
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Ciemne niebo nad miastem muskały nieśmiało pierwsze promienie wschodzącego słońca; odbijały się czerwonymi refleksami w wielkim, mosiężnym dzwonie, który zawodził metalicznym głosem. Z domów na ulice wylewały się potoki ludzi, zamroczonych jeszcze snem, bladych z przerażenia. Nie pamiętali już, kiedy ów dzwon na najwyższej z wież bił na alarm po raz ostatni.
Na wybuchającą na ulicach miasta panikę patrzył z okna ciężkiego, kamiennego gmachu, postawny mężczyzna. Jego twarz, sroga, jeszcze za młodu zeszpecona blizną, zdawała być się bardziej ponura niż zwykle. Głownia prostego miecza, wystająca nad ramieniem z przewieszonej przez plecy pochwy, połyskiwała złowrogo w migotliwym blasku świec. Obok niego, oparty o ścianę stał szczupły, potargany chłopiec, ze zniecierpliwieniem obracający w dłoni długą strzałę o ostrym jak szpikulec grocie.
Drzwi w końcu otworzyły się z rozmachem; do komnaty wkroczył ubrany w ciemną tunikę, całkiem młody jeszcze mężczyzna, tak blady, jakby w jego ciele nie płynęła ani jedna kropla krwi.
– Książę Yedash? – zdziwił się nieco Rawin Serray, do tej pory pochłonięty obserwowaniem ulicy.
– Spodziewałeś się mego ojca? – zapytał ten jakimś nieobecnym głosem, nie patrząc na nich przeszedł przez komnatę i ciężko, jakby nagle opuściły go siły, opadł na rzeźbione krzesło. Nagle wbił w rozmówcę rozognione spojrzenie – Król Elmurd nie żyje – powiedział z wyraźnym trudem, jakby słowa więzły mu w gardle – Wiem, że ojciec ci ufał, zresztą od tylu lat pracowałeś dla niego… Nasza sytuacja jest tragiczna. Zabójca ukradł Andulmar. Jesteś łowcą, wiesz więc, co to oznacza…
Rawin Serray spojrzał na niego ze zdumieniem, prawie z niedowierzaniem. Andulmar był jedyną rzeczą, która chroniła miasto przed atakiem Thertorów, złowrogich istot, żyjących w górach na wschodzie. Były to stworzenia na wpół zwierzęce, wpół do ludzi podobne. Gromadziły się w stada, by razem polować, a pokarm, którego pragnęły najbardziej, stanowiło ludzkie mięso. Przez lata kolejni władcy Adelonu próbowali pokonać bestie. Bezskutecznie. Tylko moc tajemniczego kamienia, nazwanego Andulmarem, powstrzymywała je przed atakami na miasto. Nie zdarzyło się jeszcze, by ten został skradziony.
– Kradzieży dokonano kilka godzin temu. Ciało mego ojca, kiedy je znalazłem, było już zimne, a przecież oczywistym jest, że to złodziej pozbawił go życia… – książę urwał, przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w sufit. Zdawało się, że myśl o śmierci ojca do reszty odebrała mu siły. Chwilę potem otrząsnął się jednak; kiedy wypowiadał kolejne słowa, w każdym jego ruchu, w każdym tonie głosu czuć było determinację – Rozumiesz, że jako nowy władca muszę przede wszystkim odzyskać kamień i pomścić ojca. Potrzebuję kogoś, kto nie lęka się puszczy, ani istot w niej żyjących. Natychmiast musimy ruszyć w pościg. Jesteście gotowi?
– Wasza wysokość nie chce chyba…
– Chcę! Musimy jechać we troje. W obliczu tego, co nas spotkało, nie wolno mi postąpić inaczej! Wojsko zostanie w mieście, by bronić go w razie ataku. Mój młodszy brat przejmie władzę do mojego powrotu. Widzisz więc! Nie mogłem wybrać nikogo innego, niż was. Ponoć zabijałeś już Thertorów. Twój uczeń w zawodach łuczniczych pokonał wszystkich moich strzelców. Nie dziwi cię więc chyba, że to was wzywam, byście wraz ze mną ruszyli ocalić to miasto! – zakończył w jakimś dziwnym uniesieniu.
***
Kai, uczeń łowcy, z mieszaniną zachwytu i prawie nabożnego lęku wpatrywał się wyciosany w szarym głazie graniczny słup. Dalej, przed nim, gdzie sięgnąć wzrokiem rozpościerała się gęsta puszcza. Zdawało mu się, że czuje jej rosnącą potęgę wszędzie wokół siebie: w bardziej zuchwałym brzęczeniu owadów, w każdym podmuchu wiatru, w zapachu powietrza. Krajobraz zmieniał się powoli– drzewa tutaj były starsze, jakby rosły w tym miejscu od wieków, splatały w ciasnym uścisku zielone konary, ograniczając napływ światła . Pomiędzy ich pniami o promienie słońca walczyły młodsze, niższe drzewka. Miał przed sobą krainę dziką, zakazaną, ziemię, na której od kilku dekad nie stanęła ludzka stopa.
– Więc tam pojechał zabójca? – zapytał Yedash, który prosił ich wcześniej, by w czasie wyprawy zwracali się do niego po imieniu. Byli wszakże towarzyszami.
– Na to wskazują jego ślady – Rawin spojrzał znacząco na pozostawione w miękkiej, wilgotnej ziemi odciski kopyt. Dla łowcy były równie wyraźne, jak wielki kleks na białym pergaminie. Yedash potrzebował jednak dłuższej chwili, by je dostrzec.
Zmuszeni kluczyć między drzewami poruszali się teraz znacznie wolniej; podążali za śladami, które wiodły ich dziwnym szlakiem. Wydawało się, że uciekający z miasta złodziej nie wiedział, dokąd jedzie; niby kierował się na wschód, lecz to zbaczał gdzieś na północ albo południe, zawracał nagle, okrążał jakieś drzewo, objeżdżał dookoła kępę krzewów. Gdyby nanieść na mapę trasę ich przejazdu, przypominałaby nieregularny, koślawy zygzak, nakreślony ręką małego dziecka.
Po trzech godzinach wyjechali z lasu na brzeg dużego, ciągnącego się daleko na północ jeziora. Było bardziej długie niż szerokie; widzieli przeciwległy brzeg, oddalony może o pięćset czy sześćset metrów.
– Patrzcie, to on! – zawołał Kai, wstrzymując wierzchowca.
Po drugiej stronie jeziora, szeroką łąką jechała ku północy, wzdłuż wody, odziana ciemno postać. Jeździec zdawał się nie dostrzegać pogoni. Posuwał się wolnym stępem, pozwalając koniowi co chwilę zatrzymać się, skubnąć trawę.
– Za nim! – krzyknął Yedash, popędzając wierzchowca – Szybko, nim stracimy go z oczu!
Pozornie odległość między nimi a ściganym była doprawdy nieznaczna. Dzieliło ich jednak jezioro, stanowiące w tej chwili przeszkodę nie do pokonania. Nie mogli po prostu go przepłynąć. Rawin nigdy nie zgodziłby się na to, nie wiedząc, jakie stworzenia mogą czaić się w toni. Zostawiwszy wierzchowce i tak nie dogoniliby złodzieja, który w końcu zorientowałby się, że go ścigają. Zostało im więc tylko jedno wyjście. Musieli dalej podążać śladami zbiega by znaleźć miejsce, w którym przeprawił się na drugi brzeg.
Odciski kopyt w mokrym piasku ciągnącym się wzdłuż wody poprowadziły ich na południe. W miarę, jak posuwali się na przód, oba brzegi jeziora zbliżały się, aż w końcu dzieliła je tylko dziesięcio czy piętnasto metrowa szczelina – do jeziora wpływała płytka, leniwa rzeczka o brzegach porośniętych trzciną i tatarakiem.
Yedash byłby wjechał do niej galopem, chcąc jak najprędzej znaleźć się po drugiej stronie. Łowca zajechał mu drogę.
– Pozwól, że najpierw się rozejrzę – powiedział, tłumiąc irytację.
– Rawin, jak sądzisz, czego to ślady? – Kai wskazał palcem na duży, regularny odcisk na skraju brzegu, tuż przy szuwarach.
– A na co ci to wygląda?
– Wielka jaszczurka?
– Mam nadzieję, że nie zgadł? – Yedash spojrzał na łowcę ze zniecierpliwieniem.
– Obawiam się, że muszę cię rozczarować – odparł, dobywając miecza. Obejrzał się przez ramię na ucznia – Odsuń się od brzegu! Bądź gotowy do strzału.
– Co zamierzasz? – Yedash spojrzał na rzekę, jakby spodziewał się, że coś zaraz wyskoczy z wody i zanurzy zęby w jego szyi.
– Dowiedzieć się, czy coś tu się czai, czy nie – Wzruszył ramionami. Przez chwilę rozglądał się po piasku, podniósł nieduży kamień, zważył go w dłoni i cisnął do wody, ten zaś przepadł z głuchym pluskiem. Potem sięgnął po kolejny, i kolejny, zasypując ich gradem szuwary i dno rzeki.
– Może tu nic nie ma? – mruknął Kai z pewnym znudzeniem. Jak dotąd nic się nie wydarzyło, a tymczasem złodziej i królobójca oddalał się coraz bardziej.
– Jedziemy! – zawołał Yedash ze zniecierpliwieniem i wjechał do rzeki, nim Rawin zdążył go powstrzymać.
Końskie kopyta rozchlapywały wodę, lecz nim wierzchowiec zdążył zanurzyć się choć do pęcin, stanął nagle i nie chciał już uczynić ni kroku.
Jeździec nie zdążył nawet trącić go piętami; nagle z głuchym trzaskiem łamanej trzciny z szuwar wyskoczyło wielkie zwierzę z haczykowatymi pazurami i wydłużonym pyskiem pełnym krzywych zębów. Koń zarżał dziko, w przerażeniu, z bólem, kiedy stworzenie to wgryzło mu się w zadnią nogę. Chrupnęły miażdżone kości. Wierzchowiec przewrócił się, desperacko wierzgając trzema kopytami; Yedash zleciał z siodła i wpadł do wody.
W tej samej chwili coś ze świstem przecięło powietrze. Strzała zafurkotała i wbiła się w bok ogromnego gada. Ten znieruchomiał na ułamek sekundy, porażony bólem. Rawin doskoczył do niego unosząc miecz. Odebrał mu życie jednym pchnięciem w spłaszczony łeb.
Yedash wstał, cały mokry, oniemiały, przyciskając do piersi ociekającą wodą skórzaną torbę.
***
Z pleców odzianego ciemno jeźdźca sterczały już dwie strzały, lecz ten nadal pewnie siedział w siodle.
Kai marszczył brwi z mieszaniną zdziwienia i irytacji. Sięgnął do kołczanu po kolejną, trzecią już strzałę. Naciągnął łuk, na ułamek sekundy zamarł w bezruchu, gdy wypuszczał cięciwę spomiędzy palców.
– Co to ma być? – mruknął pod nosem Rawin, widząc, jak chłopak oddaje kolejny celny strzał, znowu bez skutku.
– Bezczelność! – zawołał Kai z narastającą irytacją – Że niby ile mu tych strzał trzeba, żeby łaskawie nas zauważył? Nie drgnął nawet!
Łowca nie odpowiedział. Zwyczajnie nie wiedział, co rzec. Pierwszy raz widział coś podobnego.
Kolejna strzała pomknęła nad łąką. Wbiła się w środek głowy złodzieja i tkwiła tam, podczas gdy on siedział w siodle a jego wierzchowiec leniwie skubał trawę.
– Zostaw, jedziemy tam – postanowił w końcu łowca, powstrzymując chłopaka przed oddaniem kolejnego strzału. Wyciągnął do niego rękę, pomagając wgramolić się na konia za sobą. Odkąd Yedash stracił swojego rumaka, jechał na wierzchowcu Kai'a.
Ruszyli galopem. Kiedy od złodzieja dzieliło ich zaledwie jakieś dwadzieścia metrów, jego koń zastrzygł uszami, nagle zerwał się do cwału i poniósł go między drzewa.
Kai krzyknął coś pod nosem. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jeździec, naszpikowany strzałami, z których jedna sterczała mu z głowy, uciekał im do lasu!
Gonili go przez zarośla, aż zaczął kolebać się w siodle. W pewnym momencie uderzył głową w sękatą gałąź, wyrastającą z pnia prostopadle do niego. Nadział się nią, aż wyszła mu z tyłu głowy obok lotek strzały, i pozostał tak, zawieszony nad ziemią. Jego wierzchowiec pojechał dalej bez niego i wkrótce zniknął między drzewami.
