
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
I
Na Ziemi od czasów ukształtowania pierwszych skał istnieją miejsca, których odwiedzenie może zakończyć się koszmarem dla potencjalnego poszukiwacza. Należą do nich pogańskie cmentarze, terytoria bluźnierczych kultów, grobowce i pradawne świątynie o zmurszałych ścianach, pamiętających niewypowiedziane okropności i nieopisany ból. Człowiek zapuszczając się w głębię jęzorów cieni nigdy nie pragnie ujrzeć żywego strachu. Przyświecającym mu celem jest omamiająca rządza odkrycia i spisania w opasłe woluminy zmor ciemności. Ale obie rzeczy są zespolone ze sobą ręką samego władcy zła. Kto nie słyszał o zaginionych archeologach, podróżnikach czy poszukiwaczach koszmaru, którzy zaginęli podczas jednej z wypraw do zakazanych miejsc ? Zawsze zastanawiałem się co nimi kieruje.
Głęboko wierzyłem, że pewnych rzeczy ludzkie oko nigdy nie powinno ujrzeć. Nie mogłem uwierzyć więc wiadomości, którą otrzymałem jesiennego wieczoru w roku siedemdziesiątym czwartym. Wówczas zajmowałem się geologią i byłem powszechnie znany i szanowany w środowisku uniwersyteckim.
List pochodził z północno rosyjskiej placówki naukowej, z obszernej treści dowiedziałem się, że sowieci w ramach wyścigu z USA rozpoczynali eksplorację wnętrza Ziemi. Projekt obejmował zakrojone na szeroką skalę badania oparte na wykonaniu odwiertu w płycie Półwyspu Kolskiego o docelowej głębokości szesnastu kilometrów. Nadawca – Doktor Azzacov – nieoficjalnie dodał, że jest możliwe, iż przekroczą oficjalny pułap i zaznaczył, że nie będzie to odległość liczona w metrach. Moim zadaniem miałoby być nadzorowanie pracy przy wiertle i analizowanie wydobytego materiału. Proponowane wynagrodzenie wywołało u mnie zawrót głowy. Pracując przez ponad rok mógłbym zapewnić sobie dostatek do późnej starości.
Poruszony listem nie mogłem usiedzieć w miejscu. Wstałem z fotela i zacząłem gorączkowo krążyć od ściany do ściany. Czułem podekscytowanie i lekką dozę lęku. Wiedza nabyta z podręczników niepodważalnie mówiła, że wszystko co znajduje się pod powierzchnią ziemi jest obszernie udokumentowane i opisane przez uczonych takich jak ja. Dotychczas nigdy jednak nie wydrążono tak głębokiego odwiertu. Gdzieś w głębi umysłu cichy głosik mówił mi, że odnajdziemy same kłopoty. Musiałem przespać się z myślami przez parę nocy.
Zastanawiając się nad wyjazdem byłem trawiony przez koszmary, które po ekspozycji obrzydliwych i plugawych obrazów wyrywały mnie ze świata snu na równe nogi. Ocierając spocone czoło próbowałem wyrzuć z pamięci to co widziałem, ale wtedy wszystko stawało się ostrzejsze i większe, a barwy przybierały na sile oślepiając oczy. Wśród okrutnych aktów na przemian pojawiała się wysoka wieża o siarkowym kolorze. Przypominała sztywny palec zakończony brudnym paznokciem. Choć nie wiem czemu, wyśniona wieża wywoływała we mnie większe pomieszanie zmysłów, aniżeli bluźniercze demony i nocne zmory. Stanowiła symbol ucieleśnionego zła. Nocne przejścia, które miewałem, każdemu normalnemu człowiekowi wybiłby z głowy pomysł całego przedsięwzięcia. Coś zamieszkało jednak w moim umyśle. Każdy kolejny sen i wizje, powodowały konwulsje, ale też przekorne uczucie karmione ciekawością. Podobne do tego, gdy w dzieciństwie matka przestrzega dziecko by nie wkładało palców między drzwi, a ścianę, ale młody człowiek przechodząc obok nie może się powstrzymać. Starcy mawiają, że to kusi szatan i są wyśmiewani. Częścią zdrowej duszy mogę powiedzieć, że tamtej jesieni, nie ja – lecz diabeł podjął za mnie tę decyzję.
W ciągu miesiąca zdołałem uporać się ze wszelkimi sprawami organizacyjnymi. Doktor Azzacov poradził mi co powinienem zrobić przed wyjazdem i jak się przygotować.
Zanim wyjechałem telefonowałem do niego tylko trzy razy i podczas każdej rozmowy jego głos – udzielający mi rad – wydawał się dla mnie tak znajomy i dobroduszny niczym przerysowany z bajki dla dzieci. Zrodziła się między nami chora telepatyczna więź.
II
Miesiąc po otrzymaniu listu, siedziałem w pociągu do Zapolianryju, miejscowości leżącej w obwodzie murmańskim. Podróż miała trwać kilka dni. Nigdy nie przywykłem do długiej jazdy dlatego obawiałem się, że przeżyję katorgę. Spałem jednak zdumiewająco dobrze. Należało to najpewniej do zasług zimnego i mroźnego klimatu, którego piętno piętrzyło się wokół mnie w postaci pokrywy śnieżnej.
Ostatnim etapem mojej podróży był dojazd autobusem do ośrodka badawczego. Znaczna część drogi wiodła przez las, w którym każde kolejne drzewo wydawało się bardziej tajemnicze i poskręcane od poprzedniego. Nie przypuszczałem, iż zalążek grozy i niepewności można dostrzec nawet w przysypanych białym puchem pniach i gałęziach. Minąwszy dziesięć kilometrów wreszcie opuściliśmy las i wyjechaliśmy na wzgórze. Moim oczom ukazał się płaskowyż, w jego centrum na betonowej platformie wieża siarkowego koloru wżynała się w posępne niebo.
W czasie pierwszych czterech dni zaznajomiłem się ze wszystkimi osobliwymi aspektami pracy. Do moich obowiązku należało analizowanie wydobytego materiału i stawianie się co drugą noc na kontrolę pracującego wiertła. Pracownicy, których poznałem byli niezwykle przybici i milczący. Odniosłem wrażenie, że dręczą ich, podobnie jak w moim przypadku, koszmarne sny. Ja jednakże starałem się nie dopuścić cienia do duszy. Śmiem sądzić, że jako jedyny prywatnie spotykałem się z Azzacovem. Pijąc rozmawialiśmy na rozmaite tematy, mające tendencję do osiągania coraz większej błahości wraz z kolejnym kieliszkiem alkoholu. W ten sposób Azzacov podtrzymywał mnie przy zdrowych zmysłach, które gdyby nie on, najprawdopodobniej straciłbym pośrodku krainy lodu.
Ale groza miała wkrótce nadejść.
III
Po dwóch tygodniach samotnych dyżurów przy wiertle, przydzielono do mnie technika, Ivana. Mężczyzna był alkoholikiem i miał zwyczaj picia nawet podczas pracy. Plótł wtedy bez ładu i składu opowieści z czasów swojej młodości. Nie zdziwiłem się więc, gdy pewnej nocy Ivan przybiegł do mojego gabinetu wykrzykując rzeczy o piekle i śmierci. Zamierzałem odprowadzić go na spoczynek, ale spojrzałem na jego twarz, która wyglądała trzeźwo, jak nigdy dotąd. Przeraziłem się. Ivan ponownie wypuścił z siebie potok obcych mi słów. Nie wiedziałem co czynić. Widząc brak mojej reakcji uspokoił się i wybełkotał tylko abym natychmiast poszedł do Sali Wiertniczej.
Ivan twierdził, że z pustki wokół wiertła wydobywają się potępieńcze i oszalałe okrzyki tysięcy ludzi. Wyznał mi, iż przypuszcza, że na dole znajduje się piekło. Bezkrytycznie traktowałem wszystko co mówi bo obawiałem się, że brak ufność wywoła w nim furię. Weszliśmy do hali. Od wysokich ścian odbijał się jedynie monotonny szmer pracującego chłodzącego się wiertła. Zachwyciłem się niezwykłą atmosferą jaką tworzyły liczne osobliwe maszyny oblane bladym światłem jarzeniówek. Zapach chemikaliów zawisł w powietrzu słodką wonią. Wszystko dookoła wydawało się odrealnione. Jakiś czas później ciszę rozerwał krzyk przepełniony opętańczym cierpieniem. Wrzask mogący wydobyć się tylko z ust człowieka, dla którego rozkrajanie trzewi stało się niczym w porównaniu z odrywającą się duszą od niematerialnego, silnie umięśnionego i ukrwionego łożyska. Głos ewidentnie dobiegał z tunelu wiertła. Przyszło mi na myśl, że może któryś z pracowników zrobił żart umieszczając radio między maszyną. Nie miałem odwagi, żeby to zweryfikować. Przynajmniej nie wtedy, gdy ciszę raz po raz przerywały bluźniercze krzyki wyrażające niewyobrażalną agonię.
Nie odwracając się, cofnęliśmy się do wyjścia i wybiegliśmy na zewnątrz.
IV
O upiornym zdarzeniu zdecydowaliśmy się nie powiadamiać nikogo. Wątpię by ktokolwiek uwierzył choć w jedno nasze słowo. W oczach Azzacova miałem nieposzlakowaną opinię i chciałem ją zachować, natomiast Ivan ze względu na powszechne podejrzenia o pijaństwo mógłby stracić pracę.
Tamtego wieczoru oprócz przysięgi zachowania tajemnicy, postanowiliśmy przy stosownej okazji zbadać źródło przeraźliwych krzyków i w co wierzyłem, zdemaskować ponurego żartownisia, albo ujrzeć coś znacznie gorszego. Strach nie zabił w nas ciekawości. Przez tydzień nie mieliśmy możliwości znaleźć się samemu w Sali Wiertniczej. Musieliśmy znosić towarzystwo praktykantów i stażystów tkwiących z głową w chmurach, podczas gdy nasze umysły były skierowane na głębię kilkunastu kilometrów. Gdy impas wydawał się zmierzać ku końcowi wydarzyło się coś, co miało zweryfikować naszą niezłomność. Rano, podczas jednego ze śniadań w stołówce, Ivan przyniósł do stołu tacę
z jedzeniem i złe wieści. Poprzedniej nocy robotnik pracujący na stanowisku nieopodal Sali Wiertniczej wyskoczył z okna, wykrzyczawszy uprzednio niedorzeczne słowa. Zdaliśmy sobie sprawę z powagi sytuacji. Zapytałem Ivana czy chce zrezygnować, jednak zaprzeczył. Nam obu wydawało się, że nic nie może nas powstrzymać. W jakże olbrzymim błędzie byliśmy. W nieświadomości zmierzaliśmy do odkrycia zła.
Po samobójstwie robotnika Azzacov stał się przybity. Moje mniemanie o nim zwiększyło się jeszcze bardziej. Sądziłem, że ktoś o takiej pozycji nie przejmuje się losem podwładnych. Ale za twarzą Azzacova kryło się głębsze uczucie, które poznałem gdy odwiedziłem jego gabinet w noc poprzedzającą nasze śledztwo mające skończyć się makabrycznymi wydarzeniami.
Niepokój i strach wyraźnie owinęły się wokół niego ciasnym całunem. Azzacov nie był nawet w stanie trafić szyjką butelki do kieliszka. Kiedy wyciągnąłem rękę do pomocy, odsunął się niczym rażony ogniem. Zagadnąłem mężczyznę o ostatnie badania, ale dyskusja na tematy służbowe nie miała jakiegokolwiek sensu. Pożegnaliśmy się po krótkiej rozmowie składającej się ze zdawkowych pytań i odpowiedzi, w których kryły się obawy i domysły.
V
Azzacov upadł, a właściwie zrzucił z siebie powłokę niczym wąż skórę. U mojego kresu bliżej przypominał przeklętego stwora zbudowanego z ochłapów tkanek aniżeli człowieka czy węża. Dotyczy to nie tylko jego demonicznej duszy, ale też ciała, które musiało zostać zbezczeszczone przy udziale bluźnierczych mocy.
Nocą dwudziestego stycznia w Sali Wiertniczej zostaliśmy sami. Ivan obsługiwał radiator celując anteną w tunel wiertła, a ja prowadziłem nasłuch. Urządzenie wysyłało fale, które odbijały się od przeszkód i w różnych przypadkach powracając dostarczały inny sygnał. Gdy pod ziemią znajdowały się jaskinie – a takie występują do głębokości pięciu kilometrów, do odbiornika docierało długie piknięcie. Im większy był ubytek w ziemi, tym dłużej docierał i trwał sygnał. Udało nam się zbadać strukturę do głębokości dziewięciu kilometrów. Zbliżałem się wtedy do zdjęcia słuchawek i poinformowania Markusa o bezsensowności dalszych badań. Mój towarzysz mruknął tylko żeby być cierpliwym. Przekroczyliśmy dziesięć kilometrów. Po dwustu metrach sygnał urwał się. Zapytałem Ivana czy wyłączył już aparaturę. Zaprzeczył i oznajmił, że chce dotrzeć do szesnastu kilometrów. Nie powiedziałem ani słowa. Założyłem słuchawki. Do moich uszu wciąż dobiegał szum, ale po kilkudziesięciu sekundach rozległ się znajomy dźwięk. Trwał on jednak zbyt długo by zasługiwać na taką nazwę. Minęło półtorej minuty, a elektroniczny sygnał nie ustępował. Ivan dostrzegł przerażenie malujące się na mojej twarzy.
Podłoga zadrżała pod naszymi stopami. Krzyk, który słyszeliśmy poprzednim razem był nieporównywalny do ówczesnego. Znajdował się znacznie bliżej powierzchni. W bezruchu słuchaliśmy jak do licznych zbolałych głosów dochodzą nieludzkie piski i skrzeki. Groza, która w tamtej chwili wypełzła z ciemnych czeluści pozostawiła we mnie jedną myśl: otwarliśmy piekło. Agonia docierała coraz wyżej otworu, ale tylko ja zdawałem sobie sprawę z zagrożenia. Mimo to nie podjąłem żadnego działania. Ivan zastygł i pobladł wpatrując się w otchłań, a otchłań patrzyła w niego. Zanim wybiła ostatnia minuta jego życia rozległ się rumor podobny do schodzącej lawiny,
a w hali pojawiły się szare chmury popiołu. Ivan poderwał się i biegł, ale było już za późno. Z otworu niczym dżin wydostała się pierwsza przezroczysta postać. Była piękną kobietą. Poczułem złość i przypływ zemsty, ale nadal pozostawałem w bezruchu. Zjawa przeniknęła przez Ivana. Uniosłem wzrok do góry i zobaczyłem nienazwanego stwora wysokiego na ponad cztery metry. Miał plugawy łeb zakończony wydłużonym pyskiem. W zrogowaciałych szponach dzierżył olbrzymi topór, na którego skrwawionym ostrzu dostrzegłem ochłapy tkanek. Jego ciało pokrywało posklejane ciemnoczerwoną zaschniętą krwią futro, muszące ongiś posiadać barwę brązu. Plugawy pysk i kończyny potwora przypominały ciało świni, ale były niesamowicie długie i wysuszone; stwór zbudowany był jedynie z sczerniałych mięśni. Pod tym względem prezentował się inaczej od diabelskich postaci przedstawionych w pobożnych, aczkolwiek przerażających woluminach, gdyż nie posiadał dzikiego mięsa oraz ciała w stadium rozkładu.
Bestia zamachnęła się. Kiedy stal opadła na głowę uciekającej zjawy, jej postać zmaterializowała się
i w tym samym momencie rozpłatała na dwie części. Chwilę wcześniej widziałem piękną kobietę, ale wystarczył moment by zamieniła się w dwie zmiażdżone ochłapy nasiąkające krwią i płynami ustrojowymi. Ivan obrał drogę ucieczki do najbliższych drzwi, które były jednak zamknięte. Wtedy ocknąłem się i zacząłem biec do właściwego wyjścia. Ivan dostrzegł mnie, ale był zbyt wolny. Obróciłem się ostatni raz i zobaczyłem jak ostry szpic topora wynurza się z jego piersi.
Cudem udało mi się umknąć. Dotarłem do gabinetu Azzacova w niewiadomy mi sposób, gdyż nie pamiętałem drogi ucieczki po opuszczeniu Sali Wiertniczej. Wewnątrz panowała ciemność, a kanapa na której miał zwyczaj spać była pusta. Pewien osobliwy zmysł mówił mi jednak, że nie jestem sam w tym posępnym pomieszczeniu. Z mroku wypełzł zgarbiony cień. Przeczuwałem grozę, ale nie było nadziei. Groza nadeszła, Azzacov uniósł głowę. Kontury oraz kształty jego twarzy zlały się niczym roztopiona stal i stworzyły odrażającą zupę fosforyzujących kolorów. Co parę sekund głowa Azzacova znikała, a zamiast niej pojawiały się plugawe łby kosmicznych demonów pokryte łuskami i nieznanymi tkankami.
Patrzyłem na koszmarną istotę obłędu i poczułem to samo, co jesiennego wieczoru. Ciekawość wywodzącą się z serca zła i zmierzającą do niego. Pokrzywiona ręka wskazała mi drogę, a ja nią podążyłem.
ok
aha
I po co to było?
Widzę, że opowiadanie pojawia się i znika. Tytuł wielką literą.
pozdrawiam
I po co to było?
Na Ziemi od czasów ukształtowania pierwszych skał istnieją miejsca, których odwiedzenie może zakończyć się koszmarem dla potencjalnego poszukiwacza. Należą do nich pogańskie cmentarze, terytoria bluźnierczych kultów, grobowce i pradawne świątynie o zmurszałych ścianach, pamiętających niewypowiedziane okropności i nieopisany ból
Czyli wraz z powstaniem pierwszych skał pojawili się również bluźnierczy kultyści?
Człowiek zapuszczając się w głębię jęzorów cieni nigdy nie pragnie ujrzeć żywego strachu.
Troszkę chyba nie ogarniam Twojej rzeczywistości.
Przyświecającym mu celem jest omamiająca rządza
Acha.
Zawsze zastanawiałem się co nimi kieruje.
Przecież przed chwilą pisałeś, że omamiająca rządza.
wykonaniu odwiertu w płycie Półwyspu Kolskiego
Geologia i odwiert. Czyli działki, odpowiednio: mkmorgotha i moja. Chyba właśnie strzeliłeś sobie w stopę.
Po dwóch tygodniach samotnych dyżurów przy wiertle
Nie "wiertło", tylko świder. Samotne dyżury? Naprawdę? Czyli mam rozumieć, że nie dość, że sam analizował zapisy z sond i urobek to jeszcze sterował momentem obrotowym świdra, dorabiał płuczkę, a jak zaszła potrzeba to wyciągał rury płuczkowe, wymieniał świder i zapuszczał to wszystko na dół? Przy takim odwiercie siedzi cały sztab ludzi: serwisy płuczkowe, geologiczne, cementujące, wiertacz, a do tego jeszcze ciecie od fizycznej roboty. Cały czas, 24/7. W dodatku Ruscy mieli tam naprawdę ciężką robotę, bo używali, jeśli dobrze pamiętam, elektrycznych silników wgłębnych, które co chwilę im się psuły.
przybiegł do mojego gabinetu
Acha, gabinet. Na wiertni, wśród baraków. W dodatku siedział tam w czasie kiedy pijany Rusek wiercił. A kto zajmował się wtedy analizą obrazu z sond? Kto sprawdzał skład urobku w laboratorium?
abym natychmiast poszedł do Sali Wiertniczej
-.-'
Ivan twierdził, że z pustki wokół wiertła wydobywają się potępieńcze (...)
Naprawdę umrę ze śmiechu. Pustka wokół wiertła? Kolega zrobił w ogóle jakiś research przed napisaniem tego... czegoś?
monotonny szmer pracującego chłodzącego się wiertła
Tak, monotonny szmer. Jasne. A te kilkuset konne silniki diesla zasilające pompy płuczkowe, sita oscylacyjne, hydrocyklony i resztę maszynerii jedynie pomrukiwały jak kotki.
Zapach chemikaliów zawisł w powietrzu słodką wonią
Zapach wiertni to zapach oleju, spalin i mokrej ziemi. Czasami zapach soli. Chemikalió akurat, szczególnie wtedy, używało się stosunkowo mało.
Głos ewidentnie dobiegał z tunelu wiertła
To się nazywa odwiert! I zdecydowanie jedyne, co się z niego może wydobywać to płuczka.
Dalej nie mogę. Co prawda skupiłem się głównie na aspekcie technicznym tego tekstu, ale to nie zmienia faktu, że -- dla mnie -- jest to grafomiania.
Błagam Cię, następnym razem zanim zechcesz napisać tekst o wierceniu, wysil się i poczytaj o tym, zobacz filmy (są na YT), popytaj ludzi, którzy coś wiedzą. Żeby napisać tekst o SG-3 musiałbyś jeszcze do tego dorzucić choć odrobinę wiedzy na na temat geofizyki i zaników płuczki. Wtedy może całość nie pachniałaby ignorancją na kilometr.
Bardzo Autora przepraszam, ale pomimo starania odpadłem po raz trzeci. A do tylu razy sztuka.
Do zobaczenia pod tekstem interesującym i czytliwym.
Nawet pomijając wszystkie techniczne sprawy, wspomniane przez Exturio, tekst i tak jest kiepski. Chociaż pewnie "mało czytliwy" jest lepszym określeniem. Nie będę już nawet mówił o tym, że pisarz powinien poczytać o tym, o czym pisze, zanim zabierze się do pisania, bo to już wiemy. Chodzi mi głównie o konstrukcje tekstu. Sisisz się na zdania kwieciste, skomplikowanie i zdecydowanie ci to nie wychodzi. Tak bardzo skupiasz się na ich kwiecistości, że gubisz po drodzę logikę, a końcowy efekt jest taki, że kilka fragmentów tekstu musiałem czytać po dwa razy, żeby zrozumieć o co chodzi.
Jeśli miałbym ci coś poradzić - pisz prościej. Skomplikowane zdania zostaw na razie i skup się na tym, by ćwiczyć styl. A ćwiczenia najlepiej zaczynać od form prostych. Rozumiesz, zanim nauczysz się biegać, musisz nauczyć się chodzić.
Nie podobało się. I fabularnie, bo w zasadzie trudno tu mówić o fabule, i technicznie. Dziwne zwroty i całe zdania, literówki, parę innych rzeczy, które sprawiały, że stawialam na marginesie "?". Ja dotrwałam do końca, ale bynajmniej nie z ciekawości, co wydarzy się dalej.
Cóż powiedzieć - radzę Ci dużo czytać, by obyć się z językiem i konstrukcją opowieści.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr