- Opowiadanie: Aloneagainsttheworld - Tajemnica życia

Tajemnica życia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tajemnica życia

Pewnego dnia, kiedy ów magazyn zaproponował mi napisanie krótkiego tekstu na mniej lub bardziej dowolny temat, odmówiłem. Wyjaśniłem, że zmagam się z nową książką dla dzieci i byłoby mi trudno się przestawić. Ale gdy tylko odłożyłem słuchawkę, ogarnęły mnie wątpliwości.

Powiedziałem sobie, że „Daily Telegraph” czytają wszyscy, którzy mają w tym kraju coś do powiedzenia, rekiny przemysłu, szefowie związków zawodowych, a nawet członkowie gabinetu. Jakaż by to była wspaniała sposobność, aby powiedzieć coś, co wstrząsnęłoby posadami świata i wszczepić owo przesłanie wprost do głów osób wpływowych.

Ale czy miałem takie przesłanie? Nic, co bodaj ocierałoby się o trywialność, nie wchodziło w rachubę. Nic, co trąciłoby polityką, tanim dowcipem czy zadzieraniem nosa. Musiało to być coś, co przyniosłoby pożytek ludzkości na całym świecie. Coś w stylu Salka i jego szczepionki przeciwko chorobie Heinego–Medina, Roentgena z jego naświetloną płytką

fotograficzną albo Fleminga z tym małym kółeczkiem wolnym od bakterii na szkiełku pod mikroskopem. Coś w tym rodzaju.

Cóż, zacząłem myśleć. Myślałem, myślałem i nic szczególnego się nie działo, aż nagłe… pstryk! – otworzyła mi się w głowie jakaś malutka klapka i wykrzyknąłem: „Mam!”. I rzeczywiście miałem.

Od dwudziestu siedmiu lat obracałem w myślach zdarzenie, które miało miejsce pewnego mglistego popołudnia na podwórzu przed zagrodą, na skraju wsi Great Missenden, zastanawiając się nie raz i nie dwa, kiedy i w jaki sposób powinienem ujawnić te fakty przed światem. I oto pojawiała się taka szansa. Do dzieła zatem!

Ta historia zdarzyła się naprawdę. W 1947 roku, kiedy po wojnie wciąż jeszcze było w Anglii trudno o mleko, trzymaliśmy w naszym sadzie krowę. Dom, w którym mieszkałem wówczas z matką i młodszą siostrą, należy obecnie do premiera, podobnie jak sad. Wspominam o tym nie bez powodu. Kiedy wieść o tym, o czym chcę opowiedzieć, gruchnie po świecie, tysiące ludzi pociągną do Great Missenden, aby zobaczyć dom, w którym się wszystko zaczęło. A pan Wilson, który ma nie mniej wybujałe ego niż inni politycy, niemal na pewno uzna, że przybyli, by popatrzeć na niego. Pewnie im pomacha ręką z okna na piętrze, a może nawet zechce palnąć mówkę wyborczą. Jeśli to zrobi, zostanie wygwizdany.

Tak więc w ów mglisty jesienny dzień 1947 roku nasza krowa zaczęła się gonić. Była gotowa do wizyty u byka. Założyłem jej więc postronek na szyję i ruszyliśmy polną drogą wiodącą do gospodarstwa leżącego po drugiej stronie doliny. Jego właściciel, którego dobrze znałem (będę go tu nazywał Rummins), obiecał mi udostępnić swojego byka, kiedy przyjdzie czas. Sam miał doborowe stado mlecznego bydła, a wśród nich ogromnego czarno – białego fryzyjskiego buhaja, chlubę całej hodowli.

Truchtaliśmy raźno, krowa i ja. Było ciepłe wrześniowe popołudnie, o jakich pisywał Keats. Na przydrożnych krzewach widziałem kiście dojrzałych orzechów laskowych, a raz zobaczyłem krzew obsypany rajskimi jabłuszkami koloru cytryny. U podnóża skłonu przecięliśmy główną drogę, wspięliśmy się na przeciwległe zbocze doliny i w końcu dotarliśmy na miejsce.

Rummins, który niósł wiadro mleka, zobaczył, że nadchodzimy. Postawił wiadro na ziemi i ruszył nam na spotkanie.

– Gotowa, tak? – zapytał.

– Goni się od rana – potwierdziłem. – Ryczy jak zarzynana.

Gospodarz obszedł moją krowę dookoła, dokonując starannych oględzin. Był to niski mężczyzna, szeroki i przysadzisty jak żaba. Miał szerokie żabie usta, popsute zęby i rozbiegane oczy. Ale z biegiem lat zacząłem darzyć szacunkiem jego mądrość i przenikliwość umysłu.

– Dobra – powiedział. – Jakiego cielaka chcecie, jałówkę czy byczka?

– Mogę sobie wybrać?

– Oczywiście.

– Wobec tego chciałbym jałówkę – powiedziałem, nie mrugnąwszy okiem. – Potrzebujemy mleka, nie wołowiny.

– Hej, Bert! – zawołał gospodarz. – Chodź no tu pomóc!

Bert wyszedł z obory. Był to najmłodszy syn gospodarza, wysoki, apatyczny chłopak z cieknącym nosem i jakimś felerem w jednym oku, które było blade i zmętniałe jak oko gotowanej ryby. Poruszało się też zupełnie niezależnie od drugiego oka.

– Przynieś powróz – polecił synowi Rummins.

Bert przyniósł sznur i założył go krowie na szyję, tak że miała teraz dwa postronki, mój i Berta.

– On chce jałówkę – powiedział gospodarz. – Ustaw ją łbem do słońca.

– Do słońca? – zdziwiłem się. – Przecież słońca nie ma.

– Słońce jest zawsze – powiedział Rummins. – Chmury nie robią różnicy. Dobra, Bert, rusz się. Odwróćcie ją. Słońce jest z tamtej strony.

Zaczęliśmy ciągnąć, każdy za swój postronek, Bert z jednej strony, a ja z drugiej, dopóki nie ustawiliśmy jej łbem dokładnie w tę stronę, gdzie za chmurami kryło się słońce.

– Trzymajcie ją teraz równo! – zarządził Rummings. – Niech się nie kręci! – Popędził do obórki w kącie podwórza i wyszedł stamtąd z ogromnym bykiem. Prowadził go na łańcuchu przyczepionym do kółka w nosie zwierzęcia.

Byk zbliżył się powoli do krowy, łypiąc na nią groźnie, aż białka błyskały. Parsknął głucho kilka razy, grzebnął racicą, po czym ze zdumiewającą zręcznością wspiął się jej na grzbiet. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie.

W trzydzieści sekund było po wszystkim. Rummins zaprowadził byka z powrotem do obory i uwiązał. Kiedy wrócił do nas, podziękowałem mu i zapytałem, czy naprawdę wierzy, że zwrócenie krowy łbem w stronę słońca da w efekcie cielaka płci żeńskiej.

– Nie bądź pan głupcem – powiedział. – Oczywiście, że wierzę. Fakt to fakt.

– Fakt to fakt? Co pan chce przez to powiedzieć?

– Chcę przez to powiedzieć to, co mówię, drogi panie. To pewna sprawa. Prawda, Bert?

– Pewna jak cholera – potwierdził Bert, przewracając mętnym okiem.

– A jeśli się ją odwróci w drugą stronę, będzie byczek?

– Za każdym razem – potwierdził gospodarz.

Uśmiechnąłem się i mój rozmówca to zauważył.

– Pan mi nie wierzy, prawda?

– No, nie bardzo – przyznałem.

– Chodź pan ze mną – powiedział. – Jak pan zobaczy to, co panu pokażę, to niech mnie licho, jeśli mi pan nie uwierzy! Uwiąż krowę przy bramie, Bert.

Zaprowadził mnie do domu. Pomieszczenie, do którego weszliśmy, było ciemne, małe i nie pierwszej czystości. Z szuflady kredensu wyciągnął cały stos cienkich zeszytów, jakich używają dzieci w szkole.

– Tu jest wszystko o cieleniu się krów. Informacje o każdym kryciu, które się odbyło w tym gospodarstwie, od kiedy je objąłem przed trzydziestoma dwoma laty.

Otworzył jeden z zeszytów na chybił trafił. Na każdej stronie były cztery kolumny: IMIĘ KROWY, DATA KRYCIA, DATA URODZENIA, PŁEĆ CIELAKA.

Zerknąłem na ostatnią kolumnę. Jałówka – przeczytałem. Jałówka, jałówka, jałówka, jałówka, jałówka.

– Nie potrzebujemy tu byczków – rzekł Rummins. – Byczki to czysta strata na mlecznej farmie.

Odwróciłem kartkę. Jałówka, jałówka, jałówka, jałówka, jałówka.

– Hej! – powiedziałem. – Tu jest byczek.

– Zgadza się. Teraz popatrz pan, co napisałem przy kryciu. Zerknąłem na kolumnę numer dwa.

– Krowa brykała – przeczytałem.

– W niektóre coś wstępuje i nie sposób ich utrzymać na miejscu. No i w końcu odwracają się w drugą stronę. To jedyne przypadki, kiedy zdarzało się, że urodził się byczek.

– Fantastyczne! – wykrzyknąłem, kartkując zeszyt.

– Owszem – przytaknął Rummins. – To jest jedna z najfantastyczniejszych rzeczy na świecie. Czy wie pan, jaką średnią osiągam na tej farmie? Dziewięćdziesiąt osiem procent jałówek rok w rok! Sprawdź pan sam, nie zabraniam.

– Chętnie sprawdzę. Czy mogę usiąść?

– Proszę bardzo. Ja idę do swojej roboty.

Znalazłem ołówek, papier i zacząłem starannie przeglądać każdy z trzydziestu dwóch zeszycików – po jednym na każdy rok, od 1915 do 1946 roku.

Każdego roku na farmie przychodziło na świat około osiemdziesięciu cieląt. A oto moje końcowe wyliczenia dotyczące owego trzydziestodwuletniego okresu:

Jałówki…………………………………………………..2516

Byczki………………………………………………………56

Wszystkie cielęta, wliczając martwo urodzone …………2572

Wyszedłem na dwór poszukać Rumminsa. Był w mleczarni, wlewał mleko do wirówki.

– Czy pan o tym komukolwiek wspominał? – zapytałem.

– Nie, nigdy.

– Dlaczego?

– Bo tak sobie myślę, że to niczyj interes.

– Ależ człowieku, to mogłoby zrewolucjonizować cały światowy przemysł mleczarski!

– Mogłoby – zgodził się Rummins. – Bez trudu. Produkcja wołowiny też by na tym nie ucierpiała, gdyby mogli za każdym razem mieć byki.

– A w jaki sposób pan się o tym dowiedział?

– Od mojego staruszka. Kiedy miałem osiemnaście lat, rzekł: „Zdradzę ci sekret, dzięki któremu staniesz się bogaty”. I opowiedział mi o tym.

– I stał się pan bogaty?

– Nie wychodzę najgorzej.

– A czy ojciec podał panu jakiekolwiek wyjaśnienie, dlaczego tak się dzieje?

Rummins badał wnętrze swojego nozdrza końcem kciuka, trzymając skrzydełko nosa między kciukiem a palcem wskazującym.

– Mój staruszek to był bardzo mądry gość – powiedział w końcu. – Naprawdę bardzo mądry. Oczywiście, że mi powiedział, jak to działa.

– Jak?

– Wytłumaczył mi, że krowa nie ma nic wspólnego z tym, jakiej płci będzie cielę. Wszystko, co ma krowa, to komórka jajowa. To byk decyduje, jaka będzie płeć. Nasienie byka.

– Proszę mówić dalej.

– Mój staruszek powiedział mi, że byk ma dwa rodzaje plemników, męskie i żeńskie. Jak dotąd wszystko jasne?

– Tak – potwierdziłem. – Proszę mówić.

– No więc, kiedy nasienie byka trafia do krowy, rozpoczyna się coś jakby wyścig pływacki pomiędzy męskimi i żeńskimi plemnikami. Jeśli do jajeczka pierwsze dotrą żeńskie, mamy jałówkę.

– Ale co ma z tym wspólnego słońce? – zapytałem.

– Do tego zmierzam, więc słuchaj pan uważnie. Krowa stoi na czterech nogach, tak? Kiedy jej łeb zwrócony jest w stronę słońca, plemniki poruszają się dokładnie w kierunku słońca, żeby dotrzeć do jajeczka. Odwróć pan krowę w drugą stronę i będą się poruszać w przeciwnym kierunku.

– A więc twierdzi pan, że słońce w jakiś sposób przyciąga żeńskie plemniki, sprawiając, że poruszają się szybciej niż męskie…

– Otóż to! – wykrzyknął Rummins. – Dokładnie to! Przyciąga je. Ciągnie je do przodu! Dlatego zawsze wygrywają! A jeśli odwróci się krowę w drugą stronę, to je ciągnie z powrotem i wtedy męskie plemniki wygrywają.

– Interesująca teoria – powiedziałem. – Ale nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby słońce, które jest miliony kilometrów stąd, oddziaływało na garść plemników we wnętrzu krowy.

– Bzdury pan opowiada! Kosmiczne bzdury! Czy księżyc nie działa, u diabła, na ocean, czy przypływy i odpływy to nie jego robota? Jego, a jakże! To dlaczego słońce nie miałoby działać na żeńskie plemniki?

– Tak, rozumiem.

Nagle odniosłem wrażenie, że Rummins ma już tej rozmowy powyżej uszu.

– Zabierz pan lepiej krowę do domu – powiedział, odwracając się. – Będziesz pan miał jałówkę na bank, nie masz się pan o co martwić.

– Panie Rummins… – Tak?

– Czy jest jakiś powód, dla którego nie miałoby to działać również u ludzi?

– Oczywiście, że to działa u ludzi. O ile się pamięta, żeby wszystko było ustawione należycie. Krowa nie leży, rozumie pan. Stoi na czterech nogach.

– Rozumiem.

– W nocy też pan za wiele nie zwojujesz. W nocy słońce jest schowane i nie może nic zrobić.

– To prawda. Ale czy ma pan jakiś dowód, że u ludzi też to działa?

Rummins przekrzywił głowę na bok i obdarzył mnie jednym z tych swoich niespiesznych, szczerbatych uśmieszków.

– Mam czterech chłopaków, zgadza się?

– Zgadza.

– Nic mi tu po dziewuchach. Na farmie człowiek potrzebuje chłopaków, a ja mam ich czterech, zgadza się?

– Zgadza się – potwierdziłem. – Zgadza się co do joty.

Koniec

Komentarze

— Panie Rummins… — Tak?    - zapomniałeś Enter

A tak ogólnie to napisane dobrze, ale gdzie tu fantastyka?

Zabawna historyjka. Nie jestem pewien, czy jednak pasuje do tego wstępu o rewolucyjnej wiadomości. Może gdyby to był rok 1847.

pozdrawiam

I po co to było?

Fantastyki w tym nie ma za dużo, ale historia jest całkiem zgrabnie i lekko napisana. Spodobało mi się.

Pozdrawiam.

Fakt, mało tu fantastyki sensu stricto. Zwłaszcza że pierwszy akapit rozgrywa się w 1974 roku, jak wynika z prostego dodawania, więc nie ma nawet akcentu futurystycznego. Nie ma też sugestii, że pan Rummins tłumaczy sobie w naukAwy sposób jakieś działanie "magiczne". Nie ma nic o tym, jakie znaczenie dla tego epizodu ma podkreślenie, że obecnie w domu mieszka premier... Po prostu brakuje kontekstu dla opowiedzianej całkiem zgrabnie historyjki. Pytanie też, czy pan Rummins miał wiedzę biologiczną przekraczającą statystycznego farmera w 1947 roku? Usiłowałam znaleźć, kiedy szczegółowa (i poprawna) wiedza na temat komórek rozrodczych i procesu stała się powszechna, ale niestety nie mogę na to poświęcić całego dnia... W każdym razie w ustach człowieka jednakowoż "z ludu" to gadanie o plemnikach i jajeczkach brzmi nieco sztucznie, bez wskazania, że był w tych sprawach wykształcony. Tradycyjnie od starożytności mówiono o "nasieniu męskim" i "nasieniu żeńskim", które muszą się połączyć i tu - w takim kształcie opowiadania - brzmiałoby to naturalniej, bardziej też pasowało do charakteru wywodu i całego tego wątku ze słońcem.

Ogólnie sugerowałabym dopisanie choć trochę rzeczywistości i fabuły zewnętrznej dla tej historyjki.

Moim zdaniem dobrze napisane - bardzo dobre dialogi, klarowna treść. To jest duży plus i połowa sukcesu. No właśnie... połowa. Drugą połowę powinna stanowić fabuła, w której autor chce coś przekazać czytelnikowi. Jeśli popracujesz nad tą drugą połową, to będzie świetnie.

P.S. Tytuł powinien raczej brzmieć: Tajemnica płci.

Masz talent niezłego gawędziarza. Nie przypuszczałam nawet, że pozbawiona puenty gadka o tajnikach rozmnażania rogacizny jest mnie w stanie zainteresować, ale zainteresowała! Mogłabym się co prawda czepić na przykład sposobu zapisu koloru łaciatej, czyli czarno-białej, krowy lub szyku wyrazów w paru zdaniach, ale ze sprawności z jaką piszesz wnoszę, że sam sobie z tym dasz radę. Mam jednakże nadzieję, podobnie jak Szkapa, że twoje następne opowiadanie będzie bardziej „pełnokrwiste”.
Słyszę, że jajka wróciły z chrztu i mus towarzyszącą im wędlinę schować przed kotem w bezpieczne miejsce, więc spadam, zanim stanie się coś nieodwracalnego. Życzę udanych świąt!

@Audata
„Ogólnie sugerowałabym dopisanie choć trochę rzeczywistości i fabuły zewnętrznej dla tej historyjki.”

Twoje sugestie „dopisania trochę rzeczywistości”, a szczególnie fabuły zewnętrznej dla historyjki” zafascynowały mnie i oszołomiły. Czy byłbyś uprzejmy, w wolnej chwili, objaśnić nam bliżej te dwa terminy?

@w_baskerville

Po pierwsze jestem kobietą, wydawałoby się, że w Polsce nick zakończony na "a" powinien raczej odruchowo sugerować płeć żeńską, a nie męską. Poza tym sama cytujesz zdanie, w którym używam formy żeńskiej czasownika, a jednak zwracasz się do mnie jak do istoty płci męskiej. Jeśli równie uważnie czytasz wszystkie teksty, to gratuluję ;)

A co do meritum, spieszę wyjaśnić (jako że nie chrzczę jajek ani nie posiadam kota, mam chwilę czasu), choć wydawało mi się, że wcześniejsze akapity mojej wypowiedzi, zwłaszcza w połączeniu ze zgłaszanym również przez innych zarzutem "małej dawki fantastyki" sugerują, o co chodzi w zdaniu ostatnim, w którym posłużyłam się podsumowującym skrótem myślowym. Ale proszę bardzo:  przez "rzeczywistość" rozumiem dopisanie realiów świata, w którym znajduje się narrator w chwili rozpoczęcia opowieści, ewentualnie czegoś, co się potem wydarzyło. Bez tego np. informacja o tym, że w domu mieszka premier i co zrobi, jak się pojawią ludzie, jest fabularnie niepotrzebna i niepotrzebnie wprowadza mylący element... Osobiście jako czytelnik z redaktorskim doświadczeniem miałam przy lekturze wrażenie, że to jest coś ważnego dla akcji/fabuły (tak, te dwa terminy oznaczają dwie różne rzeczy), a okazało się całkowicie nieważne. Taka niewystrzelająca czechowowska strzelba. "Fabuła zewnętrzna do historyjki" - może być "przedakcja" albo jakieś postscriptum, nie jestem przywiązana do terminu. Chodzi o to, że mamy tu fajną akcję główną dziejącą się w 1947, która jest wpisana wyłącznie w bardzo nijaki prolog 1974. Owszem, jest tam sugestia, że to odkrycie może prowadzić do jakichś zmian społecznych (porównania do odkryć Fleminga itd.), ale akurat możliwość sterowania płcią (u ludzi też?) jest odkryciem dla wielu ludzi bardzo kontrowersyjnym. I po prostu jak dla mnie to, co jest literacko "na zewnątrz" historyjki z 1947 jest niedopracowane. Wcale nie musiałoby to być drugie tyle tekstu, wystarczyłoby parę lepiej skonstruowanych u przemyślanych zdań niż ten prolog, który mamy.

Pomijam ju oczywisty problem, jaki wiąże się z umieszczeniem pisania artykułu w 1974 roku. Wszelkie umieszczanie fantastyki mającej w założeniu opisywać świat przez coś zmieniony lub futurystyczny, w konkretnym czasie, jest ryzykowne, bo jak wiemy, w 2001 roku nie lataliśmy wahadłowcami na Księżyc itd. Bezpieczniej jest umieścić taką fabułę w nieokreślonym czasie a przynajmniej w przyszłości wobec autora. Jeśli koniecznie główna opowieść miała mieć miejsce w 1947 roku, to można było się posłużyć starym chwytem pamiętnika lub opowieści (pra)dziadka...

Czy to nie interpretacja starego kawału czasem?

 

Historyjka zabawna, poprowadzona nieźle, tylko jak na mój gust za długa jak na swoją nikłą pointę. Do poczytania, ale jest dysproporcja między początkiem (zapowiedź rewolucyjnej prawdy), a zakończeniem. Miłe jako przerywnik ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Tak mnie zastanawiało, kimże Koleżanka Audata być może, no i proszę, sama się przyznała...  

Ja przyznaję (się), iż odebrałem jako pewien dysonans cały wstęp. Zdawał się zapowiadać nie lada jaką sensację, wybuchającą za rok czy za lat kilka, a tu bęc! --- maszyna czasu na wstecznym biegu zapracowała... Historia z przeszłości, owszem, dość zabawną mi się wydała, ale też nie bez zastrzeżeń: za długa jak na zakończenie rodem ze starego dowcipu (za joseheim powtarzam, bo tak mi się też skojarzyło), zbyt odległa w czasie, by dała się "pociągnąć" w kontynuacji, ulokowanej w czasach rozkwitu genetyki. Ergo, Autorowi wyszedł żart z czytelników.

Nowa Fantastyka