– Zaraz, przecież to… O bogowie słodcy! – Kai wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Nawet Rawin odetchnął z wyraźną ulgą. Tylko Yedash zdawał się być nieporuszony ani pościgiem, ani odkryciem, jakie poczynili, gdy zbliżyli się do złodzieja wiszącego na gałęzi.
– I z czego się cieszysz? – mruknął łowca – Od rana ścigamy słomianą kukłę!
***
Odziana ciemno kukła rozmiarów człowieka, opleciona jeszcze resztkami sznura, który trzymał ją w siodle, leżała na ziemi, podczas gdy Kai wyciągał z niej strzały.
– Wygląda na to, że daliśmy zrobić z siebie idiotów – powiedział Rawin.
– Złodziej pewnie zaczekał, aż ruszymy na poszukiwania a potem spokojnie wyjechał z miasta! – zawołał Yedash ze złością – Mam nadzieję, że mój brat…
– Jeśli czekał, aż wyjedziemy, nie wyszedł tak łatwo. Strażnicy mieli przecież nie otwierać bram i potroić warty na murach – przerwał mu Rawin – Nie, raczej jest mistrzem w zacieraniu śladów; możliwe, że jechał razem z kukłą aż do puszczy. Potem zostawił konia i poszedł w swoją stronę.
– Możliwe też…
– Cicho!
– Jak śmiesz…?!
– Zamknij się, mówię! – warknął, dobywając miecza.
Kai, do tej pory siedzący na ziemi, zerwał się, chwycił łuk i nałożył strzałę na cięciwę.
– Rawin, chyba nie sądzisz, że to… – zaczął trochę ściśniętym głosem, lecz zamikł zaraz, widząc irytację na twarzy łowcy.
Rozejrzał się czujnie. Znajdowali się na małej polance, z trzech stron gęsto otoczonej drzewami, z czwartej ograniczonej masywną skałą, pękniętą przez środek na całej wysokości.
Wokół rozlegały się teraz jakieś trzaski, głośne, jakby gałęzie pękały pod wielkimi łapami ciężkiego zwierza. Ich źródło przemieszczało się, jakby ich okrążając, zbliżając się powoli. Rawin zataczał mieczem szerokie kręgi, choć wydawało się, że czyni to bezwiednie; jego czujne spojrzenie przeczesywało las. Kai obracał się w miejscu, rozglądając wokół, z łukiem już do połowy naciągniętym. Yedash w prawdzie wydobył miecz z pochwy, lecz trzymał go ostrzem w dół. Przyciskał do piersi swoją skórzaną torbę, był blady jak płótno i mamrotał coś pod nosem.
Zaczęły dochodzić ich głuche sapnięcia i groźne pomruki, gardłowe, ochrypnięte.
– Tam jest! – zawołał łowca, unosząc miecz.
Na szczycie skały stała kudłata, do niedźwiedzia nieco podobna bestia; sierść jej była jednak bardziej wełnista, splątana, przednie łapy dłuższe niż tylne. Pysk, spłaszczony, prawie pozbawiony włosów, znaczyły ślady krwi. Głęboko osadzone, ciemne ślepia, przesuwały się po nich po kolei, gdy stwór przyglądał się swoim ofiarom.
Kai strzelił, lecz w tym samym momencie bestia ryknęła i zeskoczyła ku nim ze skały. Zdawało się, że zatrzęsła się ziemia. Yedash wrzasnął dziko, lecz bynajmniej nie był to okrzyk bojowy; nie patrząc pod nogi rzucił się do ucieczki, potknął o kukłę i upadł jak długi. Stwór jednym susem przyskoczył do leżącego i zamachnął się uzbrojoną w ostre pazury łapą. Młody książę wypuścił miecz z drżącej dłoni i w przypływie desperacji zasłonił się skórzaną torbą. Ta nie okazała się jednak dobrą tarczą; bestia rozdarła ją ostrymi kłami.
Rawin natarł na Thertora biorąc mieczem szeroki zamach. Uchylił się, o mały włos unikając miażdżącego ciosu potężną łapą. Ciął w bok. Stwór wydał z siebie diabelny ryk i z rozpędem rzucił się na wojownika, uderzając dziko, bez ustanku, z całą siłą swego zwalistego ciała a Rawin cofał się, krok za krokiem, nie mając kiedy otrzeć potu, który wystąpił mu na czoło i zalewał oczy.
– Odsuń się, odsuń! – wrzeszczał Kai desperacko, mierząc do bestii. Zbyt szybko parła na przód, by mógł oddać dobry strzał od boku. Próbował dwa razy, lecz ledwo ją musnął. Stwór poruszał się wciąż w tym samym kierunku, więc jedyną szansą był strzał z przodu lub z tyłu – tego jednak nie mógł uczynić, póki Rawin znajdował się na linii ognia.
Łowca odskoczył i przypadł do ziemi; w tej samej chwili coś świsnęło, powietrze rozdarł okropny ryk przechodzący w gardłowy gulgot. Mężczyzna nie czekał – poderwał się na nogi i doskoczył do stwora, w piersi którego zniknęła strzała. Zamachnął się krótko. Ryk urwał się nagle, w pół tonu, kiedy wśród tryskającej krwi łeb bestii potoczył się po gęstej trawie.
Łowca odetchnął z ulgą, patrząc na dogorywającego trupa.
– Jeden Thertor mniej….! – sapnął i spojrzał na strzępy skórzanej torby Yedasha, nadal leżące w miejscu, gdzie bestia przypuściła atak. Spomiędzy kawałków skóry coś błyszczało migotliwie w promieniach słońca. Mężczyzna pochylił się i podniósł połyskujący, gładki kryształ o tysiącu kolorów; barwy kłębiły się w jego wnętrzu splecione w fantastycznych smugach. Każdy mieszkaniec Adelonu rozpoznałby Andulmar, na co dzień spoczywający w złotej szkatule w świątyni, w pierwszy dzień nowego roku w uroczystej procesji obnoszony ulicami miasta.
– Uważaj!
Rawin odwrócił się w samą porę, by dostrzec opadający na niego miecz Yedasha. Sparował cios zasłaniając się klingą. Nim książę zdążył wyprowadzić kolejne uderzenie, łowca silnie kopnął go w pierś. Tamten przewrócił się, z trudem łapiąc powietrze. W następnej sekundzie poderwał się jednak, z szaleństwem w oczach zamachnął się mieczem… Wrzasnął, aż pobliskich drzew odleciało kilka spłoszonych ptaków. Nie zdążył bowiem przestąpić ni kroku; ledwo stanął na nogach, przez jego łydkę jak przez masło przeszła strzała, pozostawiając dwie obficie krwawiące rany.
Spojrzał wściekle na Kai’a, który opuszczał łuk. Uniósł miecz i zdawało się, że zaraz rzuci się na chłopaka, lecz upadł na ziemię, gdy Rawin uderzył go w tył głowy zaciśniętą pięścią.
Kai ze zdumieniem patrzył to na zamroczonego Yedasha, to na Andulmar.
Tymczasem z szyi bestii, rozpłatanej mieczem, nadal tryskała krew, wsiąkając w ziemię. Wszystko rozegrało się tak szybko, w ułamku chwili, a jednak od tej diabelskiej rozgrywki zależało ich życie. Ledwie zdążyli pokonać jednego przeciwnika, los postawił przed nimi kolejnego, tym gorszego, że atakował podstępem, znienacka, wykorzystując ich zaufanie.
Łowca spojrzał na Yedasha z pogardą, zwężając ciemne, płonące tłumioną wściekłością oczy. Kiedy ten próbował się podnieść, Rawin przystawił mu miecz do gardła.
– Długo jeszcze zamierzałeś nas zwodzić? – wycedził – Niepotrzebnie ścigaliśmy złodzieja. Ty ukradłeś kamień. Niestety, nie ten właściwy – dodał z lekka cynicznie.
– Łżesz!
– Czy sądzisz, że jeśli to byłby Andulmar, zostalibyśmy zaatakowani? Albo, myślisz, że uczyniłbym to? – mówiąc to cisnął iskrzącą się bryłą o pień drzewa. Ta zaś rozprysła się na kilkanaście odłamków, tak samo pełnych barw i światła.
– Skąd wiesz, że to nie jest Andulmar? – wrzasnął Yedash z furią – Nikt prócz mego ojca nie miał prawa go dotykać…
– To ty go zabiłeś, czy ktoś ci pomagał?
Yedash splunął.
– Wiesz, że Thertorowie polują stadami? Reszta nadal jest w pobliżu. Gadaj, albo cię tutaj zostawię!
