- Opowiadanie: arya - Zdjęcie za bańki mydlane

Zdjęcie za bańki mydlane

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zdjęcie za bańki mydlane

Był późny wieczór. Całe miasto już dawno zalała ciemność. Jedynie gazowe uliczne latarnie rzucały słabe światło na główne uliczki. Od czasu do czasu przejeżdżały nimi pojedyncze samochody. Patykowate wycieraczki ledwie nadążały z odgarnianiem nowych fal sypkiej kaszy. Chodnikami przechadzali się nieliczni piesi, zmierzając pospiesznie w sobie tylko znanym kierunku. Nikt nie miał ochoty delektować się spacerem w towarzystwie grubych płatków śniegu wciskających się pod szaliki i lodowatego wiatru batożącego odsłonięte fragmenty ciała. Tylko bezdomni stali w kółeczkach przy płonących beczkach w nieprzyjaznych, bocznych zaułkach. Wielu śledziło wrogim spojrzeniem owinięte w zimowe płaszcze postaci. Wszystkie, bez wyjątku, mijały obojętnie ich ślepe uliczki, trzymając się głównej drogi.

 

Takie wieczory były najlepszą darmową reklamą dla klubów i restauracji. Wystarczyło zerknąć mimochodem na ciepłe światło sączące się przez odsłonięte okna, rozpłaszczonych gości popijających różnokolorowe, parujące płyny z kryształowych szklanek, wreszcie posłuchać gwarów rozmów i przytłumionych dźwięków muzyki. Kiedy nieznośnie zimno szczypało w policzki i odmrażało stopy, ulegał niejeden twardziel.

 

Do „Jack&Louis’ Bar” kierowały się najliczniejsze grupki. Nietrudno go było znaleźć, gdyż został wciśnięty pomiędzy dwa najdroższe w mieście kluby dla biznesmenów i właśnie tam grube ryby zwykły załatwiać część interesów.

 

Wewnątrz było całkiem przytulnie. Ściany pociągnięto czerwoną farbą podchodzącą pod odcień szkarłatu. Po bokach i na środku rozstawiono stoły zrobione z mahoniu, a każdy otoczony kompletem obitych aksamitnym materiałem krzeseł o barwie adekwatnej do koloru ścian. Z balkonu na piętrze spływała muzyka orkiestry. Najpopularniejsze jazzowe kawałki ostatnich miesięcy.

 

Tego wieczoru śnieżyca zapędziła tam wielu gości, toteż nikt nie zwrócił uwagi na dodatkowego mężczyznę w przestarzałym meloniku otwierającego drzwi wejściowe. Cichy dźwięk przymocowanych przy futrynie dzwoneczków utonął wśród powodzi rozmów i ostrych nut saksofonu. Mężczyzna przystanął, rozglądając się za wolnym stolikiem. Nieopodal para w średnim wieku właśnie podniosła się z miejsc zmierzając do wyjścia. Miał szczęście. Wyminął niedawnych klientów i niespiesznie zbliżył się do pustego stolika pod ścianą.

 

Kelner pojawił się znikąd. Przyjął zamówienie, nawet nie sięgnął po notes. Prawdziwy profesjonalista. Już po chwili mężczyzna mógł potoczyć wzrokiem po zebranej hałastrze znad krawędzi pełnego naczynia. Prócz pogrążonej w rozmowie grupie wąsaczy w garniturach szytych na miarę nie kojarzył nikogo. Upił łyk bursztynowego napoju i skrzywił z niesmakiem. Nie ma to jak bezalkoholowa whisky. Przeklęta prohibicja, mruknął pod nosem. Wyjął zza pazuchy niewielką piersiówkę i rzucając ukośne spojrzenie na siedzących w przeciwległym kącie dwóch tajniaków nalał parę kropli do kieliszka. Raz jeszcze pociągnął nieduży łyk i rozciągnął usta w uśmiechu. Usadowił się wygodniej na miękkim krześle. Pozostawało mu tylko czekać.

 

Bogaci biznesmeni w damskim i męskim towarzystwie nie mieli litości dla drzwiowych zawiasów oraz wytarganych dzwoneczków. Co i rusz do środka wtłaczało się kolejnych parę osób wraz z podmuchami śnieżnego wiatru z zewnątrz. Niemal na wyścigi maszerowali w dostojnym pośpiechu ku pustym krzesłom. Mężczyzna już dziesiątki razy musiał grzecznie,aczkolwiek stanowczo odmówić osobom pytającym, czy mogą się przysiąść. Ze wzrokiem utkwionym w ruchomych drzwiach wypatrywał swego zleceniodawcy. W końcu go dostrzegł.

 

Podwinąwszy rękaw, zerknął na złotą tarczę zegarka. Duża wskazówka właśnie wykonała oszczędne tik i stanęła przy dwunastce. Ósma. Zatem nie można mu było zarzucić spóźnienia.

 

– Witam pana – powiedział uprzejmie przybysz, kiedy wreszcie udało mu się przedrzeć przez tłum do właściwego stolika.

 

– Chorobliwie punktualny – odrzekł drwiąco mężczyzna zamiast powitania.

 

Nagle tuż obok zmaterializował się kelner. Charlestone, bo tak zwał się zleceniodawca, odprawił go oszczędnym gestem.

 

– Nie pijam tego świństwa – tłumaczył niepotrzebnie, patrząc na pustą szklankę towarzysza z niesmakiem.

 

Bez dalszych ceregieli usiadł naprzeciwko, nie zdejmując nawet mokrego płaszcza. Było jasne, że nie zamierzał spędzać więcej czasu w towarzystwie obcego niż to absolutnie koniecznie.

 

– Masz coś dla mnie? – zapytał po przeciągającej się chwili milczenia.

 

Mężczyzna sięgnął za pazuchę i wyjął lekko pogniecioną kopertę. Była dwa razy większa od przeciętnej listowej i dużo grubsza. Charlestone wziął kopertę bez słowa. W środku znalazł pięć czarnobiałych fotografii. Wszystkie przedstawiały różne sceny z udziałem tego samego faceta w roli głównej. Jednak na trzech z nich widoczna była także druga postać. Kobieca. Charlestone zacisnął pięści na zdjęciach, lecz w żaden inny sposób nie dał po sobie znać emocji. Podniósł wzrok.

 

Mężczyzna wykrzywił usta w nieprzyjaznym uśmiechu.

 

– Dziś do jedenastej będzie w klubie. Tym co zwykle – odpowiedział na nieme pytanie.

 

Charlestonę pokiwał głową, chowając pożółkłą kopertę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Już miał wstać, gdy spostrzegł wyciągniętą dłoń. Wyraźnie poirytowany wyjął drugą kopertę, mniejszą, i wręczył ją mężczyźnie.

 

– Miłego wieczoru, panie Charlestone – rzucił na odchodne.

 

Mężczyzna odczekał, aż ważniak zniknie w tłumie. Wiedział doskonale, że poszedł na tyły lokalu, gdzie w osobnej sali wysoko postawieni biznesmeni grali w karty, popijając wysokoprocentowe trunki ze skrytych zapasów sprzed durnej 18. poprawki do konstytucji. Będą rozmawiać o interesach, ogrywać wspólników i przeklinać prohibicję, a wszystko to za zamkniętymi, strzeżonymi drzwiami tuż pod nosem niewydarzonych agentów.

