mało zabawne. No bo ileż można słuchać w kółko tego samego. Nie dziwię się też ludziom, którzy zaczęli migrować z tych terenów. Jeśli nie można się wzbogacić, to po co tu siedzieć? Żeby w dalszym ciągu klepać biedę, która najwyraźniej towarzyszyła sporej liczbie tubylczej ludności?

– To może najwyższy czas zwinąć interes i również przenieść się w inne miejsce? – zasugerowałem delikatnie.

– Mój dziadek prowadził karczmę, potem ojciec, teraz ja. Jak już odejdę, wszystko przejmie mój syn. To miejsce przesiąknięte jest naszą rodzinną historią. Nie można tak po prostu tego zostawić i odejść, poza tym nie narzekam na brak zysków, a miałbym je jeszcze większe, gdyby nie ten skurwiel. – Wolin poprawił przycięte na jeżyka brązowe włosy.

Chłopaki skończyli ustawianie skrzyń. W kantorku zrobiło się teraz mało miejsca, bo poza dostarczonymi pakunkami leżała tutaj żywność, worki z przyprawami, zbożami, mąką, a także jakieś rupiecie niezwiązane z kuchennymi sprawami.

– Świetna robota, panowie. – Karczmarz pokiwał z zadowoleniem głową. – W ramach podzięki mogę zaproponować wam nocleg, dobre jadło i trunki. Wyśpicie się porządnie, a rano wyruszycie bez zbędnego pośpiechu. Kto ma ochotę na trochę rozrywki w towarzystwie kobiet, może się udać do „Ciepłej Jaskini”. Ponoć dziewczyny są zdrowe, a dziś dużego ruchu nie będzie. To jak chłopy? Przyjmujecie gościnę?

– Pewnie, że przyjmujemy! – wykrzyknęli radośnie.

Mnie również spodobał się ten pomysł. Może nie z burdelem, bo hasło „ponoć dziewczyny są zdrowe” zdecydowanie mnie odstraszało. Nabycie kiły albo jeszcze gorszego świństwa kompletnie mi się nie podobało. Wolałem posiedzieć spokojnie w gospodzie, przyglądając się przybyłym gościom.

Wolin zaprowadził nas do wyznaczonych kwater.

 

////////////////////

 

Lederg musiał obdarzyć mnie pewną sympatią po naszej krótkiej pogawędce albo po prostu wydawało mu się, że jestem kimś ważnym, skoro nie dźwigałem towaru. Kazał przygotować dla mnie balię z ciepłą wodą, w której właśnie się wylegiwałem. Cóż, nie jest to szczyt luksusu, ale przywykłem już trochę do tutejszych warunków życia. Pokój nie wyróżniał się niczym szczególnym. Stara szafa, a przy rozklekotanym łóżku nocny stoliczek z szufladą. Pod wyrkiem znalazłem wielkiego, włochatego pająka. Gdy tylko mnie zobaczył, od razu zaczął machać przednimi kończynami w celu odstraszenia intruza. Ściągnąłem buta i rozpłaszczyłem go na podłodze. Nie miałem pojęcia, czy był jadowity, i wolałem się o tym nie dowiadywać. Strzeżonego… i coś tam, coś tam.

Wyskoczyłem z wody i wytarłem się szorstkim ręcznikiem. Nago podszedłem do małego okienka, by je uchylić, ponieważ w pokoju od parującej wody zrobił się straszny zaduch. Na zewnątrz było już ciemno. Uliczką przechadzała się jakaś postać i zapalała latarnie, stojące w pewnych odległościach od siebie na poboczu. Większość czasu przespałem, bo szczerze mówiąc, noc na ziemi nie należała do najprzyjemniejszych. Żołądek domagał się powoli dobrej kolacji. Przynajmniej miałem nadzieję, że taka będzie. Ubrałem się. Zabrałem ze sobą cały sprzęt. Wolałem nic nie zostawiać. Kto wie, jakie osobniki kręciły się po karczmie, a z tego, co zauważyłem, drzwi miały tak słaby zamek, że wystarczyłoby je dobrze puknąć barkiem i już po sprawie.

Zszedłem na dół. Po drodze schody skrzypiały jak oszalałe. Odgłosy przypominały jęki zarzynanej świni. Remont w przyszłości był niezbędny, chyba że Wolin pragnął płacić komuś za uszczerbek na zdrowiu. Usiadłem przy długiej ławie. W gospodzie wiało nudą, praktycznie nikogo nie było. Piątka osób, na pierwszy rzut oka widać, że miejscowe wieśniaki, siedziała na drugim końcu długiego stolika. Rozmawiali po cichu, pijąc najprawdopodobniej wódkę. Loże przysłonięte zostały ciemnymi kotarami, dlatego ciężko stwierdzić, czy ktoś tam był. Towarzysze mojej podróży najprawdopodobniej udali się do burdelu na dzikie igraszki. Cóż, nawet mi nie zaproponowali wspólnej wycieczki – jednak miałem to głęboko w dupie, bo i tak bym odmówił.

– Co podać? – usłyszałem zza pleców kobiecy głos.

Obróciłem głowę. Nade mną stała kelnerka, ubrana w czerwony fartuch z szyldem gospody. Niebrzydka szatynka ze średnimi piersiami.

– Piwo i… a co macie do jedzenia? – zapytałem, nie mając pojęcia, co mogą serwować w takim miejscu.

– Co to, pierwszy raz w gospodzie? – Uniosła w zdziwieniu brew. – Zupę? Mięso może jakieś, w sensie drugie danie?

– Zupę i drugie…

– Z grzybów dziś dobra – wcięła mi się w pół zdania. – Pieczona kaczka wypchana jabłkami też smaczna. Podać?

– No podać. – Uśmiechnąłem się niepewnie.

Cóż, menu to chyba tutaj nie używali. Może są jakieś miejsca, gdzie wpadli na ten prosty, ale za to genialny pomysł, który ułatwiał życie klientowi. Co to za sztuka wypisać listę serwowanych dań? Powiem o tym Wolinowi. Odwdzięczę się w ten sposób za gościnę. Niech już stracę, jeśli to jest jakiś przełomowy pomysł.

Dziewczyna przyniosła piwo w glinianym kuflu. Z pierwszym łykiem od razu wiedziałem, że było o niebo lepsze od browarka dostępnego w sklepie. Niepasteryzowane, bez zbędnego, sztucznie tłoczonego gazu, o pełnym, trochę goryczkowym posmaku. Naprawdę wyborne. W smaku przypominało mi trunek podawany w jednej wrocławskiej knajpie. Tamta piwiarnia sama wytwarzała złocisty napój i był on wart swojej ceny. Oferowali różne smaki: miodowe, karmelowe, czekoladowe, ciemne, pszeniczne i oczywiście jasne. Nic nie mogło przebić tamtego smaku w upalne dni. Zjadłem pierwsze danie. Szczerze mówiąc, w zupie było więcej wody niż grzybów. Nie narzekałem, zważywszy na fakt, że jadłem za darmo. Kaczuszka znokautowała polewkę. Złocista, pachnąca i smaczna. Mięsko delikatne, przesiąknięte jabłkowym posmakiem. Skończyłem jeść, wcześniej prosząc o drugie piwo. W gospodzie przebywało już może z osiem osób. To i tak mało, jeśli porównać ze stołami, które stały w głównej sali. Pomasowałem brzuch z przejedzenia. W pewnym momencie coś przykuło moją uwagę. Z jednej z lóż wychodził niski facet w poszarpanej szarej koszuli z butem bez podeszwy. Serce od razu zaczęło szybciej bić, a złość stopniowo wzbierała na sile. Wstałem i zastawiłem drogę delikwentowi. Kurdupel zatrzymał się gwałtownie i wbił szare oczy w moje. Zauważyłem, że kompletnie nie wiedział, o co chodzi.

– Czego? – burknął arogancko niski, marszcząc czoło.

– Nie pamiętasz mnie? – rzekłem z przejęciem, jednocześnie czując napływ agresji, która szukała ujścia.

– A powinienem?

– Ohh tak… Dziś rano na targu ukradłeś mi sakiewkę – wyłożyłem mu sprawę jasno, bez zbędnego krzyku.

Złodziej rozdziawił usta, ukazując dwa złote zęby. Nie czekałem, aż odpowie na postawiony zarzut, tylko szybkim, mocnym prawym sierpowym strzeliłem go w szczękę. Trafiony, odleciał na stojącą w pobliżu ławę. Spojrzał w moją stronę błagalnie, lecz nie uchroniło go to przed następnymi dwoma ciosami, które zwaliły go ostatecznie na ziemię. Z ciężkim oddechem wypluł białego zęba. Jak dojdzie do siebie, przybędzie mu trzeci błyszczący do kolekcji. Rękawice zdały swój pierwszy test. Rabuś skończył z poharataną facjatą. Cały policzek ozdobiony był krwawiącymi dziurkami i rozcięciami. Nawet nie zauważyłem, jak wokół nas zebrała się grupka osób. Na twarzach gości widniała radość. Taka bójka to zawsze jakaś atrakcja. Jedynie Lederg, którego dostrzegłem kątem oka, nie wyglądał najlepiej. Dłonią zasłaniał usta i kręcił głową. Wpatrzony był w jedno miejsce gdzieś w górze.

– I co my z tym zrobimy? – W panującej ciszy wybił się chrypliwy, basowy głos.

Gapie rozpierzchli się na boki. Na środek wyszedł bogato ubrany, wysoki mężczyzna. Nie widziałem go wcześniej. Najprawdopodobniej od samego początku siedział w loży, ukrywając się za zasłoną. Długi, rozpięty płaszcz zwisał mu za kolana, a szyderczy uśmieszek nie schodził z twarzy. Włosy obcięte na jeżyka oraz kilkudniowy zarost w kawowym odcieniu.

– I co my z tym zrobimy? – powtórzył.

– A co niby mamy zrobić?

– Ten osobnik, którego łaskawie skatowałeś, pracuje dla mnie…

– Czyli to tobie powinienem tak naprawdę wpierdolić.

Pożałowałem swoich słów w tej samej chwili. Nieznajomy szybko wypowiedział jakieś dziwaczne zdanie, robiąc gest w powietrzu. Dwie sekundy potem leżałem na ulicy. Przeleciałem przez gospodę. Wyleciałem przez okno, wybijając szybę. Szkło pokaleczyło moją dłoń i twarz. Upadek był naprawdę bolesny. Z trudem obróciłem się na plecy, słysząc jak pod moim ciężarem strzelają odłamki szkła. W ustach poczułem słodki smak krwi. Zaskoczenie i strach zdominowały inne uczucia. W wybitym okienku stanął mój oprawca. Uczynił ruch podobny do poprzedniego, a dla mnie jakby czas stanął w miejscu. Oczywiście tylko tak mi się wydawało. Widziałem lecący w moim kierunku ognisty słup światła. Szybko przeturlałem się na bok. Huk był straszny. Tam gdzie przed chwilą leżałem, w drodze powstał spory krater. Zrobiłem kilka susów na czworaka. Adrenalina dodała mi sił, dlatego szybko wstałem i wbiegłem w pierwszą lepszą boczną uliczkę. Schowałem się za ceglanym murkiem. Cały czas widziałem wejście do alejki. Serce waliło mi jak oszalałe. Oddech jak po sprinterskim biegu. Dłonie drżały i były śliskie od potu. Zabije mnie! Zajebie jak psa! Nie mogłem uspokoić myśli. Zza pleców wyciągnąłem colta. Miałem go nie używać, ale to jest wyjątkowa sytuacja. Kto mógłby się spodziewać, że transport skrzynek do karczmy okaże się tak owocny w nowe doświadczenia. Usłyszałem kroki. Delikatnie się wychyliłem. Szedł tu. Powoli, bacznie sprawdzając każdy zakamarek.

– I gdzie teraz jesteś?! – krzyknął złowieszczo. – Nie bój się, zrobię tak, że jeszcze będzie co zbierać!

Odbezpieczyłem pistolet. Zabije mnie albo ja go zabiję! Izbor, skup się. Musisz to zrobić, bo rano się już nie obudzisz. Musisz go zastrzelić. Musisz! Gwałtownie wstałem. Wiedziałem, że jeśli zawaham się choć ułamek sekundy, zostanie ze mnie kisiel. Pociągnąłem za spust trzy razy. Krwista łuna rozświetliła mrok alejki, przepełniając ją zapachem prochu. Z ostatnim hukiem, który był spotęgowany przez nocną ciszę, odezwały się okoliczne psy. Szczekały jak oszalałe. Mężczyzna jeszcze stał. Nie wiedziałem nawet, czy go trafiłem. Zrobił krok do przodu, potem dwa do tyłu i padł na prawy bok. Ostrożnie podszedłem w jego kierunku, cały czas mierząc z broni. Pod nogami usłyszałem plaśnięcie. Spojrzałem w dół i okazało się, że stałem w kałuży krwi. Przesunąłem ciało butem. Dostał w okolicę serca oraz w lewe płuco. Powieki pozostały otwarte, a oczy zastygły w mętnym wyrazie. Wybiegłem z alejki. Przed karczmą stał przerażony Wol.

– Zabiłem go. – Mój głos drżał. – Zabiłem…

– Zabiłeś go? – Lederg spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Leży sztywny w uliczce…

– To niewiarygodne… Trzeba cię opatrzyć i gdzieś schować. Chodź za mną.

 

////////////////////

 

Siedziałem w piwnicy karczmy. Pomieszczenie oświetlał żeliwny kaganek. Niczego tu nie było, tylko ja i dwa krzesła. Narobiłem niesamowitego bałaganu. Dowiedziałem się, że zastrzeliłem Gormora Petertrona, maga, który terroryzował Gwart. Odgłos wystrzału wywołał w miasteczku niezłe zamieszanie. Na miejscu zabójstwa natychmiast pojawiły się straże. Karczmarz musiał wyjść i zmylić strażników, oddalając jakiekolwiek podejrzenia co do tego miejsca. Stróże prawa znajdowali się pod jurysdykcją zarządcy miasta, a zarządca był dobrym znajomym mojej ofiary. Za takie przewinienie nic, tylko tortury, kończące się na upragnionej śmierci. Do momentu, aż nie dowiedziałem się, kogo załatwiłem, pozostawałem w szoku. Nigdy nikogo nie zabiłem, a w ciągu paru minut wszystko uległo zmianie. Jednego parcha mniej. Przyniosło mi to w sumie sporą ulgę. Wol posłał swoją kelnerkę po Gęśka, Pętlę, Izamana oraz Tamana. Musieliśmy jak najszybciej i w miarę możliwości w dyskretny sposób opuścić to miejsce. Niestety, zdawałem sobie sprawę z tego, że po powrocie na dworek ojca może być nieprzyjemnie. Odrzucałem tę myśl, bo w tym momencie nie to było najważniejsze. Później będę się martwił, o ile dożyję poranka.

Na dół zszedł Wol.

– Musimy cię jakoś wywieźć – stwierdził, siadając na wolnym krześle. – Twoi kompani poszli już po wóz i konie, dlatego nie mamy dużo czasu. Jeśli pozwolisz, mam pewien plan.

– Śmiało. Ja nie mam żadnego.

– Obwiniemy cię opatrunkami i bandażami…

– Co takiego? – Zdziwienie wywołało u mnie rozbawienie.

– Daj mi skończyć – kontynuował Wolin. – Jak już mówiłem, obwiniemy cię opatrunkami i bandażami. Wsadzimy na wóz i jeśli pod bramą będzie kontrola, odegracie pewną scenę. Ten Gęśko, czy jak mu tam, powie, że cierpisz na poważną chorobę, która powoduje gnicie twojego ciała. Wywożą cię późno w nocy, żeby nie straszyć ludzi.

– Myślisz, że straż da się nabrać na takie coś? – Uważałem to za głupi plan. Od razu było widać, że coś jest nie tak.

– Pewnie. – Lederg podrapał się z zadowoleniem po kikucie. – Nie bałbyś się odwijać bandaży z człowieka, który gnije za życia?

– Nie wiem.

– Uwierz, wszystko się uda. – Karczmarz wstał z miejsca. – A teraz chodź, bo musimy cię przygotować.

 

////////////////////

 

Przez małą szparkę na oczy widziałem, jak strażnicy machają, aby Gęśko zatrzymał wóz. Jeden koń został na przechowanie u Wolina, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Wyglądałem jak mumia. Od małego palca u nogi aż po czubek głowy byłem zabandażowany. Chowałem się pod szarym kocem, kuląc nogi pod siebie w udawanych mękach.

– Gdzie to o tej porze jechać się zachciało? – zapytał strażnik, podchodząc do wozu z pochodnią.

– A wiecie – Gęśko pokręcił smutno głową – zadanie ważne mamy.

– O tej porze? Niby jakie? – zaciekawił się strażnik. – A ten w kocu to kto?

– No właśnie to nasze zadanie. – Gęśko obrócił się w moją stronę. – Chory biedaczek. Jak trup żywy chadza po świecie. Gnije, a żyje jeszcze.

– Prawda to – dodał ochoczo Pętla.

– Aaaach…. oj… aaaa… – jęczałem z udawanego bólu. Wkładałem w to bardzo dużo serca i chyba brzmiałem przekonująco.

Gwardzista podszedł bliżej i przyświecił w moim kierunku. Skrzywił się na mój widok. Coś niezrozumiale mamrotał pod nosem, jakby jakąś modlitwę.

– A zabierajcie go – zdecydował. – Jeszcze jakąś zarazę przyniesie czy inne gówno. – Splunął na ziemię. – Szybko, za miasteczko z nim.

– Macie rację – dodał Gęśko. – To nie miejsce dla niego. Biedaczysko tylko cierpi, a medykamentów na to ni ma.

Brama została otwarta, a my pośpiesznie opuściliśmy Gwart.

 

 

////////////////////

 

Zeskoczyłem z wozu. Słońce chowało się powoli za horyzont, a czerwone smugi przebijały się przez korony drzew. Nikomu nie powiedziałem, w jaki sposób zabiłem Petertrona. To tylko mogłoby mnie pogrążyć. Po prostu zaskoczyłem go i wbiłem mu sztylet w plecy. Nikt z nich nie widział jego ciała, więc mogłem powiedzieć dosłownie wszystko. Przynajmniej na razie miałem taką wersję. Nie mam pojęcia, jakie plotki rozniosą się po miasteczku. Towarzysze nie osądzali mnie. Wiedzieli, że nie było innego wyjścia. Skąd mogłem wiedzieć, że ktoś będzie chciał pomścić jakiegoś złodzieja. Spojrzałem na dworek ojca. Teraz czułem podenerwowanie przez te wszystkie wydarzenia. Jaka będzie jego reakcja? Czy to może pokrzyżować jego plany? Wszedłem do środka, od razu udając się do salonu. Siedział, jedząc kolację. Jak zwykle w swoim aksamitnym czerwonym szlafroku. Nie musiał się tu dla nikogo stroić i chodził tak, jak mu było wygodnie.

– Jesteś już. – Olek spojrzał na mnie, przerywając posiłek. – Usiądź, proszę, koło mnie i opowiadaj, jak wam poszło.

Powiedziałem wszystko z najmniejszymi szczegółami. Niczego nie ukrywałem. Stary wszystkiego uważnie słuchał, podtrzymując głowę na splecionych dłoniach. Nie przerywał ani nie okazywał żadnych emocji. Denerwowałem się. Czułem, jak oblewa mnie zimny pot, a noga drży pod stołem. Starałem siebie jakoś usprawiedliwić. Przecież nie miałem innego wyjścia, prawda? Miałem popuścić złodziejowi, który mnie okradł? Gdy już skończyłem opowieść, opisując genialny sposób ucieczki z miasteczka, ojciec nadal milczał.

– Nic się nie stało – wydał z siebie w końcu jakiś głos. – Naprawdę nic się nie stało. Nie przejmuj się. Jakoś rozwiążemy całą tę sytuację. Napijesz się wina? – zaproponował, wstając z miejsca.

– Z przyjemnością – odparłem z wielką ulgą.

Nie spodziewałem się, że pójdzie aż tak gładko. Myślałem, że całe sprawozdanie przeobrazi się w kłótnię, którą i tak przegram. A tu nic. Może mój ojciec nie jest taki zły i naprawdę chce się o mnie zatroszczyć? Nadrobić czas. Może przemyślał sobie wszystko przez te kilka dni? Może ta cała sytuacje nie psuje jego planu? Zdenerwowanie uszło ze mnie momentalnie. Olek wrócił, stawiając przede mną srebrny kielich napełniony trunkiem. Wypiłem wszystko jednym haustem. Cóż, zaschło mi w gardle od stresu i prowadzonego przed minutą monologu.

– Może to dziwnie zabrzmi, Izborze – mówił ojciec, gładząc się po brodzie – ale za chwilę…

Zrobiło mi się słabo, a cały świat zawirował. Momentalnie wszystko zaczęło się rozmazywać i tracić kolor. Przetarłem twarz, omal nie spadając z krzesła. Miałem wrażenie, że głowa zaraz mi wybuchnie. Wstałem i natychmiast padłem na ziemię. Oddychałem ciężko pogrążając się w mroku.

 

////////////////////

 

Pierwsze, co zrobiłem po przebudzeniu, to był paw. Wyrzygałem wszystko, co w sobie miałem, nawet ponad stan. Nic nie widziałem. Wokół mnie panowała totalna ciemność. Czułem, że jestem przywiązany do jakiegoś stalowego słupa. Tylko się łudziłem co do ojca. Był skurwielem.

– Pom… – zacząłem kaszleć. Gardło, podrażnione wydalaną treścią żołądkową, utrudniało mówienie. Odkaszlnąłem jeszcze kilka razy i znów spróbowałem: – Jest tu ktoś?! Zabiję cię, ty fiucie! Zabiję!

Miałem ochotę rozkwasić nos starego. Dać mu nauczkę, by wiedział, że z własnymi dziećmi się tak nie postępuje. Musiałem znajdować się w jakimś małym pomieszczeniu. Dźwięk szybko odbijał się od ścian. Usłyszałem jakiś szelest nad sobą. Ktoś w purpurowej szacie otworzył klapę nad moją głową. Przystawił blisko mnie pochodnię, tak że poczułem jej ciepło. Nieznajomy odziany był w jakieś purpurowe prześcieradło z ogromnym nałożonym na głowę kapturem, przez co nie widziałem jego twarzy. Na dworze wiał silny wiatr, a niebo rozjaśniały błyskawice. Burza musiała być jeszcze daleko, ponieważ nie było słychać grzmotów.

– Kim ty, kurwa, jesteś?! – zapytałem z największym zasobem złości, jaki w tym momencie byłem w stanie z siebie wydobyć.

– Czas iść na rytuał, Panie – odpowiedział, z namaszczeniem wypowiadając każde słowo.

– Pierdol się! – Splunąłem resztkami wymiocin w jego kierunku.

Ślina przykleiła się do kaptura. Spływała powoli po śliskim materiale. Zauważyłem, że ubrany byłem w podobny strój, tyle że smolistokrwisty.

– Czas iść na rytuał, Panie. Nieważne, czy po dobroci.

Facet, a przynajmniej na to wskazywał głos, wyciągnął z rękawa malutką złotą strzykawkę. Szarpałem się z całych sił, lecz więzy były za mocne. Wbił mi igłę przez materiał prosto w biceps. Gdy skończył wpuszczać w moje ciało nieznany płyn, ponownie straciłem kontakt ze światem.

 

////////////////////

 

Zbudził mnie potężny grzmot. Nie byłem już skrępowany. Z tyłu głowy czułem grot strzały. Miałem założony kaptur. Powoli rozejrzałem się na boki i doznałem szoku. Cały zdrętwiałem. Znajdowałem się na jakiejś leśnej polanie. W jej centrum klęczeli nadzy, związani ludzie: kobiety, mężczyźni w różnym wieku, a nawet jedno dziecko. Dokoła nich rozstawione zostały pochodnie. Piątka osób odziana identycznie jak facet, który mnie ogłuszył, stała z boku. Wiedziałem, że nie zapowiada się nic dobrego i że za wszystkim stoi Olek. Ktoś zaszedł mnie od tyłu.

– Synu – wyszeptał mi do ucha ojciec. – Dziś jest nasz wielki dzień. Dziś spełni się twój sen o władzy. Dziś dokonamy czegoś pięknego. Niestety, trochę wcześniej, niż się spodziewałem, ale to nic. Musiałem cię uśpić na trzy dni, żeby wszystko w spokoju przygotować. Ci ludzie są naszą ofiarą. Potrzebujemy ich krwi, aby dokonała się pradawna przepowiednia, na której spełnienie przygotowywałem odpowiednich ludzi, przeznaczając na to kolosalne kwoty. Posiadam wszystkie artefakty, posiadam ciebie i dokonam, dokonamy, czegoś wspaniałego. Zawładniemy ludzkimi umysłami. Ludzką wiarą i strachem. Wstrząśniesz tego dnia światem.

– Co ty, do cholery, wygadujesz!? – powiedziałem cicho, ale stanowczo. – Myślisz, że ci teraz zaufam?!

– Musisz, Izborze. Inaczej nie doczekasz jutra. Nie pozwolę już na żadne ustępstwa. To, co przygotowałem, musi się dokonać. Czujesz grot na potylicy? – Stary prawie wszedł mi do ucha. – Wiesz, że w każdej chwili cięciwa może zostać zwolniona, prawda? Mówiłeś rok temu, że wchodzisz w mój plan, a to jest część tego planu.

Ojciec podszedł do przebierańców. Był tak samo odziany jak oni. Starałem się nie ruszać, bo wiedziałem, że Olek nie żartował. Dało się to wyczuć w każdym jego słowie. Stary wyszedł przed szereg, a reszta zaczęła coś mamrotać głośno w nieznanym języku.

– Podejdź do mnie, Mollorze, synu Mordruga, któryś uśpiony był tysiące lat! – mówił bardzo dostojnie. Jego głos w połączeniu z ciągłymi grzmotami brzmiał diabolicznie.

Poczułem, jak osobnik za moimi plecami docisnął grot. Nie miałem wyjścia. Musiałem podejść. Bałem się. Strach mi w niczym nie pomagał, dlatego starałem się go trzymać na wodzy.

– Mollorze! – kontynuował. – Zbudziliśmy cię z letargu, abyś sprowadził porządek tylko tobie znany! Jesteśmy twymi sługami, którzy czekali na twe przyjście zapowiedziane w księgach! Przyjmij naszą ofiarę, która doda ci sił i przypomni, jak kruche jest życie innych istot!

Jeden z mamroczących podszedł do ojca i podał mu dziwaczny sztylet z rękojeścią zdobioną małymi czaszkami, najprawdopodobniej szczurzymi. Ostrze było lekko zasłonięte.

– Ofiarowuję ci sztylet wykuty przez twego ojca! – Olek podszedł do mnie, wręczając broń. – A teraz czyń, co jest pisane! – Wskazał otwartą dłonią skrępowanych, nagich ludzi.

Przekaz był jasny. Miałem wszystkich pozabijać. Dokonać masowego mordu na niewinnych osobach. Myśli jak oszalałe szamotały się w głowie. W najdziwniejszych snach nie wyobrażałem sobie, że to tak się skończy. Jestem egoistą. Nie poświęcę siebie dla nich. Nie znam ich. Nie wiem, kim oni są. Boże… nie mogę zabić tylu ludzi! Ale jak tego nie zrobię, sam będę martwy. Przecież chcę żyć. Oni również, ale ja też. Ja! Zrobiłem krok w ich stronę. Nadzy, przerażeni, bezbronni. Jestem ich kostuchą. Oprawcą, który przetnie nić życia. Tylko po co? Nie. Oni są z innego świata. Są jak senna mara. Nierealni. To, co zrobię, zostanie mi wybaczone. Przecież nie mogą być prawdziwi. Zbliżyłem się do pierwszej osoby. Facet w średnim wieku. Patrzył na mnie piwnymi oczyma pełnymi lęku, niezrozumienia. Przebierańcy zaczęli jeszcze głośniej wypowiadać szaleńczą wiązankę. Grzmot. Przyłożyłem mu nóż do gardła. Pociągnąłem, czując pod ostrzem, jak przecinam skórę, ścięgna, żyły. Jucha z rozciętej tętnicy tryskała na innych. Ciepła i słodka. Grzmot. Z nieba spadły pierwsze krople zimnego deszczu, niczym płacz aniołów. Następna umiera młoda kobieta. Trzeci, czwarty, piąty. Krzyczą, błagają. Szósty, siódmy. Niebo staje się czerwone, a błyski jak ogniste języki. Ósmy, dziewiąty. Dziesiąty jest starzec. Patrzy z pogardą, nie okazując strachu. Zastyga na damskich, jędrnych piersiach. Podoba mi się to. Jestem panem życia. Ja decyduję, kto będzie następny. Jedenasty, dwunasty, trzynasty. Obcieram twarz ciepłą posoką, napawając się jej smakiem. Każda kolejna dusza daje mi siłę. Daje mi moc. Las płonie żywym ogniem, a głosy purpurowych szamanów wprowadzają w błogi trans. Czternasty, piętnasty. Szesnasty trzęsie się w drgawkach. Śmieje się z całych sił, wygląda jak ryba wyciągnięta z wody. Siedemnasty, osiemnasty. Jest już ślisko. Krwiste lodowisko. Dziewiętnasty. Jeszcze tylko jeden, ostatni. Mała dziewczynka, płacząca, jakby nieobecna. Mówię jej, że wszystko będzie dobrze. Po chwili już nie jest smutna. Jej oczka nie ronią już łez. Padam na ziemię i tarzam się w morzu ciał.

– Zabrać go – słyszę głos. – Do laboratorium z nim. Nim nadejdzie świt, przemienimy go w prawdziwą ciemność, która wstrząśnie niejedną duszą.

Koniec

Komentarze

Drogi autorze. Skuszony pierwszą częścią przeczytałem dokładnie. Odczucia mam mieszne. Przez długi czas podobało mi się, jako żywe, ciekawe, nie najgorzej napisane opowiadanie. Aż do momentu zbiorowego mordu. Ten mord nie jest dostatecznie uzasadniony, albo ja nie pojąłem jego znaaczenia. Nadmieniam, że nie jestem fanem fantazy, poza jedną powieścią. Jednocześnie nie mogę odmówić ci pewnej umiejętności opowiadania, ciekawej narracji. Odniesienie do wrocławskiego piwa, magia i rytualny mord, stanowią trochę dziwaczną mieszaninę.Nie pistolet, a rewolwer.Nie skurwiel, a skurwysyn - lepiej pasuje. Dialogi niezłe. Pomysł do ponownego przemyślenia, żeby sens dla czyteln

ika był bardziej jednoznaczny. O błędach wypowiedzą się inni.Zakończenie absolutnie mi nie odpowiada. Pozdrawiam.

Przepraszam za me błędy w komentarzu, ale łatwiej w bokserskich rękawicach złapać piskorza niż poprawić literówki w pisanym tekście. To ogromnie irytujące.


Opowiadania o Izborze, są ze sobą połączone. Stosuję tutaj technikę niedomówień, oraz tak zwanej „matrioszki”. Chyba jedno, nie wyklucza drugiego. Przynajmniej, w pewnym sensie. Ręki nie dam sobie uciąć :).

Nowa Fantastyka