
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Międzygalaktyczna Stacja Kosmiczna PARROT, orbita okołoziemska, 22.08.2100
Dziś jest ten dzień. Jasna cholera, trzy bite lata testów i treningów wytrzymałościowych, godziny w strzelnicy, siłowni i u psychiatry. Tony wypalonych Lucky Strike`ów, wstawanie o 4 rano, bieg przez tunel aerodynamiczny, przysiady w kabinie z rozrzedzonym powietrzem, symulacje burz piaskowych i inne bzdurne czynności, tylko po to by otrzymać stopień szeregowego.
Taaaak, Jack Elways stał się szeregowym Jackiem Elwaysem! Przechodził przez wszelkie badziewne wymysły dowództwa i „mądrych panów w drogich garniturach”, znosił humory tego skurwiela sierżanta Rexa, tylko po to by dostać odznakę Międzygalaktycznego Sojuszu Sprzymierzonych i stopień szeregowego. I przy okazji najnudniejszą robotę jaką można sobie wymarzyć – strażnik w PYRAMID, umiejscowionym w kraterze Hellas Planitia, kompleksie naukowo badawczym oraz kopalni krzemu, w części dolnej, we więzieniu dla skazanych pracowników obiektu. Szlag mnie trafił kiedy otrzymałem ten rozkaz. „Wojsko Cię wzywa !!”, wmawiały mi plakaty, no i zachciało mi się strzelać. Kurwa, gdybym wiedział, że będę siedział na dupie i pilnował, czy jakiś ćpun, gwałciciel, czy morderca nie będzie próbował zaszlachtować współwięźnia, to równie dobrze mogłem zostać na Ziemii i pomagać przy odbudowaniu naturalnej flory i fauny, która została zniszczona w 2040 roku przez wojnę nuklearną.
Dopiero teraz po tylu latach, kiedy nauka potrafi neutralizować skażone tereny, można naprawić Ziemię, by przypominała tę, o której uczyli mnie w szkole. No, ale niestety, mi pisane było lecieć 8 miesięcy w lodówce do placówki MSS, przechadzaniu się z jednego końca korytarza na drugi i prucie pielęgniareczek w schowku na miotły w czasie wolnym. Żadnego kowbojowania, ułańskiej fantazji, wybuchów i całej otoczki towarzyszącej bohaterom ze starych filmów, które oglądałem jako dzieciak.
***
Po uroczystościach związanych z zakończeniem kursu i nadaniu naszej kompanii imienia XVIII Kompanii Piechoty i otrzymaniu dyspozycji, poszedłem po raz ostatni rzucić okiem na Błękitny Glob, który było widać z Atrium w Stacji.
Błękitny Glob… chyba raczej szaro zielony glob. Podobno, kiedyś był piękny i naprawdę błękitny. Matka lubiła opowiadać mi wieczorami o tym jak pachniało górskie powietrze, jak cudowną muzyką był śpiew ptaków w lesie, czy jak nasycone było solą powietrze w czasie sztormu. Ale to wszystko szlag trafił, bo zachciało się skurwysynom z Rosji i USA dominacji w świecie, do tego doszli islamscy i chrześcijańscy fanatycy z kilkoma „małymi brudnymi bombkami”, które „jakimś cudem” znalazły się w uzbrojeniu krajów, które nie powinny mieć w garści choćby konwencjonalnej rakiety średniego zasięgu. No i rozpierdolili wszystko, dosłownie wszystko, łącznie z sobą. Garstka ludzi zdołała zbiec promem kosmicznym tu na stację, kiedy była ona jeszcze prowizoryczną puszką. I tak przez 60 lat zdołano rozbudować ją do sporych rozmiarów, nasz Księżyc trochę na tym ucierpiał, bo wyeksploatowano jego wnętrze na potrzeby rozbudowy stacji i czerpano z niego wodę, która występowała tam w postaci stałej, więc od jakiegoś czasu był w rzeczywistości czymś na kształt balonu. W przeciągu tych lat z 2350 ludzi, którzy uciekli przed wojną z Ziemi i 25 członków załogi ówczesnej stacji, zrobiło się 560 tysięcy istnień, wielu narodziło się dzięki klonowaniu materiału genetycznego, który przypadkowo przywieźli z Ziemi uciekinierzy czy to w przypadku włosów na ubraniach, kawałków naskórka itp.
A ja lecę na Marsa… Kiedyś marzenie wielkich tamtego świata, czerwona planeta, poszukiwanie wody i temu podobne mrzonki. Dzisiaj wiadomo, że woda tam jest, ale pozyskiwana sztucznie, nie wiem na jakiej zasadzie, ale technologię do jej produkcji nasi kupili od Kreshixanów, istot z galaktyki Omikron, daleko posuniętych w technologii zbrojeniowej i przemysłowej, ale niestety wydobywać naturalnych surowców oni nie potrafili, ich maszyny chociaż doskonałe nie potrafiły zachować ostrożności i często powodowały zawalenia szybów niszcząc się, więc na zasadzie wymiany „wasi ludzie do nas, w zamian za nasze technologie”, współpraca z tymi sympatycznymi niebieskoskórymi humanoidami okazała się dla rozwoju Ludzkości i rozbudowy ich „Drugiej Ziemi” bardzo owocna.
***
-No Jack, zbieraj manatki, pożegnaj się z przyjaciółmi i ładuj tyłek na prom – moje rozmyślania przerwał profesor Ockham, jedyny chyba naukowiec, który poza wiązaniami atomów, żywymi kulturami bakterii, przeszczepami tkanek super-delikatnych-i-wrazliwych-na-uszkodzenie, spektroskopii plazmy, eksploracji planet w galaktyce Hesperydy, czy fazowej dekonstrukcji cząstek, potrafił pogadać o dupie Maryni, zagrać w pokera na paczkę fajek czy wyciąć jakiś numer dowództwu wkradając się do systemu komputerowego i wysyłając sprośne meldunki o gorących dziwkach w kapsułach ratunkowych, które czekają na wybawicieli na skraju galaktyki.
-Tak panie profesorze, właściwie to już jestem gotów, torbę z ciuchami i paroma duperelami nadałem już wczoraj do luku bagażowego, więc myślę, że to już wszystko – bąknąłem z nutą żalu w głosie. – A tak z ciekawości spytam, po co pan leci na Marsa? Przecież nie ma tam nic co należy do pana zainteresowań.
– Oj synciu – zaśmiał się Ockham trzęsąc krzaczastą i potarganą brodą, kontrastującą z łysą jak kolano głową. – Zadajesz takie głupie pytania, ale powiem ci, chcę osiąść na Marsie, jestem już stary, a marzeniem mojego pradziadka było skolonizować tę planetę, nie udało mu się, więc ja tam lecę. Poza tym firma dała mi pewne zlecenie, nie mogę o tym mówić to ściśle tajne – urwał. – No, ale na nas czas, idźmy zjeść kilka kukurydzianych sucharów i hop do lodówki. Za pół roku z hakiem obudzimy się tam na tej gwiazdce – wskazał palcem na migoczący punkt w przestrzeni.
– Tak, ma pan rację, chodźmy na prom. Fajkę?? – zapytałem z grzeczności i przyzwyczajenia gdyż Ockham zawsze cierpiał na chroniczny brak papierosów, swój miesięczny przydział wypalał zwykle w przeciągu kilku dni, więc zawsze w zamian za chipsy lub inny fast food, którego nam żołnierzom nie było wolno jeść, dawałem staruszkowi fajkę ilekroć był w potrzebie.
-A chętnie, dziękuję, uch cholera mocne – zakasłał i tradycyjnie ponarzekał na to ile i jakich papierosów w życiu palił, z kim palił, oraz co innego oprócz tytoniu zdarzało mu się zakurzyć. Tak gawędząc przeszliśmy z Atrium do portu.
*
Port umieszczony na spodniej części Parrota był ogromny. Codziennie obsługiwał około setki rejsów, towarowych, pasażerskich. Na skraje galaktyki, jak i daleko poza Drogę Mleczną, każdego dnia odlatywały statki frachtowe, wiozące zaopatrzenie do stacji umieszczonych setki lat świetlnych stąd, powracały potężne statki – cysterny, które stacjonowały we wyznaczonych miejscach wszechświata, by natankować znajdujące się w połowie drogi inne obiekty kosmiczne. Wynalezienie konwertera tachionowego okazało się zbawienne dla podróży na tak wielkie odległości. W dużej mierze zawdzięczaliśmy i to kreshixanom. Zdarzało się, że przybywali do nas goście z innych planet i wybierali Parrota na przystanek tranzytowy, noclegowy czy jakkolwiek to można nazwać.
Stałem przy odprawie promowej i podziwiałem olbrzymie talerze satelitarne, potężne radary, które obracały się jak koła młyńskie – żmudnie i monotonnie. Obserwowałem małe holowniki typu Small Lion, które sygnałami świetlnymi wskazywały ogromnemu transportowcowi „Space Guy” jego dok. Byłem pełen zachwytu nad umiejętnościami pilotów tego kolosa, którzy potrafili tak precyzyjnie „zaparkować” swój statek niby pudełko zapałek.
Na nas czekał „Martian Guy”, gigant zasilany reaktorami atomowymi, uzbrojony w najnowsze cudeńka techniki, kilka głowic atomowych i innych śmiercionośnych zabawek, oraz profesjonalna komora hibernacyjna. Lot na Marsa miał trwać osiem miesięcy, w tym czasie cała załoga, oprócz piętnastu pilotów, miała być zamrożona i czekać na pobudkę w miejscu docelowym, czyli Pyramidzie w dolinie Hellas Planitia.
***
-Szeregowy Elways! Co ma znaczyć twoje chędożone spóźnienie?? – sierżant Rex zawołał skrzekliwym głosem. – Czy tobie się wydaję, że ja mam cały cholerny dzień, żeby czekać, aż zasrany śmieć w twojej pieprzonej osobie zechce się łaskawie zjawić na odprawie promowej??
-Melduję posłusznie, że spóźnienie jest tylko i wyłącznie moją winą, jestem nędznym kawałkiem gówna, który nie zasługuje na to by czyścić buty wspaniałej piechocie! – wykrzyczałem zdenerwowany. Kurczę, czemu ja się tak boje tego gnojka? Mały zadufany w sobie klaunie, kiedyś ci łeb odstrzelę – pomyślałem.
– Jeżeli na Marsie będziesz się tak opierdalał, to osobiście dopilnuję, żeby najlepsza fucha jaka ci się trafi, polegała na wylizywaniu kibli !!! – wrzasnął mi prosto w twarz zionąc przy tym czosnkiem, octem i zepsutym mięsem.
-To pan sierżant też leci na Marsa jeśli wolno spytać? – wtrącił się Ockham.
-A żebyś wiedział profesorze! – spuścił nieco ton. – Dowództwo stwierdziło, że do przejścia w stan spoczynku zostały mi 2 lata, więc postanowili mnie wywalić na takie zadupie jako szefa sekcji ochrony w tym cholernym wariatkowie – odpowiedział Rex. W jego głosie dało się wyczuć rzadko spotykany żal.
-O ja cię pierd… – wyrwało mi się zanim ugryzłem się w język
-A co ty pedał jesteś szeregowy, że mnie pierdolisz?? Spieprzaj mi z oczu, zajmuj swoje miejsce – ryknął jak opętany. Podobno kiedyś uczył się śpiewu operowego, wiec jego przepona była zahartowana w boju, ale zrezygnował, gdyż stwierdził, że śpiew jest dla spedalonych lalusiów, a nie dla prawdziwych mężczyzn.
Cholera, nigdy się od niego nie uwolnię, pomyślałem zrozpaczony. Przez cały czas trwania mojego szkolenia w armii, ten pieprzony skurwiel, traktował mnie jak swojego sługusa. Przynieś – wynieś – pozamiataj, skocz po dziwki i wódę dla sierżanta i kolegów, wyczyść broń całej kompanii, oto czym byłem dla Rexa. Stary osioł uwziął się na mnie już pierwszego dnia, ale od czasu, kiedy dosypałem mu środka przeczyszczającego do zupy, co zaowocowało dniem wolnym od ćwiczeń dla kompanii, kilkugodzinnej serenadzie na dwa głosy – dupa i gardło w kiblu i smrodzie utrzymującym się przez dwa dni, Rex postanowił sprawdzić ile obelg jest w stanie wytrzymać w godzinę jedna osoba. Oczywiście sprawa ze środkiem przeczyszczającym mogła być nierozwiązaną zagadką, a sprawca, czyli ja mógł cieszyć się cichą sławą w zaufanym gronie, ale wszędzie są przydupasy i lizusy, więc sprawa szybko wyszła na jaw, a ja stałem się kozłem ofiarnym. Myślałem, że na Marsie wreszcie od niego odpocznę, a tu masz babo placek.
*
Kiedy przeszedłem do „Sali Uśpień”, jak żartobliwie nazywali to miejsce moi koledzy, nie było mi do śmiechu. Szereg łóżek, obok nich urządzenia do pomiaru tętna, ciśnienia itp., a za pancernymi, szarymi drzwiami znajdowały się kapsuły kriogeniczne.
Niestety, hibernacja naszym specom od medycyny nie wyszła. Dwudziestowieczne wizje pojemników, w które się wchodzi, zakłada maskę tlenową i zrazu usypia, a potem budzi jak po kilkuminutowej drzemce, okazały się pobożnymi życzeniami. W rzeczywistości wprowadzenie w stan hibernacji okazało się na tyle skomplikowane, że pięćdziesiąt lat musiało minąć, pół wieku badań, metody prób i błędów, aż w końcu została pokonana największa przeszkoda i cel został osiągnięty: po odmrożeniu człowiek nadal żył. Długo opowiadać o całej złożoności procesu zamrażania, w wielkim skrócie wygląda to tak: najpierw „pacjenta” wprowadza się w stan śpiączki farmakologicznej, następnie po kolei „wyłącza” się wszelkie narządy wewnętrzne i stopniowo obniża temperaturę ciała. Kiedy organizm wychłodzi się do pięciu stopni Celsjusza, do mózgu podłącza się specjalne sensory, które w pewien sposób „oszukują” nasz komputer w głowie, twierdząc, że wszystko jest ok i że może sobie odpoczywać. Jednocześnie, wypompowuje się krew z całego układu krwionośnego i do żył oraz tętnic wprowadza się Super – Cudowny– Niezamarzający – Płyn –Kriogeniczny i wkłada delikwenta do tuby hibernacyjnej. Tak oporządzonego, zabalsamowanego, zamyka się niczym mumię w sarkofagu i zamraża w dwustu stopniach poniżej zera. Tak, miałem okazję ujrzeć jak zamrażali Ockhama i nie był to piękny widok. Kiedy przyszła kolej na mnie, poczułem się trochę nieswojo i odezwało się we mnie powołanie do zawodu konserwatora powierzchni płaskich, ale założono mi maskę na twarz i moje powonienie zarejestrowało tylko słodki zapach środka usypiającego…
PYRAMID, należący do MSS kompleks szpitalno – badawczy, Mars, 20.04.2101(ET)[1]
Światło… ciemność… światło… hałas… cisza… zimno… cholernie zimno….
– O ,żesz ty, anioł!! Prom się rozwalił w drodze na Marsa, a teraz piękny anioł się nade mną pochy… AJĆ!! KURWA, CO JEST?? – wrzasnąłem krztusząc się.
– Koniec snu proszę pana – powiedziała piękna rudowłosa istota o szafirowych oczach, wyjmując ze zgięcia mojej ręki igłę od strzykawki. – Witamy na Marsie, jestem doktor Casie Staff i przez najbliższe 24 godziny będę czuwać nad pańskim całkowitym rozbudzeniem. Wczoraj zgodnie z planem wylądowaliście, a od 12 godzin poddawani jesteście odmrażaniu.
– Nooo… ten… fajnie, zamrażanie nic nie boli, mogliby pomyśleć nad tym, żeby odmrażanie trwało równie przyjemnie – przerwałem i poczułem suchość w gardle. – Nie wiem co jest gorsze, kac po piciu z chłopakami z wojsk powietrzno – desantowych, czy to odmrażanie. Ale wiem, że muszę zapalić i iść do klopa, bo czuję, że mały świstak, który zimował przez 8 miesięcy w moim tyłku, już się odmroził i zaczął wychylać łebek z nory, więc wybaczy pani, ale muszę – urwałem i postanowiłem wstać z łóżka, jednak zastane nogi odmówiły posłuszeństwa i jak długi runąłem na ziemię. Doktor Staff zaśmiała się tylko i pomogła mi wejść na wózek inwalidzki, który stał przy łóżku.
-Chyba będziesz potrzebował szofera twardzielu – wciąż śmiejąc się rzekła Casie, po czym wyjechaliśmy z sali. Znalazłszy się na korytarzu, doznałem szoku. Przyzwyczajony do obszernych i doskonale oświetlonych korytarzy na Parrocie, zorientowałem się, że tutaj są niskie i ciasne. Kiedy zapaliłem papierosa (hibernacja nic im, skubanym, nie zaszkodziła!), zacząłem się krztusić, moja kompanka, a jednocześnie przewodniczka i opiekunka, wzięła mi fajka, zdusiła na obcasie i wrzuciła do kosza.
-Tutaj nie wolno palić, tu jest szpital – burknęła – zapalisz jutro.
-Bądź wola twoja aniele śmierci – westchnąłem – na moim grobie zasadź orchidee.
Kiedyśmy tak dyskutowali i żartowali, miałem okazję, rozejrzeć się trochę po zgoła odmiennych od „Parrotowych” wnętrz „Pyramidu”. Podłogi były z kratkowanej stali, ściany były obite twardym gąbko-kauczukiem, po to, jak wyjaśniła mi pielęgniarka, by w razie gdyby jakiś skazany wybiegł na korytarz i został obezwładniony, nie wyrżnął głową o twardą ścianę. Wszędzie były mierniki wilgotności powietrza, ilości tlenu w powietrzu. Każde drzwi miały elektroniczny zamek i za każdym razem lekarka wpisywała skomplikowany ciąg cyfr, aby je otworzyć.
Kiedy załatwiłem wszelkie potrzeby (bite 5 kilo mniej, ulga jak cholera), pojechaliśmy na koniec korytarza i wjechaliśmy do Sali numer 2, a na łóżku, ku mojemu zdziwieniu siedział Ockham, w szpitalnej koszuli w cytrynowe kwiatki.
-Jack! Widzisz jak działa nasza pieprzona administracja?? Nakręcili coś w formularzu i wyszło, że przylatuje nie Bill Ockham, tylko Wilhelma Ockham, a te konowały, nie kapnęły się, że to pomyłka i uszykowali mi babskie wdzianko… ech… -westchnął, ale oczy mu się śmiały dobrodusznie. – Masz ty jakiegoś papierosa synku, bo mi piguła, khem, to znaczy pielęgniar… pani doktór – poprawił szybko widząc taksujące spojrzenie Casie. – Podwędziła, a tak długiej przerwy w paleniu nie miałem od czasu wynalezienia zapalniczki plutonowej.
PYRAMID, Mars, 29 Kwiecień 2101(ET)
Po zakończeniu „rozmrażania”, kazano mi iść zameldować się do kierownictwa i odebrać rozkazy. Pyramid, okazał się ogromnym labiryntem korytarzy, przejść i łączników, łącznie 70 poziomów, w tym 10 podziemnych, 25 bloków, 165 wind, pionowych i poziomych, różnego zastosowania. Więzienie zajmowało 4 bloki, 7 poziomów, miało 500 czteroosobowych cel, stołówkę, 5 łaźni i kantynę. A więźniów czterdziestu dwóch. Marnotrawstwo pieniędzy i przestrzeni jak stwierdził pułkownik Goldmeier, główny dowódca ziemskich sił zbrojnych na Marsie. Ale nie on tu rządził – był tylko szefem od spraw wojskowych.
Połapanie się w rozmieszczeniu wszelkich miejsc, zajęło mi kilka dni, więc pierwszego dnia, spóźniłem się pół godziny, co zaowocowało zsinieniem twarzy Rexa, wyskoczeniu żyły na skroni, nastroszeniem wąsa i spełnieniem obietnicy, w postaci nakazu szorowania kibli.
Ale pomijając to, odniosłem wrażenie, że „Pyramid” to bardzo dziwne miejsce. Tak przygnębiającego miejsca nie widziałem nigdy. Po odebraniu odznaki strażnika, obcisłego jednoczęściowego kaftanu, pancerza (wypisz wymaluj jak żołnierze Friezy z kultowego Dragon Balla, który oglądałem w przedszkolu), butów, ochraniaczy na kolana i łokcie, pistoletu na 7,5 mm pociski paraliżujące, latarki i hełmu z radionadajnikiem zostałem wrzucony na blok drugi.
Moja praca polegała na chodzeniu z jednego końca korytarza na drugi, zaglądanie przez wizjer do cel i w razie potrzeby spacyfikowaniu więźniów, którzy postanowili uczynić ze współ osadzonego worek treningowy. Zdarzało się, że eskortowałem skazańców do celi, do stołówki i do łaźni. Miałem całkowity zakaz odzywania się do nich i reagowania na ich zaczepki. A zaczepni oni byli. W pierwszy dzień mojej pracy, Wasil Brotzki, łysy, wytatuowany drab, opatrzony numerem c217, osadzony za zabójstwo i gwałt swojej siostry, przywitał mnie słowami: „Witamy w Pyramid, nowy strażnik, ciekawe jak długo tu wytrzymasz, przed tobą było siedmiu i żaden nie wytrzymywał 3 tygodni, każdy kończył w kantorku huśtając się na prześcieradle”. Nie wiedziałem na ile mówi serio, a na ile chce mnie sprowokować, lecz w jego słowach coś było, bo kompleks miał bardzo duszną atmosferę, większość więźniów, nawet najbardziej zatwardziałych, według akt, kryminalistów, było biernymi istotami o poszarzałych twarzach, bez jakiejkolwiek chęci życia czy ucieczki. Zdarzało się, że jakiś próbował uciec, ale po przebiegnięciu kilku metrów, leżał sparaliżowany na podłodze i trafiał do izolatki (gdzie one były nie wiem, nie spotkałem też już nigdy żadnego co tam trafiał). Życie toczyło się tu cholernie powoli i monotonnie, ograniczone było do 3 posiłków dziennie, wizyty w łaźni i leżenia do góry brzuchem w celi do końca dnia. Prawie wszyscy odsiadywali tu dożywocie i wierzcie mi, w tak smutnym i szarym miejscu nie chciałbym skończyć życia.
PYRAMID, Mars, 6 Maja 2101(ET)
-Witaj Hellas Planitia! Dziś szósty Maja, godzina czwarta czasu ziemskiego, ciśnienie na zewnątrz tysiąc sto paskali, temperatura na zew… – trzasnąłem ręką w radiobudzik, przerywając wesołkowatemu spikerowi codzienne informacje na temat warunków atmosferycznych, które codziennie były takie same. Równie dobrze mógł powiedzieć: „Dzisiaj jak zwykle ciśnienie cholernie wysokie, zimno jak diabli, a wiatr taki, że łeb z płucami odrywa”. Ubrałem się i poszedłem do kantyny na śniadanie.
-Czołem wszystkim – zawołałem niemrawo i bez przekonania. Kiedy wziąłem tackę z jedzeniem i kubek z kawą, przysiadłem się do chłopaków z biura ochrony sektora naukowego, czyli „tych lepszych”, którzy dostawali lepsze pieniądze i lżejszą robotę.
-Uuuuu, ktoś się nie wyspał – powiedział ziewając Jerzy Kucier, ochroniarz z kopalni, wesoły Polak, który jak nikt inny potrafił opowiadać historię swojego kraju w taki sposób, że po trzech godzinach słuchania jego opowieści, wydawało się, że minęło piętnaście minut.
-No nie wyspał. Nie piję z wami więcej, pół nocy rzygałem po tej twojej Siwuszce – jęknąłem i zwilżyłem suche jak pieprz gardło. – Poza tym, kto wymyślił, żeby zaczynać wartę o piątej rano, już więźniowie mają lepiej, bo mają pobudkę o siódmej. – westchnąłem.
-Ty, to zaciukaj kogoś, pójdziesz do pierdla i się wyśpisz – do naszych rozważań wtrącił się Masahiro Lee, Koreańczyk, którego słynny dziadek Pon Chang Lee brał udział w udanym zamachu na północnokoreańskiego dyktatora, co zakończyło nędzę, chaos i bezprawie w tym kraju – tylko, że raczej później będziesz srał całymi kartoflami i nie będziesz pierdział – dodał.
-No rzeczywiście, niezbyt przyjemna perspektywa – zgodziłem się – dlatego pozostanę przy wstawaniu w akompaniamencie spikera radiowego i jego „Witaj Hellas Planitia”. Tak zdecydowanie to bardziej mi odpowiada.
Po skończonym śniadaniu, rozdzieliliśmy się, tamci poszli na swoje „salony, a ja udałem się do swojego biura ochrony, po rozkazy. Rex już tam siedział, kiedy na nas spojrzał, nastroszył wąsa, popatrzył jak byk na zgnite jabłka i dał nam dyspozycje. Nie było tak źle, dzisiaj miałem do dwunastej papierkową robotę w archiwum i porządkowanie akt, co było miłą odmianą. Niestety, moja radość nie trwała długo, bo po ujrzeniu stosów akt i myśli o konieczności wstukania ich na dysk twardy, zapragnąłem czym prędzej wrócić na korytarz i chadzać w te i nazad.
Kiedy tak pracowałem, na ekranie mojego PDA pojawił się komunikat o nadchodzącym połączeniu wideo. Potwierdziłem chęć połączenia i w ekranie pojawiła się roześmiana twarz Casie.
– Jak tam kowboju? Słyszałam, że siedzisz po uszy w makulaturze – zaśmiała się. – Daleko do przerwy?
– Jeszcze dwie godziny, ratuj mnie, bo sobie w łeb chyba palnę – jęknąłem zrezygnowany.
– Twój anioł śmierci ma ci pomóc? – zadrwiła. – No way, kotek. Do przyszłego wtorku mam kupę roboty, ale w środę będę wolna. Chociaż, dzisiaj około trzeciej będę miała parę minut przerwy – oblizała niewinnie wargi. – Wiesz jak do mnie trafić?
No, to już był promyczek nadziei w otchłani bezsensownego dnia pracy. Oczywiście, że wiedziałem jak trafić do pokoju Casie, chociaż wstęp do części naukowej kompleksu, był dla nas więzienników surowo wzbroniony, nawet koledzy – strażnicy byli w tym względzie zasadniczy.
– Taak, trafię bez problemu, znowu przebrany za sprzątacza, ale jak mnie dupną wasi goryle, to osobiście będziesz musiała mnie wyciągnąć z bagienka. – powiedziałem. Casie uśmiechnęła się zalotnie, cmoknęła powietrze i rozłączyła się. Cóż, widać musiał nadchodzić jakiś jej przełożony, bo pracownikom PYRAMID nie wolno było, kontaktować się ze sobą w godzinach pracy. Popieprzone miejsce, popieprzone.
*
Przedpołudnie było paskudne. Po zakończeniu porządkowania akt (zaledwie wierzchołka góry lodowej, współczuje temu, kto będzie się babrał w tym jutro), postanowiłem wykonać mój misterny plan w postaci „Przebrać się za sprzątacza w celu wprowadzenia w życie rozkazu pod kryptonimem ‘Umizgi’ ”. Jak zwykle szatnia pracowników porządkowych była otwarta, wsunąłem się po cichu i zacząłem szukać kombinezonu. I tu był problem, bo po pierwsze primo – nie mogłem za cholerę znaleźć nic na mój rozmiar, a po drugie primo optimo – co zrobić z moimi rzeczami? W końcu stwierdziłem, że najrozsądniej będzie, jak wcisnę się w drelich w swoim niewygodnym uniformie.
Kiedy znalazłem się już w części badawczej, mogłem odetchnąć z ulgą. Pokręciłem się trochę po korytarzu i trochę pomazałem podłogę mopem. Poczekałem, aż strażnicy się oddalą, po czym poszedłem do magazynku, w którym byłem umówiony z Casie. Wystukałem na drzwiach tylko nam znany szyfr. Drzwi się uchyliły i drobna rączka wciągnęła mnie do środka.
– Ależ pan jest zapracowany. – usłyszałem słodki szept i poczułem jak ta sama rączka zaczyna mocować się z rozporkiem od kombinezonu.
– Pani też musi trochę przystopować, pracoholizm to choroba cywilizacyjna. – mruknąłem i pomogłem właścicielce rączki zdjąć stanik.
*
– Gdzieś się włóczył ty pieprzona łajzo ?! – ryknął mi prosto w ucho Rex – Skończyłeś jedną robotę to zapierdalaj do drugiej! Trzeba tych gnoji z cel do stołówki zaprowadzić!
– Tak jest! – zawołałem. Cholercia dobrze, że mnie zdybał w okolicach szatni, bez tego drelichu, pomyślałem sobie.
– Jak tak dalej będziesz się opierdalał, to trafisz tu prędzej czy później! – huknął – Już moja w tym głowa ! – dobiegł mnie jego capiący oddech. – No już! Spieprzamy na blok!
Ruszył zamaszyście do przodu. Poszedłem za nim.
Gdy znaleźliśmy się przy celach, Rex stanął na końcu korytarza, a ja zgodnie z procedurą, otwierałem po kolei cele i wyprowadzałem więźniów.
– Siemka szefie! – zawołał wstając z pryczy więzień c 193, gruby i pryszczaty, który siedział za pobicie przełożonego –Co dzisiaj do żarcia? Jajca sierżanta? – zażartował. Pozwoliłem sobie tylko na parsknięcie, bo nie wolno było porozumiewać się z osadzonymi. Na moje i jego nieszczęście, Rex stał przed celą i wszystko słyszał. Wpadł do celi, złapał grubasa za kark, wywlekł na korytarz i rzucił o ścianę. Wyjął paralizator i zaczął okładać go kolbą.
-Ja ci, kurwa, dam jajca sierżanta ! – wycharczał. – Będziesz je wypierdku kurewski wpierdalał aż miło! – wrzasnął i znowu uderzył. Bił i wyzywał C 193, aż ten osłaniając głowę przestał się wić na podłodze i znieruchomiał. Wokół niego pojawiła się kałuża krwi.
– Devon, Cunningham – powiedział dysząc ciężko Rex do nadajnika w hełmie – przyjdźcie pod celę nr 15, trzeba posprzątać kupę gówna. Ruszać się obezjajce! – zawył do mikrofonu, po czym obrócił się w stronę pozostałych więźniów – A wy co? Dupy was swędzą? Won do stołówki!
Więźniowie patrząc spode łba na Rexa, poszli powolnym krokiem, jak kolumna skazanych na rozstrzelanie.
*
Po godzinie 19 czasu ziemskiego, kończyłem zmianę i mogłem się wyrwać wreszcie do przeznaczonego dla personelu bloku, gdzie razem z kolegami strażnikami, sprzątaczami i innymi, jak to określił sierżant Rex „parszywymi kundlami, które są izolowane od pieprzonych jajogłowych, oficerów i reszty skwaśniałej śmietanki Pyramidu” graliśmy w pokera, piliśmy piwo, opowiadaliśmy sprośne dowcipy, wspominaliśmy Parrota, podrywaliśmy pielęgniarki i oglądaliśmy codzienne wiadomości i stare kreskówki, głównie „Family Guy” i disnejowskie animowani o Kaczorze Donaldzie na telebimie w stołówce.
Ja grałem w pokera z Mikiem – sprzątaczem i hydraulikiem Zacharym. Miałem trójkę asów, gdy siedzący naprzeciwko mnie sprzątacz Mike, z szelmowską miną zagadnął
-Ty, Elways, słyszałem, że w poniedziałki po służbie, przemykasz się potajemnie do części badawczej, żeby się pociupciać z doktor Casie Staff, prawda to? – wytrącił mnie z równowagi tym pytaniem, bo wydawało mi się, że nikt nie wie o moich eskapadach do bloku 30.
-Nie twoja sprawa co robię po służbie i kogo ciupciam, z kim piję i kogo piorę po mordzie kiedy mi przyjdzie ochota. Więc z łaski swojej nie wtykaj swojego pryszczatego nochala gdzie nie trzeba, bo ci go ktoś przytrzaśnie – odgryzłem mu się niezbyt grzecznie, ale dosadnie.
-Może i nie moja, ale wiesz, że za smykanie się do części badawczej bez przepustki czeka cię w najlepszym razie kulka w łeb? – zachichotał pod nosem, co skojarzyło mi się ze zdychającym oślizgłym szczurem. – Ja jestem zwykły sprzątacz, ale sporo widzę i słyszę – zapalił papierosa po czym dmuchnął mi dymem prosto w twarz. – Więc bądź grzeczny, bo trafisz do izolatki, a stamtąd ludzie nie wychodzą.
-Sprawdzam – przerwałem mu wywód, czując jak zbiera się we mnie wściekłość.
Okazało się, że miał trójkę piątek, więc zgarnąłem ze stołu 2 paczki papierosów, 10 cukierków i butelkę coli, po czym wstałem od stołu zostawiając towarzystwo niepocieszone przegraną i poszedłem do swojego pokoju. Idąc korytarzem, oddychałem głęboko i cieszyłem się w duchu, że broń zostawiłem w pokoju, bo odstrzeliłbym temu skurwielowi łeb.
Pech jak to pech, lubi człowieka prześladować, pokój bowiem dzieliłem nie z kim innym jak z sierżantem Rexem, o czym nie miałem okazji wcześniej wspomnieć. Jak pewnie łatwo się domyślić, miałem „Parrotową” musztrę na co dzień. Wyręczałem tego starego drania w każdej możliwej sytuacji, myłem mu buty, czyściłem broń, wynosiłem za niego śmieci. Bałem się sprzeciwić, bo za nie wykonywanie rozkazów była degradacja i sąd wojskowy i co najmniej rok w „uroczej” celi w Pyramidzie. Ale odczuwałem również jakiś osobisty strach przed nim, stary pryk zdawał się dominować nad każdym podległym i niepodległym mu człowiekiem, potrafił zmieszać z błotem za nawet najmniejsze uchybienie każdego – od szeregowca, poprzez mechanika, a na pielęgniarzu skończywszy. W jego świecie wszystko było ułożone pod sznureczek i sam tego sznureczka się trzymał – zawsze, obojętnie czy chodziło o raport z codziennej służby, czy poukładania na półce akt, wszystko było w idealnym i sterylnym porządku.
Gdy wszedłem do pokoju, moim oczom ukazał się wręcz tragikomiczny widok. Rex siedzący w gaciach i koszulce przy stole, z butelką whisky na blacie, z papierosem w ustach i z podkrążonymi oczami kołysał się do przodu i do tyłu. Kiedy mnie dostrzegł chwiejnie zbliżył się do mnie i zionąc mi w twarz przetrawionym alkoholem i dymem papierosowym krzyknął
-Panie kappralluuuu moduluje się na roskass! – i zachwiał się
-O co chodzi? – spytałem się zszokowany wciąż dziwując się temu indywiduum jakim niewątpliwie był teraz Rex – co pan sierżant wygaduje?
-Taa jest! – krzyknął i zamamrotał pod nosem – we i przeczytaj to, to się w pale nie mieśśi, masz i szytaj – rzucił mi kartkę z urzędową pieczęcią.
Nadal zdziwiony posłusznie wziąłem kartkę, której treść głosiła:
Sierżant Rex Dickins, w dniu dzisiejszym tj. 6.052100 ET,
zostaje dyscyplinarnie zdegradowany do stopnia szeregowego za
fizyczne i psychiczne znęcanie się nad więźniem nr C 193, oraz zostanie
postawiony przed sąd wojskowy MSS w dniu 12 maja 2100 ET gdzie
będzie skazany na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu. Funkcję
szefa biura ochrony, oraz stopień kaprala otrzymuje na jego miejsce
obecny szeregowy Jack Elways. Zarządzenie to wchodzi w życie z dniem
dzisiejszym tj. 29 Kwiecień 2100 ET. Z wyrazami szacunku,
pułkownik Jeremy Goldmeier, dowódca ziemskich sił zbrojnych na Marsie,
plk. Goldmeier
Przeczytałem to wszystko po kilka razy nie wierząc w to co widziałem. Ale pieczęci urzędowej i wysokogatunkowego papieru nie oszukasz, on zawsze mówi prawdę, cała prawdę i tylko prawdę. Popatrzyłem na Rexa zdezorientowany.
– To chyba jakiś żart – powiedziałem – niech pan idzie spać i wytrzeźwieje, jutro pogadamy.
– Ta jess! – ryknął pijacko – ta jest panie kapalluu Elways, szeregowy Dickins izie spaś, branoc – i zatoczył się na łóżko, po czym zaczął pijacko chrapać.
Usiadłem na łóżku wciąż zmieszany i zdziwiony. Pamiętam jak Rex tłukł więźnia kolbą od paralizatora tłumacząc mu dlaczego jego matka była kurwą i dawała dupy na promie, ale nie sądziłem, że restrykcyjne prawo obejmuje również personel obiektu. Wpatrywałem się również w zdanie, które twierdziło, że od tej chwili ja jestem kapralem i szefem biura ochrony. Poczułem dreszcz ekscytacji, bo będąc kapralem mogłem legalnie i bez przepustki odwiedzać Casie, a nasza znajomość przeradzała się w coś dużo bardziej dojrzalszego niż tylko seks i papieros po nim. Czułem, że naprawdę kocham Casie (ze wzajemnością) i to z nią chciałbym spędzić resztę życia, nawet w tej pieprzonej piramidzie jeśli byłoby trzeba.
PYRAMID, Mars, 8 Maja 2101(ET)
Po zakończeniu wszystkich ceregieli z nadaniem mi stopnia kaprala, przemowie kilku oficerów, poszedłem z Casie na spacer. Tak się złożyło, że miała w ten dzień wolne, więc mogliśmy poświecić ten czas tylko sobie. Spacerowaliśmy po oranżerii, która została zbudowana w Pyramidzie po to, by dać będącym tutaj namiastkę ziemskiej flory. Wdychając ciepłe i wilgotne powietrze, trzymaliśmy się za ręce, opowiadaliśmy śmieszne historie, kłanialiśmy się mijającym nas ludziom. Po raz pierwszy od kilku lat, poczułem się naprawdę szczęśliwy. Niestety, wszystko co ma swoje plusy, musi mieć swoje minusy. Moje PDA padło, nikt nie potrafi go naprawić. Trochę szkoda, bo fajnie pisało mi się ten pamiętnik, dziennik czy jak go tam nazwać.
[1] ET – Earth Time, czas ziemski opierający się na czasie Greenwich . Na Marsie rok trwa 687 dni, lecz autor, w mojej skromnej osobie, w celu ułatwienia sobie i czytelnikom, umiejscowienia akcji w miejscu i czasie postanowił wprowadzić na obiektach ziemskich ET.
Z całym szacunkiem, nie opowieści w częściach/rozdziałach mnie nie interesują. Chyba że autor w rozsądnym przedziale czasowym zamknie swoje opowiadanie.
Pozdrawiam.
Przypuszczam, że wątpię w dokończenie. Bohaterowi padło jakieś tam urządzenie {co na to Cassie? :-) } i nikt nie potrafi go naprawić. Urządzenia, znaczy.
Drogi Autorze, Międzygalaktyczna i tak dalej na orbicie Ziemi nie jest Międzygalaktyczną, ale orbitalną. "Wypatroszony" tak dokładnie, jak fantazjujesz, Księżyc, zmieniłby orbitę. Sześćdziesiąt lat to za mało, żeby nastąpił dwustutrzydziestotrzykrotny wzrost populacji. Nawet przy klonowaniu, które jest raczej pobożnym życzeniem w warunkach Stacji, raczej nie przeznaczonej pierwotnie do takich celów, jak pomieszczenie ponad dwóch tysiecy uciekinierów i tak dalej. Materiały, przetwórstwo, narzędzia...
Fantastyka, szczególnie z wyeksponowanym pierwiastkiem Science, wymaga pomyślenia przed pisaniem.
>>w dolinie Hellas Planitia.<< --- Hellas Planitia, to nie jest dolina, szanowny Autorze. Planitia oznacza basen. Czyli tłumacząc wprost, to tzw. Basen Hellas. Ale z tego co juz wiem, nazw własnych które wystepują pod słowami łacińskimi, marsjańskich, księżycowych czy innych ciał kosmicznych, nie tłumaczymy. Także gorąco zalecam słownik geomorfologiczny i zajrzenie tam, by wiedzieć o czym będzie się pisało. I oznacza hasło DOLINA.
To samo tyczy się Księżyca (patrz komentarz Adama), poczytaj sobie jakieś artykuły na temat tego najbliższego ciała niebieskiego Ziemi. I co według Ciebie oznacza to, że wyeksploatowano całe jego wnętrze? Co dokopali się do gabrowo-perydotowego płaszcza? Tam woda wystepuje, ale uwięziona w strukturach minerałów, np. amfibolitów. Pirokseny, plagioklazy czy oliwiny wody nie mają, w żadnej postaci. W stałej, jesli już, mozna szukać i eksplatować jedynie w kraterach poimpaktowych lub w miąższych pokładach regolitu. Poczytaj o tym, nie pisz totalnych bzdur.
Poza tym, napisz opowiadanie, a nie powieść. Mam alergię na słowa: rozdział, część, prolog, księga czy epilog. Po prostu nie czytam tego, jak nie widzę całości. Pozdrawiam.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Jakiś potencjał jest, ale niezbyt właściwie spożytkowany. Spróbuj napisać opowiadanie na 10-12 stron, ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem --- najlepiej kilka takich opowiadań. Pozwoli Ci to na przećwiczenie dyscypliny pisania, bo gawędziarstwo --- choć z jednej strony fajne --- raczej zaprowadzi Cię na manowce, jeżeli go nie okiełznasz.
pozdrawiam
I po co to było?