
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Geneza
"Dźwięk gitary Saszy każdego wieczoru zawsze sprawiał, że choć na chwilę można było zapomnieć o otaczającym nas świecie. Pieśni, które śpiewał nasz kompan nie opowiadały o smutku, nieszczęściu czy tragedii. Opowiadały o tym, co utraciliśmy w mgnieniu oka. O zielonej trawie, zamiast jałowej pustyni i podziurawionego jak ser szwajcarski asfaltu. O świergocie ptaków o poranku, zamiast szelestu ulotek z charakterystycznym znakiem radioaktywności. Czy choćby o zapachu kawy lub świeżego pieczywa w domu po ciężkim dniu pracy. Z naszej czwórki każdy miał własną definicje na szczęście, której dzielnie bronił i wierzył, że prędzej czy później uda się je osiągnąć. Jesteśmy tutaj. Sami. Z bronią w ręku i nadzieją w sercu. Mija rok odkąd nasz własny sen, zamienił się w koszmar."
***************************************************************************
Poświęcenie
Ognisko rozpalone przez Jurija dawało mnóstwo ciepła. Obserwowałem iskierki ognia, które tańczyły w powietrzu w rytm melodii granej przez Saszę. Jurij i Wladymir, którzy przez zeszłe trzy godziny pełnili wartę, głośno pochrapywali przytuleni do swoich wiernych karabinów. Nie pamiętam nocy, kiedy położyliśmy się, nie czując metalu pod nosem. Sasza nagle przerwał grę, sprawiając, że powróciłem niechętnie do szarej rzeczywistości. Gestem ręki nakazał milczenie, jednocześnie chwytając za kałasznikowa leżącego na karimacie. Szturchnąłem ręką Jurija, który obudził się jak oparzony, witając mnie lufą karabinu. W jego ślady poszedł Wladymir, który był nieco mniej porywczy od swojego towarzysza. Otaczające nas szuwary, które szczelnie zakrywały zagłębienie w ziemi po wybuchu dawające nam ochronę przed lodowatym wiatrem i dzikimi zwierzętami, teraz niebezpiecznie przechylały raz na prawą, a raz na lewą stronę. Bezchmurne, wiosenne niebo spowite zostało burzowymi chmurami. Nie trzeba było długo czekać na pierwsze krople deszczu i przekleństwa z ust Saszy.
-Kurwa mać, panowie! Zwijamy się, póki ognisko nie zgasło!
Fakt. Ognisko w dużej mierze odstraszało to cholerstwo, które się wylęga w elektrowni. Doświadczenie pozwoliło nam na błyskawiczne zapakowanie swoich gratów. Począwszy od karabinów, a skończywszy na karimatach. Płomienie ognia rozpaczliwie walczyły o przetrwanie, lecz deszcz bezlitośnie zakończył ten krótki pojedynek.
-Wladimir łap! – krzyknąłem, rzucając w jego stronę latarkę.
-Gdzie się ukryjemy!? – wrzeszczał Jurij, który cholernie bał się wody, gdyż w dzieciństwie wpadł do rzeki i wujek cudem go odratował.
-Jesteśmy kilka kilometrów na południe od najbliższej wioski do cholery! – dolewał oliwy do ognia Sasza.
-Przeczesaliśmy tylko tereny wschodnie, rubieże zachodnie mogą być jeszcze bardziej niebezpieczne! – Wladimir także wtrącił swoje trzy grosze.
-Jeśli udamy się z powrotem na wschodnią część jest mniejsza szansa, że trafimy na dzikie zwierzęta – próbowałem przedstawić sensowne rozwiązanie.
Sasza chciał coś powiedzieć, lecz głośny grzmot uniemożliwił mu otwarcie ust.
-Im dłużej zwlekamy, tym więcej kurestwa wychodzi z nor i siedzib! Spieprzajmy stąd! – Jurij nie przebierał w słowach.
-Wyłazimy z tej dziury!
Deszcz i mokre podłoże nie ułatwiały nam życia, jeśli chodzi o podejście pod górkę. Pierwszy na szczycie zameldował się Wladimir, który próbował pomóc reszcie dostać się na grzbiet wzniesienia.
-Dalej! Dalej!
Nienawidziłem wspinaczki. W liceum zawsze dostawałem baty od wuefisty za brak tej cennej umiejętności. Ostatni wgramoliłem się nieporadnie na górkę i otrzepałem z błota.
-Którędy do cholery teraz!? – zapytał Sasza.
-Za mną! – wykrzyczałem pewnie, choć nie byłem święcie przekonany, że doprowadzę grupę do wschodnich rubieży. Wiatr i silne opady, sprawiały, że musiałem się drzeć, żeby cokolwiek przekazać swoim kompanom. Szuwary i podmokłe tereny opóźniały nasz marsz, a ja modliłem się tylko, żeby liczniki Geigera nie zaczęły nagle szaleć. O ile dzikie zwierzęta mogliśmy przywitać pociskami, to z promieniowaniem toczylibyśmy nierówną walkę. Szło nam się coraz ciężej, nasze buty tonęły z minuty na minutę głębiej w błocie i krzakach. Drogę oświetlały nam tylko słabe smugi światła z latarek i od czasu do czasu błyskawice, które odkrywały cały teren przed nami. Zbliżaliśmy się do puszczy, w której bytowaliśmy aż cztery miesiące. Przeczesaliśmy ją niemal całą w poszukiwaniu ocalałych lub cennych towarów, lecz nie miałem pewności, czy zbadaliśmy połacie ulokowane najbliżej granicy rubieży.
-Jak to przeżyjemy panowie to… – Wladimir nie dokończył, gdyż po przeciwległej stronie rozległ się głośny skowyt, który wielokrotnie tłamsiliśmy strzałami z karabinów. Tym razem, to bestie polowały na nas, nie my na nie.
-Tempo! Tempo! – krzyczałem, przedzierając się przez mokradła. Twarz i ubranie miałem całe w błocie, buty miałem pełne wody. I wtedy…
-U was też licznik wariuje!? – darł się z samego końca grupy Sasza.
-Jak się jebie to po całości! – powiedział w swoim stylu Jurij.
Od skraju lasu dzieliło nas może kilkadziesiąt metrów, lecz promieniowanie miało wobec nas inne plany. Głośne ryki bestii przeszywały polanę głośniej niż odgłosy grzmotów uderzających w ziemie. Nie mieliśmy wyboru. Albo rozszarpią nas bestie w szuwarach, albo spróbujemy uniknąć promieniowania i dostać się do lasu, gdzie mamy większe szanse na przetrwanie z bestiami.
-Wszyscy na kolana! Rozproszyć się!
Nie trzeba było długo czekać na reakcje. Wysokie krzaki ukryją nas przed bestiami, lecz nie miałem pewności, czy każdy z nas dotrze żywy do skraju lasu. Znajdowałem się na lewej flance i co chwilę spoglądałem na licznik, który jak na razie nie zamierzał sprowadzić mnie do grobu. Szedłem tyłem, upewniając się, że żadne kurestwo, nie pociągnie mnie za sobą. Grzmoty ustały jak za pomocą zaczarowanej różdżki. Towarzyszył nam teraz tylko rzęsisty deszcz, który dawał nam mocno w kość. W niedalekiej odległości dostrzegłem kontur, który niebezpiecznie zbliżał się w moją stronę. Położyłem się w wodzie, mając nadzieję, że choć w małym stopniu zapewni mi ukrycie przed zbliżającym się wrogiem. Wierzyłem w duchu, że chłopakom udało się już dotrzeć do celu. Kontur nagle zamarł w bezruchu, jakby czekał na moje posunięcie. Powoli przemieszczałem się do przodu, próbując w jak najmniejszym stopniu angażować w ruch głośne szuwary. Bestia nagle zniknęła mi z pola widzenia, jakby odpuściła polowanie na mnie. Odetchnąłem głęboko, lecz moja radość nie trwała długo. Od mojej prawej flanki zbliżały się do mnie dwie bestie, które miały ochotę mnie rozszarpać na strzępy. Szykowałem się do strzału, już miałem pociągać za spust.
-Jurij!? Sasza!? – zapytałem.
-Ciszej do kurwy nędzy. Ominęliśmy z dziesięć bestii, żeby tu dotrzeć.
-Gdzie jest do cholery Wladimir!?
-Myśleliśmy, że jest z tobą.
-Nie ma go ze mną.
Jurij z trudem powstrzymał się od uderzenia pięścią w wodę.
-W mordę. Nie powinienem się od niego odłączać.
-Ruszajmy w stronę lasu. Będziemy mieli lepszy widok na pole i w razie potrzeby pomożemy Wladimirowi.
Plan wydawał się doskonały, jednak seria z karabinów i okrzyki z oddali sprawiły, że trzeba było wprowadzić w życie plan B, którego nie mieliśmy. Przeczołgaliśmy się ostatkiem sił i pędem ruszyliśmy lasem, unikając otwartych przestrzeni. Strzały nagle ustały. Nie było już słychać okrzyków walki i ryków bestii. Wychyliłem się zza konaru i zamarłem.
-BIEGIEM!
Nie wiem, skąd potrafiłem wykrzesać z siebie reszty energii, żeby dotrzeć do budynku, który wyrósł jak z podziemi. Wbiegliśmy zdyszani do budynku i modliliśmy się, żeby nastał ranek, który przyniesie nam chwilę odpoczynku. Jesteśmy tutaj. We trzech. Czekamy aż nastanie dla nas świt.
***************************************************************************
Własna droga
Spodziewałem się, że bestie wbiegną za nami do budynku, lecz tak się nie stało. Byliśmy tak zmęczeni podróżą i biegiem, że nie myśleliśmy nawet o tym, żeby wystawić warty na noc. Poranek był naprawdę ciężki. Cały nasz sprzęt był przemoknięty, a my cali umazani od stóp do głowy śmierdzącym błotem. Sasza klnął niemiłosiernie narzekając na stan swojej gitary, która nawet osłaniana przez futerał mocno ucierpiała poprzez obfite opady.
-Ciężka noc panowie, co? – pierwszy odważył odezwać się Jurij.
-Cholernie – odparłem od niechcenia – Szkoda, że nie ma nas w komplecie.
-Gdyby nie Wladimir, spoczęlibyśmy razem z nim na tych pieprzonych mokradłach – skwitował Sasza, po czym dodał – Ubolewam nad jego stratą, ale nie będę bawił się w płaczącą niewiastę i siedział bezczynnie. Ruszcie tyłki, panowie. Wypadałoby zbadać budynek.
Nie miałem zamiaru protestować, gdyż miał świętą racje. Pomieszczenie, w którym się znajdowywaliśmy wypełnione było po brzegi drewnianymi ławkami lub krzesłami, które przykryte były grubą warstwą kurzu. Na suficie na słabym wietrze dyndał kryształowy żyrandol od dawna niepełniący swojej prawowitej funkcji. Jurij ruszył pierwszy, odchylając starą kotarę.
-Chryste Panie! – krzyknął donośnym głosem, który echem obił się po ścianach budynku.
Minąłem Jurija i Saszę i otworzyłem usta zdziwiony. Byliśmy w kościele. Musieliśmy się do niego dostać od strony zakrystii i bocznych pokoi służących za schowki. Każdy z nas ruszył własnym torem po świątyni, obserwując ten piękny na swój sposób budynek. Z zabytkowych witraży we framugach utrzymało się może kilka. Uniosłem głowę w górę i odkryłem tajemnice. Coś co wieki temu spełniało role szklanej kopuły, rozpadło się na drobne kawałki i stworzyło ogromny prześwit w suficie. Jurij przeglądał okolice ołtarza, zaś Sasza badał skrzydła kościoła. Wszystko wydawało się być nietknięte, jakby stopa ludzka nie postała tutaj od dłuższego czasu.
-Znaleźliście coś? – echo głosu Saszy obiło się po murach kościoła.
Rozległ się głośny trzask w okolicach ołtarza.
-W mordę jeża. Się wystraszyłem – krzyknął Jurij – Nie, u mnie poza kurzem nic.
-Czysto. Miejsce wygląda na bezpieczne – zdałem raport i usiadłem na jednej z nietkniętych ław. Dziwne uczucie, mając świadomość, że kiedyś ten kościół musiał tętnić życiem. Ciekawiło mnie, ile w nim odbyło się okrzyków radości z okazji ślubów, ile poleciało łez po opłakiwaniu zmarłych, ile w nim padło słów modlitw o lepsze jutro.
-Chłopaki, musicie to zobaczyć! – Sasza stał przy wyjściu z kościoła, trzymając jedną ręką spróchniałe drzwi.
-Kur… – powstrzymał się Jurij, kiedy przyłożyłem mu otwartą ręką w tył głowy.
-Jesteś w świątyni gamoniu.
Jednak gdy zobaczyłem obraz rozpościerający się przede mną, miałem ochotę powiedzieć te same słowa, które chciał wypowiedzieć Jurij. Myślałem, że kościół jest samotnym budynkiem otulonym przez drzewa, ale nie spodziewałem się, że odkryjemy całą wioskę. Przed nami piętrzyło się góra może kilkanaście domostw, spalony silos oraz budynek, który najprawdopodobniej służył za dom młynarza. Zeszliśmy po kamiennych schodach i mieliśmy nareszcie okazje do naszego ulubionego zajęcia, jakim było penetrowanie zdewastowanych budynków. Niejednokrotnie przeszukiwanie opuszczonych domostw kończyło się na znalezieniu ich mieszkańców, którzy nie zdążyli w porę ewakuować się w bezpieczne miejsce. W obecnym położeniu termin "bezpieczeństwo" był dla nas po prostu abstrakcją i czymś nieosiągalnym.
-Biorę centrum! – Sasza pierwszy ruszył pędem w stronę największego budynku.
-Prawa flanka moja!
Cholera. Jak zawsze pozostała mi lewa strona. Wszedłem do pierwszego budynku i nie miałem prawa narzekać. Mieszkańcy musieli zdołać się wydostać z tego piekła, gdyż nigdzie nie dostrzegłem na ścianach, ani półkach zdjęć rodzinnych. Szafki opróżnione były z ubrań, a kuchnia ze wszystkich produktów oprócz starych płatków śniadaniowych. Doszedłem do klatki schodowej i automatycznie straciłem humor. Odkąd jedno z tych cholerstw mi skoczyło na twarz w jednej z willi, sceptycznie podchodziłem do zwiedzania górnych pięter. Tym razem musiałem się przełamać. Schody skrzypiały niemiłosiernie, jakby chciały obudzić wszelkie bestie z zaświatów. Ślamazarnym krokiem badałem, każdy fragment pomieszczenia. W sypialni nie znalazłem nic, co mogłoby się przydać do podroży, ale pozostał mi jeszcze jeden pokój. Złapałem za klamkę jedną ręką, drugą trzymając kurczowo mojego kałasznikowa. Zamknięte. Przekląłem pod nosem. Odetchnąłem głęboko i silnym kopniakiem wyważyłem drzwi z nawiasów. Odór mógłby konkurować z zapachem naszej grupy po kilku dniach bez kąpieli. Rozejrzałem się po pokoju i próbowałem zlokalizować źródło zapachu. Ręką przesunąłem zasłonę i nie miałem już wątpliwości. W garderobie leżeli byli mieszkańcy domu, ułożeni koło siebie, jakby oczekiwali wspólnie śmierci. Nie miałem ochoty na dalsze zwiedzanie domów.
Długo przyszło mi czekać na Jurija i Sasze, którzy uśmiechnięci wrócili z własnych poszukiwań. Po chwili pod moimi nogami wylądowały ich łupy.
-Wygląda na to, że w końcu czeka nas normalny posiłek – odpowiedziałem, spoglądając na ich zdobycze. Dochodziło popołudnie, gdyż widocznie spaliśmy dłużej niż przewidziałem. Usiedliśmy w kółku i wreszcie mogliśmy porządnie zjeść. Łapczywie wyjadałem jedzenie z puszek, zajadąc to suchymi jak wióry płatkami. Niezbyt pożywny obiad, lecz nie miałem prawa wybrzydzać.
-Wypadałoby wrócić po Wladimira i jego rzeczy– zacząłem.
-Raczej to co z niego zostało – odparł Jurij, po czym zabrał się za kolejną konserwę.
-Nie wiemy czy po mokradłach nie kręcą się jeszcze bestie – ostudził mój zapał Sasza – Jeśli nie zbadamy terenu, możemy do niego dołączyć.
-Co proponujesz? -zapytałem.
-Zrobić to szybko, ale po cichu.
-Sam pójdę -odparł nagle Jurij.
-Oszalałeś do cholery!? Ktoś Cię musi przecież osłaniać – skwitowałem mocno zaskoczony jego decyzją.
-Jeśli, któryś z nas ma zginąć, niech to będzie jedna osoba, a nie my trzej. Wyruszę przed zmrokiem, zanim bestie wyjdą z nor. Czekajcie na mnie niedaleko kościoła.
Sasza chciał protestować, ale pewnym spojrzeniem dałem znać, żeby odpuścił. Prędzej zmusiłby demony do opuszczenia piekła, niż Jurija do zmiany swojej decyzji. Gdy zbliżał się zmrok, nareszcie mogliśmy rozpalić ognisko, rozgrzać zmęczone kości i spróbować osuszyć własne ubrania. Sasza z dobrym humorem usiadł przy palenisku, gdy udało mu się po wielu próbach nastroić gitarę. Ponownie melodią wprowadził naszą dwójkę w świat przed feralnymi wydarzeniami. Nie myślałem o parze w mieszkaniu, która popełniła samobójstwo, o ponurym kościele, o śmierci Wladimira. Moje myśli kierowały się ku mojemu domowi na wsi, ku huśtawce na drzewie, ku wypiekom mojej babci, ku bieganiu pośród zielonych drzew.
-Pora na mnie, panowie – Jurij wyprowadził mnie z dumania o dzieciństwie, aż Sasza przestał grać.
-Uważaj na bestie i trzymaj się bracie – poklepałem go po barkach i kiwnąłem pewnie głową.
-Nie daj się zabić skurczybyku – Sasza przybił mu piątkę i pozwoliliśmy mu na jego własną misje.
Usiedliśmy z Saszą przy ognisku, gdy nagle zapytał:
-Myślisz, że wróci?
-Jeśli nie rozszarpią go bestie, rozszarpie go jego sumienie.
-Nadal się wini za śmierć…
Przerwałem, kiwając mu głową.
-Wezmę pierwszą wartę Sasza. Odpocznij.
***************************************************************************
Wyzwolenie
Promienie słoneczne sprawiły, że pierwszy raz od dłuższego czasu miałem miły poranek. Przeciągnąłem zmęczone kości i spojrzałem na Saszę, który zamiast posłać mi przyjacielski uśmiech siedział zafrasowany, wpatrując się w drzwi od ponurego gmachu kościoła.
-Nie wrócił prawda? – zapytałem retorycznie.
-Wybrał swoją własną ścieżkę, bracie. Daliśmy mu wolny wybór.
Przekląłem głośno. Domyślałem się, że prędzej czy później Jurij opuści nasze skromne szeregi. Był samotnym wilkiem, nie pasowała mu rola członka stada.
-Zostało nas dwóch, Sasza.
-Dwa karabiny nadal gotowe do strzałów, Nikolaj.
Przybiliśmy sobie piątkę i już po chwili byliśmy gotowi do wymarszu.
Wioska została daleko za nami, a słoneczny dzień sprawiał, że choć na chwilę można było nie przeżywać straty dwóch towarzyszy. Korony drzew przechylały się delikatnie pod wpływem spokojnego wiatru. Nareszcie jakaś chwila wytchnienia. Przeszliśmy po mostku nad dużym potokiem, tocząc zagorzałą dyskusję, w którym kierunku powinniśmy ruszyć w przeciągu następnego dnia. Sasza nalegał żeby zbadać wreszcie zachodnią rubież, lecz ja upierałem się, aby kierować się na wschód, by dokończyć penetracje skraju lasu. Kiedy już mieliśmy dość wymiany zdań, przed naszymi oczami stanęło ogrodzenie z drutu, które okalało kilka budynków skupionych w jednym punkcie.
-Co to do cholery jest?
-Wygląda na jakiś wojskowy kompleks.
Na nasze szczęście kilkanaście metrów dalej siatka została przerwana, albo za pomocą ingerencji człowieka, albo czegoś gorszego. Kompleks był ogromny. Nie wiem jaki cudem przeoczyliśmy wysokie wieże strażnicze, które wysokością dorównywały drzewom. Miejsce było opuszczone w pośpiechu. Metalowe drzwi budynków były w nienaturalny sposób powyginane na wszystkie strony. Na ziemi walały się najróżniejsze rzeczy począwszy od żołnierskich mundurów, a skończywszy na fruwających w powietrzu kartkach papieru. Brama wisiała na kawałku ogrodzenia zgnieciona jak kartka papieru.
-Coś wielkiego musiało tutaj zrobić niezły rozpierdol – skwitowałem, gdy zobaczyłem zdziwioną minę Saszy.
-Mam nadzieję, że już tego draństwa tu nie ma. Wchodzimy? – lufą karabinu wskazał na pierwszy budynek.
-Wedle rozkazu.
Wystarczyło ledwie dotknąć drzwi, żeby wypadały z zardzewiałych zawiasów i z głośnym łoskotem spaść na ziemię.
-Brawo, Nikolaj. Jak coś się tutaj zalęgło, właśnie wie, że nadeszła pora obiadowa.
-Stul jadaczkę! Umiesz chyba obsługiwać karabin.
Pomieszczenie wyglądało jakby doszło z w nim do eksplozji ładunku C4. Ściany gdzieniegdzie umazane był krwią, najprawdopodobniej walczących żołnierzy. Nie pomyliłem się, gdyż mijając porozrzucane szafki i stoły znaleźliśmy także szkielety odziane w poszarpane mundury. Przeskoczyłem nad jednym z mebli i znalazłem się w kolejnym pomieszczeniu. W przeciwieństwie do poprzedniego pokoju, ciała były skupione w jednym punkcie, tuż przy hydraulicznie zamykanych drzwiach.
-Sasza! Chodź tutaj szybko!
Dostałem po oczach światłem latarki i z trudem spojrzałem na kompana:
-Nie nauczysz się nigdy, żeby nie walić po oczach światłem latarki?
Wzruszył bezradnie ramionami:
-Co my tutaj mamy? – zapytał niczym jeden z naukowców.
-Drzwi zamykana hydraulicznie. Zostały zamknięte od tej strony, nie rozumiem tylko co tutaj robią te ciała.
Długo nam zajęło zanim udało nam się dokopać do drzwi.
-Otwieramy na trzy – powiedziałem bez zastanowienia.
-Nie uważasz, że skoro ktoś je zamknął od zewnątrz, to znaczy, że jakieś kurestwo siedzi w środku?
-Uważam, że mogą skrywać coś cennego, co przyda nam się w dalszej podróży. Dawaj pomóż mi.
Ciągnęliśmy z całych sił, byle tylko poluzować choć trochę szczelnie zamknięte drzwi. Po chwili rozległ się charakterystyczny syk powietrza, a tuż za nim głośny pisk zawiasów. Spojrzeliśmy na siebie i od razu odezwał się Sasza:
-Taki z ciebie Kolumb, to pierwszy postaw stopę na nowym terenie.
Przewróciłem oczami i zacząłem schodzić po kratkowanych schodach. Tupot żołnierskich butów echem rozbrzmiewał, po wszystkich pomieszczeniach w piwnicy. Gdy wreszcie znalazłem się na samym dole, jedynym źródłem światła była moja latarka doczepiona do kałasznikowa. Sasza był tuż za mną, gdyż czułem jego klaustrofobiczne oddechy na swoich plecach. Cisza. Przerażająca cisza. Przyznam, że zwątpiłem, gdy zamiast oczekiwanego El Dorado znalazłem się wraz z Saszą w labiryncie pokoi. Poruszaliśmy się powoli, przyczepieni do siebie plecami niczym bracia syjamscy. Korytarze zdawały się nie mieć końca, a buzująca w mojej krwi adrenalina nie dawała mi spokoju. Skręciliśmy gwałtownie w prawo i zamarłem.
Przyznam, że widziałem jak coś powoli przemieszcza się w przeciwległym korytarzu. Zrobiłem kilka kroków do przodu, pozwalając aby światło latarki przeszyło ciemność. Kontury były coraz bardziej wyraźne, gdy zbliżały się w moją stronę. Jeden, dwa, trzy… z prawej strony czwarty. Kurwa mać! Ludzie!
-Sasza!
Obróciłem się za siebie, żeby powiadomić przyjaciela o odkryciu ludzi, którym udało się przeżyć. Lecz Sasza, zamiast stać za mną zaintrygowany zbliżał się do oszklonego pomieszczenia, przetarł rękawem zakurzoną szybę i podświetlił pokój. Przyjrzał się dokładnie i odskoczył jak oparzony.
-Nikolaj spierdalamy stąd!!!
-Ale przecież tutaj są inni…
Odwróciłem się i wybałuszyłem oczy. Kontur, który brałem za człowieka, w rzeczywistości przypominał mutanta z rozerwaną szczęką. Stał kilka metrów ode mnie sycząc nieprzyjemnie i mrożąc krew w moich żyłach. Tuż koło mnie wyłoniła się kolejna grupka. Posłałem ślepą serię w tunel, licząc, że uda mi się je odstraszyć. Nic z tego. Było ich co raz więcej i więcej.
-Na co czekasz!? – poganiał mnie Sasza, który pociągnął za mnie za rękaw, byle przyśpieszyć ucieczkę.
Biegliśmy ile sił w nogach, nerwowo spoglądając za siebie na goniącą nas grupę mutantów. Zaskakiwali nas ze wszystkich stron, serie z kałasznikowa kładły ich niczym kosa zboże, lecz i to nie wystarczyło, żeby je powstrzymać. Nagle Sasza zatrzymał się:
-Nie mogę Nikolaj! Nie mogę!
-Jeszcze kawałek i uda nam się uciec! Dawaj!
-Nie, nie mogę wiecznie uciekać od tego wszystkiego. Dość mam życia jak wirus w obcym organizmie.
-Sasza, co ty pieprzysz!? Ruszaj tyłek zanim zjedzą Ci go te bestie!
-Nie, Nikolaj. Tutaj kończy się moja rola w tym przedstawieniu.
-Nie baw się w demagoga, tylko rusz się wreszcie.
-Uciekaj, bracie.
Sasza zgasił latarkę.
-Cholera, Sasza!!!
Zniknął. A ja zniknę razem z nim, jak nie znajdę kryjówki.
***************************************************************************
Ocalenie
Biegłem praktycznie bez nadziei. Światło latarki świeciło co raz słabiej, w tle słyszałem głośne przekleństw Saszy, które echem obijały się po ścianach kompleksu. Zbiegłem jeszcze niżej po schodach i wbiegłem do pierwszego lepszego pomieszczenia. Zabarykadowałem własnym ciałem drzwi i przyległem do zimnego jak lód metalu. Pomieszczenie na moje szczęście było puste. Pozostawało kwestią czasu, kiedy mutanty, wyczują moją obecność tutaj. Upadłem bezwładnie na ziemię, blokując drzwi tylko swoimi plecami. W życiu nie spodziewałem się, że miejscem mojej kaźni będzie to miejsce. Zaśmiałem się gorzko, kiedy przypomniałem sobie naszą ostatnią rozmowę przy ognisku. Rozmawialiśmy zwyczajnie, bez krępacji – o szczęściu. Wladimir był zwykłym informatykiem. Szczęściem dla niego była jego ciężka praca. Zawsze pragnął, aby jego osiągnięcia były docenione i cóż…. udało mu się, uratował nam tyłek kosztem własnego życia. Zupełnie inaczej szczęście definiował Jurij. Zwykle twardo stąpający po ziemi i sceptycznie nastawiony do takich rozmów, szczęście przedstawił krótko – szczęście to wolność. Widocznie udało mu się osiągnąć jedno i drugie, kiedy zdecydował się nas opuścić. A Sasza…Sasza uważał, że szczęściem dla niego jest każdy kolejny dzień. Czym było szczęście dla mnie? Uważam, że szczęście jest tym, czego nigdy nie osiągniemy, lecz do czego dążymy. Czy szczęściem była dla mnie roczna tułaczka i ciągła eksterminacja bestii? Odpowiedź jest prosta. Jeśli robię coś, co ma jakiś cel i robię to z kimś, za kogo oddałbym życie to wszystko jest warte poświęcenia. Bum. Bum. Bum. Dźwięki uderzeń o drzwi wyrwały mnie w osłupienia. Przeładowałem kałasznikowa i oczekiwałem na wysyp bestii. Jeśli miałem zginąć tutaj, to niech moja krew zostanie przelana wraz z łuskami. Odskoczyłem od drzwi i przylgnąłem do przeciwległej ściany. W głowie migały mi obrazki z całego mojego życia. Drzwi uchyliły się, skrzypiąc nieprzyjemnie. Ciemność. Wiedziałem co za sobą skrywa i chciałem spotkania z tym wszystkim. Nagle z czarnych czeluści wyłoniła się postać, której w życiu bym się tutaj nie spodziewał. Zamiast przerażającego mutanta ujrzałem człowieka, który szczelnie owinięty był gumowym płaszczem. Na jego twarzy spoczywała maska gazowa, zaś na nogach długie kalosze. W jednym w ręku trzymał karabin MP-5, zaś w drugim zwinięty kłębek ubrań, który rzucił w moją stronę.
-Zakładaj i pośpiesz się. Nie mamy dużo czasu. Czekam kawałek dalej po prawej stronie – nakazał mi głos zniekształcony przez maskę.
Stałem przez kilka sekund jak porażony piorunem. Właśnie w tym momencie poznałem co to znaczy szczęście. Ubrałem się błyskawicznie i wyszedłem z ponurego pomieszczenia, które ochrzciłem już miejscem swojej agonii. Jestem tutaj. Sam z nieznajomym. Uzbrojony w karabin, gotowy nieść śmierć. Dążę do tego, aby poznać smak raju, tak jak zrobiła to trójka moich kompanów. Mam na imię Nikolaj. Tutaj zaczyna się moja historia…
******************************************************************
Przeczytałam, ale bardzo przypomina mi to grę komputerową. Jest rochę niezręcznych prównań jak"klaustrofobiczny oddech", literówki, gdzieś pojawiło się "Cię" dużą literą, klnąć zamiast kląć, przecinki itd czyli to, co zwykle.
Zakończenie otwarte, czyli można się spodziewać, że c.d.n.
Przeczytałam i mam wrażenie, że mogło być lepiej. Że stać Cię na więcej. To tylko moje odczucie, ale wydaje mi się, że jak mawiają niektórzy na tym portalu "masz potencjał". Nie wiem, z czego to wynika. I choć to opowiadanie nie przypadło mi do gustu, przeczytałam bez zdegustowania.
Pozdrawiam
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
No tak. Potencjał jest i błędy też są, ale da się przeczytac. :) Zdecydowanie stac cię na to żeby stworzyc coś w własnym świecie, nie posiłkując sie universum Stalkera.
Powodzenia. :)
/ᐠ。ꞈ。ᐟ\
Bardzo by podniosło walory tekstów Twojego autorstwa stawianie przecinków tam, gdzie być powinny, i wstawianie spacji po dywizie, otwierającym kwestie dialogowe. Również unikanie kolokwializmów {postać, której w życiu bym się tutaj nie spodziewał. ---> postać, której nigdy nie spodziewałbym się ujrzeć w tym miejscu.}. Niezgodności rodzajów gramatycznych {W jednym w ręku --- w tym ręku, czyli: ten rąk?}.
A maska gazowa nie spoczywa na twarzy. Maska kryje, zakrywa...
Bo tak w ogóle to zgoda, tak zwany potencjał masz. Stwórz coś własnego, zamiast dreptać po cudzych śladach...
Gdyby ta historia była wzięta z uniwersum braci Strugackich, to jeszcze bym to przepchnął dalej. Ale że trąci mi to na rok świetlny ff z gry PC, to sorki, ale to nie dla mnie. I od wszelkich ff mam alergię. Napisz coś od siebie. Talent masz.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Przeczytałam. Źle nie jest, ale tekst roi się od błędów i potknięć.
Spacje po dywizach, tak, na początek.
Dwa - skandaliczne wręcz miejscami powtórzenia. Tam, gdzie piszesz o szczęściu, pod koniec, powtarzasz to słowo dziewięć razy! Gdzie indziej aż roi się od "bestii", jeszcze gdzie indziej od "budynków", że nie wspomnę o nadmiarze zaimków.
Po co oni na początku tak wrzeszczeli? Chcieli ukryć się przed zwierzętami, a przez dwie strony nic, tylko krzyczą i wrzeszczą. To na pewno sprowadziło na nich bestie i ułatwiłoby im robotę, a jeżeli burza i ulewa były tak silne i głośne, że naprawdę musieli ryczeć, by się porozumiewać, to żadne zwierzę o zdrowych zmysłach nie wyszłoby na łów. Cały ten fragment jest dla mnie po prostu niewiarygodny i, wybacz, dość głupi.
Raz piszesz Wladymir, raz Wladimir.
Nie mówi się, że "idzie się coraz ciężej", tylko coraz trudniej. Ciężkie jest coś, co ma ciężar. To bardzo brzydki, nieliteracki kolokwializm.
"Od skraju lasu dzieliło nas może kilkadziesiąt metrów, lecz promieniowanie miało wobec nas inne plany." - to zdanie stanowi tak duży skrót myślowy, że aż jest bez sensu. Przemyśl.
Budynek wyrósł spod ziemi, a nie z podziemi, raczej. Ale wyszło ładnie ; )
"Uniosłem głowę w górę i odkryłem tajemnice." - O co tu chodzi? Jakie tajemnice? Poza tym "podnoszenie do góry" to masło maślane, bo w dół podnieść się nie da.
"-Czysto. Miejsce wygląda na bezpieczne - zdałem raport i usiadłem na jednej z nietkniętych ław. Dziwne uczucie, mając świadomość, że kiedyś ten kościół musiał tętnić życiem." - Bardzo, bardzo źle. I bez sensu. Jakie uczucie, skoro nie ma mowy o żadnym uczuciu? Chyba, że poczucie bezpieczeństwa, ale i to sensu nie ma. Poza tym drugie zdanie jest zdecydowanie niegramatyczne. Przyjrzyj mu się.
"Sasza z dobrym humorem usiadł przy palenisku" - i podawali sobie butelkę z wódką i śpiewali razem ballady, Sasza z humorem? ; )
"...skończywszy na fruwających w powietrzu kartkach papieru. Brama wisiała na kawałku ogrodzenia zgnieciona jak kartka papieru."
To tak dla przykładu, bo w tekście jest wiele dziwnych, niekoniecznie gramatycznych i poprawnych stylistycznie zdań. Trzeba dopracować.
Ale zaiste, myślę, że potencjał jest. Powodzenia.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr