
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Usłyszałem ich z daleka. Dźwięki lasu przycichły, za to doszły do moich uszu odgłosy ludzkiego pochodzenia. Agresywne pokrzykiwania, gromkie wybuchy zbyt głośnego, jakby nerwowego śmiechu, cięte uwagi wyrzucane z siebie podniesionym głosem. Nie znałem języka, ale znałem ton. I pośród tych wszystkich hałasów ciche ni to rzężenie, ni to kwilenie, ni to jęki.
Gwałt.
Wytężyłem słuch zwalniając kroku. Byli gdzieś z przodu, na drodze którą podążałem. Nie widziałem ich, a najbliższy zakręt był z pięćdziesiąt kroków przede mną. Naliczyłem trzy, pięć, sześć głosów. Przystanąłem, natężyłem słuch bardziej. Wybuch śmiechu, okrzyk, ciche jęki, okrzyk, gdzieś w tle wymiana zdań dwóch osób normalnym tonem. Tak, nie było ich więcej niż tuzin, może nie trzeba się będzie uciekać do przemocy.
Ruszyłem naprzód, już szybciej, roztrząsając w myślach opcje i niemal machinalnie przeprowadzając inwentaryzację ekwipunku. Zbyt wiele przy sobie nie miałem. Ciężki plecak podróżny, w nim ze dwadzieścia kilo książek, ubrań, zapasów i gadżetów. Z broni nóż kuchenny, ale w plecaku. Zresztą i tak nie zamierzałem go użyć, nie chciałem walczyć. Kostur podróżny, może półtorametrowy, z drewna lichego, bardziej suchy patyk niż kostur. Manierka z wodą, sakiewka ze złotem u pasa, kilkanaście monet, może się przyda do odwrócenia uwagi oprawców. W zakamarkach pasa, ubrania i plecaka miałem więcej, nie chciałem jednak, żeby mnie uznali za żywą kopalnię złota, to by się mogło źle skończyć.
Trakt, którym zmierzałem omijał wyjątkowo gęste skupisko zarośli, zakręcał w lewo, potem w prawo, mogłem więc podejść do nich całkiem blisko niespostrzeżony. Ominąwszy zarośla, droga wychodziła na niewielką polankę. Ogarnąłem sytuację jednym spojrzeniem. Z prawej strony rozgrywała się typowa scena gwałtu. No dobrze, "typowa" to niewłaściwe słowo, żadne ludzkie nieszczęście, tragedia, nie są typowe. Zawsze są paskudnie osobiste.
Najemnicy, a w każdym razie jacyś zbrojni. Jeden trzymał ręce ofiary, za jej głową. Dwóch przytrzymywało szeroko, boleśnie szeroko, rozstawione nogi. Z mojej perspektywy nie widziałem gwałconej kobiety, za to wyraźnie widziałem blady tyłek jej gwałciciela, poruszający się w nieśpiesznym rytmie pchnięć.
Po drugiej stronie polany, tam gdzie droga z powrotem zagłębiała się w las, stał kolejny drab, doglądał trzymanej w rękach kuszy. Bliżej niego, a dalej od grupki gwałcicieli, stali rozmawiając dwaj mężczyźni. W tym momencie spojrzeli w moją stronę, jeden z nich, kawał chłopa z gęstą, czarną brodą, jako jedyny okryty pełną kolczugą, potrząsnął głową nieznacznie, przecząco.
"Nie patrzy na mnie!" – zdałem sobie sprawę. Kontynuując ruch głową przeciągnąłem moje spojrzenie na lewo. Dosłownie kilka kroków ode mnie stał kolejny najemnik. W lewej ręce trzymał kuszę, prawą właśnie cofał od kołczanu z bełtami.
Zwolniłem trochę, pozwalając by więcej szczegółów dotarło do mojej świadomości. Brodacz musi byś hersztem, jest lepiej ubrany, uzbrojony. Ten gest głową nie był sugestią, był rozkazem. Wartownicy z kuszą, przy obydwóch wylotach drogi. Ten bardziej oddalony nie miał kołczanu, pewnie zastępował któregoś z gwałcicieli. Wartownicy, a więc dyscyplina. Jednolite hełmy z jakimś żółtym bohomazem, skórzane zbroje, więc nie banici, są u kogoś na służbie. Różnorodność broni – brodacz z długim mieczem, jeden z gwałcicieli odłożył dwuręczny miecz, inny miał topór, kusza była najwidoczniej preferowaną bronią przyjemniaczka z lewej – świadczy o tym, że nie jest to raczej oddział wojskowy. Wszyscy prócz jednego smukli, barczyści, trzymający się prosto, o ciemniejszej karnacji. Nie znałem języka, którym się posługiwali, chociaż trochę podobny do werdariańskiego – najemnicy z jednego klanu czy narodu.
Błyskawicznie rozważyłem dostępne opcje. Przede wszystkim mogłem udawać, że nic się nie stało, jestem tylko przechodniem, to nie moja sprawa. Pomijając już potencjalne działania najemników w takiej sytuacji, tej opcji właściwie nie było. Odkąd usłyszałem odgłosy zajścia zdecydowałem się coś z tym zrobić. Dlatego nadsłuchiwałem, rozpoznawałem okoliczności. Decyzja była podświadoma i niemal natychmiastowa.
Dobra, druga opcja – zabić ich wszystkich. Tej też właściwie nie było. Nie tylko dlatego, że sytuacja taktyczna nie była łatwa – byłem sam, bez broni i zbroi godnych wzmianki. Żeby zapewnić maksimum ochrony kobiecie najpierw musiałbym zająć się grupką gwałcicieli, więc goście z kuszami uzyskaliby czas potrzebny do opatrzenia broni, a ich centrum dowodzenia pozostałoby nienaruszone w początkowym okresie potyczki (znaczy się dowódca, dowódca – nawyki myślowe admirała IV Floty były we mnie jeszcze świeże). W otaczającej nas gęstwinie mieli jeszcze posiłki w niedookreślonej liczbie – to wszystko by mnie nie powstrzymało. Miałem po prostu dosyć zabijania. Dość! Miałem tyle krwi na rękach, że wystarczyłoby na tysiąc żywotów. I bardzo rzadko jej rozlew dawał jakiś dodatni rezultat. Moja podświadomość próbowała mi w tym miejscu podsunąć obrazy, kiedy jednak było to skuteczne, ale stłumiłem ten impuls. Nie miałem teraz czasu kłócić się z samym sobą, kontrować dziesiątkami obrazów, gdzie przemoc tylko rodziła nienawiść i zemstę, kiedy powodowała degradację mnie jako osoby, sprowadzała do zwierzęcego wręcz poziomu.
Kolejna opcja: mogłem to rozegrać "na twardziela", spróbować ich sterroryzować, przekonać swoim zachowaniem, że to dla nich nieopłacalne stawić mi czoła. Że cena "igraszki" może po prostu przekroczyć to, co są skłonni zapłacić. Tylko, że do takiej akcji brakowało mi argumentów, odpowiednich rekwizytów. Gdybym miał rycerski rynsztunek, pełną kolczugę, płytowy napierśnik, hełm z przyłbicą, tarczę z godłem i wypaśny miecz, to co innego. Nawet pomimo zaledwie średniego wzrostu tworzyłbym imponującą postać. Tymczasem typ ze starym kijem i w łachmanach… No dobra, może nie w łachmanach, ale na pewno mój strój nie oszałamiał. Ot, znoszone ubranie podróżne, jedynie buty nosiły jeszcze oznaki świetności, solidne, skórzane, z cholewami nad kostki. Ewentualnie zamiast wyglądu mógłbym użyć reputacji. Problem w tym, że żadnej tutaj nie miałem. Mógłbym próbować się podszyć pod kogoś z odpowiednią opinią, niestety, nie znałem tego kraju zbyt dobrze, nie znałem lokalnego dialektu, łatwo byłoby mnie zdemaskować, a nikt nie ma bardziej lichej reputacji, niż kiepski oszust. Pozostała mi więc opcja czwarta, po ludzku się dogadać. Z każdym można się dogadać, najważniejsze to samemu mieć dobrą wolę.
"Spróbujmy rozegrać to po dobroci" – pomyślałem. Aby bardziej skupić na sobie ich uwagę, a jednocześnie stwarzać jeszcze bardziej bezbronne wrażenie rypnąłem kosturem o ziemię. Złamał się z suchym trzaskiem. Zsunąłem paski plecaka z ramion. Energicznie ruszyłem w stronę dowódcy, strząsając z siebie plecak i wołając w języku kupieckim:
– Panowie zostawcie ją proszę, dość już tego, przestańcie ją krzywdzić! Proszę! – użyłem dosłownie zwrotu "łaskawi panowie", którym kupcy posługiwali się żeby przypochlebić się zamożnym klientom.
Nie zauważyłem reakcji grupki gwałcicieli, bo już ich minąłem, ale słyszałem za sobą, że bladotyłki nie przerywał swojej zabawy. Jeden z jego kompanów rzucił jakąś uwagę, tonem który na pewno nie wyrażał skruchy.
Ja byłem jednak skupiony na reakcjach ich szefa. Gęsta broda utrudniała czytanie wyrazu twarzy, zresztą nieźle panował nad swoją mimiką. Zauważyłem jedynie, że lekko drgnął, gdy ruszyłem, oczy mu się rozszerzyły w zdziwieniu.
Zbliżyłem się do niego na jakieś cztery kroki, wystarczająco blisko, żeby widział wyraźnie moje gesty, słyszał dokładnie wszystkie emocje w moim głosie, a jednocześnie wystarczająco daleko, żeby nie naruszać jego prywatnej przestrzeni, żebym nie stanowił dla niego zagrożenia. W momencie, gdy już przystawałem, ręka mu skoczyła w kierunku rękojeści miecza. Wydobył go bardzo sprawnie, jednym płynnym ruchem. Chyba z tym nie stanowieniem zagrożenia nie bardzo mi wyszło. Obaj poczuliśmy się nieco nieswojo. On, bo wydobywając miecz widział, że już przystaję, wyszedł trochę na panikarza. Ja, bo jego ludziom mogło się wydawać, że przeląkłem się go i dlatego stanąłem. Niezrażony, cały czas kontynuowałem moją przemowę:
– Zachowujmy się jak ludzie, nie jak bestie! Panowie proszę, skończcie z tym, krzywdzicie ją, zostawcie ją w spokoju, nalegam. – Starałem się zachować nutkę prośby w moim głosie, aby ton odwzorowywał treść.
– Jakąż znowu krzywdę? – brodacz próbował udawać niewinnego, obrócić całą rzecz w żart. – Toż niewiasta świetnie się bawi, aż jęczy z wyrafinowanej przyjemności, której jej Erlud dostarcza. – wskazał mieczem za moje plecy, tam gdzie odbywał się gwałt.
Jego kupiecki był nawet lepszy od mojego. Wyrażał się płynniej, akcent miał lepszy. Człowiek jeśli nie wykształcony, to przynajmniej bywały w świecie.
– Szlachetny panie, to nie jest właściwy czas na strojenie sobie żartów. – Spróbowałem to wykorzystać, zwracając się do niego tytułem, który zarezerwowany był dla najwyższej arystokracji. Kupcy posługiwali się nim też zwracając do swoich głów klanów. Tytuł ten świadczył wtedy bardziej o najwyższym szacunku, niż o wiernopoddaństwie. Obróciłem się lekko, wskazując oskarżycielsko palcem scenę gwałtu i nie spuszczając wzroku z jego twarzy.
– Doskonale wiesz panie, że to nie są jęki rozkoszy. Czy życzyłbyś sobie, żeby twoja żona, córka czy matka doświadczyły takiej wątpliwej przyjemności? Natychmiast przerwij to barbarzyństwo szlachetny panie, każ im przestać! – podniosłem nieco ton głosu, by wyrażał słuszne oburzenie. Forma przyszłościowo-przypuszczająca kupieckiego, sprawiła mi nieco kłopotu, na niej się skupiłem i ostatnie zdanie zabrzmiało nieco zbyt obcesowo, rozkazująco, niemal jak do podwładnego. Aż wewnętrznie ścierpłem. Na zewnątrz udało mi się zachować wyraz twarzy odpowiadający moim słowom, ale dowódca najemników również wyczuł tą fałszywą nutę i jego twarz wykrzywił grymas gniewu.
– A kimże ty jesteś waćpanku, by mi rozkazywać?! Co ci w ogóle do tego?! – Wskazał mieczem na mnie, jego czubek znajdował się może kilkanaście centymetrów od mojej piersi. Dobry był, używał broni niedbale, jako wskaźnika, do podkreślenia swojej gestykulacji, jak gdyby właśnie w tym celu go wydobył. Przy tym znać było, że włada nim świetnie, teraz wystarczyłby lekki wykrok i zostałbym nadziany, jak świnia na rożen. Impuls gniewu pozwolił mu się opanować, opuścić ramy nieco surrealistycznej sceny, którą wytworzyłem moimi gestami, słowami, postępowaniem. Oto bezbronny facet, który przyłapuje ich na gwałcie, wkracza i zachowuje się, jakby miał tu coś do powiedzenia. Poczuł ponownie, że to on panuje nad sytuacją.
– Wynoś się stąd pókiś jeszcze cały, a nie prawisz mi tu kazania!
"Jeszcze chwila i to ja stracę panowanie nad sytuacją, a tego byśmy nie chcieli" – przemknęło mi przez myśl. Poczułem lekki przypływ adrenaliny, moje ciało już się przygotowywało do starcia. Odetchnąłem głęboko, powoli. Popatrzyłem brodaczowi prosto w oczy, niewzruszony. Nie chciałem dać znać po sobie czegokolwiek, co mógłby omylnie zinterpretować jako lęk, gniew, wyniosłość czy pogardę.
– Wybacz szlachetny panie, że uniosłem się nieco – cedziłem słowa z namysłem, starając się wyprać je chwilowo z emocji, żeby nie doszło ponownie do opacznego zrozumienia moich intencji. – Jestem tylko… podróżnym. Podróżnym, który ceni w swym sercu, wolność i dobro każdego człowieka. Również pańskie, również jej. – Machnąłem ręką za siebie, nie odrywając wzroku od jego twarzy. – Dlatego uprzejmie nalegam, abyśmy skończyli z tym barbarzyństwem. Widzę, że większość z was już zasmakowała zabawy, cóż cię panie kosztuje puścić ją teraz wolno, a przede wszystkim oszczędzić jej dalszych cierpień. Teraz? – zakończyłem nagląco, pytająco.
Czubek miecza miałem nadal kilkanaście centymetrów od klatki piersiowej. Zaczynało to wyglądać nieco groteskowo, on stoi z wyciągniętą ręką, a ja powoli i spokojnie tłumaczę mu, o co chodzi. Albo niebezpiecznie, tak też to mogło wyglądać. Facet był chyba gotów mnie zabić. Moja przemowa najwidoczniej nie trafiała mu do przekonania, skoro nie opuścił miecza, co byłoby naturalne, gdyby skupiał się na moich słowach. Zaczął nawet to delikatnie robić w pewnym momencie, ale gdy machnąłem ręką do tyłu, zmrużył lekko oczy jakby w zastanowieniu. I miecz tak samo, jak zaczął poprzednio powoli opadać, wrócił na wysokość mojego serca. Odpowiedział mi głosem pełnym tłumionej agresji – chociaż niegłośno – i cedząc sylaby nawet bardziej niż ja:
– Rzekłem spieprzaj stąd włóczykiju!
Nie słuchał. Nie chciał naruszać swojego autorytetu przywódcy, ani przerywając kompanom zabawę, ani słuchając jakiegoś włóczykija. Przeszedł do obelg. Miano to w kupieckim określało najgorszych włóczęgów, bez domu i fachu. Słyszałem u niego autentyczną agresję. Taką, która wynika wyłącznie ze strachu lub żądzy zemsty. Co gorsza, ton jego głosu zelektryzował jego towarzysza, który do tej pory przyglądał się naszej rozmowie z mieszaniną zaciekawienia i rozbawienia. Jego szef miał wszystko pod kontrolą, mógł mnie przedziurawić ostrzem w każdej chwili, a mimo to jego ręka skoczyła do miecza u pasa. Wolałem nie myśleć, co w takim razie robi nerwowy kusznik za moimi plecami. Musiałem natychmiast zmienić taktykę, albo dojdzie do rozlewu krwi. A naprawdę, NAPRAWDĘ, na samą myśl o tym ogarniało mnie obrzydzenie. Rymnąłem więc na kolana przed hersztem, przywołałem na twarz wyraz – zresztą autentyczny – żalu i głębokiego smutku. Wyciągnąłem w górę ręce w błagalnym geście i zawołałem:
– Szlachetny panie, dopuść do twojego serca wzniosłe uczucie litości. Błagam, ulituj się nad tą biedaczką, wystarczy jej hańby i bólu! Okaż współczucie, miłosierdzie! Stać cię na to szlachetny panie! Ja dumny człowiek, żebrzę o jej los na kolanach. Błagam, na moje życie zaklinam cię, wypuść ją z waszej mocy! – Cały byłem tym błaganiem i brodacz to odczuł. Zawahał się, zmiękł, opuścił miecz, oparł ostrze o ziemię.
Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. On badawczo, ja z prośbą. Zwrot "na moje życie klnę się" był w tej krainie równoważnią przysięgi i to przysięgi prawdziwie na życie. Krzywoprzysięzca mógł być zabity przez każdego. Szczerość moich intencji nie mogła być wyrażona dobitniej. Zmarszczył brwi w głębokim namyśle. Była to chwila kontaktu między nami, do której dążyłem od początku spotkania. Przerwał ją bladotyłki, czyli Erlund, dochodząc do orgazmu i wyrażając swoją satysfakcję obleśnym stęknięciem. Jego ofiara załkała cicho, żałośnie. Herszt przerwał nasz kontakt wzrokowy, zerkając w tamtym kierunku nade mną. Użyłem ostatniego atutu. Szybkim ruchem sięgnąłem do pasa i nie bawiąc się w subtelności rozerwałem rzemień sakiewki, uwalniając ją jednym, mocnym szarpnięciem. Rzuciłem mieszek. Brzęknął ciężko, złociście, uderzając o ziemię nieopodal jego stóp. Pochyliłem pokornie głowę, mówiąc:
– Proszę panie, mam złoto, możesz je dać swoim ludziom jako rekompensatę, za utraconą "zabawę".
Obserwowałem jego cień, nie kątem oka, lecz bezczelnie zezując w lewo, bo nie mógł teraz widzieć moich oczu. Słońce stało wysoko na niebie, było bezchmurnie. Śledzenie cienia była nawet lepsze niż patrzenie na niego, gdyż nie mógł się spodziewać, że jest obserwowany.
Z tyłu doleciał mnie z lekka przytłumiony szmer ichniej, obcej mowy i kolejny wybuch rubasznego śmiechu. Usłyszałem jak z gardła herszta wyrywa się nieartykułowany dźwięk. Ruch cienia pokazał mi, że wznosi miecz do góry, żeby spuścić jego ostrze na moją pochyloną głowę. Mignął cień, rozległ się świst rozcinanego przez stal powietrza.
Dlaczego, dlaczego to zrobił?! Nawiązaliśmy już nić porozumienia. Nie był prymitywnym barbarzyńcą, był wykształcony, czułem że zdołałem przemówić do jego sumienia! A uciekł się do przemocy! Nie pozostawił mi wyjścia.
Złapałem ostrze w dłonie. Tak jak ninja na filmach klasy C, chwytem-klaśnięciem. To kwestia prostej fizyki. Miecz miał pewną energię kinetyczną. Aby ją zniwelować należy przyłożyć większą siłę o przeciwnym kierunku. Ostrze było dosyć szerokie, zapewniało sporo powierzchni, żeby przyłożyć siłę. Złapałem je pośrodku, nasadą dłoni i jej najgrubszą częścią, tuż przy nadgarstku. Mięśnie ramion napięły się i oprócz siły dociskającej, działającej mniej więcej prostopadle do powierzchni miecza, dołożyły siłę powstrzymującą, o przeciwnym zwrocie. A krzepy mam niemal nieludzko dużo. Najemnik nie uderzał też zbyt mocno, pomimo impulsu gniewu, który go popchnął do tego ciosu. Ileż w końcu trzeba siły, żeby rozłupać czaszkę nieruchomego wieśniaka?
Stal lśniła matowo pomiędzy moimi dłońmi, gdy zadzierałem wysoko głowę, by napotkać jego wzrok. Odchyliłem przy tym lekko ostrze miecza, żeby widzieć go wyraźnie. Był przerażony. No cóż, to była bardzo imponująca sztuczka. Znałem zaledwie kilka osób, które potrafiłyby jej dokonać. Jeszcze jakiś czas temu, z tysiąc czy dwa tysiące lat wstecz, czułbym satysfakcję, zarozumiałą dumę, że udał mi się taki trik, że zaskoczyłem doświadczonego wojownika, że po prostu jestem lepszy w te klocki. Od niego i od tej całej bandy. Jakże nikłe mieli szanse w starciu ze mną, pomimo ich całego wojennego rynsztunku!
Teraz jednak byłem mądrzejszy o parę wieków. Zresztą, nieco oszukałem zwalniając, w momencie łapania miecza. Trzeba było idealnie trafić nasadą dłoni tuż poniżej środka ostrza, żeby się nie zranić i żeby jak największą powierzchnią dłoni przykładać siłę. Więc z czego być tu dumnym? Prawdziwi wakinishi albo sajtan-gur – mistrzowie walki bez broni – potrafili to zrobić bez takiego nieuczciwego triku.
Takie odczucia, bo trudno wręcz nazwać je myślami, tak błyskawicznie przemknęły mi przez głowę – zajęły mi może parę milisekund. Nie było jak dokonać kolejnej sztuczki, na którą miałem ochotę – złamanie lub skrzywienie miecza gołymi dłońmi. Brodacz pomimo uniesienia był profesjonalistą w każdym calu. Nie walił bronią jak cepem, mojej czaszki miało dosięgnąć tylko ostatnie kilkanaście centymetrów ostrza. Tyle byłoby przecież wystarczające. Złapałem więc miecz przy czubku i nijak nie dało się uzyskać efektu dźwigni. Kontynuowałem więc ruch dłońmi w lewo, odrzucając ostrze na bok, żeby nie stanowiło zagrożenia. Jednocześnie dźwignąłem się z kolan na lewej nodze, prawą robiąc wykrok do przodu, znajdując się w ten sposób tuż przy przeciwniku. Moja prawa ręka pomknęła do góry, podstawą dłoni wbiłem mu kość nosową do mózgu. Facet był dość postawny, miał z metr osiemdziesiąt pięć, był na granicy mojego zasięgu. Łatwiej byłoby wyrwać mu krtań, ale szyję zasłaniała mu gęstwina brody. Chrzęst łamanej kostki, przeraźliwy, urwany okrzyk bólu i już leciał do tyłu z bezwładem właściwym obalonemu pniu drzewa.
Jego towarzysz, stojący jakiś metr z tyłu, trochę na lewo, miał niesamowity refleks. Ręka już mknęła mu do rękojeści miecza, pomimo osłupienia widocznego na jego twarzy. To właśnie efekt lat treningu i stawiania czoła niebezpieczeństwom. Ciało reaguje czasem szybciej niż świadoma myśl. Kolejny krok i znalazłem się przed nim. Moja prawa ręka opadła na jego prawą, uniemożliwiając mu wydobycie broni. Jednocześnie lewą ręką zamarkowałem cios w twarz, on odtrącił ją swoją lewą, którą miał wolną. Ciało brodacza gruchnęło o ziemię z chrzęstem kolczugi. To odwróciło uwagę mojego przeciwnika na ułamek sekundy. Błyskawicznie zwolniłem chwyt na jego nadgarstku i przeniosłem swoją prawą rękę na rękojeść sztyletu u jego pasa. Oszołomiony impetem ataku dał krok do tyłu próbując znowu wyciągnąć broń z pochwy, a ja podążałem tuż za nim wyszarpując mu sztylet zza pasa. Moje lewa ręka opadła teraz na jego dłoń, nadal powstrzymując go przed wydobyciem miecza. Podniósłszy prawą gdzieś na wysokość swojej brody obróciłem sztylet ostrzem do góry i ciąłem go na odlew przez szyję. Odwróciłem głowę w prawo, wiedząc, że krew tryśnie mocnym strumieniem i może mnie oślepić. On też był ode mnie wyższy, więc struga ciepłej cieczy zalała mi skroń, zlepiła włosy, zmoczyła policzek, szyję i bark.
Kusznik, ten zastępczy, szarżował na mnie ze wzniesioną… kuszą. Chyba doznał jakiegoś zaćmienia umysłu pod wpływem szoku. Był najmłodszy z bandy, nastolatek jeszcze, niedoświadczony. Chciał mnie najwidoczniej dziabnąć końcem łuczyska. Odepchnąłem najemnika z poderżniętym gardłem, żeby nie wchodził mi w drogę. Kątem oka widziałem, że zatoczył się do tyłu, ale nie upadł. Minęła zaledwie sekunda, odkąd dorobiłem mu drugi uśmiech, jeszcze miał siłę ustać na nogach. Nie stanowił już zagrożenia, chciał instynktownie zatamować krwawienie gołymi rękoma. Próbował wrzeszczeć, ale wydawał z siebie tylko charkotliwe gulgotanie. Odwróciłem się od niego niemal całkowicie i ruszyłem na pseudo-kusznika. „Kusznik z tyłu!” – przypomniałem sobie nagle, nadnercza strzyknęły adrenaliną. Dałem szybki krok do przodu, znalazłem się wewnątrz łuku zamachu młodzika i wyłapałem lewą ręką jego opadające przedramię. Jednocześnie pociągnąłem jego rękę w dół, prawą pięść wbiłem mu w pachę, żeby zyskać dodatkowy punkt oparcia, wykonałem obrót o 180 stopni i obniżyłem biodra. Siła jego ciosu i ciężar kuszy działały na moją korzyść, wystarczył teraz gwałtowny wyprost nóg i wyleciał w powietrze aż miło. Przetoczył się po mnie i rymnął o ziemię aż jęknęła. Upadek wypchnął mu powietrze z płuc, praktycznie go paraliżując. Przyklęknąłem, z zamachem wbiłem mu szybko i mocno „pożyczony” sztylet w pierś, w okolice serca. Zadając cios podniosłem głowę szukając wzrokiem kusznika na drugim krańcu polany.
Skubany! Już wystrzelił pierwszy bełt! Nie zauważyłem kiedy i jak. „Najwidoczniej chybił” – pomyślałem sobie z nutką ironii. Stał z jedną nogą w strzemieniu, kolbę miał opartą o brzuch, właśnie łapał cięciwę hakami, po obu stronach łożyska. Zamierzał ją naciągnąć ręcznie, dużo szybciej niż za pomocą mechanizmu. Odchyliłem do tyłu rękę ze sztyletem biorąc zamach do rzutu. Zmieniłem chwyt. Kusznik stęknął ciężko, jednym, płynnym ruchem naciągając cięciwę na zaczep mechanizmu spustowego. Odczekałem pół sekundy aż się przy tej czynności prawie wyprostował i rzuciłem sztyletem. Z furkotem przeciął powietrze koziołkując… i uderzył strzelca rękojeścią w brodę. Nigdy nie byłem mistrzem w rzucaniu nożami, w dodatku to była całkowicie obca mi broń. Ech… Na szczęście miotnąłem na tyle mocno, że odrzuciło go nieco w tył. Z ręki wypadł mu jeden hak do naciągu. Kusza dziwnie przekręcona zawisła mu zahaczona cięciwą tylko o drugi. Zyskałem chwilę. Raczej nie udałoby mi się go dopaść nim opanuje broń, podrzuci do ramienia jedną ręką, druga sięgając po bełt i ładując. Potem ułamek sekundy na wycelowanie i skończę z dziurskiem w ciele. Nadal klęczałem. Przeniosłem spojrzenie na ziemię. Kamienie! Zgarnąłem z podłoża spory kamulec, taki co ledwie mi się w dłoni mieścił. Lewą ręką złapałem dwa mniejsze. Wstałem dla lepszej celności. Kusznik prostował się właśnie, dłoń już zmierzała mu do kołczanu. Miotnąłem kamieniem. Rozległ się odgłos tępego uderzenia i paskudny zgrzyt miażdżonych kości słyszalny, pomimo wszystkich innych dźwięków rozlegających się na polanie. Trafiłem go w policzek. Wspominałem juz, że jestem krzepki? Kamień zmiażdżył mu kość policzkową i czaszkę w okolicach oczodołu.
Lekki półobrót i miałem przed sobą grupkę gwałcicieli. Przerzuciłem jeden z kamieni z ręki do ręki. Zwolniłem na pół uderzenia serca.
Erlund klęczał między nogami kobiety. Widocznie ledwo się z niej podniósł. Spodnie miał nadal opuszczone, sterczała mu jeszcze na wpół opadła kuśka. Wzrok miał utkwiony w oczach kobiety leżącej przed nim. W prawej ręce tkwił mu sztylet. Widziałem go z profilu, trudno ocenić w ten sposób wyraz twarzy. Wyraźnie odznaczał się napięty mięsień zaciśniętej szczęki. Zmrużona powieka. Gniew, determinacja, okrucieństwo? Na co mu broń? Aha, dostrzegłem krwawą szramę na szyi kobiety, w ten sposób zapewniali sobie, że stawiała minimalny opór.
Była młoda, miała może z dwadzieścia lat. Włosy długie, w nieładzie, rozplecione. Oczy zielone, dość niezwykłe w tej okolicy. Piersi miała wydatne, kształtne, z dużymi brodawkami. Zdusiłem pożądanie nim się zaczęło rodzić i skupiłem sie na pozostałych najemnikach.
Ten trzymający ręce ofiary gapił się na mnie. Podobnie ten przytrzymujący jej nogę, który znajdował się bliżej mnie. Na obydwóch twarzach malowało się oszołomienie, niedowierzanie, szok. Oczy szeroko rozwarte.
Ostatni z czwórki, który przytrzymywał drugą nogę dziewczyny, był szybszy w ogarnianiu sytuacji. Też wlepiał we mnie oczy, ale ze zdefiniowaną jasnością celu. Podrywał się właśnie z klęczek. W ręce trzymał już topór.
Do jego świadomości dotarło co się dzieje i był gotów do walki. Erlund był zdaje się jeszcze szybszy. Ogarnął sytuację, pomyślał o nożu w ręku i chyba w jego głowie wykluła się myśl, jak może go szybko użyć. Skurczybyk. Z opuszczonymi portkami raczej się nie rwał do walki ze mną.
Opuściłem zwolnienie, zawinąłem do rzutu prawą rękę i ponownie zwolniłem. Doskonale wiedziałem, że ból głowy będzie rozłupywał mi czaszkę po nadużyciu tej sztuczki z pamięcią i nie cierpiałem tego. Na samą myśl o tym cierpła mi skóra. Dlatego zawsze minimalizowałem użycie zwolnienia jak tylko mogłem. Ale ten rzut musiał być doskonały. Rękę zostawiłem na autopilocie. Mknęła do przodu w zwolnionym tempie. Oko widzi tylko w momencie spoczynku. Przez przeraźliwie długie milisekundy chodziły mi tylko gałki oczne – od głowy Erlunda do mojej prawej dłoni, a raczej do prawego obszaru pola widzenia, bo nie poruszałem głową, żeby nie tracić czasu. Gdzieś tam na skraju widziałem moją rękę dzierżącą kamień, wyłaniającą się z tyłu. W momencie przeskoku gałki ocznej obliczałem kąty, trajektorię, siły. Ruch gałki. Skupienie źrenicy. Napięcie bicepsa. Ruch gałki. Ruch gałki. Lekkie zwolnienie mięśnia przedramienia. Ruch oka, skupienie źrenicy. Ruch gałki. Estymacja trajektorii, będzie nieco zbyt wysoko. W polu widzenia pojawia się dłoń. Oczy skaczą z powrotem do głowy gwałciciela. Umysł analizuje ostatni obraz. Trzeba będzie użyć więcej siły, nie będzie drugiej szansy. Napinam zespół mięśni mocniej. Skupienie źrenicy. Robię to już od wieków i nadal nie jest to intuicyjne. Czuję się wyobcowany z mojego ciała, zamknięty w robocie, którego poruszam pojedynczymi impulsami. Ruch gałki ocznej. Kolejny. Napięcie mięśni brzucha, pleców. Skupienie źrenicy. Korekta kursu ręki poprzez minimalne rozluźnienie mięśnia przedramienia. Ruch gałki. Tak, teraz dobrze. Ruch gałki, skupienie źrenicy. Ponowne ustalenie kursu, oszacowanie wektora ręki, wektora przyszłego lotu pocisku. Ruch oka. Wysłanie rozkazów do mięśni ręki. Milisekundy wloką się w nieskończoność przy tej żmudnej robocie. Ruch oka, korekta, ruch oka, korekta, ruch oka, korekta… W końcu wysyłam zespół rozkazów do mięśni ramienia, przedramienia, dłoni i palców, kończę wyrzut ręki i rozluźniam chwyt na kamieniu. Opuszczam gwałtownie zwolnienie. To zawsze jest gwałtowne.
Świat przyśpiesza. W ułamku sekundy rzucony przeze mnie kamień pokonał odległość dzielącą mnie od Erlunda. Uderzył dokładnie tam, gdzie wymierzyłem – w skroń. Na szczęście nie miał hełmu na głowie, zresztą mało który z nich miał, dzień był zbyt gorący, żeby nosić żelastwo na łbie. Rozległ się ni to trzask, ni to huk. To, ile mocy potrafię z siebie wykrzesać nadal mnie czasami zadziwia. W tym przypadku przebicie kości skroniowej było jak najbardziej zamierzone. Nie oczekiwałem jednak, że kamień przebije mu czaszkę na wylot wywalając mu połowę mózgu! Odłamki kości, krew i szarobiała substancja mózgu trysnęły z drugiej strony krótkotrwałą, lecz imponującą fontanną. Kobieta wrzasnęła przenikliwie, wysoko, ze zwierzęcym strachem, gdy bezwładne ciało opadało częściowo na nią. Nie mogła się zasłonić rękami, bo nadal przytrzymywał ją inny osiłek.
Zalała mnie fala hormonów, jak zwykle po wyjściu ze spowolnienia. Ciało przeszywane setkami impulsów w ciągu bardzo krótkiego czasu odreagowywało. Opanowałem tą reakcję, to już był dla mnie nawyk. Topornik biegł prosto na mnie. Stałem spokojnie, szacując odległość i prędkość, a gdy był zaledwie dwa metry ode mnie rzuciłem mu w twarz kamieniem. Tym razem miałem po prostu szczęście. W rzucaniu nie jestem mistrzem, w dodatku on odruchowo szarpnął głową w bok… i kamień trafił w oko, przebił oczodół i wbił się w mózg. Odsunąłem się przed walącym się ciałem. Pozostali dwaj gwałciciele nadal się na mnie gapili, nadal nie docierała do nich w pełni groza sytuacji. Dwaj kolejni kumple zginęli w przeciągu paru sekund i po prostu nie mogli tego pojąć.
Postanowiłem zachęcić ich do ataku, zanim ocenią sytuację prawidłowo – nie mają żadnych szans i są już trupami. Zduplikowałem ich głupkowato-oszołomiony wyraz twarzy, postąpiłem niepewny krok w ich stronę, rozejrzałem się z bojaźnią wodząc wzrokiem od jednego ciała do drugiego. I powiodła mi się sztuczka. Zalękniony, niepewny, nadal bezbronny stanowiłem w ich oczach łatwy cel, a łaknienie zemsty obudziło się w nich prędzej niż rozsądek.
Ten trzymający nogę dziewczyny ryknął straszliwie podrywając z ziemi swój dwuręczny miecz. Kontynuując moją pantomimę, skuliłem się lękliwie, na twarzy pojawił mi się grymas strachu. Ostatni z najemników puścił ręce ofiary, poderwał się na nogi również z bojowym okrzykiem, sięgając po miecz u pasa. Kobieta dodała do tej kakofonii coś od siebie ponownie wrzeszcząc. Tym razem w jej głosie słyszalna też była nutka ulgi. Z furią i obrzydzeniem zaczęła się miotać, spychając z siebie ciało Erlunda. Gość z dwuręcznym mieczem, wrzeszcząc obłąkańczo, uderzył wysoko, z szerokiego zamachu, jak gdyby chciał mi ściąć głowę. Niezbyt profesjonalny cios. Górę u niego wzięły emocje albo po prostu nie opanował ciężkiego oręża. Przykucnąłem i ostrze przemknęło nade mną. Krótki sus i już byłem przy nim. Był najniższy z nich, mogłem go więc złapać za połę bluzy i gwałtownie przyciągnąć do mnie, wymierzając cios bykiem w nos. Chrzęst łamanych drobnych kości poczułem w mojej czaszce, trochę tak jak się czuje zgrzyt narzędzi dentystycznych wibrujący w kościach podczas borowania zęba. Przeciwnik uderzył mnie łokciem w żebra. Zabolało, kościsty bydlak! Chwilę, którą poświęcił na cios, wykorzystałem na wyrwanie mu z pochwy sztyletu. Zadałem mu cios w brzuch. Krzyknął z bólu. Przekręciłem i wyszarpnąłem ostrze. Teraz wręcz ryknął z bólu! Zdążyłem jeszcze wbić mu sztych w bok szyi, nim jego pobratymca pojawił się z drugiej strony z mieczem wzniesionym do ciosu. Odbiłem jego ostrze sztyletem, dałem krok do przodu i walnąłem go prawą pięścią w splot słoneczny. Cios go wręcz sparaliżował, dźgnąłem go sztyletem dwa razy w klatkę piersiową, mocno, szybko. Ten dopiero był twardy! Dwie rany w płucach, a on jeszcze dość żwawo zamierzył się mieczem. Odskoczyłem, ostrze miecza świsnęło przecinając powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stałem. Zawadziłem nogą o jeszcze drgające ciało najemnika, zasztyletowanego przed chwilą. Niezgrabnie zamieniłem upadek w przewrót w tył. Miecz utkwił w ziemi, tam gdzie przed chwilą stałem (no dobra, przewracałem się).
Najemnik nie miał już więcej sił. Chwiał się na nogach, opierając się na mieczu. Lewą, zakrwawioną rękę przyciskał do zranionej piersi. Cofnąłem się o krok, żeby kontrolować sytuację w razie jego nagłego wypadu. Nie rwał się jednak do dalszej walki. Obrócił głowę ogarniając spojrzeniem pobojowisko. Spojrzał na mnie z powrotem i pokręcił głową w geście uznania. Powiedział coś w swoim języku, nie brzmiało to wrogo, wręcz przeciwnie. Trochę krwi wystąpiło mu na usta. Splunął nią na ziemię. Wtem jego wzrok padł na sztylet w mojej dłoni. Tym razem rzucił coś zrezygnowanym tonem, krótko. Przekleństwo? Podniosłem ostrze do oczu. Było wyżłobione, a w rowku znajdowały się resztki jakiejś substancji. Zatrute. Dostał dwa ciosy głęboko w pierś, w płuco, trucizna została wprowadzona do organizmu. Jeśli była śmiertelna… Sądząc po jego reakcji, chyba była. Zbladł. Realizacja swego losu odebrała mu determinację, żeby kozaczyć. Nogi ugięły się pod nim. Bardziej upadł na kolana, niż usiadł. Gdyby nie opierał się na mieczu, zwaliłby się na ziemię jak kukiełka, której odcięto sznurki. Przewrócił się ciężko na bok. Zaczął oddychać szybciej, chrapliwie, teraz krew sączyła mu się z kącika ust już ciągłym strumykiem. Ostatkiem sił przekręcił głowę, żeby spojrzeć na mnie. Wyszeptał jeszcze dosłownie kilka słów w swoim języku i skonał. Głowa opadła mu na ziemię.
Szelest krzaków za plecami! Pomyślałem sobie o kolejnym kuszniku i na moment ugięły mi się nogi. Dostać bełtem w plecy po rzuceniu się z gołymi rękami na ośmiu uzbrojonych po zęby chłopa, to byłoby szyderstwo losu. Szyderstwo szyderstwem, a bełt rozrywający mięśnie i wnętrzności, to zupełnie coś innego. Doświadczyłem tego już kilka razy (siedem, siedem razy – ja pamiętam wszystko) i nie miałem ochoty powtarzać tego doświadczenia. Szok, ból, słabość, długotrwała, męcząca rekonwalescencja. Moje ciało pamiętało to wszystko lepiej niż ja sam – stąd ta chwila słabości. Sama myśl o pocisku z kuszy przywołała moment obezwładniającej antycypacji cierpienia. To dopiero ironia losu – ciało pamiętające lepiej od pamięci absolutnej.
Obróciłem się błyskawicznie, przyklękając jednocześnie, żeby stanowić jak najmniejszy cel. Na polankę wbiegało dwóch kolejnych najemników. Jakikolwiek interes zaprowadził ich w głąb lasu, odgłosy potyczki sprowadziły ich szybko z powrotem. Nie mieli broni strzeleckiej, dzierżyli miecze, jeden miał również puklerz na lewej ręce. W biegu założyli hełmy, niespięte paski dyndały im u szyi. Widok jatki na polanie ich również trochę oszołomił. W końcu kilka minut temu zostawili swoich pobratymców całych i zdrowych, zabawiających się w najlepsze, a teraz stanowili oni tylko zbiorowisko, mniej lub bardziej zmasakrowanych ciał.
Znajdowałem sie na środku polany, pomiędzy nimi a dziewczyną, która po zrzuceniu z siebie ciała Erlunda odpełzła pod najbliższe drzewo, objęła kolana ramionami kuląc się w kłębek i cicho szlochała, od czasu do czasu zawodząc coś w swoim języku. Tym razem decyzję podjąłem instynktownie, bez zbędnych rozważań. Odrzuciłem od siebie sztylet, jak przyłapany na gorącym uczynku, który naiwnie próbuje ukryć ślady przestępstwa. Bez trudu przybrałem lękliwy wyraz twarzy, przecież dosłownie przed chwilą przeraziłem się szelestu. Udałem, że nogi odmówiły mi ze strachu posłuszeństwa i stąd to przyklęknięcie. I nabrali się na to jak poprzednio ich koledzy. Ich narodową cechą najwidoczniej była impulsywność. Ten z puklerzem zakrzyknął coś gniewnie i ruszył na mnie, pociągając swoim przykładem kompana. W gorącej wodzie kąpani, czy nie, zachowali profesjonalizm. Nie wchodzili sobie w drogę, zaszli mnie z dwóch stron bez żadnej wymiany słów czy gestów. Mieli to przećwiczone. Wbite do głów i ciał treningiem i wielokrotną praktyką.
Ledwo zdążyłem się wyprostować, a niemal jednocześnie uderzyli. Najemnik po mojej lewej stronie zadał cios z zamachu gdzieś na wysokości mojej talii, trzymanym oburącz półtorakiem,. Jego kamrat z prawej był o ułamek sekundy szybszy. Uderzał z góry, po skosie mierząc mniej więcej w mój bark. Odbiłem jego ostrze gołą ręką. Ten trik jest również kwestią praw fizyki, kątów, sił. Wystarczy uderzyć dłonią w płaz miecza, płaską powierzchnię. Inna sprawa, że przeciwnik spodziewający się tej sztuczki może po prostu przekręcić miecz w dłoni i nadziewasz się wtedy ręką na ostrze. Straciłem tak kiedyś większą część palców prawej dłoni. Długo musiałem się warunkować nim odważyłem się ponownie powtórzyć ten manewr. Oczywiście palce miałem już wtedy całe.
Zrobiłem piruet, obracając się za moją prawą ręką, uciekając jednocześnie przed sztychem półtoraka. Prawie zdążyłem, gdy obróciłem sie o 180 stopni czubek miecza zawadził tylko o mój prawy bok, rozcinając skórę. Obróciwszy się, stałem plecami do pierwszego napastnika. Uderzyłem lewym łokciem w jego brzuch, korzystając z energii kinetycznej piruetu. Pomogło mi to też zachować równowagę, bo umykałem przed tym drugim ciosem dość desperacko. Odbiłem sie od przeciwnika, sięgnąłem do góry i złapałem jedną ręką za nadgarstek, a drugą za łokieć jego ręki trzymającej broń. Szarpnąłem nadgarstkiem w dół, łokciem w górę i wyłamałem mu rękę ze stawu. Wrzasnął mi z potwornego bólu prosto w ucho, ale ja byłem skupiony na tym, żeby chwycić w locie rękojeść miecza, który wypuścił z dłoni. Złapałem! Machnąłem na odlew trzymanym pionowo w dół mieczem odbijając powracające ostrze półtoraka. Kontynuując ruch dźgnąłem najemnika za mną w udo. Znowu zawirowałem wokół niego w piruecie, starając się postawić go między mną a jego kompanem. Zakończyłem obrót cięciem w korpus, nad miednicą, prostopadle do jego ciała. Ostrze z łatwością przeszyło go na wylot, gdzieś na wysokości nerki. Zawył z bólu i osunął się na kolana.
„Świetna broń” – przemknęło mi przez głowę.
Jego towarzysz krzyknął gniewnie i natarł na mnie z impetem. Szalony! Teraz miałem w ręku miecz. On był wyższy, miał większy zasięg ramion i dłuższe ostrze. Ja miałem więcej siły i niepomiernie więcej doświadczenia. Trzy sekundy później leżał martwy u mych stóp.
Przez chwilę podziwiałem miecz. Długi, obusieczny, jednoręczny. Taki jakie preferowałem. Cudowna robota. Idealnie wyważony. Stal pierwszej klasy. U nas by powiedziano „damasceńska”, z charakterystycznym, nieregularnym wzorkiem. Głowica była przepięknie wykuta , przedstawiała wilczą głowę. Moje zachwyty rozproszyły szlochy dziewczyny i jęki konających. Prawdę mówiąc, to dogorywali juz tylko właściciel miecza, którego trzymałem i ten od zatrutego sztyletu. Był chyba uodporniony na własną truciznę. Rzuciłem okiem na dziewczynę, nadal była w stanie bliskim katatonii. Zbadałem więc stan rannych. Zgaśli wręcz na moich oczach. Jednego wykończyła rana na szyi, dziabnąłem go tym sztyletem jak szpikulcem od lodu, cud że żył jeszcze tą minutę czy dwie. Drugiego zabiła nie ta rozległa rana brzucha, chociaż w nieco dłuższym okresie czasowym też była śmiertelna sama w sobie, lecz dźgnięcie w udo – przeciąłem mu tętnicę, wykrwawił się.
Nie było juz komu ratować życia, mogłem więc zając się dziewczyną. Przez chwilę gmerałem ręką przy pasie, szukając instynktownie pochwy i szmatki do przetarcia ostrza. Oczywiście ich nie znalazłem. Rozejrzałem się bezradnie, nie mogąc się zdecydować co zrobić z orężem, zanim dotarło do mnie co robię. Oj, cofnąłem się trochę w czasie, do dawnych odruchów! Oprzytomniałem i rzuciłem po prostu zakrwawiony miecz na ciało właściciela. Dziewczyna szlochała spazmatycznie, płytko łapiąc oddech. Chyba była w stanie szoku. W plecaku miałem apteczkę, ale potrzebowałem też koca. Pod drzewami, niedaleko stanowiska wartownika dojrzałem plecaki porzucone przez najemników na czas zabawy. Podchodząc policzyłem je. Dziesięć sztuk, dopadłem więc wszystkich. Każdy miał jakąś indywidualną nutę, ale wszystkie były zrobione z tego samego, solidnego materiału. Gruby, podobny do brezentu. Prędko przetrząsnąłem kilka z nich, znajdując w końcu koc w miarę czysty i świeży. Innym szybko przetarłem twarz, żeby nie wyglądać jak rzeźnik po ciężkim dniu pracy.
Ostrożnie i powoli zbliżyłem do dziewczyny przemawiając w dorińskim cichym, uspokajającym tonem:
– Już dobrze, już dobrze. Oni nie żyją. Nic ci nie robią. Już dobrze. Okryję cię. Spokojnie. Oddychaj mocno. Już dobrze.
Kiepsko władałem dorińskim, znałem niewiele więcej niż podstawy, których nauczyłem się od kupców. Dlatego moje zdania były dość nieporadne, brakowało mi i słownictwa i znajomości odpowiednich form gramatycznych.
Z początku nawet nie dotarło do niej, że ktoś jest obok i mówi do niej. Dopiero, gdy okrywałem ją kocem, podniosła na mnie spłoszony wzrok odnajdując się nieco w rzeczywistości.
– Okryję cię. Już dobrze. Już nie żyją. Już nie krzywdzą. Spokojnie. Oddychaj – powtarzałem, dokonując jednocześnie oględzin.
Fizycznie wielkiej krzywdy jej nie wyrządzili. Miała wielkiego siniaka na lewym policzku i zadrapania od ostrza sztyletu na szyi. Potrzebowała przede wszystkim uspokoić się. Sięgnąłem po manierkę, odkręciłem korek, podsunąłem jej pod usta.
– Napij się. Spokojnie. Już dobrze… – Łyknęła trochę wody, konieczność przełykania instynktownie podregulowała jej oddech, ale niewiele przecież. W końcu to szok, krew odpływa do wewnętrznych narządów i parę łyków tego nie zmieni.
Zakręciłem manierkę i podwiesiłem u pasa.
– Teraz cię opatrzę. Przyniosę leki. – Wskazałem na mój plecak, leżący parę metrów dalej. – Połóż się. Oddychaj. Już dobrze. Okryj się kocem.
Wstałem, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Podszedłem do plecaka, odpiąłem paski, wsadziłem do środka rękę, odgarnąłem na bok paczkę z sucharami, zapasowe spodnie i wyciągnąłem apteczkę. Rozsznurowałem zamknięcie wracając do dziewczyny. Przyklęknąłem, pokazałem jej bandaż i maść, które wyciągnąłem. Nabrałem trochę mazidła na palec wskazujący.
– Boli, co? – Wskazałem na policzek. – Posmaruję, przestanie i szybciej się zagoi. Spokojnie.
Z niepokojem obserwowała mój palec zbliżający się do jej twarzy, ale pozwoliła mi się dotknąć. Delikatnie rozsmarowałem maść na sińcu. Oderwałem kawałek bandaża, zamoczyłem w wodzie i nieskończenie delikatnie obmyłem jej twarz z resztek erlundowego mózgu i krwi. Kolejnym kawałkiem bandaża przemyłem jej rankę na szyi, potem założyłem opatrunek. Mieć obwiązaną szyję jest paskudnie niewygodnie, człowiek się czuje podduszony, użyłem więc plastra. Wprawdzie tutaj go nie znali, ale uznałem, że to pomniejszy problem. Opatuliłem ją kocem. Cały czas nawijałem, cichym, uspokajającym głosem w moim kalekim dorińskim:
– Tak. Spokojnie. Zrobię cię czystą. Umyję to paskudztwo. Może mało zaboleć. Prawda, że miło ochładza? Oddychaj, głęboko oddychaj. Oni już nic nie zrobią. Teraz umyję ranę. Poczekaj. Spokojnie. Może trochę zaboleć. I teraz opatrzę. Krew nie leci. Już dobrze. Spokojnie. Oddychaj. Okryj się kocem. Dla ciepła.
Dziewczyna poddawała się moim zabiegom bez sprzeciwu. Dała się położyć na ziemi. Jej oddech powoli, bardzo powoli uspokajał się. Gdy ją opatulałem, spojrzała mi w twarz, pierwszy raz tak bardziej przytomnie. A ja patrzyłem na nią ze współczuciem i smutkiem. Rozszlochała się ponownie, tym razem nie histerycznie, lecz z takim wielkim żalem.
– Kurel – łkała – Zabili Kurela. Och, mój Kurel.
I zaniosła się płaczem, bolesnym zawodzeniem po utracie bliskiej osoby. Mi też do oczu napłynęły łzy. Jej dzisiejsze cierpienia nie kończyły się na upokorzeniu gwałtu. Straciła kogoś. Brodawki jej piersi były rozszerzone macierzyństwem. Syna? Zamordowaliby dziecko? A może męża? Prędzej męża, pewnie próbował ją bronić.
Powstrzymałem niewczesną ciekawość. Delikatnie gładziłem ją po ramieniu przez koc. Nie myślała teraz o sobie, więc mój dotyk nie kojarzył jej się z krzywdzącym dotykiem gwałcicieli. A potrzebowała pocieszenia. Nic nie mówiłem. Cóż miałem mówić? Że jest jeszcze młoda, życie przed nią? Znajdzie jeszcze miłość, będzie mogła mieć dzieci. Za dziesięć lat Kurel będzie tylko wyblakłym wspomnieniem. Za trzydzieści – opowieścią dla wnuków. Że lepiej nie żyć przeszłością, zwłaszcza tragiczną, tylko patrzeć w przyszłość? Że Kurel już nie cierpi, jest w lepszym świecie i pewnie chciałby, żeby ona również się nie zadręczała, ale skupiła na radościach życia? To wszystko prawda. Tylko co nam po prawdzie w takiej sytuacji? Więc klęczałem tylko obok, gładziłem ją po ramieniu jedną ręką, drugą złapałem jej dłoń i delikatnie uścisnąłem. Miałem ochotę ją gładzić po policzku, uściskać, przytulić, pocieszyć, ale zaraz po gwałcie to nie było dobrym pomysłem. Pozwoliłem, by ogarnęło mną współczucie. Łzy płynęły mi swobodnie po policzkach. Trwaliśmy tak we wspólnej żałobie dłuższą chwilę.
W końcu uspokoiła się, a raczej wyczerpała siły. Jej umysł oderwany od potworności, które dotknęły ją, nie skupiony już tylko na własnym cierpieniu, powrócił do niemal zwykłego ludzkiego trybu ciągłego działania. Powiodła spojrzeniem po polanie, po tych wszystkich trupach. Wróciła wzrokiem do mnie. Jej twarz odrobinę złagodniała.
– Dziękuję ci – szepnęła w kupieckim, lekko ściskając moją rękę. Potem cofnęła dłoń, żeby otrzeć wierzchem dłoni oczy i nos.
Ja też zabrałem moją głaskającą rękę z jej ramienia, starając się, żeby nie wypadło to niezręcznie. Nie były nam potrzebne w tym momencie żadne seksualne skojarzenia. Też otarłem twarz.
– Nie ma za co – odparłem automatycznie. Co za głupia rzecz do powiedzenia w takiej sytuacji! Ukryłem w środku moje rozbawienie, bo dopiero byłoby niezręczne, gdybym teraz parsknął śmiechem!
Głupota mojej odpowiedzi dotarła również do niej, po przez króciutki moment coś, jakby uśmiech, wykrzywiło jej wargi. Rozdarłem na pół resztki bandaża, podałem jej część, żeby użyła jako chusteczki. Wysmarkałem się głośno w drugą część, raz jeszcze wysuszyłem swoje policzki. Ona postąpiła podobnie.
– Jestem Miszal – przedstawiłem się. – A tobie jak na imię?
Usiadła, opatulając się szczelnie w koc.
– Szenka.
I zapadła taka niezręczna cisza. Odsunąłem się od niej trochę i zacząłem zbierać rzeczy do apteczki. "Nie, no. Nie mogę zachowywać się jak sztubak, bo faktycznie wszystko jej się skojarzy z seksem i gwałtem" – rozgniewałem się na siebie. Należało jakąś rozmowę nawiązać, a przecież było o czym gadać.
– Dobrze mówisz po kupiecku Szenka? – zapytałem.
– Nie bardzo – Pokręciła głową z wahaniem. – Dużo rozumiem, prawie wszystko, ale z gadaniem idzie mi trudno.
– W takim razie mów do mnie po dorińsku, ja też dużo lepiej rozumiem niż mówię. Możesz mi odpowiedzieć na kilka pytań? – zapytałem w kupieckim.
Przez chwilę na jej twarzy pojawił się wyraz buntu pomieszanego ze zdziwieniem. Wyobrażałem sobie jej myśli: Chce mnie przepytywać? To ona miała pytania do mnie! Co to za człowiek, który pojawia się znikąd, nieuzbrojony i zabija dziesięciu najemników?!
– Tak. – Kiwnęła jednak głową. – Chyba tak.
– Co robiłaś w lesie? – Tutejsi wieśniacy, a zwłaszcza kobiety raczej nie wałęsali się po lasach i to w porze żniw.
Zbierała się w sobie przez chwilę, zanim odparła:
– Wracałam do domu z Kurelem, moim mężem. – Głos zadrżał jej mocno w tym momencie, ale się opanowała i ciągnęła wyjaśnienia: – Byłam u matki w sąsiedniej wsi, pomagałam jej, bo ciężko zachorowała.
– A ci tutaj, wiesz co to za jedni? – Wskazałem ręką na trupy.
– To Hakinowie, najemnicy u pana haSzoterda. – Głos jej stwardniał, a twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. – Kurel mówił, że pan sprawił sobie niedawno nową, tańszą kompanię i odprawił ich.
Potaknąłem, żeby zachęcić ją do większej otwartości, a jednocześnie gorączkowo myślałem. Hakinowie, górale z Gór Hakin, wielkiego masywu w centralnej części kontynentu, kilkaset kilometrów drogi stąd. Nie byli to więc miejscowi, w dodatku nawet ich pracodawca nie będzie ich szukał, bo właśnie się ich pozbył. W dodatku coś mi mówiło, że pan haSzoterd odprawił ich bez uiszczania żołdu, standardowa praktyka gdy się najmowało nową kompanię. Tym bardziej nie będzie więc za nimi tęsknił. To załatwiało najbardziej naglącą sprawę – nikt w najbliższym czasie nie będzie ich szukał. Zresztą nie zawadzi zapytać lokalnego źródła informacji o opinię.
– Jak myślisz, będzie ich ktoś szukał? – zwróciłem się do Szenki.
Popatrzyła na mnie marszcząc brwi w zastanowieniu.
– A kto by miał ich szukać? Co najwyżej pan wyśle za nimi ludzi, żeby się upewnić, że na dobre sobie poszli. – Jej myśli biegły najwidoczniej tymi samymi torami co moje.
Moje pytania pomagały jej też oderwać się od wewnętrznego koszmaru i skupić na zewnętrznych aspektach rzeczywistości. Dziesięć trupów oznacza pytania, śledztwo. Nikt nie chce niewiadomego zwierza, potwora czy obcych sił zabijających ludzi na swoich ziemiach. Dla uśmierzenia jej ledwie rodzących się, nowych obaw, powiedziałem:
– Uprzątnę tu wszystko, ukryję ciała, raczej nie powinno być o to rabanu. – Pomyślałem o czymś jeszcze: – Ale faktu śmierci twojego męża nie da się tak łatwo ukryć.
I to tyle na temat uśmierzania obaw. Zaczął nawalać mnie łeb. Używałem zwolnienia, teraz nadchodziły więc efekty. A gdy mnie nawala czacha, to robię się zgryźliwy. Wredny wręcz. Ale chciałem też sprawdzić jak zareaguje, z czego jest zrobiona. Czy będzie myśleć o przyszłości, czy wejdzie w rolę ofiary i będę się nią musiał opiekować jak niepełnosprawną.
– Nie chcę o tym teraz myśleć – powiedziała z wahaniem, krzywiąc usta w grymasie wewnętrznego bólu, jak gdyby przytakiwała moim myślom. – Ale chyba muszę. Chyba muszę – powtórzyła z większą determinacją.
Stawiała czoło rzeczywistości. Silna kobieta! Ona została zgwałcona, jej mąż został zabity, ale to nie zmieniało faktu, że nadal żyła, że jutro musi stawić czoła kolejnemu dniu. Przypomniały mi się słowa Kei-Shina:
"Nikt nie jest silniejszy,
od skrzywdzonego człowieka"
Podniosłem się na równe nogi.
– Namyśl się, ja tu zacznę sprzątać. Powiedz, gdzie twoje rzeczy? Będziesz miała coś do przebrania?
– Zabrali je w głąb lasu, po tym jak zabili Kurela. Chcieli ukryć ciało – odpowiedziała, a w jej głosie znowuż usłyszałem smutek na krawędzi rozpaczy.
Jej mąż nie żył i przed tą prawdą nie da się uciec, ukryć. Nawet gdyby chciała, ciągle coś będzie jej o tym przypominać. Proste rzeczy jak konieczność ubrania się. Zachód słońca, który przywoła chwilę, gdy siedzieli razem przed chatą, trzymając się za ręce i sycąc oczy tym niebiańskim zjawiskiem. Jego ulubiona melodia.
Natomiast to, że silili się na ukrycie ciała oznaczało, że albo ją też zamierzali zabić, albo chcieli wziąć ze sobą. Ukrywanie trupa, a potem zostawianie jego żony żywej, żeby mogła wszystko opowiedzieć nie miało sensu.
– W takim razie odnajdę najpierw jego ciało i wasze rzeczy. Chcesz, żebym go przyniósł? – Pytanie może i retoryczne, ale zadać je należało. A nuż chciała go pamiętać żywym, silnym, a nie oglądać zwłoki?
Pokiwała potakująco głową, a łzy zaczęły ponownie płynąć jej z oczu. Ruszyłem w stronę ściany lasu, ale zatrzymało mnie jej ciche wołanie:
– Tylko, że… – Odwróciłem się, wahała się, w końcu dokończyła: – On jest bardzo duży, ciężki… – zawiesiła głos.
No tak. Ja do dużych i ciężkich nie należałem. Pojąłem jej wątpliwości. Przywołałem z pamięci sylwetki dwóch ostatnich najemników, którzy zajmowali się ukryciem ciała. Uśmiechnąłem się leciutko. Skoro oni go unieśli, mi też się uda.
– Dam sobie radę.
Wszedłem w las w miejscu, skąd wypadli dwaj ostatni członkowie bandy. Kompanii. Wszystko jedno. Ich ślad wytropiłoby z łatwością półślepe, indiańskie dziecko. Trochę się spieszyli biegnąc z powrotem. Daleko nie musiałem iść. Jakieś sto metrów od polanki była niewielka zapadlina w ziemi, pewnie pozostałość po jakimś leśnym olbrzymie obalonym na starość przez burzę. Leżało tam ciało Kurela i manatki wieśniaków porozrzucane w nieładzie dookoła. Faktycznie był wielki. Miał gdzieś z metr dziewięćdziesiąt, do tego zaczątki brzuszyska. Był starszy od Szenki o jakieś 10 lat. Płowa blond czupryna, szerokie kości szczęki, wyraźne kości policzkowe, twarz jak z żurnala. Teraz jednak jego niebieskie oczy wpatrywały się nieruchomo w skarpę ziemi.
Obróciłem ciało. Dostał pchnięcie mieczem w klatkę piersiową i cięcie przez plecy. Niemal widziałem oczyma wyobraźni jak go załatwili. Cios w pierś, miał jeszcze siły, może jakąś broń w ręce. Natarł, jego zabójca usunął mu się z drogi i ciął przez plecy. Nie było jak go zabrać, nie ubabrawszy się we krwi. "Niewczesne zmartwienie" – ofuknąłem się żartobliwie w myślach. Po walce moje ubranie wyglądało niewiele lepiej niż po krwawym prysznicu. Pozbierałem wszystkie rzeczy i upchałem je w wiejskiej sakwie, podobnej trochę do marynarskiego wora. Sakwę przewiesiłem sobie przez plecy, a ciało Kurela złapałem ratowniczym chwytem i zarzuciłem na siebie z ciężkim stęknięciem. Ważyło dobre sto kilogramów. Droga powrotna była wykańczająca. Jestem silny, ale nie jestem jakimś tam Hulkiem. Dobrnąłem w końcu do polany.
Szenka chciała się zerwać na mój widok z nóg, ale raz dwa przypomniała sobie o goliźnie pod kocem. Siedziała więc tylko i patrzyła przez łzy, jak podchodzę, klękam obok i jak najdelikatniej umiem, składam ciało jej męża na ziemi obok niej. Wysunęła rękę spod koca i dotknęła jego twarzy opuszkami palców. Złożyłem u jej stóp sakwę z ich dobytkiem i bez słowa odwróciłem się i zacząłem sprzątać polanę. Przeniosłem wszystkie ciała w jedno miejsce. Przeszukałem je. Odłożyłem kosztowności i pieniądze, broń. Groszem nie śmierdzieli, znalazłem jedynie garść srebra i sporą ilość miedziaków. Za to broń była w większości pierwszorzędna. Najmniej pochlebne co mogłem powiedzieć o każdym egzemplarzu to "skuteczny". Miecz, który wpadł mi w ręce w czasie walki był wręcz płatnerskim dziełem sztuki. Podobnie jeden topór: ostrze szerokie, ostre, grawerowane jakimiś runami, osadzone na stylisku solidnie, a jednocześnie misternie i pomysłowo. Idealnie wyważony. Oprócz wysokiej jakości intrygujące były również przeróżne dodatki. Dwa sztylety były pokryte trucizną. W rękojeści innego był mechanizm sprężynowy wyrzucający ostrze. Jeden miecz miał szpikulce wyskakujące z jelca po naciśnięcia przycisku na rękojeści. Kusza kolesia, któremu strzaskałem czaszkę kamieniem miała niezwykłą konstrukcję. Obejrzałem ją dokładnie ze wszystkich stron. Może kiedyś przypomnę ją sobie i rozgryzę czemu miały służyć te dodatkowe wichajstry. Sfotografowałem też oczami znaleziony przy ciele jednego z najemników list i wsadziłem go z powrotem za pazuchę trupa. Nie znałem jeszcze hakińskiego, ale gdy się go nauczę, będę mógł przywołać 'zdjęcie' listu z pamięci i zapoznać się z jego treścią. Potem przegrzebałem ich manatki. Sfotografowałem oczami każdy kawałek papieru, jaki znalazłem. Sześć listów, niewielka książeczka wypełniona w trzech czwartych niezgrabnym pismem, pewnie pamiętnik czy dziennik. Znalazła się nawet jedna prawdziwa książka. Oprócz tekstu było w niej trochę map z jakimiś symbolami. Sfotografowałem ją nie dociekając jaką wiedzę zawiera. Dowiem się, kiedy już będę ją w stanie przeczytać w mojej głowie. Metodycznie przetrzepałem zawartość plecaków. Odłożyłem kilka rzeczy, które mogły się przydać – jak całkiem niezły zestaw opatrunkowy. Co mi przypomniało o moich obrażeniach. "Zajmę się tym za chwilę" – pomyślałem. W plecaku z książką, na samym dnie znalazłem też sakiewkę. Osiem sztuk złota i spory mieszek srebra. Przyda się Szence. Niezwykli byli ci najemnicy. Znalazłem kilka narzędzi, całkiem nowatorskich tutaj, a nawet dwa urządzonka, których przeznaczenia nie potrafiłem się domyślić. Obejrzałem, zapamiętałem.
Szenka przebrała się i dokładniej umyła podczas mojej krzątaniny. Założyła jasnozieloną, haftowaną suknię. Pod nią miała delikatną białą koszulę z rękawami do łokci. Pewnie odświętny strój. Wyglądała ślicznie nawet z tym wielkim sińcem na policzku i plastrem na szyi. Od czasu do czasu rzucałem jej ukradkowe spojrzenia. Po ubraniu się, usiadła obok ciała Kurela, wzięła w dłonie jego bezwładną rękę i znowu się rozpłakała, żałośnie i cicho, nie histerycznie.
Zająłem się opatrywaniem sińca na żebrach i cięcia na boku usiadawszy pod drzewem, z dala od niej. Obserwowałem ją kątem oka. Po tym jak się wypłakała, chyba się modliła. Skończyła, uniosła głowę znad ciała męża, rozejrzała się i znalazła mnie. Spostrzegła, że męczę się szyciem rany na boku, wykrzywiając szyję, żeby widzieć co robię w kieszonkowym lusterku opartym o korzeń drzewa. Podeszła do mnie.
– Pomogę ci z tym. – Wzięła lusterko i przysiadła naprzeciw mnie.
Manipulując dłońmi ustawiła obraz tak, że nie musiałem skręcać karku, żeby widzieć ranę. Pracowałem przez chwilę w skupieniu zajmując się krawiecką robotą. Ukłuć igły prawie nie czułem, tak mnie nawalał łeb. Szenka milczała. Twarz miała nieodgadnioną. Nie maskę obojętności, tylko minę, której nie mogłem rozszyfrować. Namysł, skupienie, determinacja? Skończyłem szycie, wytarłem palce o czystą szmatkę i nałożyłem nieco aseptycznej maści na ranę. Odebrałem z jej rąk lusterko.
– Słuchaj, uratowałeś mi życie, związałeś mnie – wyrzuciła z siebie szybko, jakby chciała mieć to już za sobą.
Tak przynajmniej zrozumiałem jej słowa. "Związałem? O co chodzi?" – zastanawiałem się. Zauważyła u mnie ten lekki cień niepewności. Kobiety zauważają takie niuanse. Widziałem z kolei jak wykrzywia twarz w grymasie skupienia, po chwili zaczęła mówić w kupieckim, cedząc słowa z ciężkim namysłem:
– Kto uratuje życie innemu ma go w swojej opiece… Ja jestem zobowiązana… Ty nie możesz przeczyć obowiązkom…
– Poczekaj. – Uniosłem rękę w stopującym geście. – Chcesz powiedzieć, że jestem za ciebie odpowiedzialny? Czy też, że masz wobec mnie jakieś powinności?
– Obie rzeczy – pokiwała potakująco głową.
– Nie, nie czuj się wobec mnie zobowiązana. Zwalniam cię z wszelkich powinności, do jakich się poczuwasz.
– To tak nie działa – przeszła znowu na doriński. – Tylko ja mogę siebie zwolnić z tej powinności. Stąd związanie. – "Więź", uświadomiłem sobie. Szenka kontynuowała: – Przemyślałam sobie co tu się wydarzyło. I co mnie czeka we wsi. Trochę współczucia i kupa trudności. Bez Kurela… to nic dobrego, nic czego mogłabym wyglądać z dreszczem oczekiwania. A ty mnie ocaliłeś Miszal, chcę iść z tobą i odpłacić mój dług.
Popatrzyła na mnie z prośbą w oczach, ale i za takim wewnętrznym nerwem, jakby chciała mnie zmusić do przyjęcia jej pod swoje skrzydła. Była naprawdę poważna. Przez myśl przemknęły mi pytania – wymówki: jak ona to sobie wyobrażała? a jej dzieci? skąd w ogóle ten pomysł, że się zgodzę? Zmitygowałem się momentalnie. To jest dla mnie obcy świat, obcy kraj, obce zwyczaje. Po kolei zbadajmy te kwestie, a jak będę miał więcej danych, dopiero będę mógł uznać jej pomysł za jakiś wygłup, wpływ szoku, czy faktycznie prawdziwy wewnętrzny motyw.
– Ta "więź" – użyłem dorińskiego słowa. – Na czym to polega?
Przez chwilę z pewną bezradnością zbierała myśli. Jak tu wytłumaczyć słowami coś fundamentalnego? Coś czym się żyje na co dzień, wewnętrzną wiarę, która nie wymaga słów by ją praktykować?
– Ty mnie ocaliłeś. Położyłeś na szali własne życie. Nasze życia łączy więź. Możemy negować jej istnienie, ale to nie zmieni tego, że jest. Równie dobrze możesz negować istnienie powietrza – nie widzisz, a nim oddychasz. Ty powinieneś mieć na uwadze mój dalszy los, jesteś poniekąd odpowiedzialny za wszystkie moje czyny od tego momentu. Jeśli kogoś teraz zabiję, jesteś współodpowiedzialny, bo mnie uratowałeś, a jako trup już nic nie mogłabym przecież zrobić.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. To po prostu nieco inaczej przedstawiony koncept znany mi jeszcze z Ziemi – "kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat".
– Ja natomiast mam obowiązek życia tak, żeby nie sprowadzić na ciebie przekleństwa za moje czyny. A najlepiej tak, żeby sprowadzić na ciebie błogosławieństwo.
Co za potężna idea! Wprawdzie nie codziennie zdarzało się ocalenie życia drugiemu człowiekowi, ale widać było, że Szenka traktuje to śmiertelnie poważnie, to była część jej kultury, ludzie stąd tak po prostu widzieli świat i swoje w nim przeznaczenie. To głębokie przeświadczenie o połączeniu wszystkich ludzi, całego stworzenia, było zresztą wspólne dla wszystkich kultur tego świata. "Wszystkich , z którymi się spotkałem do tej pory" – doprecyzowałem w myślach. Tak, ona naprawdę chciała złączyć moje życie ze swoim. Ba, była przekonana o tym, że musi to zrobić.
– Ale co ja mam robić? Zamieszkać z tobą? – dopytywałem się. Ból głowy ściskał mi już łeb jak imadło. Lekka złośliwość przyszła mi bez trudu.
– Nie! – odparła ze zdziwieniem i pewną dozą przerażenia. – To ja mam kierować moją esencję życiową do ciebie, a nie odwrotnie. Nie musisz zmieniać swoich planów z mojego powodu. To znaczy… jeśli takie będzie twoje życzenie, to mogę to przemyśleć…
Znaczenia połowy słów tylko się domyślałem, ale wiedziałem, że popełniłem faux pas. Przerwałem jej przeczącym gestem ręki:
– Dobra, dobra, pojmuję. Wcześniej nie rozumiałem. A co z twoimi dziećmi? – zapytałem, niemal spodziewając się odpowiedzi: "a co z nimi? jasne, że idą ze mną!".
– Nie mam dzieci. Nefer, mój synek zachorował i zmarł jak był malutki. – Jej twarz znowu powlekła się smutkiem.
Faux pas za faux pas. Dzisiaj nie miałem dobrego dnia.
– A twoja matka?
– Wydobrzała. Zresztą ma jeszcze inne dzieci do pomocy. Rodzeństwo będzie sie musiało obejść bez mojego dyżuru.
– Co powiemy o Kurelu?
– Prawdę. Zabili go hakińscy najemnicy pana haSzoterda. Ja uciekałam przed nimi, natknęłam się na ciebie i stanąłeś w mojej obronie. – Zagryzła lekko usta poddając swoją historyjkę krytycznej ocenie. – Poturbowałeś jednego, nie… trzech i uciekliśmy. Reszta nie miała już po tym ochoty na zwadę i nas dalej nie gonili.
Czytałem w jej wersji między wierszami. Musiała uzasadnić, że połączyła nas więź, więc musiałem w jej obronie stanąć i życie narazić. Moje obrażenia będą dodatkowym dowodem. Powalenie trzech najemników miało zaś dać jej rodzinę gwarancję, że nie jestem byle chłystkiem i będę zdolny do opieki nad Szenką. Miała wszystko przemyślane i była zdeterminowana. Do tego bystra. Wiedziała, że powiedzenie całej prawdy o losie najemników nie wchodzi w grę. Rodziłoby to zbyt wiele pytań co do mojej osoby. Wezmę ją ze sobą. Pewnie zrobiłbym to nawet wtedy, gdyby sama nie zaczęła tematu. Wiedziałem co to odpowiedzialność za innych, nie jeden raz zajmowałem się już osobami, które na skutek moich akcji w dziwnych okolicznościach znajdowały się pod moją opieką. A ona straciła męża, nie bardzo miała do kogo i czego wracać, została niedawno grupowo zgwałcona. Wystarczająco wiele powodów, żeby się nią zaopiekować. No i widać było, że naprawdę przejmuje się swoją rolą uratowanej, zobowiązanej. Bardzo dobrze, potrzebowała jakiegoś powodu, punktu skupienia, żeby odciąć się od dzisiejszych przeżyć.
– Jeśli tak czujesz, to chętnie zabiorę cię ze sobą. Ja też czuję się za ciebie odpowiedzialny, wiem że uratować komuś życie, to nie jest błaha sprawa.
Na jej twarzy odmalowała się ulga. Uśmiechnęła się nawet lekko.
– Dziękuję.
– Rozumiem, że zajrzymy po drodze do twojej wsi? – Potaknęła. – Bierzemy ze sobą ciało Kurela?
– Możesz to zrobić? – Ucieszyła się. Najwyraźniej też o tym myślała i chyba doszła do wniosku, że taki konus jak ja po prostu nie da rady.
– Tak. Masz, to dla ciebie. To odszkodowanie od nich. – Podałem jej dwie sakiewki z pieniędzmi i biżuterią najemników wskazując kciukiem na ich ułożone pokotem ciała.
Wzięła. Zajrzała do tej bardziej wypchanej, ze złotem. Oczy rozszerzyły się jej w zdumieniu. Dorin nie był biednym kraikiem, ale dla wieśniaczki taka suma stanowiła pewnie, jeśli nie życiowe oszczędności, to co najmniej roczne. Trzymając sakiewki w dłoni, popatrzyła na mnie z niezrozumieniem malującym się na twarzy.
– Co mam z tym zrobić?
– Co zechcesz. Daj rodzinie, rozdaj ubogim, wydaj na suknie. Są twoje. Pieniądze nic ci nie wynagrodzą, ale zawsze się przydadzą. Możesz też wziąć jakąś broń jeśli ruszasz ze mną w drogę – dodałem, zmieniając temat.
Ponownie wstrząsnąłem jej sposobem myślenia. Najpierw zareagowała totalnym niezrozumieniem, potem zaczęła rozważać w głowie scenariusze, które wcześniej nigdy nie przeszły jej na myśl. Strasznie zaimponowała mi swoją odpowiedzią:
– Nie wiem. Pomyślę nad tym. A co ty byś mi radził? Ty weźmiesz jakąś broń. – To ostatnie było bardziej stwierdzeniem niż pytaniem.
No tak, będę wyglądał dość niepoważnie w oczach jej pobratymców tylko z moim kuchennym nożem w plecaku. Nie miałem jednak ochoty znowu przypasywać miecza do boku. Łatwość sięgnięcia po broń prowokowała do jej użycia, sprzyjała przemocy. Powoli pokręciłem głową w geście wahania.
– Ja też się zastanowię. Wolałbym nie.
Widziałem, że Szenka była mocno zaskoczona moją odpowiedzią, ale powstrzymała się od pytań. Rozejrzałem się po polanie, sprawdzając czy jest coś jeszcze praktycznego, o czym powinniśmy pomówić. Nic takiego nie znalazłem.
– Przede mną pracowite popołudnie, jeśli mam ukryć ciała i dobytek Hakinów. Przejrzyj ich rzeczy, może coś ci się przyda, tylko nie bierz nic charakterystycznego. Wiesz, uciekliśmy przed nimi, a nie złupiliśmy ich. – Pokiwała głową ze zrozumieniem. – Potem spocznij sobie, oddaj się żałobie, później możesz na to nie mieć czasu.
Zauważyłem, że chciała zaoponować, może ofiarować swoją pomoc, ale opanowała się i nic nie powiedziała. Skinęła głową, podniosła się i poszła przebierać manatki najemników.
W ich ekwipunku znalazłem coś w rodzaju saperki. Najpierw użyłem jej, żeby posprzątać polanę. Wykopałem niewielki dołek pod drzewem i złożyłem tam wszelkie pozostałe szczątki, części flaków, mózgu i czaszki. Potem wziąłem naręcze broni i zaniosłem do rozpadliny, gdzie porzucono zwłoki Kurela. Jak wróciłem Szenka siedziała przy ciele męża, trzymała w swoich dłoniach jego dłoń i machinalnie ją gładziła. Usta miała wygięte w podkowie smutku. Przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Miałem tu jeszcze coś dłuższego do zrobienia, zresztą nie mogłem patrzeć na jej męki. Szybko rozpaliłem malutkie ognisko i zaparzyłem jej końska dawkę ziół uspokajających. Dodałem mnóstwo miodu, żeby mieszanka mogła jej przejść przez gardło.
– Masz, napij się tego, to ci pomoże.
Przyjęła kubek bez słowa, spróbowała, a potem wypiła niemal duszkiem. Pewnie ostatni raz miała coś w ustach przy śniadaniu.
– Przywołaj radosne wspomnienia, szczęśliwe chwile razem. W ostateczności tylko to pozostaje nam po bliskich. Wyryj sobie w pamięci jego twarz, dziś i jutro masz na to ostatnią szansę. – Poradziłem jej.
Skrzywiła się lekko. Niemal czytałem jej w myślach: jak mogę teraz myśleć o szczęśliwych chwilach? Cóż, ja tylko starałem się jej przekazać tysiąclecia doświadczeń pożegnań z bliskimi.
Zostawiłem ją przy ciele męża i odniosłem pozostałą broń oraz dwa plecaki. Zostawiłem tylko półtorak i miecz z wilczą rękojeścią. Na wszelki wypadek, zawsze można je cisnąć w krzaki gdzieś po drodze. Zrobiłem jeszcze ze dwa kursy z ich rzeczami i zagadnąłem Szenkę:
– Trochę mnie nie będzie. Teraz muszę zakopać najemników. Pochować ich? – Nie byłem pewien tego słowa.
– Będziesz chować te ścierwa? – nie oponowała, tylko się zdziwiła.
– Tak, muszę to zrobić. Jakbym ich tylko zawlókł w głąb lasu, to ścierwojady mogłyby przywlec ciała albo ich części z powrotem w pobliże drogi. Poza tym taką mam religię. – Nie użyłem dosłownie słowa religia, bo takiego pojęcia tu nie znali. Chodziło raczej o prywatny system wierzeń, zwykle, chociaż niekoniecznie, w ogólnych zarysach dzielony wśród mieszkańców tej samej społeczności – wsi, doliny, plemienia. Rzadziej dotyczyło to całego narodu lub miasta. Nie było też niespotykanym, że ludzie mieli swój „osobisty” system przekonań i wynikających zeń zwyczajów. Ogólny i szczególny system wierzeń miały swoje nazwy w każdym języku. W oklańskim były to shirr i shirrin. Jednostki z własnym shirrin w miarę często były kimś znacznym, również w negatywnym tego słowa znaczeniu, a niemal zawsze byli oryginałami. Kiedy już objąłem umysłem ten koncept, od razu zdałem sobie sprawę z wielu możliwości jakie mi to daje. Mogłem w ten sposób tłumaczyć wszelkie moje gafy i dziwactwa. Zadziałało to i teraz. Szenka bez żadnych zastrzeżeń założyła, że człowiek który w pojedynkę zabił dziesięciu doświadczonych najemników, ma jakieś pokręcone shirrin.
– Dobrze. – Pokiwała głową jak w zwolnionym tempie. Zioła zaczęły działać, niedługo zaśnie jak kamień.
Nie tylko moje katolickie wychowanie mną powodowało. Było też trochę praktycznych powodów. Ciała z drogi, owszem, należało usunąć, niepotrzebne mi były plotki, dochodzenia czy panika wzbudzona jakąś niestworzoną historią wywołaną, gdyby ktoś się natknął na scenę tej jatki. Przede wszystkim potrzebowałem jednak czasu do namysłu. Coś mi nie pasowało w całej tej sytuacji. Trochę mnie wytrąciła z równowagi reakcja herszta, ten atak na bezbronnego w momencie, gdy już niemal doszliśmy do porozumienia. Ale tylko trochę. Naoglądałem się w życiu mnóstwa przedziwnych ludzkich reakcji. Facet mógł mieć tysiąc powodów, które potrafił sam sobie zracjonalizować , żeby postąpić tak, a nie inaczej. To moje działania mnie zaniepokoiły! Punkt pierwszy, naraziłem Szenkę na niewielkie, bo niewielkie, ale jednak niebezpieczeństwo. To ona leżała bezradna pod Erlundem nie ja, to jej przytknięty był do szyi sztylet, nie mnie. Gdyby najemnik był choć odrobinę szybszy w swoich reakcjach, po załatwieniu kusznika nie miałbym szans jej ratować, zobaczyłbym jedynie ciało z poderżniętym gardłem. Punkt drugi, zabiłem człowieka w bezpośrednim starciu po raz pierwszy od siedemnastu lat. Nie liczyłem żołnierzy wroga, którzy zginęli w wyniku moich rozkazów. A tych kilku Sajmilan sprzed siedemnastu lat, cóż, to była wojna, toczyła się bitwa, moi ludzie polegali na mnie, musiałem wybierać między ich życiem, a życiem przeciwników. Przedtem zaś… Znałem tą statystykę doskonale, jak wszystkie inne moje statystyki. Taką mam manię, uwielbiam cyferki. W przeciągu 473 lat brałem udział w siedmiu wojnach, w pięciu z nich zabijałem (łącznie 129 istot; wspominałem już, że mam manię cyferek?). 474 lata temu ostatni raz zabiłem człowieka poza ramami działań wojennych. I nie bez przyczyny tak się działo, nie byłem pacyfistą pełną gębą, ale już dawno przekonałem się, że przemoc zwykle rodzi tylko przemoc, a na zło trzeba odpowiadać dobrem. I takie postanowienie powziąłem w głębi mego serca przed prawie pięcioma wiekami.
A teraz stałem pośrodku idyllicznej, zielonej, leśnej polany, rozgrzanej letnim słońcem, pachnącej żywicą, a na kupie leżały zmasakrowane ciała dziesięciu ludzi, których pozbawiłem życia. Zdecydowanie musiałem pomyśleć nad tym co się stało.
Najpierw zaniosłem wszystkie ciała w głąb lasu. Upewniłem się raz jeszcze, że Szenka śpi odurzona ziołami, ułożyłem ją wygodnie i okryłem kocem. Poszedłem kopać zbiorową mogiłę tą małą saperką. Zajmując się przyziemnymi rzeczami, cały czas wracałem myślami do wydarzeń dzisiejszego poranka. Używałem pamięci, żeby przywołać z przeszłości nie tylko wspomnienia – co się wydarzyło w jakiej kolejności, nie tylko zewnętrzne bodźce – co rejestrowały moje zmysły, ale również stany emocjonalne i myśli, obraz mojego świata wewnętrznego. Nawet dysponując pamięcią absolutną ta sztuka jest niesamowicie trudna, bo wspomnienia wspomnień wywoływały kolejne uczucia i myśli. Ich oddziaływanie nakładało się na siebie, wzmacniało, bądź wzajemnie osłabiało. Kolejne emocje były jak nakładające się na siebie kręgi wody, po wrzuceniu do stawu garści kamyków. Wieki, dosłownie wieki, zajęło mi opanowywanie tej umiejętności. A potem następne wieki jej doskonalenie.
Usłyszałem ich z daleka.
Tak naprawdę nie usłyszałem, tylko moja podświadomość mi te dźwięki wywlokła. Umysł każdego człowieka tak działa, docierają do niego bodźce ze wszystkich zmysłów i są w mózgu filtrowane. Żeby nie oszaleć od nadmiaru danych, dobre 90% informacji jest najzwyczajniej w świecie ignorowane, uznawane za nieistotne. Ciepło letniego poranka, lekkie dotknięcie powiewu wiatru na policzku, zapach zwilgotniałej ściółki leśnej, jaskrawy blask słonecznych „zajączków” skaczących leniwie po ziemi, pasy plecaka wrzynające się w ramiona, leciutki szum drzew, sporadyczny świergot ptaków, trzask suchych gałązek pod moimi stopami – to wszystko do mojej świadomości nie dotarło. Zostało tylko zarejestrowane i zapisane w przepastnych odmętach pamięci. Natomiast…
Dźwięki lasu przycichły, za to doszły do moich uszu odgłosy ludzkiego pochodzenia. Agresywne pokrzykiwania, gromkie wybuchy zbyt głośnego, jakby nerwowego śmiechu, cięte uwagi wyrzucane z siebie podniesionym głosem. Nie znałem języka, ale znałem ton.
Znałem go z doświadczenia. Pijacka zabawa, wybuch zbiorowego okrucieństwa po długotrwałym oblężeniu, znęcanie się nad jeńcem lub niewolnikiem – byłem świadkiem wielu takich zdarzeń, jak również innych, podobnych. A bywałem i uczestnikiem…
I pośród tych wszystkich hałasów ciche ni to rzężenie, ni to kwilenie, ni to jęki.
Gwałt.
W moich wspomnieniach poczułem wewnętrzne poruszenie, jak gdyby westchnienie. A raczej początki zbierania się do westchnienia. Smutku, żalu, rezygnacji? Uczucia były zbyt słabe, żeby je jednoznacznie rozpoznać. Zresztą podświadomie je zaraz stłumiłem, nie dotarły do świadomej części umysłu. Pozostało tylko niejasne wrażenie, a tymczasem skupiałem się na zmyśle słuchu, a nie własnych uczuciach. Nie, tam było coś jeszcze. Wróciłem do tej chwili, do zgaszenia w sobie nie-westchnienia. Impuls gniewu. Wściekłego, starego gniewu na siebie. No tak, gwałt. Podrażniły się prastare rany duszy. Przez moment otworzyła się brama do okresu, kiedy gwałt był moim jedynym sposobem na życie, na przeżycie, moim znakiem firmowym. I moją jedyną przyjemnością. Impuls gniewu został natychmiast zduszony, pierwej niemal nim się zrodził, brama do przeszłości ściśle zatrzaśnięta, tak jak to się nauczyłem robić tysiąclecia temu. Znowu zadziałały podświadome mechanizmy obronne. Poprzez układ siatkowaty mózgu do świadomości przedostały się tylko niejasne echa uczuć. Gniew, wstyd, hańba, poczucie winy. Kiedyś używałem takiego naboju stłamszonych uczuć do wyzwalania w sobie iście berserkerskiego szału. A myślałem, że rozprawiłem się z koszmarami z przeszłości dawno temu… Chwila, tam było jeszcze coś. Jakiś cień emocji. Zdecydowanie? Przyjemność? Ech, za mętne to wszystko, dalej.
Wytężyłem słuch zwalniając kroku. Byli gdzieś z przodu, na drodze którą podążałem. Nie widziałem ich, a najbliższy zakręt był z pięćdziesiąt kroków przede mną.
Tak to kawał drogi, ale nie twierdzę, że słyszałem wyraźnie ich poszczególne słowa. Po prostu dochodziły do mnie dźwięki.
Naliczyłem trzy, pięć, sześć głosów. Przystanąłem, natężyłem słuch bardziej. Wybuch śmiechu, okrzyk, ciche jęki, okrzyk, gdzieś w tle wymiana zdań dwóch osób normalnym tonem. Tak, nie było ich więcej niż tuzin, może nie trzeba się będzie uciekać do przemocy.
Zdziwiłem się. To znaczy nie w przeszłości, myśląc o tym, tylko teraz, w trakcie kopania grobu najemników, analizując moje przeszłe uczucia i stany. Skąd ta myśl o przemocy, tak wcześnie, ni z gruszki, ni z pietruszki?
Ruszyłem naprzód, już szybciej, roztrząsając w myślach opcje i niemal machinalnie przeprowadzając inwentaryzację ekwipunku.
Po cholerę mi te przygotowania? Jakbym się już szykował do walki.
… Z broni nóż kuchenny, ale w plecaku. Zresztą i tak nie zamierzałem go użyć, nie chciałem walczyć.
I znowu myśl o walce. Jak na pacyfistę strasznie często moje myśli kręciły się wokół narzędzi przemocy. Freud miałby tu pewnie coś do powiedzenia.
Kostur podróżny, może półtorametrowy, z drewna lichego, bardziej suchy patyk niż kostur.
Nie nadawał się do parowania, można zarobić cięcie, gdy złamie się w najmniej odpowiednim momencie – wyłapałem w tamtym momencie takie podświadome prądy myślowe .
Manierka z wodą, sakiewka ze złotem u pasa, kilkanaście sztuk, może się przyda do odwrócenia uwagi…
Stop. To „odwrócenie uwagi”, konotacje raczej kojarzące się z zasadzką, fortelem, niż rozproszeniem drugiej strony przy stole negocjacyjnym.
…oprawców, może być użyte jako ostateczny argument. W zakamarkach pasa, ubrania i plecaka miałem więcej, nie chciałem jednak, żeby mnie uznali za żywą kopalnię złota, to by się mogło źle skończyć.
Przy tej myśli poczułem lekki rozbawienie? O co chodziło? Coś mi umykało. Poczułem chole… irytujące deja vu, z taką masa wspomnień zdarzało mi się to aż nazbyt często, chociaż zwykle, to było jak w filmach – skojarzenie, obraz przywołany z pamięci i już namierzyłem zdarzenie z przeszłości. Mogłem je analizować nawet klatka po klatce, łącznie z uczuciami i myślami z tamtego momentu. Teraz jednak nie obraz, lecz uczucie, wspomnienie uczucia, wywołało deja vu. Rozbawienie… Nie, to nie chodziło o to. Przez chwilę próbowałem niemal siłą woli wyszarpnąć z siebie odpowiednie wspomnienie. Nic z tego. To było przypominanie sobie wspomnienia analizy wspomnienia. Uczucia ponakładały się na siebie, interferowały. A jakaś sztuczka mózgu spowodowała, że tym razem emocje i towarzyszące im obrazy zostały zmagazynowane osobno. Chyba po raz pierwszy mi się zdarzyło, że nie mogłem przywołać wspomnienia! Teraz znowuż poczułem przypływ nadziei na tą myśl – może się starzeję, tracę moje dary-przekleństwa, może będę mógł w końcu UMRZEĆ?!? Nie pozwoliłem tej nadziei przerodzić się nawet w zaczątek ulgi. Zdusiłem ją w zarodku. To przerabiałem już nazbyt często. I zawsze kończyło się tak samo. Nadal żyłem. „Dobra, zostawmy to” – pomyślałem i wróciłem do badania porannych wydarzeń. Może to wspomnienie wydłubię jakimś swobodnym skojarzeniem, a nie brute force approach. Jeszcze coś mi nie pasowało. Aha, określenie „oprawców”. Nie widziałem jeszcze co się działo, nie rozumiałem języka, a już miałem wyrobiony osąd sytuacji! To, że koniec końców, miałem rację, nie miało znaczenia. Powinienem być mądrzejszy. Zdarzało mi się już przecież powziąć pochopny sąd i popełnić błąd. Czasami były to błędy, za które ludzie płacili życiem. Czasami niewinni ludzie. Dlatego już dawno temu zacząłem praktykować nawyk, żeby raczej gromadzić fakty niż wyciągać od razu wnioski. Cóż, jak widać, nie tym razem.
„No, no, to popołudnie jest pełne niespodzianek. Już dwa razy zdołałem potężnie sam siebie zaskoczyć. A myślałem, że już wszystko o sobie wiem” – pomyślałem kpiąco – „Człowiek uczy się całe życie! Oczywista oczywistość, a zdaje się że o niej zapomniałem” – wybuchnąłem krótkim, bolesnym śmiechem. Zapomniałem, dobre sobie. Jakże chciałbym coś czasami zapomnieć!
Nie pozwoliłem sobie na więcej użalania się nad sobą. Wróciłem do swojego ćwiczenia umysłowego.
… Przede wszystkim mogłem udawać, że nic się nie stało, jestem tylko przechodniem, to nie moja sprawa. Pomijając już potencjalne działania najemników w takiej sytuacji, tej opcji właściwie nie było. Odkąd usłyszałem odgłosy zajścia zdecydowałem się coś z tym zrobić. Dlatego nadsłuchiwałem, rozpoznawałem okoliczności. Decyzja była podświadoma i niemal natychmiastowa.
O! Chwila! Czyżbym podjął tą decyzję w nadziei, że umrę, że zdołają mnie zabić? Powróciłem szybko myślą do…
Gwałt.
Nie. To nie to. Zawsze (no dobra, nie zawsze, ale od dłuższego już czasu, od paru tysiącleci) przystępując do walki miałem na dnie duszy nikły, miniaturowy płomyczek nadziei, że może tym razem zginę. Taką iskierkę nadziei jak gracz w Totolotka, który od trzydziestu lat regularnie dwa razy w tygodniu skreślał zakład. I nigdy nie wygrał nawet trójki. Dzisiaj było tak samo. Malusieńka nadzieja, nie większa niż zwykle.
Dobra, druga opcja – zabić ich wszystkich. (…) Miałem po prostu dosyć zabijania.
Hmmm… Nie do końca czułem przekonanie w tej mojej ostatniej myśli. Jak gdybym miał do tego zdania jeszcze jakiś dodatkowy kwalifikator. Ale go nie świadomie nie wypowiedziałem. Czułem, że nie do końca powiedziałem do siebie prawdę. Dobra, dalej …
Dość! Miałem tyle krwi na rękach (…) przemoc tylko rodziła nienawiść i zemstę, (…) powodowała degradację mnie jako osoby, sprowadzała do zwierzęcego wręcz poziomu.
Auć! Dobrze znałem ten kłębek emocji. Byłem kiedyś zwierzęciem. Ha, zwierzęciem! Chciałbym być zwierzęciem, nawet najgorsi drapieżnicy, nie są zdolni do takich poziomów bestialstwa, do jakich zdolny jest człowiek bez człowieczeństwa. A tym wtedy byłem. Bestią, potworem. Przez chwilę wahałem się czy nie próbować zbadać głębiej połączenia pomiędzy tamtym, a dzisiejszymi wydarzeniami, ale naprawdę nie miałem na to najmniejszej ochoty. Kiedyś już się przez ten gnój przedarłem. Żeby nie oszaleć ponownie, musiałem się z przeszłością rozprawić. I jeden raz było mi aż nadto. Może wrócę do tego później, jeśli prowadzona dotychczasowym trybem analiza nie doprowadzi mnie do rozwiązania zagadki dzisiejszego dnia.
Kolejna opcja, (…) Z każdym można się dogadać, najważniejsze to samemu mieć dobrą wolę.
Przytaknąłem sobie samemu w myślach. A tak, najważniejsze. Tylko, że zdaje się miałem lekki deficyt dobrej woli. Dlaczego? Tego właśnie próbowałem dociec.
"Spróbujmy rozegrać to po dobroci" – pomyślałem …
O właśnie, jaki dobór słów! A czemu nie: „rozegrajmy”; bez próbowania. Wskazywało to dokładnie na ów deficyt dobrej woli, o którym przed chwilą wspomniałem.
Aby bardziej skupić na sobie ich uwagę, a jednocześnie stwarzać jeszcze bardziej bezbronne wrażenie…
Zgadza się, tylko wrażenie.
Przez chwilę ogarnęło mnie uniesienie, bo to faktycznie było jakby prawdziwe przypominanie sobie czegoś. Miałem to niejasne wrażenie, że coś mi umyka, że czegoś nie pamiętam. Przywołało to moje najgłębsze wspomnienia, gdy byłem tylko zwykłym człowiekiem. Wspomnienia niedoskonałe. Nie stop-klatki filmowe, wywoływane najlżejszym wytężeniem woli. To było ekstatyczne uczucie. Napawałem się nim przez chwilkę, by po chwili dać sobie z tym spokój. Nie prowadziło mnie to bliżej do rozwikłania kwestii, którą się obecnie zajmowałem.
…rypnąłem kosturem o ziemię. Złamał się z suchym trzaskiem. Zsunąłem paski plecaka z ramion.
A to ciekawe. Czyli już wtedy na poważnie szykowałem się do walki. Zrzucenie plecaka w tym momencie nie służyło niczemu innemu. Poczułem cień frustracji. Tego również nie odczuwałem tak intensywnie od dłuższego czasu. Frustracja przydarzała mi się zwykle, gdy widziałem zachowania innych ludzi, takich niemądrych w swoim krótkowzrocznym postępowaniu. Ale taka wewnętrzna, na siebie samego, bo coś mi się nie udawało… oj, dawno tego nie czułem. A teraz: w tej chwili moich dociekań już wiem, że wewnętrznie byłem przygotowany do przemocy na najgłębszym poziomie jestestwa, jeszcze zanim otworzyłem usta by rozmawiać. Ale ni chole… w żaden sposób nie potrafiłem dociec czemu! Wyświetliłem sobie w głowie każdy obraz, dźwięk, oddech, myśl, uczucie i nadal nic nie wiedziałem. Frustracja, no, no! Dzisiaj miałem dobry dzień. Czułem się żywy.
Ta myśl o "żywości" również dotyczyła tematu, tylko w jaki sposób? Frustracja się pogłębiła. Niemal się roześmiałem i kontynuowałem przegląd wspomnień i kopanie mogiły.
Energicznie ruszyłem w stronę dowódcy (..) Poczułem lekki przypływ adrenaliny, moje ciało już się przygotowywało do starcia. Odetchnąłem głęboko, powoli. Popatrzyłem brodaczowi prosto w oczy, niewzruszony. Nie chciałem dać znać po sobie czegokolwiek, co mógłby omylnie zinterpretować jako lęk, gniew, wyniosłość czy pogardę…
A ta myśl skąd? A tak… pogarda. Znowuż ta samopogarda. Gardziłem sobą. Z czasów bestialstwa. Chyba jakieś echa tego dostało się i najemnikom w moim mniemaniu. W końcu też byli gwałcicielami. Dalej.
(…) Zaczął nawet to delikatnie robić w pewnym momencie, ale gdy machnąłem ręką do tyłu, zmrużył lekko oczy jakby w zastanowieniu. I miecz tak samo, jak zaczął poprzednio powoli opadać, wrócił na wysokość mojego serca. Odpowiedział mi głosem pełnym tłumionej agresji…
Tutaj się stało coś, czego nie ogarnąłem w momencie, gdy się działo. Czemu przestał opuszczać miecz? Przewinąłem całą sytuację jeszcze raz w myślach. Opuszcza miecz, ja odwołuję się do jego wyższych uczuć, on znowuż mierzy ostrzem w moją pierś. Nie, to nie to. Jeszcze raz, wolniej. Wskazuję ręką do tyłu, on mruży oczy… Stop. Zbliżenie. Jego wzrok biegł za moją ręką. Za mnie. Tam się stało coś czego ja sam nie widziałem i to w nim wzbudziło gniew? Odtworzyłem jeszcze raz tą sekundę, kiedy wskazywałem ręką, skupiając się na dźwiękach dochodzących z tyłu. Obleśne sapanie Elrunda. Nie. Nie mogłem tam znaleźć nic szczególnego. Jeszcze raz. Wskazuję. On odruchowo patrzy za moją ręką. Cały czas mówię, patrzę mu się w twarz… Och. No tak, chyba tak.
Do tej pory bawiłem się w "proste" odtwarzanie. Tylko wszystko co widziałem, słyszałem, czułem, odczuwałem, myślałem. Teraz nadszedł czas na coś bardziej skomplikowanego. Triangulacja. Jakby nie dość mnie łeb bolał po walce i momentach zwolnienia. Westchnąłem sobie ciężko, przerzucając ziemię saperką. Na szczęście już chyba wiedziałem o co chodzi, długo mi z tym nie zejdzie. Zresztą, przecież jest łatwiejszy sposób! Omal nie palnąłem się saperką w czoło, dając wyraz swojej dezaprobacie. Na szczęście się powstrzymałem. Ból głowy już trochę zelżał, nie zwalniałem przecież intensywnie, tylko kilka chwil. Przypomniałem sobie. Jego oczy. Zbliżenie. Teraz odwrócenie w wyobraźni obrazu z jego źrenicy. Tak. Widział, że pokazywałem idealnie na grupkę z tyłu. Nie odwracając głowy, patrząc mu cały czas w twarz.
To go skłoniło do dalszego trzymania mnie na czubku miecza. Zobaczył we mnie coś więcej, niż tylko wagabundę-filozofa. I to go przestraszyło? Oprócz agresji w głosie miał nutkę obawy. A agresja rodzi się najczęściej ze strachu. Dalej…
(…) Musiałem natychmiast zmienić taktykę, albo dojdzie do rozlewu krwi. A naprawdę, NAPRAWDĘ, na samą myśl o tym ogarniało mnie obrzydzenie.
Stop! Coś tutaj. To obrzydzenie. Posmakowałem je ponownie i raz jeszcze. Było autentyczne, tylko jeszcze nutka czegoś… Odtworzyłem je jeszcze raz potwornie, boleśnie wolno. Krew – zabijanie – krzywda – smutek – bezcelowość – obrzydzenie – … – zaradzić temu… Znowu mi coś umykało! Tym razem sprawniej zdusiłem w sobie znajome już uczucia podekscytowania i nadziei.
W międzyczasie zdążyłem wykopać dół wystarczającej wielkości, by pomieścił wszystkie ciała. Zacząłem je wrzucać do mogiły i układać. Dalej z analizą.
(…) Herszt przerwał nasz kontakt wzrokowy, zerkając w tamtym kierunku nade mną. Użyłem ostatniego atutu…
Hej, hej! Czy ja widziałem…? Cofnąłem "taśmę" mej pamięci odrobinkę. Ujrzałem nieznaczne skrzywienie ust, niesmak i skruchę na jego twarzy. Nie dotarło to do mojej świadomości, gdy to się działo. Podskórnie czułem już, że jestem na tropie, że ta analiza mnie gdzieś prowadzi, że rozwikłam zagadkę. To niedopatrzenie było jej częścią. Dalej!
(…) Słońce stało wysoko na niebie, było bezchmurnie. Śledzenie cienia była nawet lepsze niż patrzenie na niego, gdyż nie mógł się spodziewać, że jest obserwowany…
Oho, następna poszlaka – jeśli nie dowód – że pomimo szlachetnych niepokojów moralnych, na poziomie zwierzęcych reakcji gotów byłem do walki. Zerwałem kontakt wzrokowy. Patrząc na cień, już się przygotowywałem na jego ruch. Tylko skąd wiedziałem co zrobi? Przecież wróżbitą nie byłem. Nie tutaj.
Czułem, że jestem na tropie. Dalej!!
(…) Stal lśniła matowo pomiędzy moimi dłońmi, gdy zadzierałem wysoko głowę, by napotkać jego wzrok. Odchyliłem przy tym lekko ostrze miecza, żeby widzieć go wyraźnie. Był przerażony.
Stop. Zbliżenie. Jego oko. Odbity obraz. Moja twarz w jego źrenicy. Jeszcze bliżej. Odwrócenie obrazu… Nic dziwnego, że był przerażony. Moje oblicze było maską grozy. Wyrażało czystą pogardę. I niepohamowaną żądzę krwi. Było obliczem bestii.
I nagle wszystko ustawiło się na swoim miejscu. Już wiedziałem.
Rzuciłem mieszek. Brzęknął ciężko, złociście, uderzając o ziemię nieopodal jego stóp. Pochyliłem pokornie głowę, mówiąc:
– Proszę panie, mam złoto, możesz je dać swoim ludziom jako rekompensatę, za utraconą "zabawę"
Zauważyłem skruchę na jego twarzy i zorientowałem się, że całą sytuacja może zakończyć się pokojowo. Rzuciłem kasą, by go wnerwić, sprowokować, od początku miałem ochotę na bitkę lub raczej – masakrę. I prowokacja mi się udała. Och, jak dobrze mi wyszła…
Załkałem z bólu i żalu.
A to obrzydzenie wcześniej – nie było tylko moim wewnętrznym uczuciem na myśl o kolejnym bezsensownym wybuchu przemocy – ta nutka, to było też obrzydzenie do nich, gwałcicieli. Zwierzęta, bydlaki. Pogarda. Gardziłem nimi bezgranicznie. Żywiołowo. Ogniście. Szaleńczo.
I to było we mnie od początku zdarzenia. Stąd brak dobrej woli, "próbowanie" opcji pokojowej, "stwarzanie wrażenia", "odwracanie uwagi". Nazywanie ich w myślach "oprawcami", odczłowieczanie. Rozbawienie, radość na myśl o tym, że będę mógł wydusić z nich życie. Zetrzeć ich z powierzchni ziemi. I przygotowywanie się do walki od początku, sprawdzanie ekwipunku, zrzucenie plecaka z ramion…
I wiedziałem już skąd to skojarzenie uczucia pełni życia. W pałacu Jordila, ponad pięć tysięcy lat temu uświadomiłem sobie, że nie tylko walka i zagrożenie, ale również zabijanie sprawia mi przyjemność. Żywy i swobodny, jaki od dawna już nie byłem. Bo w końcu mogłem po prostu jakieś potwory zniszczyć. Połamać, porąbać, posiekać, wypatroszyć, zmiażdżyć. Działać. Wreszcie. Coś. Zrobić.
Bo nie mogłem tego zrobić z potworem, którego nosiłem w środku. Ze sobą z moich wspomnień. Z bestią, która gwałciła, żeby zachować swe nędzne istnienie.
I. Która. Czerpała. Z. Tego. Przyjemność.
O której przypomniałem sobie ponownie, po raz tysięczny czy stutysięczny na odgłos ich zabawy. Och, jakże sobą pogardzałem!!! Monstrum, szkarada, diabelski pomiot! Coś paskudnego, obrzydliwego. Niegodnego oddychać tym samym powietrzem co zwykli grzesznicy, nie wspominając już o świętych czy niewinnych.
I nosiłem to w sobie od tysiącleci. I nic nie mogłem na to poradzić. Pamiętałem. Ja zawsze pamiętam. Wszystko. Rozumowo wiedziałem, że muszę sobie wybaczyć i z tym żyć. Stało się. Nikt nie zmieni przeszłości. Wysnuć wnioski – muszę starać się ze wszystkich sił, żeby odkupić swoje zbrodnie. Pomagać innym, wspierać, pocieszać.
Nie potrafiłem jednak na tym poprzestać. Przejść nad tym do porządku dziennego. Zostawić tego w przeszłości. To przecież ja gwałciłem, torturowałem, znęcałem się. I to nie dla wyższych celów. Nie! Po to by przetrwać, przedłużyć tą żałosną egzystencję.
I. Czerpałem. Z. Tego. Przyjemność.
Nie mogłem sobie tego wybaczyć. Jak mogłem to zrobić? Jak mogłem?!?! I miałem już dosyć. I wybuchłem.
Patrzyłem przez łzy, wstrząsany rozpaczliwymi szlochami, na pokrwawione, pobrudzone, ułożone w nieładzie ciała dziesięciu ludzi, których zabiłem. Których pozbawiłem życia, bo przez ponad cztery tysiące lat nosiłem w sobie te zatrute wspomnienia. Zniżyłem się kiedyś do najgłębszych otchłani bestialstwa. I nie potrafiłem sobie tego wybaczyć. Nie potrafiłem, bo oceniałem siebie wyżej od innych. Liczyłem na siebie bardziej niż na przeciętnego człowieka. Miałem przecież tyle doświadczeń. I swoje przekleństwa-dary. I tyle dobra wyświadczyłem przedtem i potem! Powinienem być lepszy!
Patrzyłem na ich ciała zalany łzami i skowyczałem z bólu. Bo od mego bestialstwa było coś jeszcze gorszego. Coś bardziej obrzydliwego niż obcinanie karmiącym matkom piersi, niż gwałcenie dzieci, niż sprawianie by ich rodzice na to patrzyli, niż zmuszanie dzieci by zabiły swoich rodziców. Coś najprzeplugawego. Coś we mnie. Coś co ich zabiło.
Pycha.
Zaczęłam czytać, ale nie mam już czasu, a tekst jest dość długi. Tak czy owak - jeszcze zajrzę.
Liczę na Ciebie Fanta. Największy koszmar autora to chyba nie być czytanym ;)
Przeczytałam. Mocno przegadany ten tekst. Za dużo przemyśleń bohatera w tekście, a same sceny "akcji" bardzo wątłe, prócz nadto rozbudowanej sceny walki. Brak wyważonych proporcji. Dlatego brnie się, jak przez bagno. Przykro mi, ale tekst mi się nie podoba.
Bardzo dziękuję za recenzję Prokris. To nie tobie ma być przykro, to ja napisałem 'gniota', który się nie podoba. Jeszcze raz dziękuję za uwagi. Przemyślę to.
Nuda. Opowiadanie jet niepotrzebnie rozwleczone. Poza tym czasami irytuje dziwna konstrukcja zdań, brak lub nadmiar przecinków i zaawansowana nadzaimkoza.
Pozdrawiam
Mastiff
Ja jeszcze nie przeczytałam (w święta mnie nie było). Pewnie przeczytam dzisiaj.
Po drugiej stronie polany, tam gdzie droga z powrotem zagłębiała się w las, stał kolejny drab, doglądał trzymanej w rękach kuszy. - Napisałabym doglądając. Albo w ogóle - od nowego zdania z tym doglądaniem. Teraz jest jakoś dziwnie.
Bliżej niego, a dalej od grupki gwałcicieli, stali rozmawiając dwaj mężczyźni.- Niepotrzebny tak dokładny opis. Wystarczyłoby, że bliżej tego z kuszą. Poza tym - stali rozmawiając - wystarczyłoby napisać albo jedno albo drugie. W tym zdaniu widać nadmiar szczegółów, jakby Ci strasznie zależało, by jak najdokładniej przedstawić tę scenkę. Pytanie tylko - po co? Każdy normalny czytelnik omija takie opisy wzrokiem i przechodzi do "mięsa" :D. Ty tak nie masz, gdy czytasz?
- Proszę panie, mam złoto, możesz je dać swoim ludziom jako rekompensatę, za utraconą "zabawę". - Nie jestem pewna, czy cudzysłów w wypowiedziach bohatera w ogóle powinien zostać użyty. Przecież nie słychać tego. Ale - powtarzam - do sprawdzenia.Ja się nie znam :) Poza tym - nie mówi się proszę panie tylko proszę pana (co nie pasuje do fantasy-klimatów, moim zdaniem). Mogłeś napisać "Panie, proszę!".
Nie był prymitywnym barbarzyńcą, był wykształcony - Powtórzenie "był". Źle to brzmi.
Był przerażony. No cóż, to była bardzo imponująca sztuczka. - Znowu.
Opis walki - rozciapany, za długi. Wydaje mi się, że miałeś obawy, że jeśli starcie z wrogami przedstawisz lakonicznie, będzie typowo i nudno. Więc postanowiłeś popisać się dużą ilością szczegółów. Dobrze. Tylko że byłoby lepiej, gdybyś skupił się na kilku bardziej widowiskowych momentach, a nie na każdym.
Płowa blond czupryna - jak płowa to nie blond. Wiadomo, że płowa to jasna.
Nefer, mój synek zachorował i zmarł jak był malutki. - przecinek po synku.
Ponownie wstrząsnąłem jej sposobem myślenia. Najpierw zareagowała totalnym niezrozumieniem, potem zaczęła rozważać w głowie scenariusze, które wcześniej nigdy nie przeszły jej na myśl. Strasznie zaimponowała mi swoją odpowiedzią:
- Nie wiem. Pomyślę nad tym. A co ty byś mi radził? Ty weźmiesz jakąś broń. - To ostatnie było bardziej stwierdzeniem niż pytaniem. - Nie rozumiem. Dlaczego mu zaimponowała? Bo powiedziała, że pomyśli? Nienaturalne. Myślę, że zaimponować komuś można prezentując jakąś godną podziwu, zaskakującą postawą, a nie samym stwierdzeniem faktu, że się jeszcze czegoś nie wie...
- Tak, muszę to zrobić. Jakbym ich tylko zawlókł w głąb lasu, to ścierwojady mogłyby przywlec ciała albo ich części z powrotem w pobliże drogi. Poza tym taką mam religię. – Nie użyłem dosłownie słowa religia, bo takiego pojęcia tu nie znali. - To w końcu użył czy nie użył słowa "religia"? Jeśli "cytujesz" słowa bohatera, to znaczy, że on powiedział dokładnie to, co napisałeś. Nie mozesz się potem z tego "wykręcić". Mogłeś napisać "Poza tym takie mam... wierzenia" - Celowo nie użyłem słowa religia, bo takiego pojecia tu nie znali.
Przy tej myśli poczułem lekki rozbawienie? - Myślę, że znak zapytania zbędny. To chyba bardziej stwierdzenie niż pytanie.
Przy tej myśli poczułem lekki rozbawienie? O co chodziło? Coś mi umykało. Poczułem chole... irytujące deja vu, z taką masa wspomnień zdarzało mi się to aż nazbyt często, chociaż zwykle, to było jak w filmach – skojarzenie, obraz przywołany z pamięci i już namierzyłem zdarzenie z przeszłości. Mogłem je analizować nawet klatka po klatce, łącznie z uczuciami i myślami z tamtego momentu. Teraz jednak nie obraz, lecz uczucie, wspomnienie uczucia, wywołało deja vu. Rozbawienie... Nie, to nie chodziło o to. Przez chwilę próbowałem niemal siłą woli wyszarpnąć z siebie odpowiednie wspomnienie. Nic z tego. To było przypominanie sobie wspomnienia analizy wspomnienia. Uczucia ponakładały się na siebie, interferowały. A jakaś sztuczka mózgu spowodowała, że tym razem emocje i towarzyszące im obrazy zostały zmagazynowane osobno. Chyba po raz pierwszy mi się zdarzyło, że nie mogłem przywołać wspomnienia! Teraz znowuż poczułem przypływ nadziei na tą myśl – może się starzeję, tracę moje dary-przekleństwa, może będę mógł w końcu UMRZEĆ?!? Nie pozwoliłem tej nadziei przerodzić się nawet w zaczątek ulgi. Zdusiłem ją w zarodku. To przerabiałem już nazbyt często. I zawsze kończyło się tak samo. Nadal żyłem. „Dobra, zostawmy to” – pomyślałem i wróciłem do badania porannych wydarzeń. Może to wspomnienie wydłubię jakimś swobodnym skojarzeniem, a nie brute force approach. Jeszcze coś mi nie pasowało. Aha, określenie „oprawców”. Nie widziałem jeszcze co się działo, nie rozumiałem języka, a już miałem wyrobiony osąd sytuacji! To, że koniec końców, miałem rację, nie miało znaczenia. Powinienem być mądrzejszy. Zdarzało mi się już przecież powziąć pochopny sąd i popełnić błąd. Czasami były to błędy, za które ludzie płacili życiem. Czasami niewinni ludzie. Dlatego już dawno temu zacząłem praktykować nawyk, żeby raczej gromadzić fakty niż wyciągać od razu wnioski. Cóż, jak widać, nie tym razem. - Analiza, która do niczego nie prowadzi. Prawdę mówiąc - w mojej głowie, po przeczytaniu tego, narodziła się myśl "a co mnie to, do cholery, obchodzi?"
Dalsza analiza - o wiele za długa. Niestrawna.
Ogólnie - pomysł miałeś dobry. Nawet bardzo. W zasadzie głównie dlatego ten tekst przeczytałam, bo spodziewałam się czegoś więcej niż zwykłego, porządnego opowiadanka o jakimś tam gościu, co-kogoś-ocalił.
Wykonanie - źle nie jest. Mniej więcej wiadomo, o co chodzi ;). Ale - po cholerę to wszystko jest tak długie i szczegółowe? Opis walki mógł być co najmniej pięć razy krótszy.W rezultacie mamy mega-tekst, który zawiera JEDYNIE krótką akcję - jak to ktoś zobaczył, że gwałcą babę, zabił oprawców, pogadał z babą, a potem zaczął zakopywać zwłoki. W takiej ilości znaków sprawny pisarz zmieściłby pięć zdarzeń tej wagi :)
Inna sprawa, że składnia rzeczywiście kuleje. Jeśli coś piszesz - czytaj to potem na głos, bo chwilami zdania brzmią nieco dziwnie (ja też mam z tym problem! czytam na głos i to naprawdę daje dobry efekt!).
I jeszcze mam plus za próbę pokazania "pacyfistycznej filozofii", za próbę analizy ludzkich pobudek, morderczych instynktów, popędów itd..
Pomysły masz, kolego, dobre (to już coś!), więc nie ustawaj w wysiłkach. Ale może następnym razem napisz coś krótszego. Łatwiej będzie Ci zapanować nad składnią, interpunkcją i narracją w ogóle. Poza tym pamiętaj, że filozofowanie musi być naprawdę ładnie "wtrącone" w dialogi czy opisy, żeby inrygowało, skłaniało do myślenia. Jeśli wrzucasz kilka akapitów, które jeden po drugim zawierają osobiste przemyślenia bohatera i jego analizę sytuacji, to nikt tego nie przeczyta jednym tchem, bo zaśnie po drodze albo da sobie spokój.
Pozdrawiam!
Podpisuję się pod trzecią częścią komentarza fanty. Bynajmniej nie neguję treści wcześniejszych, ale po co powtarzać już napisane... Tak więc, Kolego, chociaż debiut wypadł tak sobie, nie zamartwiaj się krytykami, lecz skorzystaj z nich. Po to są --- żeby zwrócić uwagę na niedociągnięcia.
Zaciekawił mnie Twój bohater. Od czterech tysięcy lat ciągle na jakiejś wojnie... Myślę, że dałoby się wykorzystać pomysł na taką postać w serii kilku osobnych opowiadań. To trudna, naprawdę trudna sztuka, bo trzeba "rozeznać się" w coraz to innej epoce, w której osadzasz akcję i swego bohatera, ale cierpliwie, krok po kroku...
Bardzo dziękuję wszystkim za uwagi. Szczególnie zaś Fancie, Bóg Ci zapłać za dobre słowo, bo po uwagach Proxisa i Bohdana już chciałem popełnić pisarskie harakiri.
Nie będę się tłumaczyć z moich błędów, bo w wymówki i tak nikt nie wierzy. Po prostu: debiut i warsztat zajeżdża niedoświadczeniem.
Chwała Wam i cześć, żeście przebrnęli przez tak długi tekst. Za długi. Cała gadka z kobietą to wstawka 'na siłę', ot żeby było realistycznie.
Tak naprawdę moją główną intencją było przedstawienie tej wewnętrznej analizy i końcowego wniosku: pycha zabija. Początkowe wydarzenia wydawały mi się niezbędne do opisania, może niesłusznie? Mam do Was pytanie, jak Wy byście zabrali się za taki temat?
@AdamKB: mój bohater nie jest przypadkowy. Taki mam właśnie zamiar, osadzać go w różnych światach, w różnych sytuacjach.
Gratuluję ambicji. Bez niej ani rusz. Tylko nie zraź się trudnościami na etapach researchu (paskudne słowo, ale zwięźle ujmuje problem) i nie spiesz się jak do pożaru. Powodzenia!
Może się powtarzam, ale powiem jeszcze raz - takie analizy mają rację bytu tylko wtedy, gdy są sprawnie wplecione w tekst. Mogą to być luźne, pojedyncze myśli lub słowa któregoś z bohaterów. A najlepiej, jeśli te wnioski nie są powiedziane w sposób dosłowny, lecz wynikają ze zdarzeń. Jeśli będziesz upierał się przy wyłożeniu wewnętrznych przemyśleń w takiej formie, jak zrobiłeś to w Twoim opowiadaniu, gwarantuję, że zachwytów nie będzie. Śledzenie ciągów myśli jest po prostu nudne, nie jestem na forum zbyt długo, a już widziałam chyba ze dwie takie próby. Za każdym razem - porażka. Myślę, że na takie zabiegi wolno porywać się tylko filozofom lub zawodowcom, bo to musi być zrobione po mistrzowsku, by robiło wrażenie.
I niech Cię chronią bogowie przed wstawianiem czegokolwiek na siłę. Musisz czuć tekst, każdy jego fragment musi być jak kończyna, niezbędny, ale też żadnego nie może brakować. Jeśli wydawało Ci się, że rozmowa z kobietą była "trzecią nogą", to trzeba było jakoś to zmienić lub wywalić.
Uważam, że początkowe zdarzenia wcale nie były zbędne (tylko opisane zbyt rozwlekle, jak już powiedzieliśmy). Podobnie jak rozmowa. Właśnie o to chodzi w opowiadaniu. Poprzez pokazanie bohatera w różnych sytuacjach (powiązanych ze sobą, by tworzyły akcję), przedstawiasz go nam najlepiej.
Proxis? :D
Mea maxima culpa. Na swoje wytłumaczenie mam jedynie to, że pisałem odpowiedź offline.