- Opowiadanie: meldran - Florencja w ogniu

Florencja w ogniu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Florencja w ogniu

Epizod I. Depresja Szkapy.

 

Od tygodnia walczymy z depresją Szkapy. Epicka wojna będąca kwintesencją wszelkich największych potyczek historii. Łoskot pancernych falang pod Termopilami, ryk gniewu Achillesa pod Troją, wycie tureckich hord pod Wiedniem, łoskot pancernych dywizji pod Stalingradem … Wszystkie te przerażające echa rozpostarły w ciągu ostatniego tygodnia czasoprzestrzenny parasol grozy nad Florencją. Siedzimy zamknięci w schronach, razem z inżynierem Hansem i miejscowym strategiem Józkiem Wąsaczem, który porwany szlachetną ideą braterstwa, dołączył do nas, nie wahając się ani chwili. Niezłomność etyczna Józka tym większe wzbudza uznanie, że śpiesząc nam z pomocą porzucił ławeczkę swą drewnianą przy sklepie spożywczym U Hanki, braci w porannej modlitwie codziennej zostawił, rytualnego sacrum dnia codziennego się wyrzekł, by znaleźć się w samym epicentrum najstraszliwszej zawieruchy wojennej współczesności…

 

Ale zacznijmy od początku opowieść tą dramatyczną. Zaczęło się w poniedziałek z rana samego. Coś nieuchwytnego w zachowaniu Szkapy, jakaś zmiana, której natury jeszcze nie przeczuwaliśmy nawet. Jak co dzień, Szkapa zwlókł się z barłogu, ale jakieś inne, dziwnie złowieszcze było to zwleczenie. Jak co dzień, za stołem w kuchni zasiadł, ale jakieś inne, złowieszcze było to zasiąście. Komputer odpalił, papierosa wyciągnął, po grzywie swych przerzedzonych się podrapał i… Zastygł w demonicznym bezruchu. Zaniepokojeni już mocno, spoglądaliśmy na postać jego zastygłą przy stole, na dłoń wzniesioną do głowy, na drugą opadłą ciężko na klawiaturze czekając na coś, co wydarzyć się miało, ale czego natury jeszcze nie podejrzewaliśmy nawet… A Szkapa tymczasem potworniał, w kamiennym bezruchu miriady procesów zachodziły, drgające nozdrza na naszych oczach w chrapy się przeobrażały, włosy w grzywę łoskoczącą, oczy w krwawe supernowe, czoło w ocean metafizycznej pustyni pofałdowanej wydmami, pierś cherlawa w chitynowy pancerz zastygła, nogi w odnóża zakończone mackami, dłonie w monstrualne klawisze laptopa. I ryknął Szkapa boleśnie, jak upadłe olifanty Saurona, a w nasze serca trwoga wstąpiła, za kołdrą śmierdzącą w barłogu ukryci, po raz pierwszy przestaliśmy czuć się bezpieczni. Patrzyliśmy na Szkapę bliscy obłędu, gdy on dokańczał symfonię przeobrażenia. Gdy ryczeć przestał, z jego trzewi przepastnych głucho wybrzmiały następujące słowa: Nie.. Nic…Niemożliwe…Kurwa… I uświadomiliśmy sobie wtedy, że właśnie rozpoczęła się nieodwracalna implozja, Szkapa zamienił się w czarną dziurę niemożności, dziurę, która pochłonie nas wszystkich. Walec grawitacyjny zaczął nas przygniatać, spojrzałem na inżyniera Hansa i dostrzegłem kamienny nalot na jego łysinie, podniosłem z trudem rękę i ujrzałem rogowiejęcą linie życia, nieeee – zakrzyknąłem, heroicznym wysiłkiem zeskakując z łóżka. Podbiegłem do niego, z nadludzką siłą zarzuciłem go sobie na plecy i wybiegłem do sieni. Ciężko dysząc wyrzęziłem mu do ucha: potrzebujemy posiłków, sami nie damy rady.. Inżynier Hans otrząsnąwszy się z uroku spojrzał na mnie bystrym okiem, po czym sięgnął do swej kieszeni, skarbca Agamemnona, i wygrzebał z niej telefon satelitarny marki Nokia. Miał tam wpisane tylko 3 numery, niezbędne do komunikacji z resztą wszechświata: numer do boga, w którego nie wierzył, ale zachował na wszelki wypadek, drugim numerem był numer do Marzeny Loranty, niespełnionej miłości z technikum, trzeci numer był tym właściwym. Numer do Józka Wąsacza, miejscowego proroka i egzorcysty. Tylko Józek mógł odwrócić losy świata i opanować kryzys. Dysponował bowiem pokaźnym arsenałem wunderwaffe, cudownej broni o olbrzymiej sile rażenia, za pomocą której pokonywał w przeszłości krwiożercze hordy barbarzyńców z wielkomiejskich korporacji, co to podając się za letników oblegali Florencję na początku ery transformacji. Broń sprawdziła się również w boju z bezwzględnymi fanatykami armii ojca Muchomora, którzy w czarnych strojach, używając laserowych monstrancji i kadzidlanych gazów bojowych polowali na naiwne staruszki. Udało mu się nawet w dziewięćdziesiątym dziewiątym, o ile dobrze pamiętam, załatwić plagę pająków z międzynarodowej sieci powszechnego ujednolicenia o nazwie Internet. Trudno zliczyć wszystkie wygrane batalie Józka, dość powiedzieć, że był on jedyną realną siłą, która mogła powstrzymać nadchodzącą szkapią apokalipsę. Zaplecze techniczne i jednocześnie magazyn broni znajdowały się w sklepie spożywczym „U Hanki”, broń miała formę przejrzystej cieczy wypełniającej zielone, wysmukłe szklane butelki. Po odkorkowaniu wydobywał się z nich obezwładniający i hipnotyzujący wrogów aromat. Józek wykorzystywał chwilę hipnotycznego transu przeciwnika, wyciągał plastikową menażkę, napełniał go zwodniczo łagodnie wyglądającym płynem, po czym wlewał do gardzieli delikwenta. Broń działała błyskawicznie. Monstrum rozświetlało się gwieździstą aurą, jego paszcza krzywiła się w groteskowym uśmiechu, korpus dygotał w spazmatycznym rechocie. Nie istniało antidotum, nie było obrony. Józek zwyciężał zawsze. Gdy w słuchawce usłyszeliśmy jego spokojny, lekko zachrypnięty, ale mocarny głos, w nasze serce od razu wstąpiła otucha. Józek wysłuchał naszej opowieści, odchrząknął, splunął dziarsko i powiedział: Panowie, spierdalajcie do stodoły i czekajcie tam na mnie, zaraz będę. Wiedzieliśmy już, że będziemy walczyć, że tanio skóry nie sprzedamy, ba uwierzyliśmy nawet, że z pomocą Józka Wąsacza wygrać możemy. A tymczasem nad Florencją ciemność zapadła, powietrze wypełniło się wonią przypalonej patelni, z okien naszej chaty zaczęły wydobywać się kłęby czarnego dymu. Narastała groza. Na szczęście w tym momencie usłyszeliśmy rajski odgłos józkowego Rometa , rozpadła się brama i ukazał się on, otoczony płomienną falą gniewu, z żarzącym się złowrogo klubowym w kąciku ust, ze stalowymi kreskami oczu, z czołem metafizyczne wybrzuszonym, z drelichową bluzą dresową marki Najka dostojnie otulającą jego żylastą postać. Z szybkością geparda zeskoczył z motoru, ze zwinnością węża wśliznął się przez okno chaty. Usłyszeliśmy, spoglądając trwożliwie przez szczelinę w stodole syk jakowyś piekielny, brzdęk odbijający się głuchym echem pod sklepieniem naszych głów. Po chwili otworzyły się drzwi chaty i wyszedł z nich Józek trzymając pod rękę Szkapę, nadal zastygłego, nadal monstrualnego, ale jakby mniej groźnego, bezwładnego raczej. Uświadomiliśmy sobie, że Józek zatrzymał apokaliptyczny proces, nie zdołał jednak go odwrócić.

 

– Zostawił psiakrew pustą patelnię na gazie – tymi słowami zwrócił się do nas Józek Wąsacz. Po czym posadził bezwładnego Szkapę na ławce przed domem, pogłaskał go po rozczochranej grzywie i powiedział:

 

– Ciężka sprawa krucafiks, całą butlę sandomierza w niego wlałem, ale tak na moje oko, mamy jakieś pół godziny…

 

– Co mu się stało? – zapytałem.

 

– To najsilniejszy atak implozji egzystencjalnej, z jakim się spotkałem – odpowiedział Józek – potrzebna ścisła towarzyska opieka, musimy zachować czujność i nie dopuścić do obniżenia stężenia sandomierza we krwi. Ale słabo to widzę. Jeżeli po tygodniu terapii proces się nie cofnie, nawet ja nie będę mógł pomóc.

 

– Ja pierdolę, wyszeptał Hans, jak do tego doszło?

 

– To kombinacja czynników genetycznych i pęknięć iluminacyjnych w zasłonie Maji –odrzekł Józek. Do tego aktywne inhibitory bezsensu i aktywowane torbiele relatywizmu. Kombinacja prawie niemożliwa – pokręcił głową.

 

– Ale chłopaki, my tu gadu szmatu, a tempus fugit. Musimy znaleźć antidotum.

 

Wskazał na mnie swoim czerwonym paluchem ozdobionym finezyjnie zakręconym czarnym paznokciem.

 

– Baronie Relaksu, musisz udać się do przeszłości Szkapy i ściągnąć co najmniej trzy efemeryczne, apetyczne (tu oblizał się obleśnie) dziewczęta, o których marzył Szkapa. Łypnął kaprawym oczkiem na inżyniera Hansa.

 

– Ty natomiast zrobisz zakupy według tej listy, i narąbiesz drwa na ognisko. Ja podtrzymam hipnozę. Śpieszcie się, nie ma chwili do stracenia.

 

Po czym Józek Wąsacz, specjalista od wyciągania z kłopotów odszpuntował kolejną butlę wunderwaffe.

 

Zostawiłem więc Inżyniera Hansa wnikliwie wertującego listę zakupów, Józka Wąsacza wlewającego sandomierza do gardzieli skamieniałego Szkapy, i udałem się w podróż w przeszłość Szkapy…

 

 

Epizod II. Przeszłość Szkapy.

 

Spotkałem ją. Pachnącą bzem, z opalonymi nogami, z promiennym uśmiechem i lekko kręconą kasztanową burzą włosów. Zwiewna sukienka łagodnie okalająca drobne piersi z zawadiacko sterczącymi sutkami. Intelektualne zacięcie przejawiające się łapczywym chłonięciem moich tez, w towarzystwie szeroko otwartych zielonkawych oczu i lekko spierzchniętych, delikatnie rozchylonych ust. Pierwsza miłość Szkapy. Dziewczyna, w której można utonąć, dziękując bogom za łaskę. Spacerowałem z nią po łące nad brzegiem Iłżanki, a wokół mojej głowy wirowały subtelne zapachy i dźwięki. Drżąc w oczekiwaniu na nieokreślone, opowiedziałem jej o odległych światach, bajecznych cywilizacjach zapomnianych na dnie oceanów. Zapomniałem o 35 letnim życiowym stażu, zapomniałem o Florencji, zapomniałem o Szkapie trawionym obłędem, o Hansie tragicznej personie, o Józku Wąsaczu, heroikomicznym bohaterze mojej wygłodniałej fantazji. Zatracony, w chwili zanurzony, spacerowałem z nią wśród śpiewu cykad i zapachu suchej trawy.

 

Spotkałem też ją. Demoniczną femme fatale o semickich rysach, z czarnymi jak węgiel oczami kusząco przymrużonymi pod pozorem ucieczki od słońca. Spacerowaliśmy wśród skłębionych winorośli, zbieraliśmy halucynogenne zioła, rozmawialiśmy ze starym Indianinem na pustkowiu rozświetlonym czerwoną poświatą naszego ogniska. Kochaliśmy się szaleńczo pod krwawą kopułą gwiazd, wykrzykując rzeczy nie do powtórzenia.

 

Spotkałem również ją. Skromną, nijaką, szarą, do bólu pragmatyczną. Tylko czasem pomiędzy posiłkami, gdy stała w przedpokoju w otoczeniu błyszczących w słońcu drobinek kurzu wiedziałem, że w rzeczywistości jest królową elfów, nieśmiertelną istotą łkającą rozpaczliwie na dnie bezdennej rozpadliny. Zrywałem się wówczas poruszony głęboko, podchodziłem do niej nieśmiało, a ona spoglądała na mnie przepastną otchłanią swych oczu, i znikałem, rozpływałem się wśród drobinek słonecznego kurzu, stając się najmniejszą cząstką materii, bezwładną drobiną skazaną na wieczną tułaczkę po niepojętym wszechświecie.

 

Spotkałem je wszystkie, przeżywając największe uniesienia i największe rozczarowania, targany namiętnością przekraczającą wyobrażenie, spalany na proch i ożywiany okrutnie.

Czas przestał odgrywać rolę w tym szalonym tańcu ze śmiercią i duchami nocy.

Wychodząc dalej niż najśmielsze marzenia, przestałem się bać. Przekroczyłem rubikon lęku. Teraz jestem. Wróciłem. Omiotłem nieulękłym wzrokiem podwórze, starą drewnianą chatę, bezczelny postument wychodka, i trzy sczerniałe i wychudłe postacie moich druhów. U mojego boku stały drżące, efemeryczne, i gotowe na wszystko trzy młode kobiety. Kobiety z przeszłości Szkapy.

 

Epizod III. Ostateczna rozprawa.

 

Ruszyliśmy, ja – Baron Relaksu, potężniejszy niż Odyn, Hans – Nogi Nie Do Zdarcia z wielką reklamówą w jednej, z siekierą ostrą jak zęby Meduzy w drugiej dłoni, oraz Józek Wąsacz z rozwianym włosem wymachujący nad głową zieloną skrzynką po sandomierzach. A u boku naszego trzy amazonki z przeszłości Szkapy, zachłyśnięte misja szlachetną, którą wlałem im przez uszy podczas mojej burzliwej reminiscencji. Nie czuliśmy strachu, obce były nam rozterki, nieznane wątpliwości. Wiedzieliśmy, ze przystępujemy do bitwy ostatecznej, przesadzającej o losach wojny. Mieliśmy pełną, bolesną świadomość stawki. W tej jednej monumentalnej chwili staliśmy

się jednością, mocarną ręką dzierżącą w dłoni miecz sprawiedliwości. W tym jednym, niepowtarzalnym momencie uświadomiliśmy sobie wszyscy, na czym polega odpowiedzialność. Staliśmy się dorosłymi ludźmi. Dojrzeliśmy. I dalej sprawy potoczyły się szybko. Józek otwiera drzwi. Hans wypycha przed siebie dwie cudne niewiasty. Ja wypycham trzecią. Hans podnosi nad głowę siekierę. Wąsacz dopada do niedopitego sandomierza na stole i wychyla go duszkiem. Ja wołam: Szkapa, druhu wróć do nas i bratem nam bądź, niech przepadną demony, niech sczezną walpiurgi, ja ostatnią koszulę dla Ciebie! – Po czym zrywam z mocarnej mej piersi piękny, w kratę fantazyjną zdobny przyodziewek. Hans wegetariańskimi kiełbasami żongluje, Józek pije, dziewczęta w ramiona swe jędrne Szkapę porywają, ja porykuję radośnie jak żubr na połoninie o świcie, Józek drugie wino odpala i gulgać zaczyna, niewiasty szczebioczą i gaworzą zmysłowo, Hans o zgrozo kurczaka goni z siekierą i jak nic pożreć go zamierza, ja na rękę ze Szkapą się biorę, Józek pod stół pada, dziewczęta, ehh mówić nie wypada…

 

I wtem Szkapa skamieniały, Szkapa monstrualny, Szkapa w depresji bezbrzeżnej, Szkapa grozę budzący odgłos paszczą wydaje, cienkawy i cherlawy, ale słyszalny wyraźnie, coś jakby rżenie

rachityczne z piersi swej wklęsłej wydobywa. I zmienia się Szkapa, na blade lico rumieńca przybiera, chrapy rozchyla, dziewczęta przytula całując łapczywie, po czym zrywa się z krzesła, dłonie do góry unosi tryumfalnie i ryczy mocarnie, aż tynk z powały się sypie, brzdękają rozbite szyby, krzyczy a głos jego Florencję całą obejmuje i świat cały z prędkością dźwięku przemierza. I wszyscy stajemy na baczność, i wszyscy dłonie do góry uniósłszy, krzyczymy co tchu w płucach starczy: Freeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeedoooooooooooooooooooooooooooooooooom !

Po czym śmiechem gromkim wybuchamy, na klepisko kleiste się rzucamy, i tarzamy się beztrosko godzin kilka, rechocząc spazmatycznie, wyjąc i łkając, łzy ocierając, najszczęśliwsi ludzie na świecie, wolni od form i gęb, uwolnieni od depresji Szkapy.

 

 

Koniec

Komentarze

 

Poczytałem sobie bez przykrości, ale też bez zachwytu. Pozdrawiam.

Nie wątpię, że to opowiadanie jest niezmiernie głębokie, ale mój skrajnie pragmetyczny umysł jedynie prześliznął się po jego powierzchni. We wniknięciu głębiej przeszkadzało mi naszpikowanie tekstu metaforami i alegoriami, w dużej części (przynamniej według mnie) zbędnymi i czysto efekciarskimi. Gdyby było ich trochę mniej, tekst by chyba tylko zyskał. Poza tym gdzieś tam mi mignęły jakieś drobne błedy edytorskie, ale to w sumie bez większego znaczenia.

Pozdrawiam.

Gdyby falanga w pierwszym zdaniu była ciężkozbrojna, to może czytałabym dalej, ale pancerna falanga - nie, zwłaszcza że na dodatek parę słów dalej coś znowu jest pancerne i wydaje łoskot, co nie zapowiada dobrego stylu całości. Co więcej, akurat Termopile to było bardzo średnie miejsce do walki w szyku falangi. Ponadto Achilles u Homera nie ryczy z gniewu, a na wycie hord tureckich spuszczę zasłonę miłosierdza. Dziękuję, poczytam co innego.

Meldranie, właśnie przeczytałam Twoje drugie opowiadanie. O ile pierwszy tekst, dość hermetyczny, kompletnie nie przypadł mi do gustu, o tyle drugi zrozumiałam. Czy trafił w mój gust? Niezupełnie. Nadmiernie barwne opisy – tu podzielam opinię Jossa – utrudniają, moim zdaniem, czytanie. Opowiedziałeś prostą historię wyjątkowo bujnymi słowami. Twoje opowiadanie przywodzi mi na myśl prostą, ładną sukienkę, którą szalona krawcowa postanowiła ozdobić całą masą falbanek, koronek, riuszek i walansjenek, i jeszcze w wielu miejscach przypiąć bukieciki różyczek. Suknia zniknęła pod ozdobami. Tak odbieram Twoją „Florencję w ogniu”.

 

…łoskot pancernych dywizji pod Stalingradem … – Zbędna spacja przed wielokropkiem.  

 

Ale zacznijmy od początku opowieść dramatyczną.Ale zacznijmy od początku opowieść dramatyczną.

 

…głucho wybrzmiały następujące słowa: Nie.. Nic…Niemożliwe…Kurwa… – Wielokropek, to zawsze trzy kropki, nie dwie. Brak spacji po wielokropkach.

 

…i ujrzałem rogowiejęcą linie życia… – Ja napisałabym: …i ujrzałem rogowiejącą linię życia

 

…sami nie damy rady.. – Wielokropek.

 

Miał tam wpisane tylko 3 numery… – Miał tam wpisane tylko trzy numery…

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Miał tam wpisane tylko 3 numery, niezbędne do komunikacji z resztą wszechświata: numer do boga, w którego nie wierzył, ale zachował na wszelki wypadek, drugim numerem był numer do Marzeny Loranty, niespełnionej miłości z technikum, trzeci numer był tym właściwym. Numer do Józka Wąsacza… – Zakładam, że powtarzanie numerów jest zamierzone.

 

Na szczęście w tym momencie usłyszeliśmy rajski odgłos józkowego Rometa…Na szczęście w tym momencie usłyszeliśmy rajski odgłos Józkowego rometa...

Nazwy pojazdów piszemy mała literą.

 

Z szybkością geparda zeskoczył z motoru – A nie motoroweru?

 

Zwiewna sukienka łagodnie okalająca drobne piersi z zawadiacko sterczącymi sutkami. – Jednym słowem, sukienka odsłaniała piersi dziewczyny.

Za SJP: okalać 1. «znaleźć się, rozciągnąć się dookoła czegoś» 2. «utworzyć obwódkę, otok wokół jakiegoś przedmiotu»

 

Zapomniałem o 35 letnim życiowym stażu… – Zapomniałem o trzydziestopięcioletnim życiowym stażu…

Większe liczby także zapisujemy słownie.

 

…nieśmiertelną istotą łkającą rozpaczliwie na dnie bezdennej rozpadliny. – Ciekawostka przyrodnicza? ;-)  

 

Wiedzieliśmy, ze przystępujemy do bitwy ostatecznej… – Literówka.

 

…ja ostatnią koszulę dla Ciebie! – Czy narrator wołał do Szkapy listownie?

 

…dziewczęta, ehh mówić nie wypada… – …dziewczęta, ech mówić nie wypada

 

Freeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeedoooooooooooooooooooooooooooooooooom ! – Zbędna spacja przed wykrzyknikiem.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Audata

Falanga nie była pancerna - masz rację poniosło mnie :)

Achilles najprawdopodobniej ryczy z żalu i gniewu po stracie przyjaciela Patroklosa - Twój zarzut chybiony.

Turcy atakując wyli i wydawali okrzyki bojowe, mające siać popłoch wśród wrogów - Twój zarzut chybiony.

pozdrawiam

Regulatorzy

dziękuję za przeczytanie kolejnego mojego opowiadania. Wszystkie uwagi dotyczące błędów przyjmuję ze skruchą.

Co do uwagi dotyczącej barwności i bujności opisów, metafor, zdobień, pozwolę sobie na drobną polemikę.

Opowiadanie to jest jedną wielką hiperbolą. Wyolbrzymianie cech postaci, wydarzeń, emocji etc. to celowy zabieg autora. Zestawienie depresji, stanu psychicznego traktowanego zwykle jako smutny, ale jak najbardziej prozaiczny i powszedni, z serią fantastycznych wydarzeń o zabarwieniu ludycznym, z mojego punktu widzenia wzmacnia efekt komiczny. Za wikipedią " Autor prowadzi grę ze średniowieczną tradycją utworów jarmarcznych, szeroko posługując się groteską w opisie i charakterystyce bohaterów, a także w konstruowaniu fabuły, opartej na szeregu absurdalnych i niewybrednych wydarzeń " . Ten cytat dotyczy autora o nazwisku Rabelais i jego znanego dzieła "Gargantua i Pantagruael", i zachowując oczywiście całą skalę porównania, w znacznej mierze pasuje do moich zamierzeń.

Na zakończenie kolejny cytat z Wiki " Utwory groteskowe charakteryzują się najczęściej niejednorodnością stylistyczną, obecnością kategorii absurdu, elementów karnawalizacji i atmosferą dziwności."

Achilles płacze, to wiemy na pewno, bo homerycki etos mu na to niewątpliwie pozwala, a księga XVIII Iliady opisuje, używając słów takich jak płacz, lament, żal, żałość, jęk i czasowniki pokrewne, ale nic o rykach, sorry. Brad Pitt może ryczy; nie pamiętam i chyba nie chcę sobie przypominać.

"Wycie hord tureckich" nie podoba mi się, bo jest zbyt sztampowe, trudno o bardziej oklepany zwrot, który ma pokazać "barbarzyńskie" zachowania.

PS. Pantagruel w żadnej wersji językowej nie pisze się Pantagruael ;)

Zawsze twierdziłam, twierdzę i twierdzić będę, że Autor ma prawo pisać swoje opowieści w sposób, który uzna za najstosowniejszy dla swojej twórczości. To, według mnie, nie podlega dyskusji.

Ja, prosta czytelniczką, decydując się na kolejną pozycję do mojego księgozbioru, wybieram tekst, którego lektura dostarczy mi przyjemności, zajmie interesującą treścią, poszerzy wiadomości, czasem otworzy oczy na ignorowane dotychczas zagadnienia, innym razem nauczy czegoś nowego.

Rozumiem Twoją fascynację twórczością pisarską François Rabelais'go, mimo że dla mnie jest ona nieco osobliwa. Książka Rabelais'go jest w mojej bibliotece.  

Niestety, Twoje opowiadania nie znajdą miejsca na moich półkach. Nie dlatego, że są złe. Nie rozumiejąc do końca intencji Twojego sposobu pisania, nie mam prawa tak twierdzić. Ale mogę powiedzieć, że taka maniera opowiadania zwykłych historii, mnie się nie podoba. Dla mnie to, co było smakowite i świeże kilka wieków temu, podane teraz, ówczesną, renesansową świeżość straciło. Uważam, że korzystanie ze starych przepisów wymaga nie lada kunsztu, nie lada mistrza.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja tylko napiszę, że w tytułach tekstów, rozdziałów, epizodów, epilogów, prologów NIGDY nie stawiamy kropek. To duży błąd. 

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Regulatorzy

Nie jestem zafascynowany twórczością Rabelais"go, podałem taki przykład, natomiast istotniejsza jest hiperboliczność i groteska jako taka. Nie trzeba sięgać do średniowiecza, żeby odnaleźć gargantuiczną groteskę w literaturze: "Ferdydurke" w parze z "Transatlantykiem" Gombrowicza,  czy  "Szewcy" Witakcego, można by tak wymieniać jeszcze...

Przykro mi, że nie znajdziesz miejsca na półce na moje dotychczasowe opowiadania, jednak zapewniam Cię, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, a jako że bawię się różnymi konwencjami, być może któraś z nich zyska sobie wreszczie Twoje uznanie :)

pozdrawiam

Audata

"Wycie hord tureckich" nie podoba mi się, bo jest zbyt sztampowe, trudno o bardziej oklepany zwrot, który ma pokazać "barbarzyńskie" zachowania.

Ależ ta właśnie sztampowość okresleń, ich patetyczność jest celowym zabiegiem - to element groteski, która jest konwencją tego opowiadania. Krytyka nietrafiona :)

Poza tym, jak się nad tym głębiej zastanowić, jeżeli Turcy atakując wyli, to choćbym nie wiem jak bardzo się starał, nie zamienię tego wycia na gwałtowną wymianę onomatopej :)

 

.

..Drogi autorze. Najpierw zafascynuj nas zwykłym, ale ciekawym opowiadaniem, a po zyskaniu uznania, próbuj groteski, makabreski, eseju, pastiszu, dygresji, przyczynku wariacji literackiej, itp. Podzielam całkowicie pogląd Regulatorów.

    "Epizod I. Depresja Szkapy." Ale --- czemu na zakończeniu tytułu rozdzialu kropka? Brr...

    "Epizod I. Depresja Szkapy." Ale --- czemu na zakończeniu tytułu rozdzialu kropka? Brr...

Meldranie, ponieważ jestem żywa, żywotna i żwawa, nie tracę nadziei. Nie widzę niczego złego w inspirowaniu się dobrymi i uznanymi wzorami, ale wyżej cenię oryginalność i osobiste podejście do tematu. Bez zastrzeżeń, za to z radością, przyjmuję do wiadomości Twoje zapewnienie, że nie powiedziałeś ostatniego słowa. Ja jestem pewna, że każde napisane przez Ciebie słowo, nigdy nie będzie ostatnim. ;-) Życząc owocnych zabaw konwencjami, niecierpliwie czekam na bogate plony tychże.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

AAAAAAAAAAAAAaaaaaaaaaaaa! Ja tylko pogrożę palcem. Żeby mi to bylo ostatni raz!

Zachwycają mnie dwie rzeczy w Twoim opowiadaniu: zasób słownictwa i nieumiejętność używania go.

W natłoku hiperboliczności, groteski i stanów emocjonalnych zgubiłem głowny wątek i tak własciwie to nie wiem o czym jest to opowiadanie.

Cóż --- przyłączę się do opinii ryszarda.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka