
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– A teraz cię zabiję – powiedział Johnny i dźgnął mnie tym wstrętnym gwoździem prosto w oko.
– Za co!? – wrzasnąłem z bólu, ale wciąż żyłem, ponieważ ostrze nie dosięgło mózgu.
– Za to, że cię nienawidzę. To raz – uśmiechnął się szyderczo. – A dwa, to sam dobrze wiesz, za co. No dobra, zmiataj, zanim do głowy wpadnie mi jeszcze jakiś świetny pomysł, taki jak z tym gwoździem. Tym razem daruję ci życie.
Jak zbity pies wybiegłem z mieszkania. Pędziłem w dół po schodach, nie mogąc złapać oddechu i lewą ręką przesuwając po plastikowej, zielonej poręczy, a drugą dłoń przyciskałem do krwawiącego oka. Na klatce śmierdziało śmieciami z zsypu i szczynami. Nie miałem odwagi jechać windą – byłem pewien, że zaskoczy mnie tam Johnny i szczerząc zęby w strasznym uśmiechu, zajmie się moim drugim okiem.
Nagle się potknąłem. Upadłem na kolana z piątego stopnia. Odruchowo oderwałem rękę od oka, żeby się podeprzeć i nie wyrżnąć twarzą w beton. Niestety, na posadzce leżały drobne kawałki potłuczonego szkła. Podniosłem się jednak i popędziłem znowu w dół, wydało mi się bowiem, że nad sobą słyszę głos Johnny’ego. Teraz krew z ręki zlewała się z tą z oczodołu.
Na parterze przystanąłem, żeby zaczerpnąć tchu i oparłem się o framugę drzwi. Wśród ciszy rozlegał się tylko mój chrapliwy oddech. Nie mogłem opanować drżenia całego ciała.
Nagle, nade mną coś stuknęło. Instynktownie wypadłem na zewnątrz i gnałem jak najszybciej potrafiłem. Nie myślałem o krwawiących kolanach. Ból w miejscu oka pulsował mocno, przyćmiewając wszystko inne.
Noc była bezchmurna, gwiazdy jasno świeciły, jednak chłód wieczorny przenikał mnie na wskroś. Lodowate powietrze drażniło mi gardło, ale ja musiałem oddychać szybko przy takim wyczerpującym biegu. Nieliczne latarnie świeciły żółtym, niepokojącym światłem. Na szarych ulicach nie spotkałem ani jednej żywej duszy. To ponure miasto było jakby wymarłe. Wysokie budynki piętrzyły się wokół mnie i mruczały złowrogo.
Jeszcze tylko jeden zakręt, pomyślałem i przyspieszyłem, choć wcześniej wydawało mi się to niemożliwe. Miałem zabójcze tempo. Stalowe kleszcze strachu nie zwalniały uścisku, wręcz przeciwnie – lęk narastał. Czułem się śledzony, jak uciekająca zwierzyna.
Wreszcie znalazłem się przed eleganckimi drewnianymi drzwiami, prowadzącymi do wnętrza zadbanej kamienicy. Nacisnąłem domofon. Rozległo się głośne „bzzzzzz”.
– Kto tam?! – zapytał rozdrażniony głos, wypływający z głośnika domofonu.
– To ja, Charlie – wychrypiałem – wpuść mnie proszę.
W drzwiach kliknęło, więc popchnąłem je i wszedłem do sieni, wyłożonej marmurową posadzką i kafelkami na ścianach.
***
– Piękne. Najlepsze, jakie dotąd zrobiłem – uśmiechnął się doktor Shellman.
– Mogę je dotknąć?
– Oczywiście. To nic nie boli. A kolor tęczówki udało mi się idealnie skopiować, więc nikt nie powinien zauważyć zmiany.
– Rzeczywiście, piękne – powiedziałem z podziwem, oglądając w lustrze swoje nowe oko. – Czy ja nim widzę? – Może to trochę głupio zabrzmiało, ale nie odczuwałem żadnej różnicy.
– Tak, zamontowałem miniaturową kamerkę w miejscu źrenicy. To bardzo skomplikowana robota, ale warto było.
– Dziękuję, doktorze. Mam jeszcze jedną prośbę. Mogę przeczekać u ciebie do rana?
– Jasne, Charlie. Ty zawsze jesteś u mnie mile widzianym gościem, nawet w środku nocy. Ale pozwól, że ja się z powrotem położę, a tobie polecam kanapę.
– Dzięki. Wyjdę wcześnie, może już się nie zobaczymy. Uważaj na siebie, Shellman, i miej oko na naszego wspólnego przyjaciela.
***
– Jesteś! Martwiłam się… – powiedziała Emily, moja piękna żona.
– Jestem. Dam sobie spokój z Johnnym. Potrzebny mi urlop. Jedziemy gdzieś daleko.
– Wspaniale. Nie było cię od dwóch dni, a teraz mówisz jakimiś tajemniczymi skrótami. O co chodzi z Johnnym? Gdzie chcesz wyjechać i kiedy? Przecież wiesz, ze wszystkie decyzje podejmujemy wspólnie… musimy o tym porozmawiać. Ale… ale co się stało z twoim okiem?
– Ty jedna zauważyłaś – uśmiechnąłem się do niej. – Nieciekawa historia. Opowiem ci po drodze, kochanie, teraz muszę wziąć prysznic. Załatwiłem już wszystko w pracy, więc spakuj siebie i Jacka, ale tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę kupimy na miejscu. Naprawdę, musimy szybko wyjechać.
Emily w końcu nie protestowała, bo już od dawna prosiła mnie o egzotyczną wycieczkę, ale wcześniej ja nie miałem czasu. Musiała sobie zwyczajowo ponarzekać, a tak naprawdę była wniebowzięta.
Poszedłem pod prysznic. Cudownie było się odświeżyć. Kiedy strumienie gorącej wody opływały moje ciało, zastanawiałem się, dokąd uciec, by być jak najdalej od Johnny’ego. Przypomniało mi się, jak kiedyś wspólnie z Emily oglądaliśmy foldery z biura podróży, planując miodowy miesiąc. Wtedy nie było nas stać na bardzo egzotyczny wyjazd, ale teraz taka Polinezja Francuska wydawała się idealnym rozwiązaniem. Ja chciałem, żeby było daleko od Johnny’ego i blisko tajnej bazy, Emily pragnęła luksusu, a Jack potrzebował wielu atrakcji. A więc – postanowione. Lot nad Pacyfikiem i wakacje na rajskiej wyspie.
***
– Czy życzą sobie państwo kawy?
– Tak, poproszę – powiedziała Emily, ale ja zignorowałem stewardessę i patrzyłem przez małe okienko na ocean. Co jakiś czas przemykały pod nami zielone wysepki otoczone błękitnymi lagunami. Silniki boeinga cicho za mną buczały, a mały Jack głęboko spał. Na pokładzie samolotu było spokojnie. Postanowiłem też się trochę w końcu zdrzemnąć, bo od wyjścia rano z domu Shellmana nie spałem.
Miałem sen. Po drewnianym stole toczyły się szklane kulki. Ja obserwowałem to z perspektywy krasnoludka – stałem na stole. Kule zbliżając się, rosły i okazało się, że to sztuczne oczy. Mijały mnie i z wielkim hukiem spadały z krawędzi blatu. Było ich coraz więcej i upadały z większą częstotliwością, aż zamiast uderzeń pojedynczych kul, słyszałem szum, jak podczas deszczu, tylko wiele razy głośniejszy. Mój punkt widzenia przeniósł się nad krawędź stołu i patrzyłem teraz na morze kotłujących się oczu w dole, a potem kulki zaczęły się układać w twarz Johnny’ego, poruszającą ustami.
Obudziła mnie Emily.
– Coś się dzieje, Charlie.
Poprawiłem się w fotelu i ogarnąłem wzrokiem pokład. Żółte lampki przytulnie świeciły, a na zewnątrz już panował mrok. Stewardessy szeptały z przejęciem między sobą.
– Czy jest na pokładzie George McBully? – rozległ się zniekształcony przez mikrofon głos. Z miękkiego fotela podniósł się brodaty mężczyzna koło pięćdziesiątki.
– Jest pan lekarzem, tak? – upewniła się stewardessa i zaprowadziła McBully’ego do kabiny pilotów. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, wszyscy ludzie zaczęli głośno rozmawiać. Stwierdziłem, że ten incydent mnie nie dotyczy i próbowałem ponownie zapaść w drzemkę, jednak dziesięć minut później i do mnie przyczepiła się pani w pokładowym uniformie.
– Pan Charlie Steward? – zapytała.
– Tak, to ja.
– Proszę za mną.
– A o co chodzi?
– Nie chcemy wzbudzać paniki. Po prostu proszę iść za mną.
Emily wyglądała na zaniepokojoną, ja natomiast byłem zdegustowany. Nie lubię, gdy ktoś zawraca mi głowę na wakacjach.
W kabinie pilotów zastaliśmy Georga McBully’ego, klęczącego nad jednym z pilotów samolotu. Drugi nieprzytomnie patrzył przez wielkie przednie okno, trzymając stery.
Stewardessa poprosiła mnie o pilotaż. Skąd miała informacje o moich uprawnieniach?
Była już czwarta nad ranem, spałem dłużej, niż myślałem.
Kurs na wyspę Tahiti. Z maszyną nie miałem problemów. Od czasów mojego treningu, lotnictwo cywilne zostało prawie całkiem zautomatyzowane, więc tylko trzymałem ster dla zachowania pozorów.
Stewardessa bowiem przyglądała mi się uważnie, w przerwach pomiędzy ratowaniem jednego pilota wspólnie z McBully’m, a cuceniem drugiego, który wciąż zdawał się przebywać w innym świecie.
Byłem zły, że zamiast spokojnie spać w fotelu albo patrzeć na moją piękną żonę, muszę prowadzić samolot, jakbym znowu wysługiwał się Normanowi. Wielki Boeing 747 był nudny jak flaki z olejem. Wlókł się przed siebie prosto na lotnisko. Nawet pogoda nie urozmaicała lotu, była wprost idealna.
Skoro już powierzyli mi tę wielką latającą konserwę, pomyślałem, zabawię się, jak przystało na wakacyjną przygodę.
Wyłączyłem wszystkie automaty. Przekręciłem ster w prawo najmocniej jak się dało. Próbowałem zrobić „beczkę”, bo na „pętlę” silniki na pewno były za słabe.
Samolot przechylił się gwałtownie do kąta 45 stopni i powoli obracał się dalej, aż linia skrzydeł stała się prostopadła do powierzchni oceanu. Wtedy Boeing 747 zaczął spadać, spadać i spadać, po eleganckim łuku, aż wbił się spektakularnie w wodę, wzniecając przy tym kaskady piany morskiej.
Poleciałem na pancerną przednią szybę, rozbijając o nią nos. Stewardessa, McBully oraz obaj piloci przygnietli mnie, wydając ostatnie tchnienie w ich życiu. Nie wiem, z jakiej dokładnie przyczyny zmarli, ale nie poruszyli się już więcej.
Samolot tonął. Zagłębiał się w morskich odmętach i blachy zaczęły przeciekać, ponieważ ciśnienie rosło z każdą sekundą. Maszyna wpadła pod kątem i to, co wcześniej było podłogą, teraz stanowiło ścianę.
Przez kilka minut byłem tak oszołomiony, że nawet się nie poruszyłem. Kiedy powróciły mi zmysły i wola działania, odrzuciłem bezwładne ciała personelu i poukładałem jedne na drugie, poczynając od kokpitu i dzięki temu mogłem się po nich wspiąć jak po drabinie do drzwi. Nacisnąłem zielony guzik i automatyczny właz się otworzył. Ściana wody uderzyła mnie z góry i znów znalazłem się na przedniej szybie.
Tylna część samolotu znacznie szybciej przeciekała, więc woda wypełniała teraz powoli kabinę pilotów, służąc mi za windę.
Gdy dotarłem do poziomu włazu, zobaczyłem ciała pasażerów zwisające na pasach bezpieczeństwa. Jeden gość ich nie zapiął i przelatując przez cały korytarz nabił się na coś ostrego, co teraz wystawało mu z pleców.
Wspiąłem się po fotelach do Emily. Ona i Jack byli równie martwi, co reszta pasażerów.
Pomyślałem, że powinienem im sprawić godny pochówek (jak niektórzy nazywają zakopanie ciała w ziemi, na pastwę robaków), ale uznałem, że Boeing 747 to wystarczająco duża trumna. Zresztą, za chwilę będę musiał zatroszczyć się też o własny pogrzeb, ponieważ woda tryskała z rozszczelnionych i powyginanych blach z coraz większą mocą. Musiałem się stąd jakoś wydostać.
Otworzenie drzwi nie wchodziło w grę – ciśnienie na zewnątrz zbyt mocno je przytrzymywało. Może mógłbym rozbić tę małą, podwójną szybę w okienku?
Szukałem w panice młotka bezpieczeństwa, ale nie udało mi się go znaleźć.
To chyba był koniec. Wydostanę się z samolotu, dopiero jak woda wypełni całe jego wnętrze, myślałem. Ale potem się uduszę, albo dostanę choroby azotowej, zanim dopłynę do powierzchni oceanu.
Woda sięgała już kolan Emily. Podpłynąłem z powrotem do jej ciała i przyglądałem się kobiecie mojego życia. Była naprawdę piękna. Jej jasne, subtelne loczki opadały na blade czoło; miała błękitne, teraz zamknięte, oczy, drobny nosek i wąskie, różowe usta.
Obok niej, mały Jack zastygł z przerażeniem na twarzy.
Boże, ja nie chodziłem do kościoła i wiele grzeszyłem, ale… oni? Byli tacy niewinni, kobieta i małe dziecko. Nie powinni umierać, nie tak szybko.
Chociaż, pomyślałem, może to jednak kara dla mnie… oni zginęli prawie niepostrzeżenie, a ja muszę patrzeć na śmierć moich bliskich i czekać na własny, nieuchronny koniec.
E tam, głupie gadanie. Weź się w garść, Charlie, co z tego, że zaraz umrzesz. Zebrało ci się na pokorę, ale trochę za późno. Teraz to już bądź twardzielem do końca.
Tak bełkotałem we własnej głowie, raz dodając sobie otuchy, raz dokonując rachunku sumienia, (co nie najlepiej mi wychodziło, bo niektóre uczynki zatarły się w mojej pamięci), i kiedy uznałem, że jestem już zupełnym wariatem (nie chciałem przyznać się nawet przed sobą do paniki), zobaczyłem za oknem oko. Takie małe i żółte.
Samolotem wstrząsnęło i nagle znieruchomiał. To znaczy, przestał opadać. Zaczął się natomiast obracać i po chwili podłoga znów była podłogą.
Pewnie osiedliśmy na dnie, przemknęło mi przez głowę.
Ale jednak nie, bo maszyna znowu się zatrzęsła. A później, zaczęła się jakby wznosić, szybować w głębinach. Ten fakt stwierdziłem jedynie na podstawie uczucia lekkości, ponieważ za oknem można było dojrzeć jedynie wielki błękit.
Podpłynąłem do kabiny pilotów, żeby zorientować się w sytuacji przez dużą przednią szybę.
Zobaczyłem, że pod samolotem znajduje się jakaś wielka ryba. Wielka ryba… To był wieloryb! Niósł moją tonącą metalową trumnę na swoim grzbiecie.
A więc zostanę uratowany.
Powoli, aczkolwiek nieubłaganie, wznosiliśmy się ku powierzchni oceanu. Woda wciąż przeciekała do wnętrza i naprawdę, w ostatniej chwili wieloryb zrzucił z grzbietu samolot na płyciznę.
Otworzyłem drzwi i wypłynąłem na zewnątrz. Boeing był do połowy zanurzony, ale woda jeszcze się z niego wylewała.
Wieloryb leżał na płyciźnie i wypuszczał strumienie z nosa na grzbiecie. Patrzył na mnie groźnie i szczerzył fiszbiny w nieodgadnionym grymasie.
– To twoja wina – powiedział. – Próbowałeś zrobić „beczkę”! Boeingiem. Nawet ja wiedziałem, że to się nie może udać. Z trudem was dogoniłem i gdyby nie moja pomoc, byłbyś trupem – wydął z wyrzutem wielorybie wargi.
– Nie musiałeś. Mam być ci wdzięczny? Spadaj posuwać swoje grube samice!
– Ech, ludzie – westchnął i wyraźnie zdegustowany, osunął się w głębiny.
To się w głowie nie mieści, żeby jakaś ryba robiła mi wymówki. Żyję, i to się liczy.
Morze jest słone, więc unosiłem się bez trudu. Wypadki dzisiejszego dnia zszargały jednak trochę moje nerwy.
Rozejrzałem się, ale nie zauważyłem w pobliżu żadnej wyspy. Przecież nie mogę tak pływać wiecznie…
No, jest jeszcze wrak samolotu. Rzygać mi się zachciało, jak pomyślałem, że muszę tam wrócić. Chyba jednak nie miałem wyboru.
Trupy pasażerów nadal tkwiły w fotelach i wyglądały jak zombiaki z tymi wyprostowanymi rękami, unoszącymi się na wodzie.
Różne przedmioty pływały po całym kadłubie. Jakaś foliowana kartka zmierzała w moją stronę, gnana nieznanymi prądami. Wyłowiłem ją i okazało się, ze to instrukcja. Nigdy ich nie czytam; instrukcje są dla mięczaków, dla ludzi, którzy sami nie wiedzą, co mają robić. Ja do nich nie należałem, ale teraz rzeczywiście nie wiedziałem co robić, wiec przyjrzałem się rysunkom. Dotyczyły one zakładania kamizelki ratunkowej i ewakuacji z samolotu po wodowaniu… wynikało z tego, że gdzieś tu jest samodmuchający się ponton.
Swoją drogą, dawno nie dmuchałem.
Zgodnie z instrukcją pociągnąłem jakąś wajchę i pomarańczowy, prostokątny ponton był po chwili gotowy do wielkiej podróży przez ocean.
Ktoś mógłby mnie zapytać po tym wszystkim, dlaczego potrafię pilotować samolot, a nie wiem jak się z niego ewakuować po wypadku. Otóż, moje awiacyjne umiejętności nabyłem na drodze przypadku – kiedy miałem szesnaście lat, wujek, który dosyć długo pozostawał w ukryciu, ponieważ nielegalnie handlował starymi wojskowymi samolotami, nagle ujawnił się i poprosił moją matkę, a swoją siostrę, o pomoc. Jako rekompensatę, zaproponował, że nauczy mnie pilotażu. Mamuśka przystała na to chętnie, bo uważała, że inwestowanie w syna to jej życiowy cel, za co jestem jej wdzięczny. Niestety, nie doczekała mojego lotu pokazowego, ale wujek gruntownie mnie przeszkolił, po czym znowu gdzieś zniknął. Zapomniał jednak nauczyć mnie jednego, mianowicie ratowania własnego tyłka z tarapatów. Być może miał to w planie, ale cóż, nie zdążył. Od tamtego czasu go nie widziałem.
Powinienem zabrać jakiś prowiant, pomyślałem. Przeszukałem bagaże, które nie wypadły z luku do morza i znalazłem kilka kanapek zawiniętych w sreberka, batony oraz drożdżówkę z budyniem. Drożdżówkę zjadłem od razu, bo zgłodniałem od tego stresu. Jeszcze wziąłem kilka butelek ze słodkimi napojami tych niedzielnych turystów (ja pijam tylko czystą wodę i alkohol).
Zajrzałem jeszcze ostatni raz do kabiny pilotów i wziąłem stamtąd siekierę. Akurat wiedziałem, dlaczego tam była, bo wujek handlował głównie z Rosją i mi powiedział: samoloty latające nad Syberią musiały być wyposażone w podstawowy zestaw przetrwania, bo jakby ktoś się rozbił w środku tajgi, bez ognia nie przeżyłby do nadejścia pomocy. Widocznie ten samolot leciał kiedyś przez Rosję i nie dopilnowano przeładowania maszyny. Cudze lenistwo być może uratowało mi życie.
Wrzuciłem już cały ekwipunek do pontonu (oprócz siekiery, tą delikatnie położyłem, niczym niemowlę), kiedy nagle usłyszałem stęknięcie.
– Nie zostawiaj mnie… – powiedział ktoś.
Odwróciłem się. Jeden z turystów jednak nie był martwy i teraz patrzył na mnie błagalnym wzrokiem.
– Nie mogę odpiąć pasów… Pomożesz mi?
– Po co? – zapytałem.
– Jak to – po co? Czy ty w ogóle jesteś człowiekiem?
– Poniekąd. Mam sztuczne oko.
– Jeśli mnie tu zostawisz, będziesz odpowiedzialny za moją śmierć. Ty, na spółkę z tym idiotą, który rozbił samolot.
– W pontonie nie ma za wiele miejsca – zauważyłem – a ty jesteś gruby. Przez ciebie możemy obaj zginąć, jeśli go przeciążysz.
– Ależ niee, nie jestem wcale taki gruby. To woda. Napęczniałem. – Zaczął się szamotać i postękiwać.
– No dobra, wezmę cię ze sobą. Mam nadzieję, że nie będę tego żałował. Ale zawrzemy układ – ja jestem szefem, a ty mnie słuchasz bez żadnych dyskusji. Nie mam zamiaru przez ciebie zginąć.
– Tak, tak, tylko uwolnij mnie wreszcie. Przecież nie mam wyboru.
Rzeczywiście, nie miał. Byłem panem sytuacji, tak jak lubię.
Dotarłem do jego fotela i spróbowałem rozpiąć pasy. Niestety, zaklinowały się na dobre.
– Przykro mi, ale nie da się otworzyć tej sprzączki. Może jakbyś nie żarł tyle słodyczy, teraz mógłbyś się po prostu wyślizgnąć.
– I… i co teraz będzie? – jęknął.
– Czekaj… mogę przeciąć ten pas.
Wróciłem do pontonu i wziąłem siekierę.
– Widzisz – pokazałem mu moje narzędzie – zaraz będzie po wszystkim.
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
– Wszystkie moje pomysły są dobre. A ty już podważasz mój autorytet. Chyba nie zapomniałeś o naszej umowie?
Zamachnąłem się i siekiera ze świstem przecięła powietrze, potem pas, a potem udo grubasa.
– O Jezu, przepraszam! – krzyknąłem.
Krew tryskała na wszystkie strony. Chyba trafiłem w tętnicę.
– To nic, to nic – powiedział ranny – chodźmy już.
Pewnie był w szoku.
Zarzuciłem sobie jego ramię na kark i pomogłem mu przejść do pontonu. Woda wokół nas szybko stawała się czerwona.
Kiedy usadowiłem grubasa w naszej dmuchanej łodzi, wziąłem apteczkę pierwszej pomocy i sam wskoczyłem do pontonu. Jego wyposażenie zawierało małe, plastikowe wiosło, którym odepchnąłem nas od wraku samolotu. Pa pa, wstrętna maszyno!
– I jak tam, dalej leci? – zapytałem. Krew miałem na myśli.
– Taak… – grubas wyraźnie zbladł.
Wyglądał głupio. Na nosie miał okrągłe okulary przeciwsłoneczne, a z czoła emanowała łysina. Ubrany był w żółtą, hawajską koszulę ze wzorkiem w palmy i uśmiechnięte delfiny. A teraz jeszcze denerwująco dyszał.
– Masz, opatrz się – rzuciłem mu apteczkę.
– Nie umiem – powiedział, ale złapał pudełko i drżącymi rękami je otworzył.
– To się naucz. Chyba ci zależy, co?
Coś tam odburknął i zaczął sobie paćkać ranę. Patrzyłem na niego chwilę, ale zaraz zrobiło mi się niedobrze, więc puściłem pawia do morza. Co za ulga.
Postanowiłem się zdrzemnąć.
Śniło mi się, że Emily mnie woła, stojąc nad urwiskiem. Potem skoczyła tyłem w przepaść, ale skrzydlaty wieloryb nagle się pojawił i ją połknął i zniknął za horyzontem. Niebo we śnie było upstrzone różowymi chmurkami, które wyglądały jak wata cukrowa.
Kiedy się obudziłem, grubas już nie krwawił, ale zżerał mój prowiant. Kanapki znikały w jego ustach z niebywałą prędkością. Nawet ich nie gryzł. Po prostu wpychał całe bułki do ust i je połykał.
– Co ty, do cholery, robisz, tłuściochu?! Nie musisz zjadać wszystkiego od razu! – krzyknąłem.
– Jestem głodny. I jestem na wakacjach.
Patrzyłem ze zgrozą, jak ostatnia kanapka przechodzi do historii.
– Wakacje? To nazywasz wakacjami? Skąd ty się w ogóle urwałeś, koleś?!
– Zapłaciłem za tę wycieczkę. I nie jestem jakiś tam koleś, tylko Herr Glütter. – To zabrzmiało jak świńskie chrząknięcie.
– Słuchaj, słonino, jeszcze nie wiem, co ci zrobię za to, że pozbawiłeś mnie żywności, ale na pewno wymyślę coś ekstra. A teraz wybacz na chwilę.
Oparłem się o krawędź pontonu i zacząłem myśleć o stewardessie, która zaprowadziła mnie przed katastrofą do kabiny pilotów. Miała całkiem niezły tyłeczek. Cycki chyba też w dużym rozmiarze, ale niewiele mogłem dostrzec pod lotniczym uniformem. Powinni zatrudnić projektanta z większą wyobraźnią i podejściem praktycznym. Gdyby tak trochę odjąć materiału z tych oficjalnych kiecek, na pewno zwiększyłaby się liczba klientów… Pasażerów, znaczy się. Póki co, rozebrałem stewardessę w myślach i zabrałem się do dzieła.
Na jawie, wyjąłem fiuta ze spodni i zacząłem się onanizować. Kiedy moja wymyślona dziwka dochodziła, spuściłem się do gęby Herr Glüttera.
– Żryj to, świniaku, skoro jesteś taki głodny! – krzyknąłem tryumfalnie.
– Zabiję cię za to! – wrzasnął grubas. Do tej pory był spokojny, nawet jak prawie odrąbałem mu nogę, ale teraz wyraźnie przestał panować nad sobą. Otarł twarz ze spermy i rzucił się na mnie. Jego tłuste łapska zacisnęły się wokół mojej szyi.
Byłem zaskoczony tą wybuchową reakcją, bo wyglądało na to, że naprawdę chce mnie udusić, więc w pierwszym momencie nie wiedziałem, co robić. Zastosować cios paraliżujący w splot słoneczny, czy od razu wbić mu nos do mózgu?
Właściwie nie dane mi było dokonać wyboru. Moje sztuczne oko unieszkodliwiło Glüttera za mnie. Wystrzeliło malusieńką igiełkę, która była zatruta, jak objaśnił mi wiele lat później Shellman. Jednak w momencie, kiedy dryfowałem na morzu, nie miałem pojęcia o dodatkowych funkcjach sztucznej gałki ocznej. Po prostu Glütter nagle osunął się i bezwładny legł na dnie pontonu, ale kiedy uważniej przyjrzałem się jego świńskiej twarzy, ta błyszcząca igiełka przykuła moją uwagę.
W apteczce pierwszej pomocy znajdowały się gumowe rękawiczki. Miałem nadzieję, że to będzie wystarczająca ochrona, musiałem bowiem wyjąć ten tajemniczy pocisk i gdzieś bezpiecznie przechować do późniejszego zbadania, a tymczasem nie mogłem narazić mojej skóry na kontakt z czymś, co zabiło albo sparaliżowało takiego grubasa.
Wylałem płyn z którejś fiolki z apteczki i włożyłem tam igiełkę, oczywiście wcześniej przepłukałem naczynie destylowaną wodą. Wieloletnia praca przy humanoidalnym robocie nauczyła mnie precyzji i ostrożności, a apteczka była naprawdę dobrze wyposażona. Schowałem fiolkę do zapinanej kieszeni.
Póki co, facet w hawajskiej koszuli leżał u moich stóp i śmierdział potem. Przyłożyłem ucho do jego rozdziawionych ust. Oddychał.
Dokonałem w myślach rachunku „za i przeciw”: jeśli zabiję Glüttera, odciążę ponton i uratuję resztkę żywności. Gdybym go zostawił, on mógłby zrobić krzywdę mnie, kiedy się ocknie. No i śmierdziałby nadal, a tego nie lubię.
Nie miałem problemu z podjęciem decyzji.
Wziąłem siekierę, moją wspólniczkę, i odrąbałem Glütterowi głowę. Niestety, oprócz grubasa drasnąłem także ponton. Jeden z dmuchanych segmentów szybko sflaczał, ale zauważyłem to dopiero po kilku minutach, gdy już było za późno na łatanie, ponieważ krew z szyi Glüttera tryskała obficiej, niż wcześniej z jego nogi. To mnie na chwilę zajęło.
Kiedy jednak dostrzegłem uszczerbek na pontonie, byłem bardzo zły na siebie. Charlie, ty dupku, mówiłem na głos, jak mogłeś zrobić coś tak głupiego! Powinieneś go udusić, a nie od razu chwytać za taką toporną broń!