– Był zdziwaczałym, niedołężnym starcem! Ktoś taki jak on nie ma prawa zasiadać na tronie…
– Był lepszym królem, niż ty kiedykolwiek byś został.
– Wiesz, kim ja jestem?! Jestem…
– Złodziejem i ojcobójcą. Kai, weź linę od tej kukły. Trzeba go związać.
***
Arvan w milczeniu odprowadzał wzrokiem starszego brata, eskortowanego do celi przez dwóch strażników.
– Nigdy nie uwierzyłbym, że Yedash mógłby to zrobić… – powiedział ściśniętym głosem. Na chwilę zacisnął powieki i spoglądającemu na niego Rawinowi wydawało się, że nowy, młody władca z trudem powstrzymuje łzy. Zdołał się jednak opanować – Co się stało z Andulmarem? Brat bratem, ale teraz całe miasto…
– Andulmar jest bezpieczny – zapewnił go łowca – Król Elmurd ukrył go starannie. Yedash ukradł zwykłą bryłkę kolorowego szkła.
– Ale przecież to właśnie był Andulmar! Kryształ, który…
– Król chciał, żeby wszyscy myśleli, że to jest on. Ale prawdziwy Andulmar wygląda całkiem inaczej – powtórzył uspokajająco – Na pewno jest na swoim miejscu. Miastu nic nie grozi.
– Skąd możesz wiedzieć, jak wygląda prawdziwy? Mój ojciec pokazał ci go? – zapytał z niedowierzaniem – Wiesz, gdzie on jest?
– Widziałem go tylko raz. Wiem, gdzie jest ukryty. Nie mam tylko pojęcia, gdzie znajduje się klucz.
– To ten? – Sięgnął do kieszeni i pokazał mu mały, prosty, pozbawiony zdobień kluczyk – Znalazłem go przy ciele ojca. Zaciskał go w dłoni…
***
W kamiennej podłodze w piwnicy, ukryta pod beczką wina znajdowała się nieduża, okuta żelazem klapa. Rawin otworzył kłódkę małym, niepozornie wyglądającym kluczykiem. Zeszli do ciemnego, wilgotnego nieco pomieszczenia. Powietrze przesycała woń stęchlizny. Loch pozbawiony był mebli nie licząc drewnianego stolika, stojącego pod jedną ze ścian.
– Proszę, oto Andulmar – powiedział, przyświecając pochodnią.
– Żartujesz, prawda? – Kai spojrzał na niego z niedowierzaniem – Przecież to nie może być on!
– Ojciec musiał schować go gdzie indziej! – dodał Arvan, nie mniej zdumiony i rozczarowany.
Na drewnianym stoliczku leżał kamień wielkości pięści małego dziecka; wyglądał trochę jakby kiedyś pękł i brakowało mu jednej części. Stał zaokrąglonym czubkiem do góry, jasny, chropowaty, poznaczony ciemniejszymi plamkami.
– Tym to nawet kaczki na jeziorze nie dałoby się puścić. Przecież nabierasz nas! – Nie ustępował Kai.
Rawin uśmiechnął się nieco pobłażliwie. Uniósł kamyk.
Miejsce, w którym został ułamany, było płaskie i gładkie jak powierzchnia lustra i tak czarne, że zdawało się pochłaniać światło pochodni. Rawin przesunął palcem po śliskiej powierzchni. Nagle nieprzeniknioną czerń rozjaśniła sieć złotawych, jaśniejących łagodnie żyłek, pojawiających się pod wpływem dotyku; ich delikatne światło pulsowało z lekka, płynęło i wirowało, by po chwili zblednąć i przygasnąć.
Kiedy łowca odłożył Andulmar na miejsce, kamień, którego moc chroniła całe miasto, znów wyglądał jak brzydka, poszarzała skorupka kurzego jajka.
Witam nową Koleżankę.
Rozpocznę od uwagi, dotyczącej szyku zdań. Ciemne niebo nad miastem muskały nieśmiało pierwsze promienie wschodzącego słońca; odbijały się czerwonymi refleksami w wielkim, mosiężnym dzwonie, (...). Zdania te byłyby czytelniejsze, gdyby zacząć od nieśmiałych pierwszych promieni (podmiot zdania nadrzędnego na pierwszym miejscu). Porównaj: Pierwsze, jeszcze nieśmiałe promienie wschodzącego słońca muskały ciemne niebo nad miastem; odbijały się czerwonymi refleksami w wielkim, mosiężnym dzwonie, (...).
Druga uwaga będzie, hm, bolesna dla Autorki. Zakończenie wskazuje, że Rawin nie tylko wiedział, gdzie znajduje się Andulmar, ale miał do "kryjówki" klucz. W związku z tym powinien zdemaskować kłamcę i ojcobójcę bez udawania się w niepotrzebną pogoń za złodziejem, którego nie było. Czyli: osiemdziesiąt procent tekstu to wata...
Pozdrawiam z nadzieją, że w następnym opowiadaniu nie podstawisz sobie sama nogi.
O rany! Oczywiście masz rację, dziwię się tylko, jakim cudem sama na to nie wpadłam.To się wyłożyłam... Jak dobrze, że mogę to jeszcze poprawić! Dziękuję!
Yedash mógł chyba pozbyć się ojca nieco dyskretniej, nie narażając się na niebezpieczną wyprawę w kraj dzikich, a nawet jak już zasztyletował, to mógł udawać, że nie wie kto to, ostatecznie wysłać łowców samych za zabójcą.
Przejrzyj jeszcze tekst poz kątem błędów ortograficznych i literówek, bo parę się zdarzyło.
Przejrzałem raz jeszcze i to mi się rzuciło:
Tym to nawet kaczki na jeziorze nie dałoby się puścić. --- dziwny nieco wyznacznik dla magicznego kamienia, który ma chronić królestwo przed atakiem bestii ;)
Cóż, mi chodziło raczej o to, że kamień okazał się bardzo pospolity, taki zwykły skalny łupek nienadający się specjalnie do niczego. Nawet kaczki nie szło by nim puścić, nie mówiąc o tym, by chronił miasto ;) Co do poprzedniego komentarza (wybacz, że dopiero teraz) to nie napisałam, w jaki sposób zginął król. Yedash wierzył, że kamień, który ukradł, jest prawdziwym Andulmarem, dlatego nie obawiał się niebezpieczeństwa ze strony Thertorów. Co do innych stworów, które mogłyby go zaatakować - widać ufał, że łowcy znają się na swej robocie ;) Kiedy okazało się, że rzekomy Andulmar jest w jego torbie, raczej nie miał już jak tego zatuszować. A nie wysłał łowców samych, bo nie pozwalał mu na to honor ( rzecz jasna zrobił to na pokaz, ciężko w ogóle mówić o jego honorze)- Rozumiesz, że jako nowy władca muszę przede wszystkim odzyskać kamień i pomścić ojca.
Pewnie nie dość jasno opisałam te kwestie. Następnym razem nie będzie niedomówień. Dziękuję za uwagi ;)
A ja od siebie dodam jedynie, że tekst całkiem przypadł mi do gustu. Poza pierwszym akapitem - żywię przekonanie, że istnieje bardzo niewiele sposobów na bardziej zniechęcające rozpoczęcie dzieła literackiego niż tego typu sztampowy opis. Ale poza tym jest naprawdę ciekawie, tak więc portalowy debiut możesz, autorko, uznać za udany. Czekam na kolejne teksty
Ale popraw, proszę, te błędy... Przynajmniej zdażyło się i ślizgą powierzchnię ;)
Mam nadzieję, że znalazłam wszystkie ;) Dzięki :)
Przeczytałam Twoje opowiadanie i uważam, że jest całkiem niezłe. Podzielam zastrzeżenia wytknięte przez wcześniej komentujących, ale te niedoskonałości nie popsuły mi ogólnego dobrego wrażenia.
Mam nadzieję, że wyłapane potknięcia pozwolą Ci staranniej tworzyć kolejne opowiadania, że te następne będą coraz lepsze.
Myślę, że możesz uznać swój debiut za udany.
„…patrzył z okna ciężkiego, kamiennego gmachu…” –– Czy jakikolwiek gmach jest lekki? Przecież kamienny gmach to nie ogrodowa altana, nie ma sensu podkreślać, że jest ciężki.
„…jakby nagle opuściły go siły, opadł na rzeźbione krzesło. Nagle wbił…” –– Powtórzenie.
„…w każdym tonie głosu czuć było determinację…” –– Iloma tonami wypowiadał się jednocześnie, skoro w każdym tonie czuć było determinację? ;-)
„Nie mogłem wybrać nikogo innego, niż was”. –– Ja napisałabym: Nie mogłem wybrać nikogo innego, tylko was.
„Dalej, przed nim, gdzie sięgnąć wzrokiem rozpościerała się gęsta puszcza”. –– To zdanie nie pozwala mi wyobrazić sobie wielkości puszczy, bo skoro jest gęsta, wzrok nie sięga zbyt daleko. ;-)
„Było bardziej długie niż szerokie; widzieli przeciwlegly brzeg…” –– Literówka.
„Posuwał się wolnym stempem, pozwalając koniowi…” –– Posuwał się wolnym stępem, pozwalając koniowi…
„W miarę, jak posuwali się na przód, oba brzegi jeziora zbliżały się, aż w końcu dzieliła je tylko dziesięcio czy piętnasto metrowa szczelina…” –– W miarę, jak posuwali się naprzód, oba brzegi jeziora zbliżały się, aż w końcu dzieliła je tylko dziesięcio- czy piętnastometrowa szczelina…
„…lecz nim wierzchowiec zdążył zanużyć się choć do pęcin…” –– …lecz nim wierzchowiec zdążył zanurzyć się choć do pęcin…
„Jeździec nie zdążył nawet trącic go piętami…” –– Literówka.
„…nagle z głuchym trzaskiem łamanej trzciny z szuwar wyskoczyło wielkie zwierzę…” –– …nagle, z głuchym trzaskiem łamanej trzciny, z szuwarów wyskoczyło wielkie zwierzę…
„…postanowił w końcu łowca, powstrzmując chłopaka przed oddaniem kolejnego strzału”. –– Literówka.
„Nie mogł uwierzyć w to, co widzi”. –– Literówka.
„Jego wierzchowiec pojechał dalej bez niego…” –– Konie zaczną jeździć, gdy im, zamiast kopytek, kółeczka wyrosną. ;-)
To ludzie jeżdżą konno. Konie nie jeżdżą. Może: Jego wierzchowiec pognał/pogalopował dalej bez niego…
„Tylko Yedash zdawał się być nieporuszony ani pościgem…” –– Literówka.
„…gdy zbliżyli się do złodzieja wiszącego na gałezi”. –– Literówka.
„…zaczął trochę ściśniętym głosem, lecz zamikl zaraz…” –– Literówka.
„…sierś jej była jednak bardziej wełnista…” –– Literówka.
„Głęboko osadzone, ciemne śplepia…” –– Literówka.
„…póki Rawin znajdował się na linii ognia”. –– Jakiego ognia? Mieli broń palną? ;-)
„…w tej samej chwili coś świstnęło…” –– Literówka.
„Łowca odetchnął z ulgą, patrząc na dogorywającego trupa”. –– Trup to trup, już nie dogorywa; szczególnie, że został pozbawiony głowy. ;-)
Dogorywać, to umierać w cierpieniach.
„Mężczyzna pochylił się i podniósł połyskujący, gładki kryształ o tysiącu kolorów…” –– Ja napisałabym: Mężczyzna pochylił się i podniósł gładki kryształ, połyskujący tysiącem kolorów…
„Niepotrzebie ścigaliśmy złodzieja”. –– Literówka.
„…mówiąc to cisnął iskrzącą się bryłą o pień drzewa”. –– …mówiąc to cisnął iskrzącą się bryłę o pień drzewa.
„Yedash ukradł zwykłą bryłkę kolorowego szkła”. –– Yedash ukradł bryłkę zwykłego, kolorowego szkła.
„…dodał Arvan, nie mniej zdumniony i rozczarowany”. –– Literówka.
„Stał zaoklągonym czubkiem do góry…” –– Literówka.
Pozdrawiam. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Trochę zbędnych przecinków było.
Jak dla mnie, to jednak zbyt sztampowe.
Adam wspomnial o logice (; P), ale ogólnie czytało się nieźle. Fabuła na kolana jednak nie rzuca. Szyk zdań czasem sprawia, że stają się mało zrozumiale. Dialogi są nie do końca prawidlowo zapisane, zdarzyło się kilka literówek i nieścislości podmiotowych. I parę innych drozbiazgów, ale jest całkiem nieźle. Napisz coś mniej "sztampowego", jak zauważył Agroeling, a na pewno znajdziesz tu kilku zainteresowanych czytelników.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr