
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Od pewnego czasu miewałem dziwne sny. Choć może nie tyle dziwne, ile niejasne i nieprzejrzyste, sny nie z tego świata, których treść zapominałem natychmiast po przebudzeniu. W pamięci pozostawał po nich jedynie magiczny blask, opromieniowujący moje szare bycie na jawie, dzięki czemu wciąż jeszcze zwlekałem z popełnieniem samobójstwa. Codzienna harówka i krzątanina doskwierały mi coraz bardziej, i nie mogłem przestać myśleć o tych niezwykłych snach, niosących irracjonalną nadzieję wyzwolenia z kajdanów doczesności. Moje przebudzenia przypominały zatrzaśnięcie się na głucho spiżowych wrót, i tylko spod ich wąskich szpar sączyło się eteryczne światło z innego, zasennego świata. Odnosiłem później niezatarte wrażenie, że odwiedzałem legendarne, niedostępne zwykłym śmiertelnikom krainy, opiewane przez największych poetów i mistyków – Dantego, Swedenborga, Poego czy Lovecrafta.
Wówczas frapowały mnie podobne klimaty, możliwie jak najbardziej oddalone od codziennej bieganiny za przyziemnymi sprawami, a oscylujące ku wszelkiej niesamowitości, metafizyce i ezoteryce. Z pasją czytywałem książki o okultyźmie, reinkarnacji czy buddyźmie tybetańskim. Intrygowala mnie szczególnie koncepcja siedmiu poziomów energii o różnych częstotliwościach drgań, uzewnetrzniających się w tym samym punkcie przestrzeni. To tam istniały krainy bogów, baśniowych stworzeń i herosów, znanych z wielu mitologii całego świata. Tam też po swej śmierci zdążali ludzie i wybierali sobie najbardziej odpowiadające im miejsca. Jedynie dla potępionych nie było zmiłowania, i ci szli do niższych rejonów ducha, a nawet do samego Piekła. A dokąd zmierzali zbawieni? Czy naprawdę otwieraly się przed nimi bramy Niebios, troskliwie odprowadzanymi przez aniołów? Gdzie ja byłem w swoich snach? Swoją krainę nazwałem Sona-Nyl, krainę poza czasem i przestrzenią, do której nie dotarł żaden podróżnik ani zabłąkany wędrowiec, zmylony niedokładnymi mapami bądź desperacko szukający na gwiezdnych szlakach sekretnej planety Yaddith. Gdy budziłem się z poczuciem bezgranicznego żalu, spowodowanego brutalnym, nienawistnym terkotaniem budzika, ogarniała mnie pewność, że gdzieś tam, w astralnych sferach istnieje inny, lepszy świat, być może nawet biblijny Eden. Kiedy jednak wstawałem rano z łóżka, by przyszykować się do wyjścia do pracy, nadaremnie próbowałem przypomnieć sobie utracony, rajski sen.
Byłem trochę jak bohater jednego z opowiadań Lovecrafta, Randolph Carter, który zniesmaczony szarością egzystencji, umilał ją sobie wyprawami do nieznanych, pozaziemskich wymiarów. Różnica między nim a mną polegała jednak na tym, że on mógł na jawie wspominać swoje niezwykłe podróże po krainach Lomaru czy Ooth-Nargai, ja zaś nie pamiętałem z nich absolutnie nic.
A potem coś zaczęło się zmieniać. Chociaż nadal bezskutecznie próbowałem przywołać sobie w pamięci odbyte ekskursje do krainy snów, powoli nabierałem pewności co do tego, że odgrywałem tam znaczącą rolę i stałem dość wysoko w hierarchii miejscowych, onirycznych bytów. Budziłem się pełen energii i radosnego uniesienia, co trwało raptem kilkanaście sekund, albowiem zaraz przypominałem sobie, gdzie się znajduję i co mnie czeka przez długi, monotonny dzień. W realnym życiu nie układało mi się najlepiej, miałem problemy w pracy, której serdecznie nie znosiłem, wracałem do domu wypruty i sponiewierany na duszy, czując jedynie bezsens wszystkiego, co mnie otaczało. Rutyna, szarzyzna, stres i zmęczenie.
Jakby odwrotnie proporcjonalnie do stanu jawy, po drugiej stronie nocy, w krainie Morfeusza moje działania nabierały tempa i znaczenia, a dusza śpiewała. Co tam jednak robiłem? Miałem nadzieję kiedyś się tego dowiedzieć. Byłem przekonany tylko, że śniąc ulatywałem do ojczyzny duchowej, gdzie zdążali wszyscy poszukiwacze prawdy oraz strudzeni, zbłąkani wędrowcy.
Ostatecznie przyszedł czas na diametralną zmianę w mym jałowym życiu. Poznałem dziewczynę, Patrycję, która miała zostać moją towarzyszką życia na dobre i złe. Pobraliśmy się. Rzuciłem znienawidzoną pracę i dostałem nową, ciekawszą i lepiej płatną, wreszcie kupiłem mieszkanie. Zacząłem z żoną chodzić po centrach handlowych i modnych butikach, do kawiarń i restauracji, odwiedzać znajomych i przyjaciół. Stałem się zwyczajnym mieszczaninem, wtopionym w tłum obywateli, których moloch miasta przerabiał na przykładnie wykonujących swoje obowiązki trybiki.
Zmieniły się również moje sny. Stały się mniej intensywne, blakły i pojawiały się coraz rzadziej. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, aż uzmysłowiłem sobie, iż niespostrzeżenie zaczynało mi coś umykać. Było to uczucie nieomal fizyczne, zdało mi się, jakbym topniał, tracił swoją esensję, gubił gdzieś cząstki osobowości. Podejrzewałem, że ta stopniowana utrata dostępu do krainy Sona-Nyl była logicznym następstwem pozyskania przeze mnie nowego statusu społecznego, zgodnego z odwieczną zasadą, iż nowe zmienia stare. I odtąd już, niby żałobny tren, pokutowały jedynie w mej pamięci wspomnienia o wycieczkach do zaczarowanych ogrodów szczęśliwości. Wieczorami z tłumionym niepokojem oglądałem wraz z Patrycją jakąś mydlaną operę. W takich chwilach, gapiąc się bezmyślnie na ekran telewizora, odnosiłem ulotne, acz nieprzyjemne wrażenie, że coś się tu nie zgadza i że tak naprawdę powinienem być gdzie indziej, tutaj zaś, w domowych pieleszach jestem jedynie przez przypadek.
Pewnej nocy obudziłem się zdezorientowany i przestraszony. Coś z mojego snu wtargnęło do świata jawy. Jakiś widmowy kształt, mroczny, bezcielesny kontur niby olbrzymi nietoperz zawisł nad łóżkiem. Potem na szczęście szybko zniknął, rozpłynąwszy się w ciemnościach, ale uczucie niepokoju, namacalnego wręcz lęku długo mnie jeszcze nie opuszczało. Wprawdzie ten incydent mógł być tylko przywidzeniem, halucynacją czy jakimś niedogaszonym majakiem, ale wiedziałem, że to kraina snów zaczęła się o mnie upominać.
Chociaż życie dalej biegło swoim torem, w mych codziennych poczynaniach zagościła nieuchwytna nuta zgorzknienia i melancholii, jak gdyby coś we mnie obumarło. Wszystko robiłem apatycznie, nie wkładając w nic serca i myślami błądząc po śnionych nocami krainach. Patrycja jeszcze niewiele zauważyła z tego, co się ze mną działo. Nie zwierzyłem się jej z mojego sekretu. Bałem się, że moje niemrawe zachowanie w codziennych rytuałach domowych sprawi, że odejdzie albo będzie ciągle niezadowolona, a nie chciałem mieć w niej kogoś obcego, kto nie rozumie, a nawet nie chce zrozumieć problemów drugiego bliskiego człowieka. Tym bardziej, że wkrótce nastąpiła eskalacja niepokojących wydarzeń.
Obudziłem się w nieznanym miejscu. Wstałem i podszedłem do wysokiego, prostokątnego okna. Ze zdziwieniem dotknąłem ręką masywnych, nieobrobionych murów z ciemnej, litej skały. Wyjrzałem na zewnątrz. Świtał blady ranek w pomroce zielonkawych oparów, owijających się wokół olbrzymich budynków i pełznących szerokimi arteriami nieznanej aglomeracji. Gdzież się u licha znalazłem? Wtedy z ulgą pomyślałem, że jeszcze najpewniej trwa sen. Chociaż śniłem, w pełni zdając sobie z tego sprawę, a to znów wywołało we mnie niepkój. Słyszałem wcześniej o świadomych snach, wiedziałem jednak, że kto chciał ich uświadczyć, musiał wpierw wykonać żmudną pracę, polegającą na wyćwiczeniu poszczególnych elementów tej sztuki.
A w ogóle – teraz przeszył mnie dreszcz przerażenia – to może nie był sen? Byłem zupełnie trzeźwy, ponadto rozumowałem logicznie oraz odbierałem bodźce słuchowe, dotykowe i zapachowe. Rozejrzałem się uważnie po przestronnym pomieszczeniu, przypominającym komnaty w średniowiecznych zamkach rycerskich. Nagle coś mnie uniosło w powietrze, jakbym zawisnął w próżni. Po tym niemiłym doświadczeniu znalazłem się z powrotem w swoim łóżku obok śpiącej Patrycji.
Odtąd było dla mnie jasne, że w trakcie snu przenosiłem się do innego wymiaru. Tylko nie miałem pewności, czy ulatywałem do otchłani, tam gdzie płacz i zgrzytanie zębów, czy odwiedzałem swoją przystań duchową. W każdym razie zrozumiałem, że z nieubłaganą konsekwencją dokonywałem transgresji z jednego świata do drugiego.
Moje wizyty w komnacie były coraz częstsze. Pierwsze kroki kierowałem zawsze ku oknu, skąd roztaczał się widok na miasto, pełne monumentalnych budowli. Wyróżniały się wśród nich zwłaszcza gigantyczne, czarne wieże z bazaltu. Podczas jednej z moich wizyt, zaintrygowany tajemniczym miastem, postanowiłem wyjść na rekonesans.
Zszedłem po kamiennych stopniach na parter, który okazał się obszernym, pustym holem, i zanim znalazłem wyjście, musiałem minąć kilkanaście potężnych filarów, podpierających strop. Na zewnątrz skonstatowałem, że moja komnata mieściła się właśnie w jednej z tych olbrzymich, bazaltowych wież. Nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że spacerowałem ulicami Dylath-Leen, odkrytego w sennych podróżach przez Samotnika z Providence portowego, kosmopolitycznego miasta, do którego niestrudzenie zdążali żeglarze, pielgrzymi i poszukiwacze przygód z niezliczonych światów. Mijałem megalityczne gmachy i świątynie, a także nielicznych przechodniów, odzianych w powłóczyste szaty, nie rzadko noszących na głowach dziwaczne, czerwone turbany. Schodziłem im z drogi, gdyż zdecydowanie nie miałem ochoty na zawieranie bliższej znajomości z mieszkańcami tego obcego miasta.
Im dalej zapuszczałem się pomiędzy ogromne, majestatyczne bryły budynków, tym bardziej napawały mnie one lękiem i chciałem już tylko jak najprędzej się stąd wydostać. Odczuwałem tęsknotę za Patrycją, widząc ją oczyma wyobraźni przeciągającą się leniwie w łóżku i potem człapiącą do łazienki, gdzie spędzała prawie godzinę. Czy jeszcze zdążę ujrzeć ten poranny rytuał dziś o świcie? Niczego teraz tak nie pragnąłem, jak wraz z nią stawienia czoło przeciwnościom losu, choćby i tym najzwyczajniejszym, w myśl przysłowia, że gdzie serce, tam i szczęście. Miałem dość tego posępnego, odpychającego miasta, miasta pod innym niebem i innymi gwiazdami, obróciłem się więc na pięcie i nieomal pobiegłem z powrotem do czarnej, bazaltowej wieży. Wszedłem do środka i wspiąłem się na moją kondygnację, łapiąc spazmatycznie powietrze ustami. Udałem się do swej komnaty, którą odnalazłem dzięki otwartym na oścież drzwiom i, otoczony masywnymi, grubymi na metr ścianami, chwilowo poczułem się bezpiecznie w tym znajomym miejscu. Czekałem, aż nieznana siła przeniesie mnie jak poprzednio na Ziemię, ale nic takiego nie nastąpiło. Uznałem więc, że wystarczy usnąć, a opuszczę komnatę, by obudzić się obok Patrycji, w naszym przytulnym mieszkanku. Położyłem się na wielkim, twardym szezlongu, rozgorączkowany, tknięty nagle złowrogim przeczuciem, które wnet się miało ziścić.
Zamknąłem oczy, ale ciągle byłem pobudzony, szumiało mi w skroniach i stwierdziłem, że nie mogę zasnąć.Zatrwożony, nie wiedząc, co robić, wstałem i wyglądnąłem przez okno. Zadarłwszy głowę, ujrzałem rozedrgany kłąb seledynowo-cynobrowych chmur, jakby na obrazie obłąkanego malarza, bez reszty oddanego awangardowej szkole taszyzmu. Byłem rozbitkiem w krainie snów i koszmarów. Uwięziony przez gargantuiczne Dylath-Leen, czekałem, aż skończy się dzień i przyjdzie noc, ale czas jakby stanął w miejscu. Statyczne, niemrawo przebijające się przez zasłonę z chmur słońce doprowadzało mnie niemal do szaleństwa. W końcu przyszło mi na myśl, że ta planeta mogła okrążać dwie gwiazdy i upragniona noc nigdy nie nastąpi, albo obiegać wokół tak olbrzymiego słońca, iż dzień trwałby tu ziemski rok.
A przez wielkie okno, które nie miało ani szyby, ani rolety, nieustannie wlewało się muliste światło. Wtenczas, jak nigdy dotąd jeszcze, zapragnąłem zobaczyć ukochaną Patrycję oraz swe rodzinne miasto, choćby po raz ostatni. Ogarnęła mnie bezgraniczna rozpacz. Czy zostanę w tym miejscu po kres swoich dni, osamotniały i zamierający z trwogi? Nie mogłem na to przystać, musiałem wpaśc na jakiś koncept i po chwili wiedziałem już, że zdobędę się na desperacki krok.
Najprawdopodobniej istniał tylko jeden sposób na to, żebym się wyzwolił spod jarzma tego snu i czmychnął z Dylath-Leen.
Moja kwatera znajdowała się bardzo wysoko, jakieś kilkadziesiąt metrów nad kamiennym brukiem ulicy. Gdybym skoczył w dół, może obudziłbym się u boku smacznie śpiącej Patrycji, zupełnie nieświadomej mych perypetii. Może. Cóż w końcu miałem do stracenia? Nie chciałem miotać się zdesperowany, tocząc wokół pustym wzrokiem i ostatnimi strzępkami myśli szukając ratunku z tej beznadziejnej sytuacji. Nie, uznałem, że lepiej zaryzykować.
Stanąłem na parapecie…
Pomysł bardzo interesujący, aczkolwiek uważam, że mogłeś to bardziej rozwinąć, dodać jakieś wydarzenia, które rozegrały się w Dylath-Leen. Teraz tekst sprawia wrażenie szkicu czy opisu i chwilami jest trochę nudny.
Mimo wszystko muszę przyznać, że ma coś w sobie to opowiadanie. Wczułam się w położenie bohatera, może dlatego, że w pewnym momencie życia, czułam się dość podobnie (czyli zupełnie nie na miejscu w zwyczajnej rzeczywistości).
Dzięki za opinię. Ten tekst miał być taki trochę opisowy w zamierzeniu, by spełniać wymogi konkursowe. Znaczy się z konkursu Agharty, choć jak widać, niewiele to dało, bo przepadł tam z kretesem.
No, tak. Tekst pachnie trochę panem H.P.L. Może lektura nie jest mega ciekawa, ale nudno też nie było. Przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem.
Pozdrawiam
Mastiff
Mi tekst przywodzi na myśl wczesne dzieła HPL. Przeczytałem z zaciekawieniem, choć brakło mi trochę grozy (niewiele, ale jednak).
Dzięki za opinie. Podniosło mnie trochę na duchu, że ten tekst nie jest jednak totalną porażką. A zawsze chciałem napisać lovecraftowskie opowiadanie.
Skłamałabym, gdybym napisała że to porywająca lektura, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że miło spędziłam niedzielne popołudnie. Czytało mi się całkiem nieźle, albowiem napisałeś bardzo porządne opowiadanie.
„Ciężki łomot w drzwi ponownie wstrząsnął komnatą”. –– Myślę, że w drzwi można łomotać czymś ciężkim, ale łomot wstrząsający drzwiami będzie raczej głośny, donośny.
„…lekko uniosła powieki, ale nie przerwała rytmu”. –– Ja napisałabym: …lekko uniosła powieki, ale nie straciła rytmu.
„Niczym szalony malarz zmazała obraz malowany przez dzień…” –– Powtórzenie. Proponuję: Niczym szalony malarz zmazała obraz tworzony przez dzień…
„…okryte płaszczem nocy, zdawały się być opuszczone. W żadnym oknie nie płonęło światło, nawet najmniejszy kaganek nie rozświetlał nocy”. –– Może: …nawet najmniejszy kaganek nie rozświetlał mroku.
„Oszacował szybko jedwabną koszulę haftowaną złotą nicią i kurtkę ze smoczej skóry, w które ubrany był ciemnowłosy młodzieniec, a z których każde kosztowało wielokrotnie więcej niż pas, na który wydał dwumiesięczny dochód z dzierżaw”. –– Powtórzenia. Ponadto i koszula, i kurtka są rodzaju żeńskiego, więc …a z których każda kosztowała wielokrotnie więcej niż pas… Zdanie jednak, uważam, nie brzmi najlepiej, więc proponuję: Oszacował szybko odzież ciemnowłosego młodzieńca –– jedwabną koszulę haftowaną złotą nicią i kurtkę ze smoczej skóry, i uznał, że każda z nich kosztowała wielokrotnie więcej niż pas, na który wydał dwumiesięczny dochód z dzierżaw.
„Czarodziej długo przyglądał się twarzy trupa, jakby czekał, ze ta coś mu powie, wreszcie spojrzał na towarzysza”. –– Literówka.
„Ledwie jednak wyskoczył z krasno ludzkiego umysłu, zawył rozpaczliwie”. –– Ledwie jednak wyskoczył z krasnoludzkiego umysłu, zawył rozpaczliwie.
„Postąpił jeszcze o krok”. –– Postąpił jeszcze krok.
„Ach, bym se zapomniał”. –– Ach, bym zapomniał.
Pozdrawiam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy -- podziękowałbym za komentarz, gdyby nie obawa, że pomyliłas mnie z sąsiadem z dołu, czyli z Emelkallem chyba. Bo tam były jakieś krasnoludy. A szkoda, bo opinię, że porzadnie napisane, przyjąłbym z wdzięcznością...
Istotnie. Nie mam pojęcia jak to się stało, ale zaraz przeczytam Twoje opowiadanie i też napiszę Ci coś ładnego.;-)
Pozdrawiam i proszę o wybaczenie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Podchodziłam trzy razy do opowiadania, odrzucał mnie ciąg przemyśleń bohatera, który zapowiadał nużące przedzieranie się przez statyczny tekst. Muszę przyznać, że był to błąd. Tekst jest niepokojący, właśnie przez tą ciszę, akcję rozgrywającą się w głowie bohatera, gdzie nie ma słów ze świata zewnętrzego. Jeszcze nie czytałam H.P.L. (spokojnie nadrobię!), ale mogę powiedzieć, że i mnie tekst z czymś się skojarzył. Antologia 'Niebezpieczne wizje", gdyby dopracować tekst do doskonałości, z pewnością przyjęłaby Cię w swoje ramiona. Zdarza mi się wspominać ten tom opowiadań, bo zrobił na mnie niesłychane wrażenie. Lubię odważne teksty, a ten z pewnością taki jest.
Więc autorze więcej wiary w siebie i umiejętności! Życzę dużo natchnienia i wielu opowiadań w duchu powyższego.
Regulatorzy -- będe czekał...
Prokris -- dzięki za miłe słowa. Akurat w tym roku dokończę bardzo swój ambitny tekst, jakiego nigdy jeszcze nie pisałem, ale nie mam pojęcia, co z tego wyjdzie. A H.P.L. absolutnie polecam, choć inna sprawa, że to taka malo kobieca literetura. Ale jesli już, to tę nową edycję "Zgroza w Dunwich", w nowym świetnym tłumaczeniu. Bo niektóre poprzednie tłumaczenia mogą raczej zniechęcać. A na Pyrkonie będzie premiera nowej książki H.P.L. -- jego listy. Pewnie jako pierwszy się tam stawię...
Agroelingu, daruj, że tak późno --- ale to Ty jesteś "winny". Napisałeś coś, co mi się podoba, co mnie frapuje --- i odpycha też. Taki, wiesz, dualizm emocjonalny, czy jak go zwać inaczej... To z powodu tej odmiany --- Patrycja zmieniła bohatera, bohaterowi zmieniły się sny, ale dlaczego na gorsze, mówiąc potocznie? Skoro go tak uszczęśliwiła, skoro jej obecność tak odmieniła życie bohatera na lepsze... Nie zgadzam się z tym, w duchu protestuję przeciw wychodzeniu swoistego bilansu na zero.
Ale tekst jest czytliwy nawet mimo moich obiekcji.
Tak na ucho: uważaj na imiesłowy uprzednie... Nigdy 'ł' i 'w' razem...
Rzeczywiście, nie ma u Ciebie ani krasnoludów, ani magów. ;-)
Jest za to świat samotnego człowieka, który ucieka od rzeczywistości i znajduje ukojenie w marzeniach sennych. Tylko dlaczego, że powtórzę za Adamem, poprawa niemal wszystkich aspektów życia realnego i uczucie do żony, wiążą się z utratą szczęśliwego śnienia?
Opowiadanie jest, moim zdaniem, napisane nieźle, choć mam małe zastrzeżenia do kilku zdań, zbyt malowniczych i nieco zawiłych. Nie uważam, że to błąd, ja tylko wolę jaśniejsze i prostsze wyrażanie myśli.
„…niosących irracjonalną nadzieję wyzwolenia z kajdanów doczesności”. –– …niosących irracjonalną nadzieję wyzwolenia z kajdan doczesności.
„Czy naprawdę otwieraly się przed nimi bramy Niebios, troskliwie odprowadzanymi przez aniołów?” –– Ja napisałabym: Czy naprawdę otwierały się przed nimi, troskliwie odprowadzanymi przez aniołów, bramy Niebios?
„Gdzie ja byłem w swoich snach? Swoją krainę nazwałem Sona-Nyl…” –– Powtórzenie. Może: Gdzie ja byłem w tych snach? Swoją krainę nazwałem Sona-Nyl…
„Różnica między nim a mną polegała jednak na tym, że on mógł na jawie wspominać swoje niezwykłe podróże po krainach Lomaru czy Ooth-Nargai, ja zaś nie pamiętałem z nich absolutnie nic”. –– Zdanie sugeruje, że bohater odbywa podróże do krain Randolpha Cartera, więc może: Różnica między nim a mną polegała jednak na tym, że on mógł na jawie wspominać swoje niezwykłe podróże po krainach Lomaru czy Ooth-Nargai, ja zaś nie pamiętałem z moich absolutnie nic.
„Byłem przekonany tylko, że śniąc ulatywałem…” –– Ja napisałabym: Byłem jednak/całkiem/zupełnie przekonany, że śniąc ulatywałem…
„…jakbym topniał, tracił swoją esensję…” –– …jakbym topniał, tracił swoją esencję…
„Świtał blady ranek w pomroce zielonkawych oparów, owijających się wokół olbrzymich budynków i pełznących szerokimi arteriami nieznanej aglomeracji”. –– Ja napisałabym: W pomroce zielonkawych oparów owijających się wokół olbrzymich budynków i pełznących szerokimi arteriami nieznanej aglomeracji, świtał blady ranek.
„…wiedziałem jednak, że kto chciał ich uświadczyć…” –– …wiedziałem jednak, że kto chciał ich doświadczyć…
„Na zewnątrz skonstatowałem, że moja komnata mieściła się właśnie w jednej z tych olbrzymich, bazaltowych wież”. –– Na zewnątrz skonstatowałem, że moja komnata mieściła się właśnie w jednej z takich olbrzymich, bazaltowych wież.
Komnata bohatera nie mogła mieścić się w jednej z wież, które widział z okna.
„…odzianych w powłóczyste szaty, nie rzadko noszących na głowach dziwaczne, czerwone turbany”. –– …odzianych w powłóczyste szaty, nierzadko noszących na głowach dziwaczne, czerwone turbany.
„Niczego teraz tak nie pragnąłem, jak wraz z nią stawienia czoło przeciwnościom losu…” –– Niczego teraz tak nie pragnąłem, jak wraz z nią stawić czoło przeciwnościom losu…
„Wszedłem do środka i wspiąłem się na moją kondygnację, łapiąc spazmatycznie powietrze ustami”. –– Ja napisałabym: Wszedłem do środka i wspiąłem się na moją kondygnację, spazmatycznie łapiąc powietrze.
„…że nie mogę zasnąć.Zatrwożony…” –– Brak spacji.
„…wstałem i wyglądnąłem przez okno”. –– …wstałem i wyjrzałem przez okno.
„Zadarłwszy głowę, ujrzałem rozedrgany kłąb…” –– Zadarłszy głowę, ujrzałem rozedrgany kłąb…
„…musiałem wpaśc na jakiś koncept…” –– Literówka.
„…jakieś kilkadziesiąt metrów nad kamiennym brukiem ulicy”. –– Masło maślane. Bruk z definicji jest kamienny.
Pozdrawiam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Zacząłem czytać komentarz regulatorów i pomyślałem, że jestem w stanie przewidzieć przyszłość! Niestety, wcześniej komentarz przeczytałem trochę niżej. Ech, szkoda. Pewnie fajnie być medium:)
Mastiff
Regulatorzy, Adamie -- dzięki za komentarze. Ha, że jeszcze tyle wpadeczek się znalazło. Co do zarzutu, czemu sny zmieniają się na gorsze... Nie umiem analizować własnych utworów, zwłaszcza że napisałem ten tekst rok temu... Mogę tylko powiedzieć, że początek jest niemal wzięty z mojego życia, a zawsze chciałem coś takiego napisać. To znaczy, aby rzeczywistość mieszała się z fantazją. Taki jest mój ideał fantastyki. A czy to jest nielogiczne? Naprawdę nie wiem. Ale trzeba pamiętać, że to jest opowiadanie w stylu Lovecrafta, a on pisał takie rzeczy, choćby "Poza murem snu".
Agroelingu, wszystko jest i logiczne, i nielogiczne zarazem --- bo zależne od własnych preferencji. Najważniejsze, dla mnie też, że nie przekonuje, nie trafia do mnie nie tekst jako całość, ale to "wyzerowanie bilansu". Żadna wada, zwykła różnica upodobań.