No i teraz ponton unosił się tylko na jednym segmencie, więc znacznie się zanurzył, a w jego środku krew wypełniała ograniczoną przestrzeń szybciej, niż tłuścioch jadł jakiś czas temu kanapki. Czerwona ciecz oczywiście nie zmniejszyła wyporności tratwy, bo wcześniej krążyła w ciele Herr Glüttera, no ale taplanie się we krwi może sprawiać przyjemność tylko zdziwaczałym starym kobietom, pragnącym odzyskać młodość poprzez satanistyczne obrzędy.
Ponieważ wypiłem już poprzednio zawartość jednej butelki z colą, użyłem pustego teraz pojemnika do opróżniania pontonu z krwi. Odciąłem też szyjkę siekierą, żeby łatwiej było napełniać bidon. Tym razem jednak nie rąbałem na oślep, tylko przezornie skorzystałem z ciała Glüttera jako podpórki.
Kiedy moja łódź ratunkowa była prawie pusta (po względem krwi), dookoła zaczęły krążyć rekiny. Widziałem tylko trzy płetwy grzbietowe, ale wiedziałem, że to żarłacze, bo oglądałem w dzieciństwie dużo niskobudżetowych horrorów, gdy rodzice wychodzili na potańcówki.
Odciąłem Glütterowi nogę nad kolanem (musiałem zostawić sobie prowiant na później, żeby móc uzupełnić zasoby białka; tego nauczyłem się z kolei z programów o survivalu: trzeba wykorzystywać każdą okazję), resztę ciała i głowę wyrzuciłem do morza. Miałem nadzieję, że rekiny zajmą się jedzeniem, a ja w tym czasie odpłynę na bezpieczną odległość.
Wiosłowałem małym, plastikowym wiosłem bardzo zawzięcie, ale oddaliłem się tylko odrobinę, wbrew moim oczekiwaniom. Rekinów za to przybyło przez ten krótki czas i szybko wspólnie rozszarpały ciało nieszczęsnego turysty.
Jeden z nich, chyba największy, uznał, że jestem lepszym kąskiem od tych resztek człowieka i chapsnął moje wiosło. To znaczy, jego szczęki zacisnęły się na piórze i z chrzęstem je zmiażdżyły. Sięgnąłem po siekierę i próbowałem uderzyć rekina w nos, ale nie mogłem go trafić i jeszcze bardziej się rozdrażnił. Ugryzł pomarańczowy ponton, powietrze zeszło w ciągu kilku sekund i wodne monstrum pożarło całą sflaczałą gumę. Wciągało ją stopniowo do paszczy, tak jak nieobeznany z manierami konsument spaghetti zjada makaron, więc uniknąłem śmierci, ale nagle znalazłem się sam na oceanie, po środku hordy krwiożerczych, dobrze uzębionych bestii.
Siekiera wpadła liderowi do gardła i się zakrztusił. Nogę Glüttera, którą jakoś tak z zapomnienia wciąż trzymałem w ręce, teraz odrzuciłem jak najdalej, ale tylko jeden z rekinów się na nią skusił. Reszta krążyła wokół mnie.
Wrzeszczałem i szamotałem się, co trochę ostudziło zapał napastników, ale jeden, dosyć mały, wystrzelił w moją stronę i odgryzł mi lewą rękę. To pewnie była próba męstwa młodego rekina.
Zdałem sobie sprawę, że oto już naprawdę ze mną koniec, kiedy nagle usłyszałem nad sobą huk i warkot silnika. Był to czarny helikopter. Widocznie nie zauważyłem go wcześniej, tak zaabsorbowany byłem walką z rekinami, które teraz pouciekały w popłochu.
Wokół mnie utworzyła się jakby niecka, gdy woda rozstępowała się od podmuchów śmigła. Z helikoptera opuściła się sznurowa drabinka. Chwyciłem prawą ręką (teraz jedyną) pierwszy szczebelek i zostałem wciągnięty na górę.
***
– Ach, to ty – powiedziałem chłodno, kiedy zobaczyłem, kto jest właścicielem śmigłowca i jednocześnie moim wybawcą.
– Nie łatwo było cię znaleźć – zachichotał Johnny. – Musieliśmy przeczesać ocean w promieniu stu kilometrów od katastrofy. Na szczęście zauważyłem gdzie jesteś, zanim zeżarły cię rekiny.
– Miło mi, że tak ci na mnie zależy, Johnny.
– Nie na tobie, tylko na informacjach. Charlie, odkąd umarła Christine, jesteś ostatnią osobą, która wie, gdzie znajduje się IGOR. Pragnę przejąć kontrolę nad tym projektem, a ty mi pomożesz, bo nie masz wyboru.
– Nie, mój drogi Johnny. Mogę umrzeć, nie wyjawiając ci tej cennej informacji. Bardzo bym nie chciał, żeby Igor wpadł w twoje niepowołane ręce.
Johnny parsknął śmiechem.
– Mówisz, jakbyś ty był dobrym człowiekiem i miał jakieś szczytne cele.
Sprowokowany, chciałem wdać się z nim w dyskusję, która przekraczałaby jego zdolności rozumowania i może dzięki temu udałoby mi się uratować tyłek. Ale niestety, zbyt dużo krwi straciłem z nieopatrzonego kikuta ręki i zemdlałem.
***
Kiedy ponownie otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą twarz, do połowy zasłoniętą zieloną chirurgiczną maską.
– Obudził się, szefie – oznajmił właściciel zakrytej facjaty. Leżałem na jakimś podwyższeniu, ale szczegóły wystroju pomieszczenia do mnie nie docierały.
W zasięgu mojego wzroku pojawił się Johnny.
– Jesteś strasznie trudnym jeńcem, Charlie. Musieliśmy cię pozszywać i podłączyć do elektroniki, tylko po to, żebyś zaraz zdechł w okropnych męczarniach. Zrozum – mówił Johnny – musisz nam wszystko powiedzieć. Inaczej cała ta praca nad robotem przepadnie. Te lata, które na niego poświęciliśmy.
– Dlaczego nie zabiłeś mnie ostatnim razem? – zapytałem. – To była świetna okazja.
– Nie miałem jeszcze wtedy pewności, czy jesteś właściwym człowiekiem. Żywiłem nadzieję, że sam się przypadkiem zdradzisz. Ale teraz jestem po rozmowie z Christine – puścił do mnie oko – i wiem już wszystko, czego potrzebuję. Oprócz ostatniego kawałka tej układanki. Gdzie on jest? Gdzie jest IGOR, Charlie?
– Nie powiem ci. Nie masz na mnie żadnego haka, a wszelkie tortury wytrzymam, bo Igor jest tego wart.
– I tu się mylisz. Co byś zrobił… gdyby byli tu Emily i twój syn, Jack?
– Nie zmieniłbym stanowiska.
Wiedziałem, że blefuje, bo moja rodzina straciła życie jeszcze dzisiaj w nocy, a ich ciała zostały we wraku samolotu.
– Pewnie myślisz, że blefuję? – zapytał Johnny, drwiąco unosząc brwi. – Tak się składa, że znowu się mylisz. Na pokładzie samolotu znajdowali się moi agenci, którzy mieli cię śledzić. Byliśmy w stałym kontakcie, więc od razu wiedziałem, że zdarzył się jakiś wypadek.
Mówiąc to, Johnny chodził po pokoju i co chwilę zerkał na mnie, szczerząc zęby w uśmiechu. Wyglądał trochę jak przerażający klaun, albo dzieciak, któremu udał się wyjątkowo dobry kawał i który patrzył teraz na efekty.
– Więc kiedy tylko otrzymałem sygnał, że coś jest nie tak – ciągnął – moi ludzie zlokalizowali samolot, zanim dotarły ekipy ratunkowe. Okazało się, że kilka pasażerów, w tym Emily i twój osesek, jeszcze żyli. Byli co prawda w ciężkim stanie, ale znasz moje zdolności, udało nam się ich odratować. Teraz leżą nieprzytomni w pokoju obok i czekają, jaką podejmiesz decyzję. O ich życiu lub śmierci.
– Zanim ci uwierzę – powiedziałem, unosząc lekko głowę, cały czas bowiem znajdowałem się w pozycji leżącej – zanim ci uwierzę, muszę ich zobaczyć.
– Przykro mi, ale to niemożliwe.
– Dlaczego?
– Niemożliwe i już.
Johnny podszedł i nachylił się nade mną. – A teraz mów, gdzie jest IGOR.
– Nie, naprawdę nie mogę ci powiedzieć. Mnie też jest przykro z tego powodu.
Johnny parsknął z dezaprobatą.
– Wcale się nie dziwę, że ci przykro, skoro zaraz umrzesz. Masz godzinę, żeby zmienić zdanie.
Skrzywił się i wyszedł z pokoju, a za nim lekarz w chirurgicznej masce, który do tej pory trzymał się na uboczu. Metalowy, pancerny właz głucho się za nimi zasunął.
Próbowałem zmienić pozycję na siedzącą, ale okazało się, że jestem przypięty do stalowej kozetki skórzanymi pasami, za nadgarstki i kostki u nóg, a także w pasie i na szyi. Tylko głowa i mój kikut nie były unieruchomione.
Ręka została odgryziona tuż przed łokciem, więc istniała potencjalna szansa na zamontowanie pełnej protezy przedramienia. Jednak nie o tym teraz myślałem. Johnny wyraźnie coś kręcił, nie mogłem mu ufać.
Wykorzystałem czas na strategiczne rozeznanie w terenie.
Z tego, co obejmowało pole mojego widzenia, mogłem zauważyć, że pomieszczenie jest puste, nie licząc kozetki po środku, na której leżałem. Z mojej lewej strony ścianę częściowo zastępowało lustro bez ram – podejrzewałem, że może to być szkło weneckie – a obok niego znajdowały się szare drzwi, pozbawione jakiejkolwiek klamki czy pokrętła, a za to opatrzone w solidne nity i żółto-czarne ostrzegawcze naklejki.
Najdokładniej przyjrzałem się sufitowi, który był pokryty białymi kasetonami. Centralnie nade mną, wbudowana została kwadratowa, neonowa lampa (taka, jakie przeważnie można spotkać w szkołach, biurach czy szpitalach), świecąca ostrym, białym światłem.
Pokój był, nawiasem mówiąc, mały, szczelny i sterylny.
Oceniłem szanse na uwolnienie się stąd jako zerowe, przynajmniej na chwilę obecną.
Co zatem zrobić? Narazić życie mojej rodziny – co do której wcale nie miałem pewności, że są tutaj, a wiele wskazywało, że jednak nie – czy zdradzić miejsce pobytu Igora?
Przez całą godzinę biłem się z myślami i do ostatnich sekund nie mogłem podjąć decyzji. W jednym i drugim przypadku mogłem być odpowiedzialny za śmierć ludzi.
W końcu mój czas do namysłu minął i przez właz weszło dwóch zamaskowanych osiłków w czarnych kostiumach. Podnieśli mnie razem z kozetką i zabrali na zewnątrz pokoju. Ponieważ leżałem, widziałem tylko sufit. Najpierw był to wciąż kasetonowy korytarz; później zeszliśmy po schodach i kasetony zastąpił bielony beton. Wzdłuż naszej trasy ciągnęły się liczne rury izolowane szarą pianką, które w pewnym momencie skręciły gdzieś i zniknęły mi z oczu.
Wreszcie, po czterdziestu trzech krokach, wsiedliśmy do windy i długo jechaliśmy w dół, bez żadnych przystanków.
Tam już czekał Johnny. To nowe pomieszczenie było ciemne i wilgotne, przypominało piwnicę.
Mój kat w białym kitlu podszedł do kozetki i odprawił tragarzy. Nie mogłem zapanować nad drżeniem ciała.
– I jak tam, panie Steward, namyśliliśmy się już?
– Jesteś szalony, Johnny… I jak zawsze, kłamiesz. Znam cię zbyt dobrze, żeby nie wiedzieć, kto jest panem sytuacji.
– Ho, ho, jacy jesteśmy hardzi! – roześmiał się. – No cóż, miałeś wybór. Teraz możesz już tylko tracić. Rodzinę, sprawność, życie…
– Jasne, jasne.
– Czyli nie powiesz mi?
– Nie.
– Dobrze. Sam tego chciałeś.
Obrócił się i zaklaskał.
– Wprowadzić więźniów! – krzyknął. Kawałek betonowej ściany odsunął się i z ukrytych drzwi wychynęła ogolona głowa.
– Których, najjaśniejszy panie?
– Kobietę i dziecko, durniu! Szybko!
– Tak jest, panie.
Głowa schowała się i po chwili wprowadzono półprzytomną Emily i Jacka.
– Zabić ich! – rozkazał Johnny i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, dwa gardła zostały poderżnięte przez młodego chłopaka, uzbrojonego, oprócz maczety którą wykonywał egzekucję, w karabin.
– A więc jednak… – wyszeptałem.
– A więc jednak – przedrzeźnił mnie Johnny. – Jednak te informacje są cenniejsze, niż myślałem. Jeszcze go zmiękczymy – mówił do siebie, chodząc po sali – a tymczasem mam tę idiotkę na głowie… Ale ona jest słaba i głupia, szybko mi z nią pójdzie… – mruczał pod nosem. – Jakby tu sukę ukarać… Ach, Charlie! – nagle przypomniał sobie o mojej obecności. – Muszę ci pogratulować. Ta katastrofa samolotu… Wiedziałeś, że cię śledzę, prawda? Zabiłeś trzech moich najlepszych agentów, nie ściągając na siebie uwagi rządu… póki co. Gdyby nie ten niefortunny przebieg ucieczki, zdążyłbyś się ukryć. Nie wiem, po co brałeś tego turystę. Ale i tak jestem pod wrażeniem, Charlie. Szkoda, ze taki człowiek musi gnić w więzieniu… – pokręcił głową ze smutkiem i klasnął parę razy.
– Zamknąć go w celi! – zwrócił się do tragarzy, którzy właśnie nadjechali windą, trzymając w żelaznym uścisku szarpiącą się, nagą kobietę.
***
Cela była ciasna i cuchnąca. Zanim mnie do niej wrzucili, musiałem się rozebrać i założyć jakieś orzygane, stare spodnie.
Nie było żadnych okien, ani łóżka, ani nawet dziury w podłodze do srania. Powiedzieli, że na grubszą potrzebę będę wyprowadzany raz w tygodniu, a szczać mam po kątach. Kiedy zapytałem o prysznic, tylko się roześmiali.
Tak naprawdę nie miałem problemu z wypróżnianiem, bo prawie nic nie jadłem. Codziennie dostawałem małą miskę kaszy i półlitrowy kubek wody, raz w tygodniu jajko, a jajka są prawie w całości przyswajane przez organizm.
Myślałem, że do warunków się przyzwyczaję. Przecież jestem twardzielem, nie będę narzekał na brak wygód. Najbardziej bałem się nudy. Nie miałem pojęcia, jak długo Johnny zechce mnie przetrzymywać, jednak moje obawy okazały się płonne.
Jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po uwięzieniu, do mojej celi wtrącono ową kobietę, która była przesłuchiwana zaraz po mnie.
Miała czerwone włosy i karminowe usta oraz dzikie spojrzenie. Już nie była naga, okrywała ją szorstka, poszarpana tunika. Bez słowa usiadła w drugim kącie i podwinęła bose nogi. Ukryła twarz między kolanami i pomyślałem, że może płacze.
– Lepiej tam nie siedź – odezwałem się – w tym miejscu sikałem.
Podniosła głowę i spojrzała na mnie wrogo. Warknęła, ukazując białe przednie zęby, ale się przesiadła i byliśmy teraz w przeciwległych kątach. Gapiłem się na nią tak długo, aż w końcu wydusiła z siebie chrapliwie:
– C z e g o?
– Jesteś dzika – powiedziałem – ale nawet ładna.
– Spierdalaj – prychnęła i odwróciła głowę do ściany.
– Tam pewnie nie jest ci zbyt wygodnie. Choć do mnie.
Zignorowała tę uwagę, więc mówiłem dalej.
– Czego chciał od ciebie Johnny? Żebyś mu obciągnęła?
– Jeszcze jedno słowo i cię zabiję – wycedziła powoli. Chyba naprawdę się wkurzyła.
– No wreszcie! – Krzyknąłem. – Robisz postępy, koleżanko.
Ona pokręciła głową i przewróciła oczami.
– Wiesz, skoro mamy wspólnego wroga, powinniśmy być przyjaciółmi. Ja nazywam się Charlie, a ty?
– Alice. Jesteś prawdziwym skurwysynem i nie zamierzam mieć z tobą niczego wspólnego. Nawet wroga.
– Jakaś ty wulgarna… Używanie brzydkich słów nie przystoi takim ślicznym panienkom jak ty.
– Po prostu daj mi spokój. O, nie masz ręki! – stwierdziła zszokowana, patrząc na kikuta.
– Tak, i oka też – wskazałem na moją sztuczną gałkę.
– To pewnie dlatego jesteś taki zgorzkniały.
– Ja? Zgorzkniały? Dobre sobie!
– Nieuprzejmość bierze się ze smutku.
– Co ty. Jak stąd wyjdę, zrobię sobie protezę. Będzie lepsza niż prawdziwa dłoń. Precyzyjna, a jednocześnie kilka razy wytrzymalsza, lekka i wielofunkcyjna.
– Zrobisz sobie, powiadasz.
– Uwierz mi, znam się na tym, Przez wiele lat konstruowałem robota, którego budowa opierała się na działaniu ludzkiego organizmu.
– To doprawdy fascynujące.
– Nie interesuje cię ten temat?
– Może trochę… ale nie w tym momencie. Dopiero co byłam przesłuchiwana przez Johnny’ego, a wierz mi lub nie, to wyczerpujące zajęcie – powiedziała Alice.
– Oczywiście, że ci wierzę – odparłem, poczym zamilkliśmy oboje.
Cisza mnie nie krępowała; mnie w ogóle mało co krępuje, ale Alice wydawała się być trochę zakłopotana moją obecnością. Właściwie mnie to nie dziwiło. Półnaga, bezbronna dziewczyna, siedząca w ciasnej celi z przystojnym obcym mężczyzną; ponadto, nie wiedziałem czym podpadła Johnny’emu i co jej groziło ze strony tego szaleńca.
Miałem nadzieję, że nie wytrzyma napięcia i przyjdzie się do mnie przytulić. Wprawdzie nie znaliśmy się i chyba mnie nie polubiła, ale brzydalem bym siebie nie nazwał.
Tymczasem, gdy Alice siedziała skulona w kącie, próbowałem policzyć, która jest godzina. Gdy stewardessa kazała mi pilotować samolot, była czwarta nad ranem. Kiedy rekiny podpłynęły do pontonu zbliżało się południe. Pamiętam, bo słońce mocno przypiekało i raziło mnie w oko. Helikopter nadleciał chwilę później, ale straciłem przytomność, a tym samym rachubę czasu. Baza Johnny’ego nie była wyposażona w żadne okna, być może znajdowała się w podziemiach.
Czyli pora dnia stanowiła dla mnie zagadkę. Mógłbym użyć biologicznego zegara, ale głodny byłem już od dawna – ostatni posiłek zjadłem w domu, tuż przed wyjściem na lotnisko.
Herr Glütter zjadł wszystkie kanapki.
Kiedy to sobie przypomniałem, przeszył mnie dreszcz. Co to był za człowiek! Dobrze, że to nie z nim siedzę w celi.
Myśląc o jedzeniu, chyba pobudziłem żołądek do burczenia, bo strażnicy wreszcie przynieśli miskę kaszy gryczanej. Jedną. I bez łyżki.
Alice, gdy usłyszała szczęk otwieranych drzwi, podniosła głowę i zerknęła najpierw na jedzenie, a potem na mnie.
– Nie obawiaj się, podzielimy kaszę po równo – powiedziałem. Nie wiem, skąd wzięły się u mnie te pokłady altruizmu, chyba pod wpływem magnetyzującego spojrzenia ślicznej i bezbronnej Alice jakoś tak zmiękłem w środku. Pierwszy raz doznałem takiego uczucia, to znaczy chęci podzielenia się z kimś czymś cennym. Nawet Emily nie budziła we mnie podobnych emocji, no, może mały Jack, ale nigdy nam niczego nie brakowało, więc nie było potrzeby poświęcania się.
– Ja jem pierwsza – oznajmiła Alice i sięgnęła po miskę. – Bo nie lubię cudzej śliny.
Patrzyłem, jak pałaszuje kaszę prosto z naczynia. Czy to jakieś psychologiczne zagranie Johnny’ego? Może chce nas upokorzyć, zmuszając do pożywiania się jak zwierzęta, jak nędzne kundle, które dostają resztki z łaski wspaniałego pana. Alice wkładała całą twarz do miski, przytrzymując ją na wysokości swojej głowy. Zastanawiałem się, dlaczego nie używa rąk. Tak byłoby estetyczniej, chociaż pewnie miała to gdzieś.
Kiedy spojrzałem na swoje, zrozumiałem. Prawą dłoń miałem całą uwalaną błotem, krwią i Bóg wie czym jeszcze. Johnny opatrzył mi profesjonalnie kikuta, ale o umycie reszty ciała się nie pokusił. W sumie mnie to nie dziwi, jaki miałby w tym interes. A o higienę musieliśmy dbać, w miarę możliwości. Bardzo bałem się chorób i osłabienia.
Wieczorem tego pierwszego dnia, przyniesiono nam słomę do leżenia. Ucieszyłem się, bo inaczej musielibyśmy spać na wilgotnej i zabłoconej betonowej posadzce. A poza tym, nie wiadomo, w których kątach sikali nasi poprzednicy.
Nie było nam lekko w tym więzieniu. Obserwowałem, jak Alice chudnie z dnia na dzień, ze mną pewnie nie działo się lepiej. Bolały nas stawy, wrzody pokryły nasze ciała, zaczęły nam wypadać włosy. Alice dopadł mocny, uporczywy kaszel i tylko czekałem, aż zacznie pluć krwią. To wcale nie było śmieszne.
Cały czas wypatrywałem okazji do ucieczki. Żałowałem, że od razu czegoś nie wymyśliłem, jeszcze zanim nie opadłem z sił. Jedyne momenty, które dawały choć cień szansy, to te, kiedy strażnik otwierał drzwi, aby podać nam jedzenie i gdy byliśmy wyprowadzani do ustępu. Jednak w tym drugim przypadku, pilnujący cały czas mieli się na baczności i skuwali nas kajdankami. Żaden szczegół nie mógł im umknąć, gdyż wtedy zapłaciliby własną skórą.
Ten trudny rozdział w moim życiu umilały mi jedynie rozmowy z Alice, która w końcu przekonała się do mnie, jako że byliśmy wspólnikami w niedoli.
– Johnny to świr – rzekła pewnego razu.
– Zgadzam się z tobą w zupełności – przyznałem.
– No, to opowiedz mi Charlie, jak właściwie tutaj trafiłeś? – zagaiła Alice.
– Och, to była seria niefortunnych wypadków. Najpierw rozbił się samolot…
– Nie, nie, ja pytam, dlaczego jesteś więźniem. To znaczy, co właściwie Johnny ma do ciebie? Czymś musiałeś mu podpaść, skoro cię tak urządził – wskazała na kikuta.
– To akurat rekiny, nie on. Ale faktycznie, od niedawna żywi wobec mnie wielką urazę. Kiedyś, przez wiele lat byliśmy przyjaciółmi. Nie dość, że dogadywaliśmy się na polu towarzyskim, to pracowaliśmy razem nad wspólnym projektem.
– Projektem?
– Już ci o nim wspominałem. Jestem fizykiem z zawodu, inżynierem robotykiem z zamiłowania. W każdym razie, znam się na maszynach. Johnny natomiast skończył bioinżynierię, ale jako bardzo ambitny student, w dodatku mężczyzna z poczuciem niższości, nie chciał być pionkiem w medycznej korporacji i latami pracować na wymarzone stanowisko. Pragnął dokonać własnego wielkiego odkrycia, czegoś, co przeszłoby do historii i przyniosło mu globalną sławę.
Bo wiesz, Alice, on jest bardzo inteligentnym facetem, ale z kobietami w ogóle nie mógł sobie poradzić. To go zupełnie przygnębiło i chyba właśnie przez to stał się taki zarozumiały. Wmówił sobie, że nie potrzebuje żadnej dziewczyny, chodźby tylko takiej, co się nadaje tylko do macania. Nawet te najgłupsze nie chciały słuchać jego wywodów, a może zwłaszcza one. Bo te inteligentne od razu się poznawały i uciekały przy najbliższej okazji, zanim jeszcze zdążył się „zaprezentować”. Tak to nazywał. Więc zniechęcił się zupełnie i zaczął na poważnie myśleć o wynalazku, który przysposobiłby mu popularności. Uważał, że kiedy wreszcie dokona czegoś spektakularnego, wszyscy go polubią… Choć wydaje mi się, że to pragnienie przerodziło się w nienawiść, w każdym razie, prawdopodobnie mi zazdrościł powodzenia. Stwierdzam to na podstawie jego ostatnich poczynań i wyborów, ale nie wyprzedzajmy faktów. W gruncie rzeczy, Johnny to człowiek godny pożałowania, chociaż w sumie nie on siedzi teraz w cuchnącym więzieniu…
Ale tamtej zimy jeszcze nic o nim nie wiedziałem.
Poznaliśmy się przy kieliszku… i wtedy wyjawił mi swoje plany. Ja byłem młody, chciałem zarobić dużo kasy i tak się jakoś zmówiliśmy. Nakreślił mi piękną i prostą drogę do sukcesu, stawiając kolejkę za kolejką. A ja dałem się skusić, chociaż to wcale nie była zła decyzja, mimo że byłem wtedy kompletnie pijany. Nie zrezygnowałem następnego dnia, ani potem.
Rozpoczęliśmy prace nad humanoidalnym robotem, którego układ ruchu w pełni wzorowałby się na ludzkim organizmie, jak już ci chyba wspominałem. Tworzyliśmy zgrany duet, ale zadanie wkrótce nas przerosło. Pojawiły się problemy, z którymi nie mogliśmy sobie poradzić sami.
Wtedy Johnny znalazł Shellmana. Shellman, doświadczony projektant i wykonawca protez, porzucił pracę w firmie, gdy wygrał sporą sumkę na loterii. Pracą zajmował się jedynie dla przyjemności i z entuzjazmem dołączył do naszego teamu. Od tamtej pory było nas trzech. Wszystko szło zgodnie z planem, mieliśmy szybkie postępy, a robot nabierał docelowych kształtów. Oczywiście, mówiąc „szybkie postępy”, mam na myśli miesiące, lata. W sumie, budowaliśmy go przez prawie dekadę. Równocześnie, pracowałem dorywczo jako kelner, kasjer i tym podobne, a także zajmowałem się równoległymi, pomniejszymi projektami, za które wkrótce mogłem żyć luksusowo. – Rozumiem, że te drobne zajęcia pozwalały utrzymać się samotnemu mężczyźnie, ale skąd mieliście pieniądze na materiały do robota? Technologie, narzędzia? To na pewno są nieprzeciętne sumy.
– Shellman wszystko opłacał. Po tym, jak wygrał na loterii, część pieniędzy zainwestował i cały czas spływał mu na konto nieprzerwany strumień gotówki… Bardzo rozsądny człowiek, swoją drogą. To niesamowite, że na niego trafiliśmy.
– Rzeczywiście, nie łatwo znaleźć osobę, której nagłe bogactwo nie uderzyłoby do głowy…
– Pomijając fakt, że zostawił rodzinę dla pracy, był dobrym człowiekiem.
– Rodzinę?
– A może to oni go opuścili, bo nie poświęcał im czasu? Chyba myślał, że wystarczy, jak zapewni żonie i dzieciom byt finansowy i bez skrupułów pogrążył się naszym projekcie.
– Że też wolał pracować, zamiast kupić willę i rozkoszować się luksusowym życiem…
– No cóż, człowiek nauki. W każdym razie, pracowało nam się dobrze razem. Nasze młode, kreatywne umysły w połączeniu z pieniędzmi i doświadczeniem Shellmana, dawały niesamowite efekty. Ale czegoś brakowało. Takiego swoistego sworznia, czegoś, co połączyłoby nas i tchnęło duszę w projekt. Oprócz tego, tak jak ludzkie ciało bez mózgu jest tylko marną kukłą, tak nasz robot nie mógł działać bez odpowiedniego komputera.
Specem od sztucznej inteligencji i naszym dobrym duchem stała się Christine. Była zakręconą i energiczną dwudziestoośmioletnią idealistką i wegetarianką, po studiach pracowała w jakiejś firmie informatycznej, ale przede wszystkim zajmowała się działalnością charytatywną i proekologiczną.
Pierwszy raz spotkaliśmy się na ulicy w mieście, podczas manifestacji przeciwko „wzrostowej tendencji emitowania gazów cieplarnianych”. Przynajmniej taki hasła głosiły plakaty. Rzeka ludzi zmierzała w stronę wielkiej fabryki dezodorantów. Tłum krzyczał i zostawiał za sobą ulotki wyjaśniające ich ekologiczne idee, a wolontariusze na obrzeżach pochodu zaczepiali przechodniów i z przejęciem namawiali ich do wsparcia sprawy.
My trzej zmierzaliśmy tamtego dnia do baru, aby oblać kolejny sukces – pomyślne ukończenie układu zasilania Igora. Na drodze stanęła nam Christine i uraczyła potokiem słów. Powiedziałem jej, żeby dała sobie spokój z działaniami, które i tak nie obchodzą tych najważniejszych ludzi, rekinów finansjery, ponieważ zajęci są pomnażaniem majątku i nie mają czasu na podobne bzdety. Doradzałem zaangażowanie się w coś poważniejszego, co ma realne szanse wpłynięcia na ludzkość i chciałem z nią sobie dłużej podyskutować, bo bardzo lubię przekonywać ludzi do swoich racji, ale koledzy już ciągnęli mnie do baru.
Kilka tygodni później zamieściliśmy w Internecie ogłoszenie, że szukamy informatyka do ciekawego, prywatnego projektu, który może okazać się wielką innowacją na światowym rynku technologii. Dodaliśmy jeszcze kilka szumnych haseł, żeby przyciągnąć raczej idealistów– wynalazców aniżeli łasych na pieniądze pracoholików. W ogłoszeniu było wyraźnie zaznaczone, że ewentualny zarobek będzie możliwy dopiero po sfinalizowaniu projektu.
Oczywiście, zgłosiła się Christine. Na początku nie ufaliśmy w ogóle w jej techniczne umiejętności, ale skoro już się do nas pofatygowała, zleciliśmy jej zadanie próbne.
Wykonała je tak dobrze, że byliśmy pod ogromnym wrażeniem i po sporządzeniu odpowiednich umów, została wtajemniczona do projektu.
Raczej nie była ładna. Chuda, bez piersi i bioder, o wyrazistych, choć regularnych rysach twarzy, wąskich ustach, matowej, szarawej cerze i ciemnych– blond włosach, zaczesanych do tyłu i oddzielonych od czoła czerwoną chustą, raczej mi się nie podobała. Ale charakter miała niezwykły i w zupełności nadrabiała nim braki w urodzie. Porażała swoim optymizmem i często śmiała się do rozpuku, gdy już nabrała pewności siebie w naszym zmaskulinizowanym gronie.
Jako najlepsza przyjaciółka, zawsze służyła dobrą radą oraz łagodziła nasze obyczaje. I choć bardzo poświęcała się projektowi, wciąż znajdowała czas na pomoc w organizacja charytatywnych.
Zrobiłem pauzę, żeby odetchnąć.
– I co dalej? Jak długo trwała ta sielanka? – dopytywała się Alice.
– Sielanką bym tego nie nazwał, przecież pracowaliśmy bardzo ciężko. Ale było dobrze. Przynajmniej do czasu, gdy musieliśmy wspólnie zdecydować, w co zainwestować gotowego robota.
Johnny uparł się, że stworzymy fabrykę robotów w bojowej wersji, skompletujemy niezniszczalną armię i zawładniemy światem. Ja uważałem, że to głupi pomysł, bo niby po co mu władza nad c a ł y m światem? Miał zamiar go zbawić? A może raczej unicestwić? Według mnie, robota należało spieniężyć. Sprzedając rządowi, wojsku albo wystawiając na czarnym rynku, w zależności od tego, kto da więcej.
Shellman wycofał się z projektu miesiąc wcześniej, stwierdzając na odchodnym, że nie jest już nam potrzebny, bo wykonał swoją część pracy i teraz zamierza zaangażować się w coś innego, może postanowił odzyskać rodzinę. Korzyści z robota go nie interesowały, pieniędzy miał pod dostatkiem.
I w ten sposób znowu zostało nas troje.
Christine była oburzona naszym podejściem; od początku planowała oddać robota organizacji, która wykorzystałaby go do pomocy, przykładowo, głodującym ludziom w Afryce. Igor miałby kopać studnie i chronić konwoje z jedzeniem oraz lekami. Nasza idealistka nie brała pod uwagę, że możemy się nie zgodzić. Kiedy to mówiła, miała bardzo stanowczą minę i była na granicy wybuchu. Ja tam uważałem, że nawet jeśli robot miałby się przyczynić do bezinteresownej pomocy, to można wymyślić dla niego szersze zastosowanie. Ale, do licha, nie po to pracowałem przez dziesięć lat, żeby teraz oddać go za darmo! Zresztą, Christine dołączyła do naszej paczki dużo później, więc właściwie nie miała prawa wygłaszać swojego radykalnego zdania.
Bardzo się pokłóciliśmy tamtego dnia i wściekli, rozeszliśmy się do domów.
Przewracając się w pościeli z boku na bok, myślałem nad tą sytuacją i wykalkulowałem, ze Johnny to cwaniak i prawdopodobnie ukradnie robota, zanim się zorientujemy jaki ma plan.
Olśniony własną przenikliwością, wyskoczyłem z łóżka i pojechałem do laboratorium. Byłem trochę zły na siebie, ze nie przyszło mi to wcześniej do głowy. Bałem się, że jest już za późno.
Na szczęście, robot stał na swoim miejscu, czyli na oszklonym piedestale. Włączyłem go i kazałem mu wsiąść do auta, a sam zostałem jeszcze na chwilę, żeby zabrać z sejfu pozostałe pieniądze od Shellmana. Przykazałem telefonicznie obsłudze prywatnego terminalu przygotować mój własny odrzutowiec do długiego lotu i pojechaliśmy z Igorem na lotnisko. Na wszelki wypadek, ubrałem go w normalne ciuchy, żeby nie rzucał się w oczy.
Polecieliśmy odrzutowcem nad południowy Pacyfik. Ukryłem Igora we wcześniej przygotowanej bazie pod wulkanem i czym prędzej wróciłem do miasta. Zdążyłem jeszcze przed południem, bo to był naprawdę dobry samolot, sporo mnie kosztował. Zatankowałem w bazie i przeleciałem przez strefy powietrzne różnych wyspiarskich krajów, zanim ichnie radary zdążyły mnie wykryć. Miałem na pokładzie rozmaite urządzenia zagłuszające własnego pomysłu.
Już zupełnie spokojny o moją przyszłość, zmierzałem w stronę domu po ulicy oblanej blaskiem jesiennego słońca, rozgarniając butami szeleszczące liście, kiedy nagle zaczepił mnie idący z przeciwka Johnny i powiedział, że koniecznie muszę zajrzeć z nim do laboratorium, to zobaczę coś zaskakującego.
Udawałem, ze nie mam o niczym pojęcia i bardzo się zdziwiłem, kiedy ujrzałem puste miejsce na piedestale. Johnny natarczywie wypytywał mnie, czy mam coś wspólnego ze zniknięciem robota, ale konsekwentnie zaprzeczałem. Wziął moją osobę w krzyżowy ogień pytań i w nader chaotyczny sposób wyrażał swoje wątpliwości. Zarzuciłem mu, że winnym może być każdy z naszej trójki i powinniśmy się nad tym zastanowić. Delikatnie wysnułem hipotezę, że może to on ukradł Igora, a teraz tak zręcznie się kamufluje tym oburzeniem. Ponadto przypomniałem mu, jak Christine, zwykle opanowana, krzyczała i złościła się na nas wczorajszego wieczora.
Johnny uznał, ze taka perfidna kradzież nie leży w naturze tej młodej dziewczyny i nazwał mnie kłamcą. Tłumaczyłem mu, że zdesperowani idealiści są zdolni do znacznie śmielszych czynów, niż zwykli ludzie, ale nie słuchał moich wywodów. Zamierzał sam dociec prawdy i wymierzyć sprawiedliwość. Już był bliski ukatrupienia mnie na miejscu, tam, w laboratorium, ale nagle zmienił zdanie i kazał mi się wynosić. Pewnie chciał jeszcze porozmawiać z Christine, przed popełnieniem brutalnego morderstwa.
Później postanowiłem się jak najszybciej oddalić od Johnny’ego i osobiście pilnować Igora, znów więc wsiadłem w samolot, tym razem czarterowy i pod pozorem rodzinnych wakacji zamierzałem wylądować na jednej z polinezyjskich wysepek.
– A jak zamierzałeś dostać się do swojej bazy? I gdzie ona właściwie jest?
– W ogóle nie planowałem zaglądać do Igora, chciałem tylko być w pobliżu. Ale jej dokładne umiejscowienie, to jest właśnie tajemnica, którą próbował wyciągnąć ode mnie Johnny.
– Ale mnie przecież możesz powiedzieć.
– Nie ładnie tak węszyć, Alice. Dlaczego pytasz?
– Przepraszam, nie chciałam cię urazić.
– Nie o to chodzi, że mnie obraziłaś, czy coś. Po prostu obawiam się, że może tu być założony podsłuch, albo strażnicy czają się za drzwiami…
– W porządku… ale chyba nic się nie stanie, jeśli zdradzisz mi, w jaki sposób stworzyłeś tajemne laboratorium, nie wzbudzając podejrzeń przyjaciół?
– Alice, dajmy już spokój temu tematowi. Zresztą, jak widzisz, Johnny też zorganizował sobie niezłe zaplecze, a ja o niczym nie miałem pojęcia. To cwaniak, mówiłem ci.
Od tego gadania zaschło mi w ustach, więc upiłem wielki łyk wody z cynowego kubka.. Sądząc po smaku, była to deszczówka, a na powierzchni pływały jakieś utopione muszki. Zamyśliłem się, patrząc na dryfujące insekty po miniaturowym morzu. Pewnie ja tak samo wyglądałem z perspektywy śmigłowca. Wystarczyło dotknąć muszki czubkiem palca, a ona przyklejała się i można było ją wyjąć.
– Teraz twoja kolej, Alice – powiedziałem. – Opowiedz mi swoją historię.
– Pewnie wyda ci się głupia – mruknęła trochę speszona – bo Johnny uwięził mnie tu… z miłości.
– Nie kręć! – krzyknąłem rozbawiony.
– W każdym razie, byłam oporna na jego zaloty, a sam mi przecież opowiadałeś, jakie ma powodzenie u kobiet. Pomylił zwykłą uprzejmość z przychylnością… no i bach! Jestem tutaj.
– Czyli ześwirował kompletnie.
– Tak, a ja zostałam ofiarą jego frustracji. Oświadczył się, a kiedy odmówiłam, zagroził, że mnie zabije, jeśli za niego nie wyjdę.
– Historia jak z filmu.
– A jednak zupełnie prawdziwa. Jezu, naprawdę nie miałam pojęcia, że Johnny był do tego zdolny! Moja śmierć jest tylko kwestią czasu.
– Nie przesadzaj. Johnny mógł już o tobie zapomnieć, pewnie ma ważniejsze sprawy na głowie, na przykład obmyślanie planu przejęcia władzy nad światem.
– Być może… – trochę się skrzywiła, jakby fakt bycia zapomnianą przez amanta-szaleńca sprawiał jej przykrość. – Ale nawet, jeśli już o mnie nie pamięta, oznacza to, że będę gnić w więzieniu nie wiadomo ile czasu.
– Ja mam ten sam problem. W ogóle zastanawiam się, co Johnny chce osiągnąć przez to przetrzymywanie. Ja na jego miejscu podesłałbym szpiega do celi, żeby mnie wybadał.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia.
– Ale chyba nie sądzisz, że JA jestem szpiclem Johnny’ego? – zapytała trochę nerwowo Alice.
– W życiu! Ty się ani trochę nie nadajesz na szpiega.
– Dlaczego tak myślisz? Wcale mnie nie znasz.
– Od razu bym cię rozgryzł. Co taka laleczka może wiedzieć o tropieniu, szybkich pościgach i brutalnych akcjach?
– Przecież nie na tym polega szpiegostwo.. to powolne, rozmyślne działanie, trzeba być aktorem, a niekoniecznie mięśniakiem.
– Czyli jednak jesteś szpiegiem?
– A skąd – odparła z uśmiechem.
– Droczysz się ze mną – stwierdziłem. – Alice, jeśli spędzę tu jeszcze choć chwilę, zwariuję. Siedzimy w więzieniu już od dwóch tygodni!
– To wcale nie tak długo, Charlie. Niektórzy siedzą po kilka miesięcy, całymi latami, albo nawet nigdy nie wychodzą z więzienia…
– Jestem bardzo niecierpliwym człowiekiem. Wynośmy się stąd czym prędzej. Posłuchaj, mam plan, ale musisz się przysunąć.
Wyjawiłem jej na ucho, co zamierzałem zrobić. Nie była zachwycona, lecz zgodziła się mi pomóc.
Poczekaliśmy do pory obiadu, aż strażnik otworzy drzwi. Kiedy przyszedł, powiedziałem mu, że ze szczeliny między ścianą a podłogą sączy się jakaś śmierdząca ciecz. Ten strażnik nie był zbyt rozgarnięty, specjalnie wybrałem dzień, w którym przychodził on, a nie jego zamiennik. Gdy mu powiedziałem o naszym zmyślonym problemie, zmarszczył niskie czoło i podrapał się po ogolonej głowie.
– Przekażę szefowi – odparł, podając mi miskę z kaszą i odwrócił się, ale zatrzymałem go.
– Lepiej pobierz próbkę tej cieczy, zanim pójdziesz do Johnny’ego, bo będzie zły na ciebie, ze mu zawracasz głowę sprawami bez konkretnych dowodów.
– No dobra – westchnął zrezygnowany, chociaż wydało mi się, że nie zrozumiał, co do niego mówiłem. Odłożył karabin i pochylił się, żeby zobaczyć tą ciecz, a wtedy dziabnąłem go w głowę kantem miski. Stracił przytomność, a kasza rozsypała się na wszystkie strony.
– Nie wierzę, udało się! – Alice wydała zduszony okrzyk.
– Widzisz, jaki jestem zdolny? – powiedziałem i odwróciłem strażnika na plecy. Już zaczął odzyskiwać zmysły, ten cios nie był znowu taki mocny, więc zwaliłem mu się na piersi i walnąłem go w szczękę. Alice w międzyczasie zamknęła drzwi. Nie mogliśmy zwlekać, bo ktoś nabrałby podejrzeń, że brakuje jednego strażnika.
Udusiłem go; twarz mu zsiniała i spuchła, wywalił jęzor na wierzch i wierzgając, próbował się uwolnić, ale Alice trzymała go za ręce, żeby nie mógł chwycić za broń przy pasku. Po zapewne najdłuższej chwili w jego życiu, znieruchomiał. Był martwy.
Szybko zdjąłem z niego całe ubranie i sam je założyłem, a Alice wciągnęła na ciało strażnika moje spodnie.
Mundur był w całości czarnego koloru, w jego skład wchodziły ciężkie, skórzane buty, workowate spodnie i kamizelka kuloodporna nałożona na zgniłozieloną koszulkę. Oprócz karabinu, strażnik został uzbrojony w dwa pistolety M9 oraz nóż o czternastocentymetrowym ostrzu, teraz tkwiącym w pochwie zamocowanej na pasku.
Przebrałem się więc za strażnika, a ciało ułożyliśmy plecami do drzwi, tak, żeby na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie śpiącego człowieka.
Wyszliśmy z celi, udawałem, że eskortuję Alice do ustępu albo gdziekolwiek indziej. Szedłem bardzo pewnie i spokojnie, patrzyłem przed siebie i nie zwracałem uwagi na innych przechodzących strażników.
Nie miałem pojęcia, jak zbudowana jest baza Johnny’ego i to był spory problem w tym momencie. Mój plan ucieczki właściwie ograniczał się do opuszczenia celi, a dalej miałem zamiar improwizować i to właśnie najbardziej nie podobało się Alice.
Póki co, gdy wyszliśmy, znaleźliśmy się w długim korytarzu pełnym drzwi. Kiedy chodziliśmy do ustępu podczas pobytu w więzieniu, zawsze skręcaliśmy w prawo, ale nie wiedziałem skąd przyszedłem, gdy po raz pierwszy zostałem wrzucony do celi, bo miałem wtedy przewiązane oko.
Postanowiłem skręcić w lewo.
Szedłem ze wzrokiem wlepionym przed siebie od czasu do czasu poszturchując Alice, tak jak robili to prawdziwi strażnicy. Szliśmy bliżej lewej ściany, żeby ukryć brak mojej lewej ręki, bo wątpię, żeby Johnny zatrudniał kalekich najemników. Na szczęście twarz zasłaniała mi czarna chustka, którą wszyscy tutejsi zbrojni musieli nosić, zapewne ze względu na panujący w lochach fetor, a może tylko mieli wyglądać groźnie i tajemniczo. W każdym razie, ta zasada sprzyjała nam, uciekinierom.
Korytarz strasznie mi się dłużył, a przed nami leniwie przechadzał się patrolujący strażnik. Miałem nadzieję, że to tylko rutynowy obchód, ale niestety, zaczepił nas.
– Dokąd idziecie? – zapytał, kiedy się zbliżyliśmy. – Tamte cele przecież są puste, nie mają przydzielonych więźniów.
– No to już nie będą puste – odparłem, uśmiechając się, czego oczywiście nie zobaczył przez chustę. Czasem jednak można wyczuć, czy ktoś się uśmiecha, czy nie, więc na wszelki wypadek grałem całym sobą głupiego i brutalnego najemnika.
– Cele nie będą już puste, ta dama je zapełni.
– Wszystkie? No dobra, idźcie, to nie moja sprawa – powiedział i podejrzliwie mnie zlustrował, po czym odwrócił się i kontynuował spacer wzdłuż korytarza.
Niesłyszalnie odetchnąłem z ulgą. Okropnie się spociłem, bo myślałem, ze mnie rozpoznał i jest po nas. Ale teraz raźnie kroczyłem na przód, wesoło popychając Alice, bo chociaż minęliśmy pierwszą przeszkodę, pozory należało zachowywać nadal.
Zdawało mi się, że na końcu jest zakręt albo rozwidlenie. Ale kiedy dotarliśmy do celu, okazało się, o zgrozo, że wcale nie ma żadnego zakrętu. Przed nami wyrosła szara, naga ściana. Szara naga ściana…
– A to klops – powiedziałem i znów oblał mnie zimny pot.
– I co teraz? – zapytała Alice, bo w pobliżu nie było nikogo, więc chwilowo nie musiała udawać więźnia.
– Nie wiem, nic. Chyba musimy zawrócić.
– Ale co sobie pomyśli ten strażnik, który nas widział?
– Nie martw się, Charlie zawsze znajdzie wyjście z sytuacji – uspokoiłem Alice, chociaż w głowie miałem mętlik. Milczeliśmy przez chwilę, skonsternowani.
– Mam pomysł – oznajmiła czerwonowłosa dziewczyna w obdartej tunice. – Ukryjmy się w jednej z tych pustych cel, a za godzinę czy dwie wrócimy i będziesz mógł powiedzieć, że prowadzisz mnie na przesłuchanie.
– To głupi pomysł – skrzywiłem się – bo w tym czasie mogą odkryć, że nie ma nas w naszych własnych celach i zacznął węszyć.
– Wcale nie. Jedzenie już formalnie dostaliśmy, a w ustępie byliśmy zaledwie wczoraj. Przy innych okazjach przecież nie zaglądają do skazańców.
– No dobra – przyznałem jej rację – jest to jakieś wyjście z sytuacji.
Zgodnie z planem Alice, weszliśmy do pustej celi. Wyglądała dokładnie tak samo, jak nasza poprzednia.
To było naprawdę obrzydliwe uczucie, tak siedzieć na podłodze z karabinem na kolanach i czekać, czekać, ciągle czekać… Czas mi się dłużył sto razy bardziej, niż kiedy wcześniej normalnie siedzieliśmy jako więźniowie. Cały byłem roztrzęsiony i w ogóle nastawiłem się na efektowną ucieczkę, a tu znowu, cholera, musiałem bezczynnie trwać. Jako że cierpliwości nie posiadam za grosz, po prostu nie mogłem tego wytrzymać. Co chwilę zerkałem to na drzwi, to na Alice, a ona z początku uspokajająco pochylała głowę i odpowiadała mi wzrokiem, ale po kilku minutach takiego nerwowego spoglądania wkurzyła się i zaczęła z wielkim zainteresowaniem oglądać swoje paznokcie. Były zupełnie zniszczone, fakt, połamane i żółte, ale nie sądziłem, że tym wpatrywaniem doprowadzi je do porządku.
Wobec tego, ja zająłem się przeglądaniem broni i to trochę zmniejszyło moje napięcie.
Zegarka nie mieliśmy, a przez to czekanie wydało nam się, że upłynęło więcej czasu, niż w rzeczywistości.
Wreszcie, kiedy nadeszła odpowiednia chwila, nawiązaliśmy kontakt wzrokowy i Alice kiwnęła głową. Wstałem i znowu dopadły mnie drgawki. Pomyślałem, że może jestem na coś chory, bo przecież zwykle się tak nie denerwuję.
Alice wyszła pierwsza, ja za nią. Przemieszczaliśmy się tak jak poprzednio, a znajomy strażnik niestety nadal tkwił w tamtej części korytarza. Minęliśmy go obojętnie, ale chyba mu się nudziło, bo nagle zawołał za nami.
– Hej ty! Co ty właściwie robisz, hę? – prześwidrował mnie wzrokiem. Najwyraźniej był znacznie bardziej sostrzegawczy od strażnika, którego udusiłem. – Łazisz z tą czerwonowłosą lalą tam i z powrotem.
– Prowadzę ją na przesłuchanie – odpowiedziałem.
– A skąd niby wiesz, że Johnny ją wezwał? Nie przechodziłeś tędy odkąd ostatnio widziałem was razem…
– Mam specjalne wyposażenie. Douszną krótkofalówkę.
– Ale co tam robiłeś przez pół godziny?
Nie wiedziałem, co powiedzieć, normalnie zupełnie mnie zatkało i już chciałem go walnąć w twarz, kiedy nieoczekiwanie sam poddał mi pomysł.
– Ruchałeś ją? – spytał z wyrzutem.
– No właśnie, taki instynkt, zresztą patrz, jaka ładna – zarechotałem jak prawdziwy prymityw. Strażnik pokręcił głową i zacmokał.
– Dobrze wiesz, że Johnny tego nie lubi… Dyscyplina, takie tam… Obawiam się, że będę musiał na ciebie donieść.
– A dupie to mam – dalej zgrywałem twardziela – zresztą, ja też mogę mu powiedzieć o tamtym.
– O czym?
– Na pewno pamiętasz… – puściłem do niego oko – Johnny nie będzie zachwycony, kiedy się dowie.
– A, zejdź mi lepiej z oczu – machnął ręką i odwrócił głowę.
Każdy ma coś na sumieniu. Każdy. A już na pewno nie ma wyjątków wśród takich mętów, jakich zatrudnia Johnny. Ten facet chciał na mnie donieść, czyli na pewno zależało mu na nieskalanej kartotece najemnika. Brzydzę się zarówno donosicielami jak i lizusami. Poszliśmy dalej. Minęliśmy wejście do ustępu i natrafiliśmy na betonowe schody zaczynające się po prawej stronie. Przed nami ciągnęły się tylko cele, więc skręciliśmy do wnęki i weszliśmy na górę.
Normalnie nie dostaję zadyszki po kilku stopniach, ale wtedy byłem strasznie osłabiony i od razu się zasapałem.
Klatka schodowa sprawiała raczej klaustrofobiczne wrażenie i zbudowana została na planie kwadratu, to znaczy, nasza droga do góry pięła się wokół graniastego filara. Na poziomie więzienia cuchnęło moczem i niemytymi ciałami, ale w miarę, jak wchodziliśmy coraz wyżej, smród ustępował. Pokonaliśmy tak około trzech pięter, a na końcu schodów znajdowały się dwie przeszklone śluzy.
Obok, na ścianie widniał zielony, podświetlany przycisk. Nacisnąłem go i pierwsza śluza otworzyła się z ssykiem. Weszliśmy za nią i z powrotem się zamknęła, jak jakaś pułapka.
Staliśmy chwilę w napięciu i oczekiwaliśmy na otwarcie drugiej śluzy. Niespodziewanie, z sufitu trysnęło na nas milion drobnych kropelek i zostaliśmy dokumentnie zdezynfekowani, przez co piekły mnie później oczy.
Po otwarciu drugiej śluzy, znowu musieliśmy dokonać wyboru, czy skręcić w prawo, czy w lewo.
– Tam – zdecydowałem i wskazałem kikutem kierunek. Przed nami widniało coś jasnego, to chyba promienie słoneczne przenikały do budynku. Miałem nadzieję, że są tam drzwi wyjściowe.
Nagle, zza rogu poprzecznego korytarza wypadł zdyszany młokos, cały czerwony na twarzy; nawet pod jego żółtymi, ściętymi na jeża włosami prześwitywała różowa skóra. Łypnął na nas w biegu czarnymi oczami i oddalając się, jeszcze zawołał:
– Przygazuj, koleś, bo już zaczynają!
– Ale co…? – wypaliłem, ale on zdążył tylko krzyknąć, że „wszyscy tam są” i zniknął za kolejnym zakrętem.
– Wygląda na to, że strażnicy zebrali się z jakiejś okazji – stwierdziła Alice.
– Może dzięki temu będzie ich mniej na patrolach.
– Wydaje mi się, z jesteśmy już niedaleko wyjścia. Widzisz tamtą smugę światła na podłodze?
– Chodźmy – powiedziałem i poszliśmy.
To rzeczywiście były drzwi i w dodatku otwarte. Na zewnątrz oślepił nas blask południowego słońca.
Usłyszeliśmy je, zanim powrócił nam zmysł wzroku. Trzy czarne, podpalane dobermany w ćwiekowanych obrożach z wściekłością rzuciły się na nas, okropnie ujadając i bryzgając śliną. Już chciałem je powystrzelać, kiedy Alice zasłoniła dłonią lufę, kucnęła i zaczęła łagodnie mówić do psów. Pogłaskała każdego za uszami, a one momentalnie się uspokoiły i nawet polizały Alice po twarzy.
– Jak to zrobiłaś?!
– Wystarczy być miłym – odparła Alice. – Zresztą, po co krzywdzić niewinne zwierzęta?
– No dobra, skoro już obłaskawiłaś te bestie, powinniśmy iść dalej. Szczekanie mogło kogoś zainteresować.
– Nie martw się, pewnie wszyscy są na tym przyjęciu, czy co tam sobie organizują. Ale masz rację, ruszajmy dalej.
Znajdowaliśmy się na tropikalnej wyspie, klocowaty budynek, który właśnie opuściliśmy, otoczony był bujnym lasem deszczowym. W promieniu trzystu metrów od więzienia chaszcze nie rosły tak gęsto, więc kiedy uszliśmy kilkadziesiąt kroków, zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy jeszcze całkiem wolni. Przed nami rozciągała się stalowa siatka, opatrzona na szczycie drutem kolczastym, przerywana co dwieście metrów wieżami strażniczymi.
– Musimy ich wyeliminować – powiedziałem i Alice milcząco przytaknęła. Wycelowałem w stojącego tyłem strażnika, ale karabin ześlizgnął mi się z kikuta. Próbowałem jeszcze kilka razy utrzymać broń i strzelić, lecz ona ciągle spadała. W końcu Alice straciła cierpliwość i wyrwała mi karabin.
– Lepiej ja to zrobię – powiedziała i zabiła pierwszego strażnika, tego po lewej stronie. Zanim drugi się zorientował, był już martwy.
– Szkoda ci psów, a nie masz problemu z zabijaniem ludzi? – zapytałem.
– Ludzi są źli. To była konieczność, oni na pewno by się nie wahali przed zabiciem n a s.
– Skoro tak mówisz.
– Charlie, świętoszku, lepiej nie filozofuj, tylko przeskakuj to ogrodzenie.
– Przeskoczyć? Ma chyba ze cztery metry!
– Po prostu wejdź na wieżę, a potem niej zejdź.
– Oho, chyba ktoś tu chce mną rządzić.
Alice spojrzała na mnie z politowaniem, więc dałem spokój i wdrapałem się po drabinie na górę. Nie było to łatwe, musiałem jakoś operować lewym łokciem i brodą, uważając przy tym, żeby nie urazić kikuta (bo w prawej ręce trzymałem karabin, który Alice łaskawie mi zwróciła). Ona sama, zwinnie wspięła się na górę i bez wahania zeskoczyła z wieży. Przy upadku zrobiła ze trzy przewroty, wstała i niedbale otrzepała plecy.
– Teraz ty! – zawołała zachęcająco.
– Mam stąd zeskoczyć?
– No pewnie, tak jak ja. Przy lądowaniu ugnij miękko kolana.
– Łatwo powiedzieć.
– Przecież dałam ci przykład!
– Dobra, dobra – mruknąłem i skoczyłem.
To trwało bardzo krótko. Najpierw czułem wiatr we włosach (oraz ściskanie w tyłku, ale do tego się nie przyznaję, kiedy o tym opowiadam), potem usłyszałem trzask łamanych gałązek i przetoczyłem się przez ramię.
– Arrgh, auuuu! – krzyknąłem i ukryłem twarz w dłoniach, ponieważ to jednak nie gałązki tak trzasnęły, tylko moja kostka. – Alice, ratuj… – jęknąłem mimo woli.
– Charlie… – westchnęła i delikatnie mnie podniosła, zarzucając sobie na kark moje ramię. – Chyba jesteś pechowcem.
– Normalni ludzie przeważnie nie ćwiczą kaskaderskich skoków w wolne popołudnia. Fakt, że jako pilot powinienem posiadać umiejętności katapultowania, a przy tym bezpiecznego lądowania ze spadochronem, ale mój wujek przecież..
– Ćśśś! Posłuchaj.
Przestałem się tłumaczyć i wytężyłem słuch. Z oddali, od strony bazy, dobiegły mnie nawoływania. Wtem, rozległ się pojedynczy strzał i zapadła cisza, a potem jedna osoba coś powiedziała – nie zrozumiałem treści, lecz poznałem ten głos. Należał do Johnny’ego.
– Alice, musimy uciekać – szepnąłem.
– Wiem! – Warknęła – ale z tobą na plecach raczej nie dam rady zbyt szybko biegać.
– Chociaż do gęstwiny, tam się ukryjemy.
Próbowałem kuśtykać, żeby odciążyć Alice, ale z każdym krokiem moją kostkę przeszywał tępy ból. Strasznie się wlekliśmy.
Kiedy nagle usłyszałem drugi strzał, poczułem potężny przypływ adrenaliny i puściłem się Alice. Już nie czułem bólu, pragnąłem biec jak najszybciej, tak jak ostatnio, kiedy musiałem uciekać przed Johnnym. Wystrzeliłem w stronę krzaków, a mój tyłek został obdarzony niezależną wolą i za wszelką cenę starał się wyprzedzić nogi, które nie dawały za wygraną i tym sposobem nabierałem coraz większego rozpędu. Alice, trochę zdziwiona, dotrzymywała mi kroku, a gdy przeskoczyliśmy przez większą kępę zarośli, niechcący poślizgnęła się na błocie i zaczęła zjeżdżać z górki. Przy upadku odruchowo chwyciła mnie za nogę, na szczęście tę zdrową i razem pomknęliśmy w dół, chłostani przez gałęzie i kolczaste liście po twarzy, od czasu do czasu uderzając także tyłkami o wystające korzenie.
Na szczęście żadne drzewo nie stanęło nam na drodze (oczywiście zakładając, że złośliwe drzewa potrafią się przemieszczać i tarasować przejazd kontuzjowanym uciekinierom).
Okazało się, że zjechaliśmy do wąwozu. Na samym dnie płynął mały strumyk, zręcznie omijający wystające kamienie, które oczywiście nie omieszkały nas poharatać (zakładając, ze zrobiły to złośliwie).
– No, przynajmniej zgubiliśmy pościg – stwierdziłem, rozcierając obolałe siedzenie.
– Coś w tym jest – odparła Alice i zapatrzyła się w dal. – Teraz powinniśmy iść wzdłuż strumienia – powiedziała – aż dotrzemy do oceanu.
– To bardzo dobry pomysł, ale może odpocznijmy chociaż przez chwilę?
– Ech, Charlie – westchnęła zrezygnowana. Już zaczęły mnie denerwować te jej westchnięcia i przewracanie oczami.
Usiadłem na płaskim kamieniu i rozwiązałem buta. Delikatnie zsunąłem wilgotną skarpetkę i naszym oczom ukazała się spuchnięta, fioletowa kostka.
– Zwracam honor, Charlie – powiedziała Alice. – To wygląda okropnie.
– Dzięki. A skoro się tak na wszystkim znasz, to może wiesz, czy rosną tu jakieś lecznicze ziółka?
– Przykro mi, ale nie mam pojęcia.
– Czyli z okładu nici…
– Dasz radę iść sam?
– Może z twoją małą pomocą.. – założyłem buta z powrotem i wstałem. Próbowałem chodzić, lecz kiedy już wiedziałem, jak wygląda moja skręcona kostka, z każdym krokiem wyobrażałem sobie większy ból, niżbym odczuwał bez tych sugestii złośliwego mózgu.
– Alice, chyba jednak nie dam rady.
– Zaraz coś wymyślę. – Rozejrzała się dookoła i dostrzegła liany, oplatające jakiś gruby, nisko zwieszony konar.
– Potrzebuję noża – oznajmiła.
Podałem jej finkę i zabrała się za przecinanie lian. Patrzyłem na nią w milczeniu. Kiedy kilka parometrowych kawałków giętkiego drewna spoczęło na ziemi, Alice przystąpiła do splatania ich w coś na kształt hamaka.
– To będą nosze – wyjaśniła. – Przeciągnę cię na nich po ziemi.
– Czy to aby na pewno bezpieczne? Proszę, uważaj na wystające przeszkody.
Alice zbyła moją uwagę milczeniem i wymościła ostatecznie nosze liśćmi palmowymi. Ułożyłem się na nich możliwie najwygodniej.
– Daj mi chociaż swoje buty, Charlie. Tobie na razie nie będą potrzebne.
Założyła te wielkie, czarne buciory i ująwszy w drobne dłonie dwie liany, rozpoczęła mozolny marsz.
Ponieważ otaczał nas tropikalny las typowy dla szerokości równikowych, domyśliłem się, że wciąż jesteśmy na Pacyfiku, na jednej z wysepek. To zabawne, że Johnny wybrał takie samo miejsce jak ja, na swoją bazę. Wiedziałem, że ta dżungla to nie Amazonia ani afrykańska Dolina Kongo, ponieważ roślinność byłaby inna. Zdążyłem się już zaznajomić z tutejszą fauną i florą. Uważam, ze to cudowne miejsce, pod warunkiem, że można liczyć na zimną lemoniadę, hamak i moskitierę w nocy.
W tej chwili panował upał nie do zniesienia, a wilgotność powietrza sięgała dziewięćdziesięciu procent, jak to w dżungli przeważnie bywa.
Miałem na sobie pełny mundur tamtego strażnika i strasznie się pociłem. Tym razem już nie ze strachu, lecz z gorąca, a poza tym gryzły mnie moskity i to też było nie do wytrzymania. Alice przynajmniej miała przewiew pod tą obszarpaną tuniką.
Tropikalny las jest bardzo gęsty – na wszystkich piętrach roślinnych flora walczy o swoją porcję światła, każdy krzak i drzewo wypuszcza maksymalną liczbę liści o jak największej powierzchni, żeby zdobyć cenną energię. Lecz nie wszyscy grają fair. Drzewa – pasożyty, takie jak figowiec, oplatają samodzielnych konkurentów i wspinają się po ich pniach na sam szczyt, na dach lasu. Następnie pnącza twardnieją i niszczą swoją ofiarę. Drzewo, będące podporą, gnije i umiera.
Tuż przy ziemi, na samym dnie dżungli, toczy się walka nie mniej tragiczna i zaciekła. Z nasion błyskawicznie wyrastają nowe rośliny, gdy tylko jakieś stare drzewo upadnie, łamiąc przy tym wszystkich sąsiadów. Tworzy się wtedy prześwit i słońce dociera do maleństw w poszyciu. One wykorzystują tę szansę skrupulatnie. Muszą się spieszyć, ponieważ konkurencja jest bezlitosna, a deszcz pada codziennie i wypłukuje z gleby cenne składniki.
W dżungli, pozornie łagodne i słabe rośliny toczą nieustanny bój o życie. Zwierzęta, które na ogół krwawo zwalczają swych przeciwników oraz wykształcają niezwykłe cechy pozwalające uciec bądź oszukać drapieżnika, w lesie tropikalnym muszą wykazać się jeszcze większą pomysłowością i refleksem.
Lecz nie miejmy im tego za złe, że zabijają się nawzajem. Warunki do życia są doskonałe, toteż i amatorów na nie jest wielu. Ale gdyby wszyscy się bez przerwy rozmnażali, wkrótce na wyspach zabrakłoby miejsca, a poza tym, ktoś przecież musi zaspokoić głód mięsożerców swoim ciałem. Każdy przedstawiciel swojego gatunku pragnie przedłużyć jego istnienie, zostaje więc zmuszony do ciągłego doskonalenia cech fizycznych i umiejętności. Istne błędne koło ewolucji.
W końcu ściany wąwozu zaczęły się obniżać i wartki strumień zmienił się w leniwą rzeczkę. Przed nami, pomiędzy rzadziej teraz rosnącymi drzewami, zamajaczył błękitny ocean. Z zadowoleniem odetchnąłem rześkim, morskim powietrzem, a Alice otarła ręka pot z czoła.
– Po piasku nie będę cię ciągnąć – oznajmiła. Rzeczywiście, śliskie błoto ustąpiło suchej ziemi oraz nielicznym kamieniom. Zbliżaliśmy się do plaży.
Z trudem wstałem i podtrzymywany przez Alice, dokuśtykałem na brzeg oceanu. Usiedliśmy i w milczeniu przypatrywaliśmy się spokojnej, niemożliwie turkusowej wodzie oraz słuchaliśmy cichego szmeru niewielkich falek, uderzających miarowo o wystające z dna skały rafy koralowej. Było popołudnie, słońce stało jeszcze dosyć wysoko. Ogarnęła mnie taka błogość i senność, że po prostu położyłem się na boku i zasnąłem jak niemowlak.
Tym razem nie nawiedził mnie żaden dziwny sen. Obudziłem się dopiero wieczorem, tuż przed zachodem słońca. Wytrzepałem sobie piasek z włosów i brody (zarosłem mocno w tym więzieniu) i rozejrzałem się dookoła.
Byłem sam. Prawdopodobnie Alice przetransportowała mnie dalej od brzegu, pod jakąś niską, pękatą palmą, przypominającą wielkiego ananasa, a sama gdzieś poszła.
Czekałem na nią, aż zapadł mrok. Wtedy zacząłem się niepokoić. Nie chciałem jednak wołać Alice głośno po imieniu, ponieważ ciągle byliśmy na wyspie Johnny’ego i mogli nas jeszcze szukać.
Na szczęście moje obawy okazały się płonne. Alice wkrótce wróciła, niosąc całe naręcze bambusowych witek. Powiedziała, że dla bezpieczeństwa nie będziemy rozpalać ogniska, ale z samego rana rozpoczniemy budowę tratwy. Wyjawiła mi też, że nieopodal, przy brzegu, znalazła jakiś stary, dziurawy kajak, na pewno jednak przydatny po załataniu, jako część składowa katamaranu.
Na śniadanie zjedliśmy małże, które odsłoniły się dopiero po porannym odpływie; były miękkie i wodniste, w smaku przypominały przesolonego, gumowego kurczaka.
Po obrzydliwej uczcie z owoców morza, Alice przyciągnęła kajak, o którym mi wczoraj mówiła i zajęła się jego naprawą, ja natomiast misternie splatałem w kratkę liście palmowe – stworzona przeze mnie mata miała posłużyć za żagiel. Liście były ostre i co chwilę rozcinałem sobie palce o brzegi, a ponadto włóknista materia rozdwajała się, jeśli zbyt mocno ją szarpnąłem i musiałem zaczynać całą układankę od nowa. Gdyby nie skręcona kostka, znalazłbym sobie jakąś męską robotę, a tak, musiałem babrać się z tym świństwem.
Kiedy po raz kolejny podłużny liść rozdarł się na dwoje, niwecząc moją pracę, byłem tak wściekły, ze rzuciłem wszystko na ziemię i nie zważając na ból, przydreptałem do Alice.
Ona łączyła właśnie załatany kajak z bambusową tratwą, stanowiącą drugi kadłub katamaranu, za pomocą wielu cienkich lian i kilku młodych drzewek. Pomagałem jej wiązać supły (które niestety przypominały wyplatankę z palmowych liści), a następnie ułożyliśmy pokład z grubych i mocnych bambusów pomiędzy dwoma kadłubami.
Bardzo się spieszyliśmy z tą budową, ponieważ nieustannie wisiało nad nami widmo Johnny’ego i jego głupich najemników. Chciałem jak najszybciej opuścić wyspę. Niestety, nie zdążyliśmy wypłynąć tego dnia, ale dzięki temu, gdy zapadła noc, mogłem ustalić nasze położenie za pomocą gwiazd i wybrać odpowiedni kierunek rejsu. Planowałem, że popłyniemy na wyspę z moją bazą – tam miałem wszystko, co jest potrzebne człowiekowi do wygodnego życia, a poza tym, chciałem zobaczyć Igora i upewnić się, że nic mu nie grozi.
Żagiel skończyliśmy wyplatać razem z Alice, a następnie zamocowaliśmy go na maszcie. Umieściliśmy na tratwie dwa kije do odpychania i sterowania oraz pięć kokosów, które udało mi się wypatrzeć, gdy spoglądając w niebo złorzeczyłem na palące słońce.
Zwodowaliśmy katamaran skoro świt, aby odbić od brzegu razem z odpływem. Ocean wciąż był spokojny, panowała wręcz niepokojąca cisza. Nie znam się na żeglowaniu, ale odnosiłem wrażenie, że czeka nas jakaś zmiana pogody. Alice również nie wykazywała większych umiejętności w tej dziedzinie, lecz spokój natury udzielił jej się i teraz beztrosko taplała stopy w przejrzystej wodzie.
Przynajmniej miałem jakieś pojęcie o nawigacji i meteorologii, więc płynęliśmy we właściwym kierunku, w stronę wyspy Honga-Tonga. Zagrożeniem jednak mogły być rafy koralowe oraz prądy morskie, których żadne z nas nie umiało wykrywać i ewentualnie omijać.
Mimo wszystko, szczęście dopisywało nam aż do południa, kiedy to Alice dostrzegła na horyzoncie kilka podłużnych, sunących kształtów. Po chwili wpatrywania, ciemne linie zmieniły się w punkty i zaczęły rosnąć. Zrozumieliśmy, że coś płynie ku nam.
Wtedy podmuch wiatru popchnął nasz katamaran. Tratwa przyspieszyła prostopadle do kierunku, z którego zbliżały się tajemnicze obiekty, ale i tak mieliśmy mniejszą prędkość niż one, toteż wkrótce zagadka została rozwiązana.
Właściwie nie trudno się domyślić, iż były to łodzie. Cała flotylla dłubanek, napędzana przez rytmiczne wiosłujących, brązowych dzikusów podpłynęła do naszej nędznej tratwy i bezceremonialnie dokonała abordażu. Wódz wyskoczył z pirogi wraz ze swoją małą armią i bez słowa związał nam ręce. Nawet nie próbowaliśmy się bronić, mieli przewagę liczebną, a uciekać nie było dokąd.
Zostaliśmy usadzeni w jednej z dłubanek i flotylla ruszyła na południe, czyli tam, gdzie sami się wcześniej z grubsza kierowaliśmy. Porzucony katamaran smętnie dryfował po powierzchni oceanu. Nie dane było nam się z nim pożegnać. W ogóle całe to zajście tak mnie zaskoczyło, że już do wieczora nie wydałem z siebie ani jednego słowa. Alice też była przygnębiona.
Pomalowani w barwy wojenne dzicy mężczyźni zawzięcie wiosłowali przez te kilka godzin pozostałych do zachodu słońca. Byłem pod wrażeniem ich wytrwałości. Wśród wojowników musiała panować niezwykła dyscyplina i stąd wywnioskowałem, ze nie łatwo będzie im uciec. Zastanawiałem się, co też mają zamiar z nami zrobić. Do tej pory nie okazywali agresji, ale to być może dlatego, że nie stawialiśmy oporu. Moje myśli błądziły w poszukiwaniu jakichś przydatnych informacji o zwyczajach Polinezyjczyków, lecz niestety, nic nie przychodziło mi do głowy. Zadałem sobie kiedyś trud, żeby poznać faunę i florę tej okolicy, ale zapomniałem o tubylcach! Właściwie byłem pewien, że od czasu masowej Emigracji, nie ma już nigdzie dzikich ludzi.
Wciąż jednak żywiłem nadzieję, że uratuje nas przypadek z rodzaju takich jak spotkanie z gadającym wielorybem. Wypatrywałem na horyzoncie strumienia wody wypuszczanego z wielorybiego nosa. Liczyłem, że pojawią się rekiny i odciągną uwagę dzikusów. Szukałem znaków na niebie i morzu, ale niestety, pomoc nie nadchodziła.
Kiedy zacząłem rozmawiać z dryfującą pustą muszlą łodzika, Alice zaniepokoiła się moim stanem i obwiązała mi głowę koszulką. Uznała, że dostałem udaru od ostrego słońca.
Wieczorem, gdy czerwone promienie słońca po raz ostatni liznęły grzbiety fal, flotylla przybiła do piaszczystego brzegu. Wojownicy energicznie wyskoczyli i przeciągnęli łodzie w głąb plaży.
Wyspa była dosyć duża, liczne wzgórza pokrywał typowy las deszczowy, a nad morzem zieleni (teraz zasnutym mgłą) górował wyniosły wulkan, który w tym momencie dymił złowieszczo.
Zostaliśmy poprowadzeni kawałek wzdłuż plaży, pomiędzy płaskimi skałami, a następnie dzicy przywiązali nas do dwóch drewnianych pali, sterczących naprzeciwko wypalonego koła po ognisku. Obok leżało już przygotowane suche drewno.
Nagle, zza drzew zaczęły wychodzić śniade kobiety, niosące gliniane naczynia z jakimś pomarańczowym, gęstym płynem. Polinezyjki te przeważnie były grube i szczerbate, ale na końcu pochodu dostrzegłem skrępowaną sznurami urodziwą dziewczynę, którą prowadziły dwie potężne niewiasty. Zaraz za nimi weszło na plażę jeszcze kilku wojowników, szturchających związanego młodzieńca. Piękna dziewczyna miała na szyi zawieszony sznur kolorowych kwiatów i wydawała się być pogodzona z własnym losem, natomiast chłopak szarpał ramionami i obrzucał wojowników nienawistnymi spojrzeniami.
Polinezyjskie kobiety rozsiadły się w kręgu przy rozpalanym właśnie ognisku, a para młodych jeńców została przywiązana do naszych pali. Dziewczyna z zaciekawieniem obserwowała poczynania plemienia, za to chłopak patrzył w ziemię z naburmuszoną miną. Wszyscy mężczyźni z plemienia mieli kunsztownie pomalowane twarze. Czoła, nosy i brody pokrywała biała skorupa z gliny, a na policzkach przeważały koliste motywy w odcieniach czerwieni i żółci. Pod oczami zostały umieszczone czarne plamy, przywodzące na myśl mroczne sińce, które powstają po nieprzespanej nocy.
Torsy i ramiona dzikich także były pomalowane. Ludzie ci mieli bardzo poważne miny i wyglądali naprawdę groźnie. Kobiety jednak, chociaż powstrzymywały się od mówienia, wyraźnie były podekscytowane.
Wkrótce wszyscy członkowie plemienia znaleźli się na swoich miejscach przy ognisku i miski z tą dziwną, żółtą zupą zaczęły krążyć z rąk do rąk.
Cały obrzęd trwał może pół godziny. Atmosfera stała się jakby gęstsza, dzicy znacznie poweselali, ale ruchy wykonywali sztywno, z jakimś dziwacznym, przesadnym namaszczeniem.
Nagle, jednocześnie wszyscy powstali i zaczęli tańczyć.
Muzyka także rozpoczęła się niespodziewanie, lecz była tak monotonna, jak to tylko jest możliwe. Jeden mężczyzna uderzał w bęben z koźlej skóry mniej więcej w takim rytmie: „dum, dum, tu du dum, dum”, a taniec polegał tylko na tym, że przygarbieni ludzie przytupywali w odpowiednim rytmie i po każdym „tu du dum” robili krok do przodu. Po chwili do muzyki dołączył dźwięk fujarki, ale melodia była równie nieskomplikowana, co choreografia.
– Psst! Psst! – poczułem ciepły oddech na prawym uchu. To ten śniady chłopak czegoś ode mnie chciał.
– Co? – szepnąłem.
– Nous devons renoncer ici.
– Co?
– On mówi, że musimy stąd uciec – przetłumaczyła Alice.
– No co ty nie powiesz – parsknąłem.
Chłopak chyba zrozumiał moje intencje, ale z poważną miną coś wygulgotał, a Alice od razu powtórzyła:
– Powiedział, że oni nas zabiją. To jest jego plemię i zna ich zwyczaje. Chłopak przysunął się do Alice i zaczął do niej nawijać po francusku. Miał na sobie błękitną, całkiem podartą koszulę oraz dżinsowe męskie shorty. Poza tym, nie różnił się niczym od tubylców wyspy. No, może w jego oczach było mniej tego szaleństwa, które opanowało tańczących dzikusów. Dreptali z coraz większym zapałem. Szaman dołączył do nich już wcześniej i dorzucał susz do ogniska, przez co iskry buchały wysoko w niebo. Jeżeli dzicy zażyli przed ceremonią jakieś swoje tajemnicze ziółka, prawdopodobnie teraz dostrzegali w płomieniach potwory czy inne okropności, ponieważ niektóre kobiety, patrząc w ogień dostawały szału, łapały się za głowę i zaczynały wyć nieludzkim głosem.
W pewnym momencie, gromada tańczących zmalała. Część wojowników gdzieś odeszła.
Wkrótce dowiedzieliśmy się, dlaczego zniknęli. Dzicy powrócili, dzierżąc w mocarnych rękach cztery długie kije. Zostaliśmy odwiązani od pali i na powrót skrępowani sznurami za ręce i nogi, po czym podniesiono nas i zawiśliśmy pod drągami niczym zwierzęta na rożnie.
Rozpoczął się marsz przez las i góry. Skąd ci ludzie, którzy na nieśli, mieli tyle siły, nie wiem. Przez całą noc szli równym krokiem, ani na chwilę nie zmniejszając tempa.
Za to ja byłem bardzo obolały oraz wycieńczony tym ciągłym dyndaniem na żerdzi. Strach i napięcie rozpłynęły się w monotonii marszu, pozostawiając w mojej głowie jedynie jakąś szumiącą sałatkę, a jednocześnie ucisk czaszki nie pozwalał mi na sen czy chwilowe rozluźnienie. W pewnym momencie naszą grupę dopadł rój moskitów i zostałem okropnie pogryziony. Mogłem się drapać tylko zębami w ramię, a to nie tam mnie najbardziej swędziało.
Na szczęście dzień w końcu nadszedł, choć wiedziałem, ze może to oznaczać ostateczną śmierć. Blady świt zaskoczył na, gdy wyszliśmy z lasu na płaskowyż u podnóża wulkanu. Wielkie głazy czerniły się na tle mętnego nieba, ani trochę nie dodając otuchy. Śmierdziało siarką, a chrzęst kroków na żwirze przewiercał mój mózg, ponieważ wiedziałem, dokąd to wszystko prowadzi. Nasz uświadomiony współwięzień powiedział nam, że zostaniemy wrzuceni do wulkanu jako ofiara boga Rakuki, czyli Stwora Twardy – Ogień (tak przetłumaczyła Alice). Ponoć święty wulkan zaczyna dymić, gdy Rakuki jest głodny; w praktyce oznacza to, że krucha pokrywa zapada się do wnętrza krateru, odkrywając rzekę czerwonej lawy. A więc, miałem zostać spalony żywcem w płynnym ogniu.
– Żegnaj, Alice! – krzyknąłem rozpaczliwie. – Cieszę się, że cię poznałem, szkoda, że tak krótko to trwało i że do niczego między nami nie doszło…
– Charlie, głuptasie… Do zobaczenia w piekle! – odpowiedziała ze śmiechem Alice. Chyba nie dostrzegała tragizmu sytuacji, a może to był nerwowy śmiech. W ogóle myślę, że człowiek głupieje w takich ostatecznych chwilach. A przynajmniej ja, nie panuję nad sobą. Dzikusy też spanikowały, gdy ujrzały boga Rakuki, wyłaniającego się zza skał i rosnącego z każdym krokiem. Po pierwszym Ognistym Pocisku (kaliber20 mm), który trafił w wodza, tubylcy rozpierzchli się z krzykiem i zniknęli w dżungli. Jeszcze kilku z nich padło, nim Rakuki spokojnie zarzucił sobie naszą grupkę na plecy i ruszył w drogę powrotną.
Oczywiście, Stworem Twardy-Ogień był robot Igor, stworzony przeze mnie i ukryty w bazie na wyspie Honga-Tonga, do której teraz zmierzaliśmy. Wejście znajdowało się po drugiej stronie góry, dokąd zostaliśmy komfortowo zaniesieni. A w wulkanie tak naprawdę nie było żadnej rzeki lawy.
Zanim w ogóle zacznę czytać: będą części kolejne? Widzę, że tekst jest długi, ale może jednak warto przemyśleć wrzucenie całości.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Mile widziane "bez tytułu". Sam rozumiesz, Autorze, tytuły są już nieco przereklamowane.
Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!
Przeczytałem. Pierwsza część - kończąca się uwięzieniem w celi dużo słabsza od drugiej. Trudno mi sobie na przykład wyobrazić, że gość z gwoździem w oku może jeszcze myśleć racjonalnie i dopytywać się oprawcy o przyczynę, dla której został tak okrutnie potraktowany. Trudno mi sobie też wyobrazić, że można siekierą przeciąć pas bezpieczeństwa spoczywający na udzie pasażera. Pomysł z wielorybem absurdalny, katastrofa samolotu, z której wychodzi cało jedynie główny bohater - naciągane. Zapamiętałem jeszcze sformuowanie: jego czoło emanowało łysiną, ale chyba było więcej takich błędów.
Druga część dużo lepsza. Ale duży plus za to, ży ogólnie bardzo sprawnie napisane. Gdyby nie te szaleństwa z pierwszej części - bardzo lekka i przyjemna opowieść przygodowa z elementami humorystycznymi. Acha, i jeszcze ten wątek z grubasem na tratwie i masturbacją...uśmiałem się ale to istna masakra.
Kolejne części będą, ale jeszcze nie są napisane...
Akurat te "naciągane" elementy akcji są naciągane jak najbardziej celowo - stawiam na zaskakiwanie (i rozbawienie) Czytelnika, ponieważ mnie osobiście podobają się dziwaczne teksty i trudno mnie czymś zaskoczyć... rozumiem, że tą 'oryginalność' należałoby póki co przekierować w stronę bardziej wyrafinowanego humoru (albo przynajmniej trzymać się zasad fizyki? ), ale to chyba zawsze pozostanie kwestią sporną, co kogo śmieszy, a co nie. Nie ulega wątpliwości (mam nadzieję!), że Charlie nie jest osobą o zdrowym rozsądku, co powinno tłumaczyć jego absurdalne zachowania...
Autorze oczywiście zrozumiałem Twoje intencje. Powiem więcej - te dziwne wydarzenia zaskakiwały mnie i rozśmieszały. Świetnie się bawiłem czytając Twój tekst, tak że, w moim przypadku zamierzony cel osiągnąłeś. Jednak zastanowiła mnie jedna kwestia - a mianowicie brak proporcji w nagromadzeniu tychże dziwnych zdarzeń - w pierwszej części jest ich sporo, w drugiej praktycznie ich nie ma, i to właśnie tą drugą część czyta się jak lekką powieść przygodową. Dla mnie to było trochę niespójne i mylące. Gratuluję Ci stylu.
Ach dziękuje bardzo :) chyba wiem z czego wynika ten fakt różnicy stylu: pisałem ten tekst przez kilka miesięcy - klasa maturalna, dużo nauki oraz lektur - przez ten cały czas mój styl i pomysły szły w parze ze zmianami w osobowości, duży wpływ także na to o czym piszę mają książki jakie czytam, a w ciągu tych kilku miesięcy sci-fi często przeplatało się z klasyką itd. Mam teraz zamiar pisać szybciej, i co za tym idzie, spójniej, nadal jednak szukam "złotego środka", ciągle coś odkrywam w literaturze i naturalnie, dążę do jak najlepszej formy. Dlatego publikuję tutaj ten mój... pierworodny dłuższy tekst, żeby przekonać się, w którą stronę iść a czego unikać (jak każdy chyba, chociaż jedni są nastawieni na pochwałę a inni na krytykę). Z wdzięcznością zatem przyjmę każdy zarzut i wskazówkę!
Drogi Mikołaju. Przede wszystkim pisz, bo masz talent. Ja chętnie zabiorę Twoją książkę na wakacje. Więcej opinii nie otrzymałeś prawdopodobnie dlatego, że tekst jest długi, a ponadto to dopiero pierwsza część, w związku z czym nikomu się nie chce czytać. Kiedy za pół roku przyślesz drugą część to i tak nikt nie pamiętałby pierwszej...
Powodzenia
A ja wrzucę łyżkę dziegciu do tej beczki miodu: KROPKA W TYTULE TO BŁĄD!I Nieistotne, że oddzielasz tytuł od "części 1". Błąd jest błędem. Trzeba to było inaczej oddzielić.
[Ciekawe, ile razy będę musiała jeszcze to pisać? Ech...]
*I nieistotne
Po tytule części dzieła (rozdziału, podrozdziału, ustępu lub paragrafu) możemy postawić kropkę, jeśli pierwsza litera tego tytułu jest napisana wielką literą, a pozostałe małymi
Zasady pisowni i interpunkcji, PWN.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Argh. No tak, ale on postawił kropkę w tytule opowiadania. Mój błąd.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Sam tytuł, a już tyle tego... dziegdziu. Strach pomyśleć, co by było, jakbyś przeczytała całość! ;)
Skąd wniosek, że nie czytałam? Może nie chciało mi się komentować reszty, może kropka w tytule najbardziej mnie poraziła?
Wstrętna ta kropka, ale niestety nie mogę jej już usunąć... będzie musiała zostać w tytule, ku przestrodze.