 

Westchnął przeciągle, nim wziął się za przeliczanie pliku zielonych banknotów. Gdy skończył, nowa koperta zajęła miejsce starej. Raźno sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów z rysuneczkiem kowboja na opakowaniu i wetknął jednego do ust. Odpalił skręta od stojącej na stoliku świeczki. Poczuł przyjemne odprężenie, kiedy dym wniknął do płuc. Do jedenastej pozostało jeszcze trochę czasu.

***

 

Michael Charlestone opróżnił szklaneczkę brandy jednym haustem. Oblizał wargi metodycznie, w końcu nie mogła zmarnować się choćby kropla. Ignorując sprośny żart rzucony przez jednego z jego towarzyszy, ostrożnie uniósł brzegi kart leżących przed nim na stole. Nowe rozdanie i znów szczęście jakoś nie zamierzało się do niego uśmiechnąć. Z kamienną twarzą dorzucił parę kolorowych żetonów na całkiem spory już stosik. Jeśli zdecyduje się kontynuować grę, najprawdopodobniej straci większość pieniędzy. Każdego innego wieczoru spasowałby od razu, nie ma co się porywać na setki dolarów z parą dwójek i trzema kartami mającymi ze sobą tyle wspólnego ile kolt z mauzerem. Tak, tyle że normalnie również śmiałby się z pozostałymi odzianymi w jedwabne garnitury pokerzystami i włączał do rozważań o interesach.

 

Niestety, ostatnia rozmowa odebrała mu chęć na towarzyskie gierki wszelkiego rodzaju. Czarnobiała sceneria ani na moment nie znikała sprzed oczu, jakby ktoś z bolesną precyzją odbił ją na siatkówce. Zabiję skurwysyna, poprzysiągł sobie Charlestone, nie pierwszy raz tego wieczoru.

 

– Wchodzisz, Mike? – Usłyszał stłumione pytanie.

 

Przygryzł wargę, udając zastanowienie, po czym powiększył wartość tęczowej górki. Rozległo się dziesięć uderzeń starego, ściennego zegara. Więc jeszcze godzina. Michael ze stoickim spokojem odszukał w kieszeni srebrną papierośnicę i zapałki. Zaciągnął się, a jego oblicze wygładził wyraz błogiego rozluźnienia. Pod względem tytoniu był zatwardziałym konserwatystą obstającym przy usilnie obalanym przekonaniu, że papierosy mają wiele aspektów leczniczych. Więcej nawet niż tych rzekomo szkodzących. Gdy jeszcze połączy się dym z odpowiednim trunkiem, to już w ogóle można by pozamykać szpitale.

 

– Jerry, jak tam interesy? Koncerny dobrze prosperują? – zagaił, czując nagły przypływ dobrego humoru.

 

Podstarzały mężczyzna imieniem Jerry zwrócił na Michaela zamglone spojrzenie. Charlestone znał ten półprzytomny wyraz, nieunikniony skutek picia mieszanki różnych drinków.

 

– A świetnie, dziękuję, Michael – odparł bełkotliwie, chociaż Charlestone nie spodziewał się zrozumiałej odpowiedzi. – Zastanawiałem się ostatnio, czy nie zmienić nieco receptury.

 

Charlestone popatrzył na niego nie kryjąc zaskoczenia.

 

– Co masz na myśli?

 

Mężczyzna uśmiechnął się, nadając twarzy wygląd zaawansowanego przygłupa.

 

– Dodałbym tego i owego – zachichotał piskliwie, ledwie dostrzegalnie potrząsając małą buteleczką. Michael pokręcił głową z rozbawieniem.

 

– Michael, słyszałeś, że Clarkson wpadł? Wczoraj przed południem federalni zdybali go jak przewoził butelki destylatu swoim Royce-Rollsem. Musiałem go zamknąć.

 

Charlestone przeniósł wzrok na szeryfa

 

– Ile?

 

Szeryf nie zrozumiał.

 

– Co ile?

 

– Jakie poniesiemy straty przez tego kretyna?

 

Młody szeryf podrapał się nerwowo po głowie, nieumyślnie psując starannie ulizaną fryzurę.

 

– Jakieś dwieście litrów. Przeczesali jego mieszkanie – uściślił. Zawahał się. – Wyciągniesz go z paki?

 

– A po co? – zdziwił się Charlestone. – Żeby jego durnota kosztowała nas kolejne litry?

 

Pojedyncze uderzenie zegara zwiastowało nadejścia wpół do jedenastej.

 

Już czas.

 

– Na mnie pora, panowie. – Michael powoli podniósł się z miejsca.

 

– Cholera, Mike, przecież jesteś prawnikiem! – Szeryf stał już na równych nogach.

 

– A ty szeryfem, James, sam możesz to zrobić.

 

– Co będzie jak nas wyda? – Funkcjonariusz policji nie ustępował.

 

Michael przeszył go lodowatym spojrzeniem.

 

– Więc dopilnuj, żeby nie miał ku temu sposobności.

 

To był koniec rozmowy.

 

Charlestone wykonał kilka formalnych uścisków dłoni. Jeden ze służbistów pilnujących drzwi wyprowadził go tylnym wyjściem. Standardowa procedura. Łatwiej przeoczyć bezpowrotne zniknięcie paru gości, niż ich nagły, zbiorowy wymarsz przez rozbawiony tłum.

 

Drzwi zamknęły się bezszelestnie za plecami prawnika. Mężczyzna wziął głęboki wdech, czując jak lodowate powietrze kłuje go w płucach. Obłoczek pary wyślizgnął się spomiędzy spierzchniętych warg niczym resztka papierosowego dymu. Chowając dłonie do kieszeni, ruszył wokoło budynku ku głównej ulicy.

 

Śnieg zdawał się sypać jeszcze gęściej niż dwie godziny temu, a wiatr siekł zacieklej. Charlestone szedł skulony przez szalejący żywioł bezlitośnie przypominający o absolutnych rządach zimy. Granatowe niebo znikło całkowicie pod zbitymi kłębami chmur. Widoczność ograniczała się do kilku metrów. Nawet latarnie jakby nieco przygasły, nie chcąc konkurować z siłami natury, a te najwyraźniej zamierzały pogrążyć w ciemnościach świat zalany miliardami drobnych płatków.

 

Wspomniany przez mężczyznę z baru klub znajdował się parę przecznic dalej. Kamień raczej by tam nie doleciał, lecz dziesięć minut piechotą wystarczało aż z nawiązką. Kiedy Charlestone wszedł na nadrzeczną promenadę wiedział, że właściwie był już na miejscu. Szybki rzut oka na zdobioną tarczę kieszonkowego zegarka wyeliminował podejrzenie spóźnienia. Raźnym, prawie wesołym krokiem zbliżył się do barierki. Opierając się o nią plecami, utkwił wzrok w jednej z wielu szerszych uliczek wybiegających spomiędzy licznych warsztatów, sklepów i kawiarni.

 

Nie minęło dużo czasu jak z drogi wyłoniło się czterech młodzieńców. Stanęli na skrzyżowaniu gawędząc w najlepsze. Jeden mówił coś, gestykulując żywo. Nagle cała grupa wybuchła śmiechem.

 

Charlestone zacisnął pięści w kieszeniach. Miało się obyć bez świadków, a cztery trupy to ciut za wiele. Nie był pewien, czy w ogóle ma jeszcze cztery kule. Dwie na pewno. Nigdy się z nimi nie rozstawał. Nie w dzisiejszych czasach, gdy broń można było dostać w byle jakim sklepie spożywczym. Postanowił zaczekać na rozwój wypadków. Najwyżej zaryzykuje, lecz nie pozwoli, by szczeniak dożył świtu. Zresztą i tak wątpliwe było, że mu coś udowodnią, nawet z zeznaniami świadków. Był najlepszym prawnikiem, do cholery!

 

Więc czekał. Buty już dawno zdążyły mu przemoknąć, choć zapłacił za nie fortunę. Powtórzył wiązankę przekleństw pod adresem łysego sprzedawcy. Gdyby nie jego ponad półgodzinna pieśń pochwalna, zapewne by ich nie kupił. Jednak czas był droższy od butów. Zerknął z niechęcią na czarne noski. Chociaż niekiedy niewiele droższy, pomyślał z przekąsem.

 

Już miał zamiar zacząć układać nową litanię wulgaryzmów, gdy młodzieńcy niespodziewanie rozdzielili się na dwie grupki. Troje powróciło na główną ulicę w kierunku centrum, jeden ruszył promenadą. Na widok pierwowzoru z czarnobiałej fotografii, wargi Charlestona wykrzywił paskudny grymas.

 

Plan umiejscawiał załatwienie sprawy w jakimś zacisznym zaułku. Przy nadrzecznej, tymczasowo pustej promenadzie, było zatem w czym wybierać. Rząd ciemnych wystaw pozamykanych lokali ciągnął się w nieskończoność, co i rusz przecinany bocznymi uliczkami. Zepchnąć odstawionego młodzika z deptaka i przystawić mu lufę do skroni za pięć, dziesięć, czy dwadzieścia metrów? Do wyboru, do koloru.

 

Nagle młodzieniec dobrowolnie skręcił w najbliższy zaułek. Charlestone sięgnął spokojnie przez dziurawą kieszeń płaszcza do paska spodni, gdzie miał przypiętą kaburę. Wymacał zatrzask. Wtedy dobiegł go dźwięk rozprysku strumienia cieczy o kamień. Pojedyncza myśl przeleciała przez jego głowę z prędkością światła. Czemu ostatnio wciąż miał do czynienia ze skrajnym idiotyzmem lub całkowitym brakiem kultury? Wyprostowany stanął na środku wlotu do wąskiej, ślepej uliczki.

 

Chłopak zamarł ze spodniami spuszczonymi do połowy ud. Cienka lufa colta uniosła się, celując między oczy. Wiele słów naraz wylazło na koniec języka: „to pomyłka”, „nie zabijaj mnie” i reszta starej śpiewki.

 

Rozległ się huk wystrzału.

 

Nie zdążył powiedzieć nic.

 

Charlestone schował rewolwer do drugiej kieszeni i oddalił się spokojnie, gdyż nie widział sensu w podziwianiu własnego dzieła.

 

Gdyby jednak został, albo obrócił się, chociaż raz, dojrzałby samotnego mężczyznę z dziwnym melonikiem na głowie, znikającego w zaułku, który Michael mgnienie wcześniej opuścił. Zobaczyłby jak ów mężczyzna pochyla się nad ciałem, chwilę spogląda w miejsce, gdzie jeszcze parę minut temu była wypacykowana, piękna jak z obrazka twarzyczka niedorostka, teraz przypominająca arbuz po eksplozji z tysiącami czerwonych kawałeczków wkoło. W dłoni mężczyzny pojawił mały flakonik. Parę kropel perłowego płynu spadło na zakrwawione zwłoki. Przez moment nic się nie wydarzyło, po czym z ciała poczęły odrywać się kuliste kształty, podejrzanie przypominające bańki mydlane. Tyle że o różowawym zabarwieniu. Różnej wielkości, poczynając od rozmiarów męskiej pięści, na ziarnku pyłku kończąc. Mężczyzna obserwował cały proces niewzruszenie, jakby takie rzeczy oglądał codziennie. Wreszcie ostatni skrawek mózgu uleciał w postaci upiornie ładnej bańki jakie puszczają dzieci podczas zabaw. W zaułku nie pozostała nawet kropla krwi, żaden ślad zbrodni, która rozegrała się niespełna dwie minuty wcześniej.

 

Gdyby Charlestone uniósł wzrok ku niebu, wciąż mógłby ujrzeć różowo szkarłatne bąbelki odporne na zniszczenie, ulatujące z wiatrem. Niespełna dwie minuty temu pęd powietrza zmienił kierunek.

 

***

 

Siedział w fotelu przy kominku wyczekując posiłku. Na jego kolanach spoczywał najświeższy egzemplarz gazety codziennej. Wymięte strony świadczyły o wielokrotnym przeglądaniu. Charlestone westchnął ciężko i odłożył dziennik na zawalony papierzyskami blat biurka, zasłaniając ostatni kawałeczek lakierowanego blatu. Po chwili w jego rękach pojawił się numer z poprzedniego dnia. Powoli przerzucał cienkie karty, wodząc wzrokiem po pisanych maczkiem artykułach. Z co drugiej strony spoglądały na niego bezwyrazowe twarze polityków i biznesmenów uwiecznione na czarnobiałych fotografiach.

 

Udane przetargi, nowe ustawy, skandale polityczne, rosnące liczby przechwyconego alkoholu, kolejne manifestacje sufrażystek. Czasem parę słów o sytuacji za granicą.

 

Kurier jak kurier. Co dzień to samo.

 

Ani słowa o morderstwie sprzed dwóch dni. Charlestone już następnego ranka spodziewał się ujrzeć powiększony, smolisty nagłówek głoszący „Brutalne morderstwo przy River Street. Policja podejrzewa porachunek gangów”, czy coś w tym rodzaju.

 

Tymczasem prasa milczała.

 

Biorąc pod uwagę zawieruchę jaka szalała przez całą noc, rzeczywiście mogliby nie zdążyć natknąć się na ciało przed porannym wydaniem dziennika. Wciąż jednak mieli jeszcze trzy dni! Przecież River Street była w czołowej dziesiątce ulic z pierwszeństwem do odśnieżania.

 

Michael nie obawiał się odpowiedzialności. Należał do elity sądownictwa. Był znakomitym prawnikiem, założycielem najlepszej kancelarii w mieście i okolicach. Z większością sędziów grywał weekendami w brydża, omawiając termin następnego transportu nielegalnych trunków. Tak więc nawet jeśli śledczy w jakiś sposób powiązaliby jego osobę z badanym zabójstwem, mogliby co najwyżej zachować to dla siebie. Sprawa szybko zostałaby umorzona, bądź też diametralnie zmieniłaby swój tor.

 

Charlestone przetarł zmęczone oczy. Zniszczona gazeta zsunęła się z szelestem na podłogę.

 

Mimo wszystko brak ciała zasiał w nim ziarno dziwnego niepokoju.

 

Z zamyślenia wyrwało go mozolne bicie ściennego zegara. Podniósł się ciężko z fotela i skierował ku drzwiom gabinetu, by zejść na posiłek.

 

Kolacja u zamożnych małżeństw z reguły należała do takich, nazwijmy to, drętwych. Każdy skupiał swą uwagę na leżącym przed nim na stole talerzu, jakby ten owalny kawałek zdobionej porcelany nagle stał się całym jego światem, którego pilnował uzbrojony w srebrny nóż i widelec. Czasem milczenie przerywała utarta formuła, coś w stylu „kochanie, podaj mi proszę ziemniaki” lub „czy zostało jeszcze trochę brukselki?”. Ponadto nad stołem unosiła się niemal namacalna sieć napięcia. Małżonkowie mierzyli się wrogim albo obojętnym spojrzeniem. Mocno ściskając sztućce, rozładowywali agresję na bogu ducha winnym kotlecie.

 

No po prostu typowy, rodzinny posiłek, jeśli pod nogami nie kręciła się gromadka dzieci.

 

Państwo Charlestone nie stanowili wyjątku w tej kwestii. Z tym, że ciszę dodatkowo przerywała smętna muzyka wydobywająca się ze skrzynkowego gramofonu.

 

Pan Charlestone uniósł napełniony czerwonym winem kieliszek. Obok stał metalowy pojemnik, spomiędzy licznych kostek lodu wystawała szyjka butelki. Jednej z ostatnich legalnych zapasów.

 

– Twoje zdrowie, kochanie. – Charlestone upił łyczek, potrzymał go przez chwilę w ustach. Wreszcie przełknął i mruknął coś ukontentowany.

 

– Jak ci minął dzień? – zapytał łagodnym tonem, ponownie przytykając do warg krawędź kieliszka.

 

Pani Charlestone spojrzała na męża, nieznacznie marszcząc brwi.

 

– Dobrze, dziękuję – odrzekła ostrożnie, po czym umilkła, nie kontynuując rozmowy.

 

Michael nie zamierzał dać za wygraną.

 

– Jesteś jakaś markotna od dwóch dni – zauważył z troską. – Pobladłaś i prawie nic nie jesz. – Wskazał palcem jej prawie pusty talerz. – Może trzeba wezwać doktora?

 

Małżonka zacisnęła usta w wąską linię.

 

– To tylko lekkie przeziębienie. Nic tu po lekarzu.

 

Iskierki rozbawienia zatańczyły w błękitnych tęczówkach Michaela. Na szczęście Maria wciąż miała wzrok wbity w niebieski wzorek na talerzu.

 

– No to chociaż łyknij trochę laudanum, specjaliści utrzymują, że to najlepsze remedium na wszystkie dolegliwości.

 

Kobieta skinęła głową na znak zgody. Była doprawdy znakomitą aktorką. Patrząc na nią, Charlestona aż kusiło, żeby wciągnąć ją w gęstą sieć podchwytliwych pytań i z satysfakcją zniszczyć tę maskaradę niewiniątek. Jednakże złapanie Marii na gorącym uczynku sprawi mu dużo większą przyjemność.

 

Pan Charlestone otarł usta chusteczką i kulturalnie podziękował za posiłek. Kiedy poinformował małżonkę, że idzie do kancelarii, nie zareagowała. W końcu była to nieodłączna część codziennego schematu.

 

 

***

 

Michael oparł się o maskę swojego samochodu. Palcami pogładził zimny metal trzymanego w ręce rewolweru i spojrzał na budynek po drugiej stronie chodnika. Swój dom. Na piętrze paliło się światło. Początkowo nie wierzył, że ta kobieta się odważy. Nie wierzył pomimo zdjęć informatora. Nowych zdjęć.

 

Zatem Maria miała kolejnego kochanka. Westchnął przeciągle, po raz kolejny sprawdzając bębenek colta. Uzupełnił go w gabinecie w kancelarii. Sześć naboi, choć wystarczy pewnie jeden. No, ewentualnie dwa ale nie więcej, żeby nie zapaskudzić mieszkania.

 

Tym razem zrobi to na jej oczach. Powziął tę decyzję podczas drogi powrotnej. Najprawdopodobniej uzna go za potwora, lecz to nie istotne. Niech ma pełną świadomość poniesionej odpowiedzialności za swoje czyny. Niech wie, że „jeśli by się z nim nie kochała, to by żył”.

 

Minął niespełna tydzień od zniknięcia ostatniego amanta. Zapewne myślała, że ją zwyczajnie porzucił. Zabawił się, wykorzystał, wreszcie znudził. Ciekawe, czy zabolało? Michael miał nadzieję, że tak.

 

Wszystkie kobiety to dziwki. Pogodził się z tym już dawno temu, lecz tym razem miarka się przebrała. Romanse jego żony godziły w jego interesy, poważanie i dobre imię. Tolerując jej wybryki, czułby się jak niedołęga bez męskiego honoru, a tak być nie mogło.

 

Bębenek rewolweru z trzaskiem wrócił na swoje miejsce. Wyjął z kieszeni marynarki klucze i podszedł do drzwi. Nie silił się na delikatność, ani utrzymanie swej obecności w tajemnicy. Zamek szczęknął głucho. Charlestone wkroczył do mieszkania, pewnie trzymając w ręce broń z lufą opuszczoną ku podłodze. Nie rozglądając się na boki, przeszedł przez słabo oświetlony hol. Schody jęknęły cicho pod ciężarem jego ciała, kiedy nie spiesząc się, wchodził na górę.

 

Przystanął dopiero przed drzwiami ich wspólnej sypialni. Biorąc głęboki wdech, położył wolną dłoń na pozłacanej klamce.

 

Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko.

 

Naparł na drzwi całym swym ciężarem, otwierając je na oścież. Zastał Marię leżącą na łóżku w koszuli nocnej. Czytała. Na jego widok poderwała się gwałtownie, zrzucając książkę na podłogę. Była sama. Michael zmierzył ją uważnym spojrzeniem, mrużąc oczy i przez ułamek sekundy naszło go zwątpienie.

 

– Gdzie on jest? – warknął, nie zdejmując żony z celownika.

 

– Kto? – W głosie Marii zdumienia mieszało się z przerażeniem.

 

Charlestone stracił cierpliwość.

 

– Nie udawaj! – Prawie krzyczał. – Wiem, że spałaś z nim dzisiaj!

 

Wtem zza ściany dobiegł ich donośny szum lecącej wody.

 

Czoło Michaela przecięła zmarszczka satysfakcji. W dwóch krokach dopadł drzwi do łazienki i otworzył je szarpnięciem. Ze środka buchnęły kłęby białej pary, na chwilę przysłaniając nagą sylwetkę młodego mężczyzny. Stał w wannie wyprostowany, próbując spłukać szampon z gęstych blond włosów. Na widok Charlestona znieruchomiał osłupiały, jednak szybko odzyskał rezon.

 

– Co pan tu robi? – Obcy przelał w ton głosu całe swoje oburzenie. – To jest najście! Zaskarżę pana!

 

– Ty mnie? – Charlestone wybuchnął sztucznym śmiechem, nakierowując lufę rewolweru na owłosioną klatkę piersiową. Tym razem miało się obyć bez zbędnie krwawych efektów.

 

– Chcesz pieniędzy? Są w kasetce pod biurkiem. – Mężczyzna wreszcie zrozumiał, że znalazł się na przegranej pozycji. – Tylko proszę…

 

– Wiem, gdzie są moje pieniądze – przerwał mu szorstko Charlestone i pociągnął za spust.

 

Jednocześnie z wystrzałem rozległ się wrzask Marii. Krew zbryzgała śnieżnobiałe płytki zdobiące ściany.

 

– Sukinsyn – skwitował Charlestone. – Cholera, pobrudziłem kafelki.

 

Obrócił się do stojącej za jego plecami żony. Kobieta wpatrywała się w leżące w jej wannie ciało szeroko otwartymi oczami.

 

– Kiedy znów spróbujesz komuś sprzedać swoje ciało za parę wyświechtanych komplementów, lepiej dobrze się zastanów.

 

Na komodzie w rogu pokoju spoczywał aparat telefoniczny. Michael podniósł słuchawkę i wykręcił sekwencję cyfr na tarczy. Kiedy usłyszał do bólu znajomy trel „centrala”, przytknął do ust mikrofon. Chwilę potem rozmawiał już z właściwą osobą.

 

– Jerry? Tu Michael. Weź chłopaków i przyjeżdżaj. Jak to po co? Jak mówię, że masz przyjechać to przyjeżdżasz! Mam sztywny problem w łazience. Trzeba się nim zająć. Daję wam kwadrans.

 

Charlestone odłożył słuchawkę na widełki. Maria siedziała skulona na podłodze, cicho pochlipując. Wzrok Michaela spoczął na ozdobnym gramofonie. Zawahał się, po czym wybrał płytę, opuścił ramię i włączył. Pokój wypełnił melodyjny głos Billy Holiday w piosence My Man. Nie musiał czekać na chłopaków. Wiedział, że sobie poradzą. W końcu za to im płacił.

 

– Wrócę późno – oznajmił małżonce i wyszedł z domu.

 

 

***

 

Dostrzegł go bez trudu. Nie dość, że tuż po południu w lokalu nie było zbyt wielu klientów, to jeszcze ten charakterystyczny melonik. Jakby się bał zostać niezauważony. Mężczyzna siedział na tym samym miejscu co ostatnim razem, w rogu nieopodal kontuaru. Najwyraźniej lubił mieć ścianę za plecami i dogodny widok na wejście do pubu. Charlestone zamienił parę słów z barmanem i po chwili zgarnął z lady szklaneczkę whisky.

 

– Witam pana – usłyszał neutralne powitanie, gdy zbliżył się do informatora. – Miło pana widzieć.

 

– Bez wzajemności – odpowiedział sztywno, zajmując wolne krzesło po drugiej stronie stołu.

 

W ciemnych oczach jegomościa zatańczyły iskierki rozbawienia.

 

– To pan chciał się ze mną spotkać.

 

– Owszem. – Charlestone zmrużył wrogo oczy. – Ma pan zdjęcia?

 

Mężczyzna sięgnął leniwie za pazuchę. Dwie nowiutkie fotografie przejechały z szelestem po blacie. Charlestone podniósł je delikatnie, a następnie nie spuszczając wzroku z informatora podarł powoli i z premedytacją. Jegomość nawet nie mrugnął, kiedy dziesiątki drobnych kawałeczków opadało wkoło na podłogę jak konfetti. Charlestone nachylił się do mężczyzny, tak że bez trudu mógł wyczuć bijącą od niego dziwną mieszankę woni tytoniu i mydła.

 

– W co ty pogrywasz? – wycedził, zaciskając pięści na krawędziach blatu. – Kto cię przysłał, sukinsynu?

 

Mężczyzna zaszurał krzesłem, odrobinę powiększając dzielący ich dystans. Wyglądało to tak, jakby pragnął oddalić od siebie niegdyś dostojnego biznesmena, który właśnie został bankrutem, by nikt nie mógł powiązać go z tym osobnikiem. Pomiędzy jego palcami znikąd pojawił się szczupły papieros.

 

– To dosyć poważna obelga, panie Charlestone, a my jesteśmy dżentelmenami. – Mężczyzna wypowiedział tę uwagę ze swobodą wyraźnie kontrastującą z napiętą atmosferą.

 

Paru klientów pod siłą jego spojrzenia udało, że straciło zainteresowanie.

 

Charlestone prychnął lekceważąco.

 

– Nie sądzę, by człowiek, który chowa się za rogiem każdego budynku, by śledzić zamężne kobiety mógł uchodzić za dżentelmena. – W ostatnie słowo przelał całą swą pogardę.

 

– Zatem zapomina pan, że to on go zatrudnił. – Mężczyzna przestał się bawić papierosem i włożył go do ust.

 

– Być może, lecz to „dżentelmen” przyniósł pierwsze zdjęcia. – Charlestone sięgnął do kieszeni. – Kto cię przysłał? – Lód w jego głosie mógłby zmrozić nietkniętą jeszcze whisky.

 

Informator schował zapałki i zaciągnął się dymem.

 

– Nikt mnie nie przysłał. Sam wybieram klientów. – Spomiędzy jego warg wydobył się szary obłoczek. – Pozwoli pan, że ubiegnę pańskie następne pytanie „dlaczego akurat pan”. Potrzebowałem, jak to pan raczył określić, sukinsyna, któremu nie obce było zadawanie śmierci. Jako prawnik wiele pan widział, przez te wszystkie lata zdążył pan do cna przesiąknąć smrodem mordów, kłamstwa i łapówkarstwa. Ponadto, był pan na wojnie. Paskudna sprawa.

 

– Do czego pan zmierza? – przerwał mu ostro Charlestone.

 

– Myśli pan, że nie wiem o trupach? – Usta mężczyzny wykrzywił kpiący uśmieszek. – Jeden w lesie, drugi przy River Street obok znakomitej cukierni, trzeci prawie by zatonął. Wszyscy dostali kulkę, niektórzy więcej niż jedną. Co więcej, żadnego ciała nie odnaleziono.

 

Charlestone bladł coraz bardziej z każdym kolejnym słowem.

 

– Wiedziałem, że ich pan zabije. Może z wyjątkiem pańskiej żony. Ale ona sama wolała zapoznać się ze stryczkiem. Jestem ciekaw, co mówiła zanim pan wyszedł. – Potarł brodę w zamyśleniu. – Ach, już sobie przypominam. – Z lubością wciągnął dym w płuca. – Że ich nie znała. Żadnego z tych mężczyzn. Błagała pana, topiła dywan we łzach, lecz pan jej nie wierzył. W końcu wszystkie kobiety to dziwki, czyż nie?

 

Znajoma kwestia zabrzmiała dziwnie okrutnie w cudzych ustach.

 

– Wolał pan wierzyć głupim zdjęciom niż własnej żonie.

 

Charlestone spojrzał na niego z początku bez cienia zrozumienia. I nagle widok tego, siedzącego nonszalancko naprzeciw, mężczyzny z nogą zawieszoną na nodze i tlącym się papierosem pomiędzy długimi palcami, tej niewyróżniającej się twarzy bez wyrazu oraz nieodłącznego melonika sprawiającego, że ten przeciętny mężczyzna przestawał być przeciętny, coś zaczęło rozjaśniać się w jego umyśle. Wspomniał parę ostatnich tygodni, kiedy jak przez mgłę wykonywał codzienne obowiązki, załatwiał interesy i eliminował kochanków żony. Cała niespójność, nielogiczność tego wszystkiego uderzyła go boleśnie i otrzeźwiająco jak siarczysty policzek od poniżonej kobiety. Bo właściwie, po co miałby od razu zabijać te szmaty? Nie wystarczyłoby porządne oporządzenie cudzymi rękami jak na bogatego biznesmena przystało? Kierowała nim nieopisana nienawiść, zrodzona tak naprawdę z niczego. Pojawiła się nagle, tamtego pierwszego wieczoru.

 

– Dlaczego akurat tych troje? – zmienił chłodną formułkę, gdy wreszcie pozbierał myśli.

 

– To mógł być ktokolwiek – odparł były informator, wzruszając ramionami. – Ktokolwiek.

 

Charlestone poczuł na powrót mętlik w głowie.

 

– Zatem po co to wszystko? Po co ta cała maskarada?

 

Przeciętne oblicze fotografa rozjaśnił uśmiech satysfakcji.

 

– Wreszcie zadaje pan prawidłowe pytanie – powiedział, po czym wstał i opuścił lokal. Na odchodnym położył na blacie podartą, wypchaną kopertę.

 

Charlestone długo wpatrywał się w pozostawiony pakunek. W końcu wziął go do ręki i ostrożnie odkleił kant. W środku znalazł dziesiątki zdjęć Marii w towarzystwie niezliczonej liczby obcych mężczyzn bez przedziału wiekowego.

 

 

***

 

Czekał oparty o latarnię, obserwując drzwi pubu. Za jego plecami przez parę metrów rozciągała się piękna promenada, dalej morze atakowało zaciekle brzeg falami. Powoli zbliżał się wieczór, a deptak zapełniali przechodnie. Wokół zaroiło się od młodych par i biegających z krzykiem na ustach dzieci. Niedługo rodziny zasiądą do kolacji.

 

Latarnie nie zdążyły jeszcze zapłonąć, kiedy znany prawnik opuścił nareszcie wnętrze pubu. Mężczyzna wypluł niedopałek papierosa i podążył spokojnie za nim. Po drodze sprawdził jeszcze zawartość małego flakonika. Perłowy płyn prawie sięgał korka.

***

 

 

– To już ostatni?

 

– Tak.

 

– Doskonale.

 

Niski, pomarszczony staruszek ostrożnie zakręcił zakrętkę słoika.

 

– Zamknij okno.

 

Drugi mężczyzna podszedł do parapetu. Nagły podmuch wiatru zerwał mu z głowy przestarzały melonik. Raz jeszcze rozejrzał się uważnie wkoło, aby być pewnym, że ostatnia bańka wleciała do środka i zatrzasnął ościeżnicę. Spojrzał na starca, jakby czekając na dalsze polecenia.

 

Pokój mieścił się na poddaszu starej kamienicy. Wynajęli go tylko na miesiąc, lecz i tak staruszek zdążył zaprowadzić tu swoje porządki. Teraz przypominał raczej ubogie laboratorium niż sypialnię. Dwa podłużne stoły zajmowały całą wolną przestrzeń pośrodku pomieszczenia. Miejsce łóżek pod ścianami zajęły wysokie regały. Ich półki uginały się pod ciężarem słojów po przetworach. Każdy został oznakowany papierową etykietką. Za grubymi szklanymi ściankami mieniły się wszystkimi odcieniami czerwieni mydlane bańki. Było ich pełno, wszędzie.

 

– Dlaczego mydlane bańki? – spytał nagle młodszy jegomość.

 

Starzec niechętnie oderwał wzrok od trzymanego w dłoniach słoika ze świeżą zawartością.

 

– Pomyśl, Arnoldzie. – Mężczyzna wyjął z kieszeni notes. – Do czego służy ludziom mydło?

 

Arnold usłużnie podał mentorowi pióro i kałamarz.

 

– Do mycia, oczywiście.

 

Starzec pokiwał powoli głową.

 

– Otóż to, Arnoldzie – powiedział, skrobiąc na kawałku wyrwanej kartki krótką inskrypcję. – Do mycia. Zmyjesz nim pot, kurz, trud codziennej pracy, a co najważniejsze, zmyjesz nim krew. – Mężczyzna urwał, by paroma dmuchnięciami wysuszyć mokry atrament.

 

– Chyba zaczynam rozumieć.

 

– Bzdura – burknął starzec. – Nic nie rozumiesz. Po co tak poturbowałeś tego nieszczęśnika?

 

Młodszy jegomość wzruszył ramionami.

 

– Ja tylko przeniosłem całą nienawiść tego prawnika w prędkość pocisku. Chciałem, by mu ulżyło.

 

– Ulżyło z nienawiści, którą sam go napoiłeś – obruszył się stary. – To eksperyment, nie mieliśmy się znęcać nad obiektami. Na to przyjdzie jeszcze czas.

 

– Zrobiłem to dla dobra eksperymentu. – Bronił się Arnold. – Przecież dostałeś więcej baniek.

 

– Nie przeczę. Próbuję ci tylko wytłumaczyć, że to nie było konieczne.

 

Siwy mężczyzna zaczął szperać wśród papierów leżących na stole. Już otworzył usta, gdy Arnold wyciągnął do niego rękę z klejem. Podziękował skinieniem.

 

– Zbliża się wojna, przyjacielu, choć tamta ledwo się skończyła.

 

– I to my ją wywołamy. – Młodszy mężczyzna wypiął dumnie pierś.

 

– Nie, Arnoldzie – skarcił go starzec. – My ją tylko przyspieszymy i spotęgujemy liczbę ofiar. Ludzie już dość długo zajmowali te ziemie. Czas położyć temu kres.

 

Arnold przestąpił z nogi na nogę niecierpliwie.

 

– Co jest, chłopcze? – Nic nie mogło ujść uwadze starszego osobnika.

 

– Dlaczego w ten sposób? – Wciąż nie rozumiał. – Dlaczego eksperymentując? Dając bańki mydlane?

 

Mężczyzna westchnął ciężko, zawierając w tym westchnięciu całe swoje zmęczenie.

 

– Ponieważ jesteśmy za słabi na frontalny atak, a jedynym co powstrzymuje ludzi rządzących przed śmielszymi czynami jest strach przed konsekwencjami. Nasz eksperyment natury ludzkiej dowiódł, że wystarczy usunąć ślady i zmyć winę z sumienia.

 

– Bańki mydlane – podsumował Arnold, spoglądając z podziwem na starca. – I co teraz?

 

– Teraz zademonstrujemy nasze preparaty odpowiednim ludziom. Pamiętałeś o biletach, Arnoldzie?

 

– Oczywiście. Statek wypływa w przyszłym tygodniu. Do Francji. Stamtąd pojedziemy pociągiem prosto do Berlina.

 

– Znakomicie się spisałeś. – Starzec pokiwał głową z aprobatą. – Musimy spotkać się z naszym znajomym. Myślę, że wyniki badań go usatysfakcjonują. Próba na Amerykanach była ostatnią. Odłóż to, proszę, na półkę.

 

Młody mężczyzna podszedł do staruszka i delikatnie odebrał ciężki słój z jego drżących dłoni. Na przedzie widniała pożółkła karteczka, na której koślawymi literami wypisano imię i nazwisko „Michael Charlestone”. Lecz nazwisko nie było istotne.

Koniec

Komentarze

Wydaje mi się lekko przegadane. Ale ogólnie podobało mi się. Będzie druga część? 

Raczej nie planowałam, ale cieszę się, że się podobało (choć trochę mu brakuje) :)

Opowiadanie, według mnie, takie sobie. Przeczytałam je bez przykrości ale i bez zachwytu.

Rozumiem, że człowiek w niemodnym meloniku fabrykował fotografie i współpracował ze starcem, zamykającym bańki w słoiku. Rozumiem, że Charlestone pozwolił się wodzić za nos. Nie rozumiem, dlaczego zbiór baniek w słoikach ma pomóc wywołać wojnę i zwiększyć liczbę ofiar.

Wolałabym, aby Autorka, miast skupiać się na pubach, pokerze, rozmowach biznesmenów i innych mało istotnych szczegółach, bardziej rozwinęła wątek fantastyczny, więcej miejsca poświęciła dwójce tajemniczych producentów baniek, pozwoliła zrozumieć, co nimi powodowało.

Opowiadanie mogłoby być lepiej napisane, zdania nie zawsze są prawidłowo zbudowane, należy też przyjrzeć się interpunkcji.

 

„Jedynie gazowe uliczne latarnie rzucały słabe światło na główne uliczki”. –– Powtórzenie.

Może: Jedynie gazowe latarnie rzucały słabe światło na główne ulice.  Lub: Jedynie gazowe latarnie słabo oświetlały główne ulice.

 

„Chodnikami przechadzali się nieliczni piesi, zmierzając pospiesznie w sobie tylko znanym kierunku”. –– Przechadzali się, moim zdaniem, jest zaprzeczeniem pospiesznie. Przechadzać się, to spacerować. Pośpieszny spacer przestaje być przechadzką. Tym bardziej, że sama piszesz o tym w następnym zdaniu.

Może: Chodnikami przemykali nieliczni piesi, zmierzając pospiesznie w sobie tylko znanym kierunku.

 

„…i lodowatego wiatru batożącego odsłonięte fragmenty ciała”. –– Które odsłonięte fragmenty ciała, poza twarzą, kawałkiem szyi i ewentualnie dłońmi, batożył wiatr?

 

„Tylko bezdomni stali w kółeczkach przy płonących beczkach w nieprzyjaznych, bocznych zaułkach”. –– Zaułek z definicji jest miejscem ukrytym i raczej trudno dostępnym, nie ma głównych zaułków.

Dlaczego na ulicy płonęły akurat beczki? Czemu nie np. sztachety, stare meble?

 

„Wystarczyło zerknąć mimochodem na ciepłe światło sączące się przez odsłonięte okna, rozpłaszczonych gości popijających różnokolorowe, parujące płyny z kryształowych szklanek, wreszcie posłuchać gwarów rozmów i przytłumionych dźwięków muzyki”. –– Moim zdaniem światło sączy się przez zasłonięte okna, przez szpary w nieszczelnie zaciągniętych np. żaluzjach, storach.

Nie podoba mi się mało zabawny zwrot „rozpłaszczonych gości”. A jeśli przyszli w paltach, futrach, kurtkach czy jesionkach? Czy byli rozpalceni, rozfutrzeni, rozkurtkowani i rozjesionkowani? ;-)

Gwar, to mieszanina wielu głosów zlewających się w jeden szum. W jednym pomieszczeniu panuje jeden gwar. Można posłuchać gwaru rozmów.

 

„Kiedy nieznośnie zimno szczypało w policzki i odmrażało stopy, ulegał niejeden twardziel”. –– Komu lub czemu ulegał twardziel?

 

„Ściany pociągnięto czerwoną farbą podchodzącą pod odcień szkarłatu”. –– Nie widziałam podchodzącej farby; najwyżej odłażącą. ;-)

Ja napisałabym: Ściany pociągnięto czerwoną farbą w odcieniu szkarłatu.

 

„…każdy otoczony kompletem obitych aksamitnym materiałem krzeseł o barwie adekwatnej do koloru ścian”. –– Nie podoba mi się barwa adekwatna do koloru.

Może: …każdy otoczony kompletem krzeseł, obitych aksamitem w kolorze ścian.

 

„…toteż nikt nie zwrócił uwagi na dodatkowego mężczyznę…” –– Czy na sali był komplet gości i dlatego mężczyzna jest dodatkowy? Czy raczej: …toteż nikt nie zwrócił uwagi na kolejnego mężczyznę

 

„Cichy dźwięk przymocowanych przy futrynie dzwoneczków utonął wśród powodzi rozmów i ostrych nut saksofonu”. –– Cichy dźwięk przymocowanych przy futrynie dzwoneczków utonął w powodzi rozmów i ostrych nut saksofonu.

 

„Upił łyk bursztynowego napoju i skrzywił z niesmakiem”. –– Co skrzywił mężczyzna? ;-)

Ja napisałabym: Upił łyk bursztynowego napoju i skrzywił się z niesmakiem.

 

„Bogaci biznesmeni w damskim i męskim towarzystwie…” –– Mężczyźni będący biznesmenami, przychodzili w towarzystwie raz damskim, raz męskim, czy od razu w mieszanym? ;-)

 

„…musiał grzecznie,aczkolwiek stanowczo…” –– Brak spacji.

 

„…patrząc na pustą szklankę towarzysza z niesmakiem”. –– Jakiż to niesmak miał towarzysz? ;-)

Może: …patrząc z niesmakiem na pustą szklankę towarzysza.

 

„W środku znalazł pięć czarnobiałych fotografii”. –– W środku znalazł pięć czarno-białych fotografii.

 

”Charlestone zacisnął pięści na zdjęciach…” –– Czy Charlestone zgniótł zdjęcia? ;-)

 

„…nadając twarzy wygląd zaawansowanego przygłupa”. –– Czy twarz rzeczywiście miała wygląd całego zaawansowanego przygłupa? ;-)

 

„Pojedyncze uderzenie zegara zwiastowało nadejścia wpół do jedenastej”. –– Jeśli pojedyncze uderzenie obwieszczało pół godziny, to wpół do jedenastej właśnie stało się faktem. Zegar to obwieścił, nie zwiastował.

 

„…zamierzały pogrążyć w ciemnościach świat zalany miliardami drobnych płatków”. –– …zamierzały pogrążyć w ciemnościach świat zasypany miliardami drobnych płatków.

 

„…gdy młodzieńcy niespodziewanie rozdzielili się na dwie grupki. Troje powróciło na główną ulicę…” –– …gdy młodzieńcy niespodziewanie rozdzielili się na dwie grupki. Trzech powróciło na główną ulicę

Troje, powiemy o grupce mieszanej, złożonej z pań i pana, lub pani i panów.

 

„Na widok pierwowzoru z czarnobiałej fotografii…” –– Na widok pierwowzoru z czarno-białej fotografii

 

„Chłopak zamarł ze spodniami spuszczonymi do połowy ud”. ––  Ściągnął spodnie do sikania? Nie miał rozporka? ;-)

 

„…twarze polityków i biznesmenów uwiecznione na czarnobiałych fotografiach”. –– …twarze polityków i biznesmenów uwiecznione na czarno-białych fotografiach.

 

„…rosnące liczby przechwyconego alkoholu…” –– Czy alkohol można mierzyć w liczbach?

Ja napisałabym: …rosnące ilości przechwyconego alkoholu

 

„…rozładowywali agresję na bogu ducha winnym kotlecie”. –– …rozładowywali agresję na Bogu ducha winnym kotlecie.

 

„Pan Charlestone uniósł napełniony czerwonym winem kieliszek. Obok stał metalowy pojemnik, spomiędzy licznych kostek lodu wystawała szyjka butelki”. –– O ile mi wiadomo, czerwonych win nie schładza się.

 

„Pobladłaś i prawie nic nie jesz. – Wskazał palcem jej prawie pusty talerz”. –– Jej prawie pusty talerz sugeruje, że kobieta jest przy apetycie.
Ja napisałabym: Pobladłaś i prawie nic nie jesz. – Wskazał palcem jej prawie nie tknięte danie.

 

„…żeby wciągnąć ją w gęstą sieć podchwytliwych pytań i z satysfakcją zniszczyć maskaradę niewiniątek”. –– O ilu niewiniątkach jest mowa?

Ja napisałabym: …żeby wciągnąć ją w gęstą sieć podchwytliwych pytań i z satysfakcją zniszczyć to maskujące się niewiniątko.

 

„Pan Charlestone otarł usta chusteczką i kulturalnie podziękował za posiłek”. –– Wstając od stołu, dziękujemy nie za posiłek, ale za towarzystwo osób, z którymi jedliśmy.

 

„Najprawdopodobniej uzna go za potwora, lecz to nie istotne”. –– Najprawdopodobniej uzna go za potwora, lecz to nieistotne.

 

„Niech wie, że „jeśli by się z nim nie kochała, to by żył”. –– Niech wie, że „jeśliby się z nim nie kochała, to by żył”.

 

„Naparł na drzwi całym swym ciężarem…” –– Czy mógł napierać na drzwi cudzym ciężarem?

 

„…warknął, nie zdejmując żony z celownika”. –– Czy wcześniej położył/postawił żonę na celowniku? ;-)

Ja napisałabym: …warknął, nie zdejmując celownika z żony.

 

„Ze środka buchnęły kłęby białej pary, na chwilę przysłaniając nagą sylwetkę młodego mężczyzny”. –– To nie sylwetka była naga; nagi był mężczyzna. Czy para w łazience może mieć inny kolor?

Może: Ze środka buchnęły kłęby gęstej pary, na chwilę przysłaniając sylwetkę młodego, nagiego mężczyzny.

 

„Na komodzie w rogu pokoju spoczywał aparat telefoniczny”. –– Telefon zapewne zwyczajnie stał, nie spoczywał.

 

„Pokój wypełnił melodyjny głos Billy Holiday w piosence My Man”. ––  Akcja opowiadania toczy się w czasach, kiedy w Stanach panowała prohibicja (1919-1933). Billie Holiday została zauważona w 1933 roku i wtedy nagrała pierwsze utwory.

Mam uzasadnione podejrzenia, że w sypialni Marii nie było płyty Billie Holiday.

 

„Pomiędzy jego palcami znikąd pojawił się szczupły papieros”. –– Nie powiedziałabym o papierosie, że jest szczupły; raczej cienki, smukły, długi.

 

„Paru klientów pod siłą jego spojrzenia udało, że straciło zainteresowanie”. –– Wcześniej nie było słowa o tym, że klienci mieli zainteresowania. ;-)

 

„Potrzebowałem, jak to pan raczył określić, sukinsyna, któremu nie obce było zadawanie śmierci”. –– Potrzebowałem, jak to pan raczył określić, sukinsyna, któremu nieobce było zadawanie śmierci.

 

„…mężczyzny z nogą zawieszoną na nodze…” –– Raczej: …mężczyzny z nogą założoną na nogę

 

„Za jego plecami przez parę metrów rozciągała się piękna promenada…” –– Ja napisałabym: Za jego plecami, na przestrzeni kilku metrów, rozciągała się piękna promenada

 

„Powoli zbliżał się wieczór, a deptak zapełniali przechodnie. Wokół zaroiło się od młodych par i biegających z krzykiem na ustach dzieci”. –– Czy nadchodzący wieczór jest dobrą porą na wyrojenie się dzieci na deptaku? Czy nie powinny szykować się do kolacji i snu?

 

„Niski, pomarszczony staruszek ostrożnie zakręcił zakrętkę słoika”. –– Powtórzenie. Może: Niski, pomarszczony staruszek ostrożnie zakręcił wieczko słoika.

 

„…aby być pewnym, że ostatnia bańka wleciała do środka i zatrzasnął ościeżnicę”. –– Ościeżnica/framuga, to rama zamocowana w ścianie. Do niej mocuje się okna, drzwi. Mężczyzna nie mógł zatrzasnąć ościeżnicy. Mógł zamknąć/zatrzasnąć okno.

 

„Nasz eksperyment natury ludzkiej dowiódł…” –– Ja napisałabym: Nasz eksperyment badający naturę ludzką, dowiódł

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Po pierwsze, jestem pod wrażeniem pracy Regulatora. Nie wychwyciłem nawet dziesiątej części tych błędów.

Po drugie, opowiadanie w większości świetnie napisane. Przeniosłem się wyobraźnią do stworzonego przez Ciebie świata - a to jest bardzo ważne.

Po trzecie, niestety, nie bardzo wiadomo o co chodzi na końcu. Regulatorzy ma rację. Zła proporcja. Zbyt duży nacisk na opisy sytuacji w pubach, zbyt mało wyjaśniony wątek baniek mydlanych. W związku z tym fabuła

kiepska.

Wniosek: masz talent do pisania, naprawdę większość opowiadania czytało się jak dzieło profesjonalnego pisarza. Błędy bez trudu wyeliminujesz. Pozostaje problem z fabułą - musisz mieć o czym pisać i to coś musi być ciekawe i spójne. Powodzenia w dalszej pracy. Będę czytał Twoje kolejne teksty.

P.S. Może przerobisz to opowiadanie na kryminał, nawet bez wątków fantastycznych? Klimat przez Ciebie stworzony jest świetny.

Zdadzam się z Paprochem - trochę przegadane. W treści rozmywa się fabuła, z której można było wycisnąć trochę więcej. 

A tak przy okazji: liczba mnoga w mianowniku słowa postać - postaci, czy postacie? Znalazłem taką opinię:  "wyraz postać w mianowniku liczby mnogiej powinien być używany z końcówką -e, ponieważ jest ona bardziej wyrazista i przynależna tylko jednemu przypadkowi. I wyszło na to, że nie brzmi wcale „mądrzej” forma np. postaci filmowe, jak się niektórym wydaje bądź wydawało." - http://www.libertas.pl/postacie_czy_postaci_oto_jest_pytanie.html

Mnie osobiście stosowanie formy: "postaci" trochę drażni :)

Regulatorzy, dzięki za kawał roboty, następnym razem się bardziej przyłożę do stylistyki.

Szkapa, homar - dziękuję Wam za poświęconą chwilę na przeczytanie i za opinie :)

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka