- Opowiadanie: lbastro - Zabawa w wojenkę

Zabawa w wojenkę

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zabawa w wojenkę

Zabawa w wojenkę

 

 

 

Adler krzyczał okrutnie. Wył, jęczał, a w nielicznych chwilach, gdy robiło się nieco ciszej łkał prosząc na przemian, a to by go dobić, a to znowu przytulić, bo mu niby strasznie zimno. Kurcze, zimno w tym rozgrzanym błękitnym piekle, dobre sobie. Stew miał już dosyć, chociaż upłynęło ledwie kilkanaście minut. Widział już śmierć, jednak strużka różowej śliny z bąblami powietrza wypływająca z ust Adlera napawała go dziwnym obrzydzeniem. Był zły bo tracił czas. Słyszał głuche strzały pulsatorów i odgłosy wybuchów w oddali i czuł, że gdzieś tam, poza siną zasłona mgły i dymu, na linii ataku mógł być zdecydowanie bardziej potrzebny. Wściekał się tym bardziej, że Adlera poznał ledwie kilkanaście dni temu, a już przyszło mu tulić wrzeszczącą rudą głowę i podtrzymywać cuchnące łajnem flaki wepchnięte na powrót do postrzępionej dziury w brzuchu.

 

– Spokojnie, zaraz pojawi się medyk – Stew mówił bezbarwnie i bez przekonania wiedząc, że medyk zginął chwilę po tym, jak pocisk trafił brzuch Adlera. Mówił tak, bo pomyślał, że chciałby to usłyszeć, gdyby był na miejscu Adlera, co zdarzyć się może. Na szczęście tym razem się nie zdarzyło. Tak bywa na wojnie. Jedni ludzie giną, a inni tej śmierci towarzyszą krzywiąc się od jej smrodu.

 

– Uuuuaaaajjj – po chwili przerwy Adler znowu zaczął, ale jakby zmniejszył się jego entuzjazm. Zaczął za to drgać i sztywnieć w przedziwnym rytmie, jakby podłączono jego ciało do źródła przemiennego prądu elektrycznego o sporym natężeniu. Z trzymanego brudną dłonią brzucha wciąż leciała gęsta brunatna ciecz. Jaki dziwny kolor krwi, pomyślał Stew. Czuł, że koniec jest bliski. Przez ułamek sekundy wpadł wręcz w panikę, bo wcześniej nikt nie umierał z głową na jego kolanach.

 

– Już dobrze – rzekł odgarniając z mętniejących oczu rude loki. Pomyślał o reszcie drużyny; o tym że w tej właśnie chwili czeka bezczynnie na nieuniknione, na coś co zdarzy się czy będzie tu siedział czy nie, podczas gdy mógłby się przydać rozwalając kilku czerwonych drani i przybliżyć ich oddział do zwycięstwa. Widział na swym TakMoSiu zielone punkty z numerami. Znał te numery i wiedział, że kilku już brakuje. Numer Adlera nadal wyświetlał się obok pomarańczowej kropki pokazującej jego pozycję. Złościł się widząc, że drużyna jest już sto metrów od niego, ale nie miał wyjścia. Taki los. Taka cholerna umowa.

 

No, Adler, pospiesz się, pomyślał naciskając ranę w brzuchu rudzielca, co wywołało kolejne fale krzyków. Skrzywił się chociaż wiedział, że tak trzeba i że nie może ot tak wstać i odejść. Nie tylko przyzwoitość tego wymagała. Nie tylko ta elementarna cecha wymagała by Adler krzyczał jak najgłośniej.

 

**

 

Wszystko zaczęło się, gdy Stew dostał od Iany cynk, że szukają ochotników do walki z jakimiś serapatystami czy jakoś tak. Było to w tym akurat okresie jego życia (dosyć często zresztą ostatnio się powtarzającym), gdy próbował żebrać zasypując priwy znajomych smutną opowiastką o silnej potrzebie, o tym, że odda jutro i takie tam. Zdawał sobie sprawę z faktu, że nikt mu nic nie pożyczy. Że jedyne co może mu wyjść to zwyczajnie wbić się do kogoś i wysępić żarcie, browca albo spida.

 

Iana nie była wyjątkiem i nie rozdawała kasy na lewo i prawo. Ale powód tego był dosyć dla Stewa oczywisty – była zupełnie goła. Przypomniał sobie jak oglądali ostatnio Surviwal game w WNet, fajny program o gostkach i laskach, którzy mieli coś tam zdobyć eliminując przeciwników. Program był popularny, ale głupawy i dlatego upalili się przed holowizem. Niezła była beka, gdy koleś, taki przystojny blondas spadał z urwiska albo wtedy, gdy mały cwany czarnuch padł martwy walnięty kamlotem w łeb. I to przez kogo. Przez laskę. Wypacykowaną lalkę. Chyba ona wygrała wtedy… Zresztą kogo to obchodzi.

 

Poszedł na to spotkanie sam nie wiedział dlaczego. Postawny sztywniak w garniturze zmierzył go od czubka głowy do stóp po czym kiwnął wyraźnie głową do grupy kilku zgredów siedzących przy niewielkim stoliku. Skinęli na niego, jakby z aprobatą. Czy coś koło tego.

 

– Ile masz lat chłopcze? – zapytał zachrypłym głosem łysy grubas, gdy Stew stanął przy stoliku.

 

– Szesnaście – odparł zgodnie z prawdą. Był dumny z tego, ze od trzech miesięcy jest już pełnoletni i może bez przeszkód kupować spida i zielone. Tak samo szczerze odpowiadał na pytania o dane typu nazwisko, adres i inne pierdoły.

 

Koleś w zielonej kurtce siedzący z boku grzebał coś w Sieci, bo bez przerwy poprawiał iGogle. Kurewsko drogi na oko model. Wreszcie zapytał:

 

– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że podpisując kontrakt zgadzasz się na dwa tygodnie szkolenia i udział w co najmniej trzech ofensywach?

 

– Niby tak – Stew zaśmiał się. – Ale za taką kasiorę mogę przetrzepać dupska tych serapatystów.

 

– Podpisz – jeden z faciów podetknął mu płachtę z maczkiem liter.

 

– Co?

 

– No przyłóż palec do czytnika tego arkusza.

 

Zrobił to. I właśnie w tym momencie jego życie odmieniło się o jakiś milion stopni, czy coś w tym stylu.

 

**

 

Zamknęli ich w jakimś ośrodku i nie powiedzieli nawet gdzie znajduje się to urocze miejsce otoczone wodą, nieco bliżej złotą plażą oraz graniczącym z nią tropikalnym lasem i na koniec, w środku zielonego oceanu na wzgórzu, murem wysokim na osiem metrów, czy coś koło tego. Klimat i czas przelotu wskazał, że to jakaś tropikalna wyspa na Bahamach. Tak przynajmniej utrzymywał Gomez, który zdawał się znać na wszystkim i wszystko wiedzieć najlepiej. Niestety nie znalazł się nikt, kto mógłby zweryfikować i podważyć tę jego pseudo wiedzę. Może z wyjątkiem Adlera, ale ten kolo nie dość, że był drobny, to jeszcze sadzał na uboczu swe ponoć latynoskie, chociaż okrutnie rude dupsko i niewiele się odzywał. I jeszcze może Mirosa, ale ten z kolei był wyniosły, jakby wprost z perfumerii wlazł do stajni i nie do końca wiedział co się dzieje.

 

Niby wszystko było jak trzeba. Czysta pościel, duży holowiz w pomieszczeniu, który nazywano wspólnym pokojem wypoczynkowym, czy jakoś tak. Miła obsługa w postaci starszego grubasa, który rozdał ubrania, buty, mundury, a nawet bieliznę. Dostali jedzenie i w lodowce znaleźli bateryjke browców. Stew zasypiał z pozytywnym nastawieniem.

 

Wycie syreny, jasne światło w sypialni, którą Stew dzielił ze szczylem o imieniu Ivo, Natą i jeszcze jedną ciemnoskórą pindą o jasnych krótkich włosach. Wieczorem nawet pomyślał, żeby zaproponować którejś z lal małe pukanko na lepszy sen, ale jakoś niezręcznie chyba było, wiec tylko zrolował kreta. Jak się przekonał niebawem, bo już następnego wieczora i także później, nie miał na podobne myśli czy czyny absolutnie ochoty. Raz, że zmęczenie, a dwa, że laski stały się już po pierwszym dniu kumplami.

 

Poranne wrzaski dryblasa o posturze małpy i jak małpa zarośniętego, który przedstawił się jako pułkownik doprowadzały do pasji. Ktoś próbował się stawiać, ale klaśniecie towarzyszące momentowi, gdy piącha pułkownik zderzyła się z ryjem malkontenta otrzeźwiły nie tylko jego.

 

Po trwającej ze dwie godziny zaprawie, która Stew zapamiętał jako nieludzkie tortury, nastąpiła przerwa na śniadanie, a po niej kolejne zajęcia.

 

– To jest zbroja taktyczna – tłumaczył pułkownik. – Buty, osłony nóg, kirys i rękawice z osłonami ramion wykonano ze specjalnych polimerów krystalicznych. Są prawie tak samo mocne jak wspomagane pancerze marines. Najważniejszy jest jednak hełm, który wmontowany ma system aktywnej komunikacji, a przezroczysta przyłbica jest jednocześnie ekranem Taktycznego Systemu Modułu Strategicznego, TakMoSia.

 

Spodobała im się ta nazwa. TakMoŚ. Dobre sobie.

 

Obejrzeli zbroje, potem nałożyli, a potem bawili się gadając bez sensu jeden do drugiego, albo do wszystkich. Były niezłe jaja i przez dwa kwadranse Stew znowu poczuł się fajnie, ale nie było mu długo dane cieszyć się tym stanem.

 

– Biegiem! – słyszał komendy dobiegające z głośników hełmu.

 

– Padnij! Czołgaj się – akurat tam, gdzie było błoto. Skurwysyny.

 

I nie było spania zaraz po kolacji, chociaż padali na pysk. Najpierw czyszczenie pierdolonej zbroi.

 

Nawet trzeciego dnia, gdy dostali pulsatory i z początku bawili się nimi nie zrobiło się weselej. Dopiero na koniec czwartego dnia szkolenia Stew zauważył, że ściągnięte, gniewne czoła wieczorem odzyskiwały gładkość, a ludzie zaczęli nawet gadać i uśmiechać się zamiast iść prosto do łóżek i chrapać po trzech sekundach. Ale nie znaczyło to, że Stew już polubił wszystko.

 

*

 

Kolejna kolacja, kolejne gówno do żarcia i siki do picia. Ale po tygodniu chyba się przyzwyczaili, bo już nie protestowali zmęczeni dziesięciokilometrowym marszobiegiem. Powłócząc nogami udali się do świetlicy.

 

– Nie sadzicie, że to troszkę pojebane – ciszę przerwał Adler.

 

– Niby co? – zapytała Moni znudzonym głosem.

 

– No wiecie, rekrutami są tylko smarki mieszkające w el distrito pobre, w dzielnicach nędzy – wyjaśnił drapiąc rude włosy, które tylko trzy dni były rewelacja i przedmiotem kpin. – Niby wojsko jest takie elitarne, niby space marines to szczyt marzeń, a przynajmniej tak słyszałem w holo. A tu proszę. Pulsatory i gówniane zabawkowe zbroje.

 

Miros, dotąd spokojny obrócił błękitne oczy w stronę Adlera i bardzo powoli rzekł, ważąc słowa:

 

– Mylisz się Adler. Ja jestem z UpCloud.

 

– Ty?! – kilka zdziwionych głosów zlało się w jeden.

 

– I zaciągnąłeś się? Nie mów, że brakowało ci kasy – Stew zapytał nie odrywając oczu od czytnika na którym oglądał jakieś obrazki, czy coś w tym stylu.

 

– W zasadzie to byłem z UpCloud. Z latających tarasów. Rodzice zginęli, jakieś szuje zabrały wszystko, a przyjaciele rodziny przestali być przyjaciółmi. Stwierdzili, że skoro jestem pełnoletni, to powinienem sobie radzić sam. Jedynym pomysłem był zaciąg do tej gównianej gry w wojenkę, bo do marines nie biorą gówniarzy przed ukończeniem dziewiętnastu lat.

 

– Jakiej gry? O czym ty pierdolisz? – zdziwił się Stew.

 

– Nie mów, że nie przeczytałeś kontraktu – tym razem mina Mirosa wyrażała zdumienie.

 

– No niby nie przeczytałem, bo jakoś nie potrafię czytać nic, co nie przypomina Coca Coli albo Burger Kinga – opuścił wzrok jakby ze wstydu, ale natychmiast mina Stewa na powrót przybrała hardy wyraz. – A niby jest tu ktoś, kto potrafił przeczytać te gówniane krzaczki?

 

– No ja – powiedział po chwili milczenia Miros.

 

– To jesteś chyba jedynym gościem znającym te zasrane obrazeczki – rzekła Nata. – Ja tylko Inglés y Español, ale od dawna obowiązuje kurewski kantoński.

 

– No to co było w tym kontrakcie? – zapytał Adler.

 

– To nie jest zwykłe wojsko i nie będą to zwykłe potyczki – zaczął Miros, ale znienacka rozległ się tubalny głos z głośnika systemu nagłośnienia:

 

– Kadet Miros do komendanta! Szybko!

 

I tyle się dowiedzieli. Później próbowali podpytywać, ale Miros milczał jak grób.

 

*

 

Ostatnie dni spędzili w towarzystwie prawdziwego weterana. Komandos kosmiczny i to nie w holo, ale na wyciągnięcie ręki. Szok. Stew poczuł, że może być fajnie, był w końcu fanem Świata Wojen, gdzie z iGoglami na twarzy spędzał czasami po kilka godzin dziennie.

 

Krótko ostrzyżony z blizną na czole i szyi wyglądał dokładnie tak, jak zaprawiony w boju żołnierz wyglądać powinien. Chociaż był staruchem po czterdziestce, to bił ich na głowę w ćwiczeniach. Ze złością i niechęcią poddawali się morderczej tresurze na polu taktycznym, gdzie do znudzenia powtarzali kilka wariantów ataku. Nie mieli wyjścia, bo czuli się przy nim jak niedojdy. Jak dzieci. Już na samym początku, gdy największy z kadetów, Gomez, ośmielił się coś zakwestionować, Mistrz (tak kazał na siebie mówić) podszedł i chwycił go w żelazne klamry swej ukrytej w rękawicy dłoni za gardło:

 

– Jak chcesz przeżyć to ucz się póki masz okazję jak to robić, bo później nie będzie już czasu – wyszeptał te słowa swym zachrypłym głosem zaciskając zęby, a potem odrzucił Gomeza ze trzy metry od siebie i zwrócił się do reszty:

 

– Będziecie żreć piach i pić szczyny jeśli wam każę. Ha quedado claro??!

 

Wszyscy opuścili wzrok, zaś Gomez masował szyje, a drugą rękę zaciskał tak, że zbielały mu knykcie.

 

*

 

Złość, obecna jeszcze następnego dnia morderczych ćwiczeń minęła wieczorem, po kolacji. A potem, przez następne wieczory, oswoiwszy się z oschłą postawa mistrza, z wielką ciekawością słuchali i chłonęli jego opowieści, które zachrypłym szeptem (pozostałość po ranie szyi) snuł sącząc zimne drinki. I było to o wiele lepsze niż wojenne filmy w holowizie.

 

– To było na Ross154b – zaczął, gdy ktoś ośmielił się zapytać go wreszcie o blizny. – Mały pieprzony bagnisty glob krążący wokół bladego czerwonego cholernego słońca. Mięliśmy zadanie dosyć proste, zrobić zwiad i zabezpieczyć teren pod bazę badawczą. Wszędzie wtedy stawiali te pieprzone bazy, bo był to okres przyspieszenia w bezpośrednich badaniach kosmosu. Dopiero potem przyszła ekspansja jako naturalny proces po wynalezieniu tego pieprzonego napędu Alcubierra.

 

– Ale chwila Mistrzu – wszedł mu w słowo Miros – przecież ten napęd wymyślono chyba z pięćdziesiąt lat temu.

 

– No tak – odrzekł Mistrz, który zdradził im, że nazywa się Ron – niby masz rację. W końcu czas nie chuj, nie staje! – zarechotał wydając dziwne odgłosy, a kilku kadetów mu zawtórowało.

 

– Ale masz Mistrzu zapewne mniej niż pięćdziesiąt lat? – Miros dopytywał, chociaż czuć było w jego głosie strach albo coś w tym stylu.

 

– Pierwsze wyprawy odbyłem na gwiazdolotach z napędem IonDrive, no i ten pieprzony efekt spowolnienia czasu sprawił, że mam ledwie czterdziestkę na karku, a tymczasem na pieprzonej Ziemi upłynęło ze sto pięćdziesiąt lat. Teraz loty międzygwiazdowe to jest banał. Tunele, hipernapędy i inne takie pieprzone wynalazki. Możesz zostawić pieprzona zupę na stole, polecieć do Aldebarana i wrócić, a ta cholera nawet nie wystygnie. Ale do rzeczy – łyknął resztkę bursztynowego płynu i bez słowa podał szklankę najbliżej siedzącemu kadetowi, który wiedział co należy zrobić. – Usraliśmy się w tym gnijącym świecie Ross154b, ale w końcu, po kilku dniach znaleźliśmy całkiem fajne wzgórze. Szybko powstała palisada, kilka budynków, dwie strażnice z autolaserami, a my świętowaliśmy sukces. Za wcześnie. Trzydziestego szóstego dnia standardowego, bo tych popieprzonych dni na gównianym globie, jak nazwaliśmy planetę, nikt nie liczył, zaatakowała nas silnie uzbrojona grupa Obcych. Ich ciężkie pancerze, dziwne blastery i kroczące na pięciu łapach pojazdy zmiażdżyły obóz w kwadrans. Kilku zginęło, bo nasze wspomagane zbroje po ich ostrzale były sitem. Ja straciłem nogę, ale nie strąciłem ani przytomności ani honoru! – uniósł głos jakby na nowo przeżywał, po czym umilkł na moment wąchając wielkim kinolem alkohol w szklance.

 

– Niewiele wiadomo o Obcych – powiedział Gomez, który jakby zapomniał wcześniejsze upokorzenie na poligonie. – Niewiele jest o nich w holo i sieci.

 

– Bo dostajemy baty od pół wieku! Są zawsze o krok przed nami. Jest nawet ponoć pieprzone zalecenie by ludziskom nie mącić w głowach informacjami o wojnie z Obcymi.

 

– Cały czas trwa wojna? Nie wiedziałem o tym wcale Mistrzu – Stew poczuł jakby po grzbiecie przeszły mu dreszcze.

 

– Tak. Trwa i przynosi takie skutki – Ron podciągnął nogawkę spodni ukazując protezę łączącą się ciałem nieco ponad kostką. – To pamiątka z pieprzonego Ross154b. Wiem, że po ewakuacji, kilka lat później wrócił tam batalion i założono nawet jakieś osiedle. Coś tam wygrzebują, jakieś pieprzone minerały czy jakoś tak.

 

– A rana na głowie i szyi? – padło pytanie z tyłu i Stew nie zauważył kto je zadał.

 

– Strzelali jak wskakiwałem do pieprzonego promu i oberwałem w pieprzony łeb dwa razy. Ale odratowali na statku. Tamci na szczęście nas nie gonili. Potem okazało się, że mieli już wtedy technologie poruszania się w hiperprzestrzeni. Pewnie nie przyszło im do ich pieprzonych łbów, że ktoś może spieprzać w zwykłej przestrzeni. Jak znalazłem się z powrotem na Ziemi, my już też mięliśmy napęd Alcubierra i coś tam jeszcze. Miałem dwadzieścia pięć lat, a na Ziemi upłynęło przeszło sto. Jedyne co wtedy mogłem zrobić to zgłosić się do kolejnych misji. Wy nie słyszeliście o tych czynach, bo informacje są blokowane, ale jeszcze kiedyś zrobią o tym holo. Rajd na Zielony Raj, osraną planetę z dżunglą gęstą jak włosy na piczy małpy i grawitacją taką, że tylko dzięki wspomaganiu zbroi można było jakoś tam żyć. Spędziłem tam najgorsze pół roku życia. Ale udało się zabić większość pojebańców i zniszczyć albo przejąć ich instalacje.

 

Opowiadał długo o swoich przejściach, a im więcej mówił, tym bardziej Stew był zdumiony i rosło w nim przeświadczenie, że ich ćwiczenia i te walki, które ich czekają to ledwie przedszkole prawdziwej wojny rozgrywającej się gdzieś daleko. Podzielił się swym spostrzeżeniem z Mistrzem.

 

– Masz racje kadecie, to co robicie tutaj to zabawa. Jak przeżyjesz swój pieprzony kontrakt i te trzy zasrane symulacje, pewnie dostaniesz propozycje od armii. Wtedy zacznie się dla ciebie prawdziwa wojna, wtedy zobaczysz co to broń, a nie jakieś pieprzone pulsatory.

 

 

 

Jednak Mistrz Ron nie do końca miał rację. Te, jak je określił, symulacje okazały się trudniejsze i straszniejsze niż mogli przypuszczać, a zaczęło się…

 

**

 

…kilka dni później, gdy zapakowali ich w transporter i po godzinie lotu pełnego wstrząsów i przeciążenia dotarli do wielkiego statku na odległej orbicie. Śmiali się wyglądając przez iluminatory podczas dokowania i dochodząc do wniosku, że ten kosmolot wygląda jak wielkie gówno po czarnuchu z zatwardzeniem. Merk też się śmiał i prawie ze śmiechu się posmarkał, chociaż był czarny.

 

Gdy weszli na pokład uderzyła ich sterylna biel korytarzy. Od wypiętego jak sprężyna oficera, generała pewnie co najmniej, dowiedzieli się, że lot przez jakiś tunel czy coś w tym stylu miał trwać dwa dni. Zresztą nieważne. Ważne było to, że dostali razem z reszta piętnastoosobowej drużyny przyzwoitą kanciapę i sporo browca. Pojawił sie też znakomitej jakości szuwarek. Nie to gówno, które żenią portorykańskie wyrostki po pięćdziesiąt dolców za uncję.

 

Wylądowali na brzegu osiedla, albo raczej grupy zabudowań. Było prawie tak jak w domu. Z dwoma wyjątkami. Wszystko było znacznie mniejsze i dziwnie niebieskawe. Prawie natychmiast Stew

zorientował się, że gwiazda świeci na niebiesko i to ona właśnie zalewa wszystko swym sinawym blaskiem. Jedynie liście na drzewach i trawa nie dały się i wciąż były zielone.

 

Nad głowami uwijało się kilka latających urządzeń przypominających kształtem spasione meduzy, które lustrowały otoczenie niczym oblepiony mackami obserwator.

 

– Dobra nasza! – słuchawki hełmu wypełnił głos szefa drużyny, Mirosa. – My jesteśmy niebiescy i jesteśmy tu by rozwalić wszystkich czerwonych drani.

 

Odpowiedział mu chór pełnych entuzjazmu głosów.

 

– A teraz jazda, nie stójmy tak na widoku. Mamy zadanie do wykonania. Trzeba odbić to miejsce z brudnych łap czerwonych. Jest ich, według wywiadu, nieco tylko więcej od nas, więc damy radę! Ogłuszać pulsatorami. Nie brać jeńców! Rozproszyć się i wykonywać zadania zgodnie ze wskazaniami TakMoSia.

 

I się zaczęło.

 

Pulsator w ręku Stewa grzał się od ilości wystrzałów. Ogniwo beta ledwie nadążało ładować system kondensatorów. Smugi wystrzałów zniekształcały powietrze z charakterystycznym świdrującym pogłosem głucho uderzając w mury, krusząc szyby w oknach i wyrzucając w powietrze tumany trawy i gleby.

 

Stew razem z Adlerem i Lorą skradali się od jednej kępy chudych drzewek do innej poprzez park czy coś w tym stylu. Dotarli do ostatniego krzaka, zielonego co prawda, ale wyglądającego bardzo nieziemsko dzięki czerwonym, długim kolcom. Zostało im kilkanaście metrów wolnej przestrzeni, za którą zaczynał się labirynt uliczek. Dalej wznosił się nieco wyższy oszklony kompleks do którego mieli się dostać.

 

– Lora – odezwał się Adler – wal pierwsza. My cię osłonimy.

 

Nie trzeba było jej powtarzać. Zerwała się na równe nogi i pognała co sił. Kilka strzałów starało się ją dogonić czy nawet wyprzedzić jej pozycję, ale ostatecznie udało się.

 

– Teraz ja – głos Adlera wyraźnie pokazywał, że chłopak jest spięty.

 

– Leć! – tylko tyle zdołał wykrztusić z siebie Stew.

 

Adler puścił się klucząc i skacząc i nagle poleciał z pięć metrów w tył i łupnął o niewielki ozdobny murek.

 

**

 

Stew nie zauważył śmierci Adlera skupiając całą uwagę na wciąż zielonych, ruchomych kropkach wyświetlanych na ekranie TakMoSia. Dopiero po kilku sekundach zauważył, że najbliższa jego numerowi kropka, ta wskazująca pozycję Adlera zgasła, natomiast przy swojej zobaczył wyraźną, migającą strzałkę. Zanim zerwał się na nogi, by pognać co sił do walczących kolegów, podniósł w górę przyłbicę hełmu z półprzejrzystym ekranem, wzniósł oczy do nieba, gdzie krążyło kilka meduzokształtnych aparatów i krzyknął:

 

– Dlaczego!

 

Podniósł się powoli i jeszcze na kolanach ścisnął bezwładne ciało Adlera; wiotkie w pasie z brzuchem i zapewne też kręgosłupem rozoranymi pociskiem. Wreszcie stwierdził, że wystarczy. Nasunął ekran w przyłbicy na spoconą twarz, chwycił swój pulsator zerkając na poziom naładowania i pognał na wskazywaną przez system pozycję.

 

– Co się z Tobą działo?! – usłyszał głośny ryk w słuchawkach hełmu. To dowódca drużyny, Miros.

 

– Adler oberwał w bebechy– tłumaczył – konał dosyć długo.

 

– I co z tego?

 

– Nie było medyka, a wiesz, na odprawie było, że trzeba zachować się w takich odpowiednio – wskazał palcem w niebo.

 

– No tak – głos Mirosa osłabł, po czym dodał jakby z pretensją: – Przez te głupoty czerwone gnoje wytłuką nas wszystkich. A teraz już biegiem na pozycję. Ruszaj się żołnierzu!

 

Niespodziewanie obok upadł pocisk. Po świście nadlatującej morderczej przesyłki i głuchym łupnięciu w pobliski trawnik nastała cisza. Stew zobaczył jak jednocześnie dwie osoby w niebieskich zbrojach podrywają się spod pobliskich krzewów i czarna puszka pocisku otwiera się wyrzucając w górę najeżoną kulę. Odruchowo zanurkował za niewielki murek i jęknąwszy po trafieniu nieopancerzonym przedramieniem w jakiś twardy przedmiot, bardziej poczuł niż usłyszał ciche stęknięcie i stłumione przez operatorów krzyki. Skupił wzrok na ekranie TakMoSia i zorientował się, że ubyły w jego drużynie dwie kolejne kropki.

 

Dranie! Czerwone skurwysyny, pomyślał o przeciwnikach używających bomb i pocisków rozpryskowych. Zerknął na wskaźnik naładowania swojego pulsatora.

 

– Co za główno – syknął do broni. Owszem z kilku metrów skupiona fala uderzeniowa mogła zabić, ale najczęściej tylko skutecznie ogłuszała eliminując przeciwników. Chcieli wygrać, a nie zabijać. Naiwnie myślał, że takie są zasady. – Gówno, a nie zasady!

 

Kołaczące się w głowie myśli zebrał jednym zdaniem Gomez, odzywając się wyraźnie w słuchawkach:

 

– Miros padł! Przejmuję dowodzenie.

 

Chwila ciszy, o dziwo nie przerwana żadnym wystrzałem. Zza oszklonego wieżowca, na wprost murka gdzie przykucnął Stew, wyjrzało jaskrawe, błękitne Słońce tej cholernej planety sprawiając, że zbroja automatycznie uruchomiła obwody chłodzące. Dobry znak, pomyślał żołnierz poprawiając hełm, chociaż w tym właśnie momencie nie był w stanie przypomnieć sobie nazwy planety ani osiedla w którym przyszło mu walczyć.

 

– Według wywiadu ich główną pozycją jest budynek Mexcorp. Ivo podesłał plan kanałów. Ładuje go na wasze TakMoSie. Stew, Ivo, Merk, Lora i Nata – pędem do najbliższych włazów. Spotkanie w wyznaczonym punkcie. Reszta zająć pozycje i strzelać odwracając uwagę czerwonych.

 

Reszta to znaczy czterech niebieskich. Czterech z całej piętnastki. Razem z nimi dziesięciu. Matko, to zginęło aż pięciu, pomyślał Stew ze zgrozą i powoli zaczął rozglądać się za włazem do sieci kanałów. Kierował sie strzałkami na ekranie przyłbicy.

 

– Czterech! – rzekł głośno znikając w ciasnym tunelu przypominając sobie, że przecież Moni na początku tylko urwało nogę i żyjący jeszcze wtedy medyk włączył amputacyjną sekcję biodrowa zbroi i wezwał transporter.

 

– Co jest Stew? – natychmiast odezwał się Gomez, który słyszał wszystkich.

 

– Nic, liczyłem tylko ilu z naszej drużyny nie żyje.

 

– A ty żyjesz? – pytanie było postawione krótko i tonem suchym jak pieprz.

 

– Tak – odparł niepewnie włączając reflektor na piersi zbroi.

 

– To bierz dupę w garść i za minutę masz być w punkcie zbiórki!

 

Na szczęście czerwoni chyba nie pomyśleli i kanałach i cała szóstka bez przeszkód dotarła do podziemnego garażu.

 

Potem była jatka, a po niej cisza.

 

**

 

Rozglądali się jakiś czas w milczeniu wkoło po zdemolowanym hallu krępego budynku Mexcorp i wreszcie Gomez powiedział przerywając nienaturalną ciszę:

 

– To wszyscy. System pokazuje, że nie ma w promieniu stu metrów przytomnych czerwonych kundli.

 

Stew pierwszy podniósł przyłbice i zdjąwszy rękawicę otarł pot z twarzy. Uśmiechnął się, choć zbierało mu się na płacz. Adlera przetrzymał, ale widok rannej Lory przelał czarę jego wytrzymałości. Na szkoleniach i długo przed nimi miał się za twardziela. Uśmiechał się dla pozoru, choć czuł ścisk w gardle i zbierało mu się na wymioty. Wiedział, że grymas uśmiechu na jego twarzy stopniowo przegrywa z chęcią rozpłakania się. Zdjął hełm i ściskając go przy piersi stał nie zauważając, że na zewnątrz zaczął się ruch.

 

Nagle plac przed budynkiem zajęły trzy wielkie transportery z napisami Wnet.

 

Krępy murzyn ze złotym łańcuchem na przegubie podszedł do Stewa. Klepnął go w zbroję pulchną łapą z dwoma wielkimi sygnetami.

 

– Świetna robota z tym rannym kadetem, chłopcze – cuchnęło mu strasznie z gęby.

 

– Adlerem – wyszeptał Stew.

 

– Co?

 

– Ten kadet miał na imię Adler i już jest nie tylko ranny, ale i zupełnie martwy.

 

– Nieważne – rzucił murzyn i w towarzystwie kilku innych ubranych w garnitury mężczyzn pociągnęli niedobitki niebieskich na zewnątrz. Ku chwilowemu zapomnieniu.

 

I się porobiło.

 

I były wywiady w holo, darmowe drinki, spid i łąka, i jeszcze cizie co same ci majstrują przy wężu, bez żadnej zachęty. Aha, była też meta taka, że lepiej nie wspominać. Wyro wielkie jak stadion. Stew zapomniał Adlera.

 

I dowiedział się, że program „Wygraj albo giń” miał rekordową oglądalność, co przemieniło się, zgodnie z kontraktem w sporą prowizję (na razie nie do ruszenia).

 

Trwała ta sielanka dokładnie cztery dni.

 

– Jutro zaczynamy nową grę chłopcze – ten sam spasiony czarnuch ze śmierdzącą gębą błyskał białkami oczu zza mieniących się wszystkimi barwami tęczy iGogli w kierunku Stewa, którego stan sprawiał, że niezbyt kumkał fabułkę. Nie kąsał bryłki w zieleni, jak mawiał Gomez

 

*

 

Było gorzej niż poprzednio. Z drużyny zostali tylko on, Gomez, Ivo i Nata. Resztę ich piętnastki stanowili nowi rekruci.

 

Przedzierali się przez dżunglę, mokrą i cuchnącą zgnilizną jak padlina, czy coś koło tego. Stew myślał, że trwa to już całe wieki, kiedy nagle odgłosy zwierząt i owadów przeciął głuchy huk eksplozji.

 

– Zasadzka! – krzyknął Gomez i na TakMoSie wszystkich natychmiast pojawiły się wytyczne. Rozbiegli się i schowali po obu stronach czegoś, co miało być ścieżką. Używaną zapewne przez małpy albo inne paskudztwa. Nie widzieli jeszcze wrogów na ekranach. Widzieli za to, że jedna z zielonych kropek zniknęła. Ktoś zwyczajnie wlazł na minę. Dobrze, że nie ja, pomyślał Stew z ulgą i natychmiast na chwilę myśl ta zawstydziła go. A meduzy nad głowami krążyły wyraźnie ożywione.

 

– Już o nas wiedzą. Musimy ich, mimo wszystko, jakoś zaskoczyć – Gomez informował chłodno rozdzielając zadania.

 

Drużyna przeciwna – Stew jakoś nie potrafił już myśleć o nich jak o wrogach – zajmowała niewielki obóz w zakolu rzeki. Podeszli tak blisko jak mogli, a potem…

 

Wybuchy, wystrzały pulsatorów i błyski laserów.

 

Jęki, wrzaski, rozkazy, krew.

 

Soczysta zieleń i równie soczysta czerwień.

 

Tylko smród jakoś nie stał się większy. Dalej waliło padliną.

 

Stew przez chwile pomyślał, że to się może podobać tłumom przed holo. Pomyślał, że jeśli da radę, to będzie bogiem. Kilka dni chociaż.

 

*

 

Emocje opadły powoli. Znowu się udało, ale tym razem nie było tak słodko. Tym razem pożegnał dwóch kadetów. Roma i Diela. Postawnego czarnucha i bladego, wątłego chłoptasia. Ponoć byli parą. Czy coś w tym stylu. Został z nimi, gdy ściskali swoje kikuty usmarowane juchą, płacząc i śmiejąc się na przemian. Został z nimi gdy rzężąc zapewniali się o swym uczuciu.

 

O mały włos się nie porzygał i nie były powodem tego strzępy nóg wystające spod zbroi. Wiedział jednak od producenta, że musi grać tak jak nakazuje regulamin. Wiedział, że takie zachowanie daje profity. Jeszcze tym razem.

 

Gdy powalił strzałem pulsatora ostatniego przeciwnika w niewielkim obozie oczekiwał fety, lecz gruby murzyn tym razem nie pojawił się. Nie było ekip tak jak poprzednio. Usłyszeli za to w swoich TakMoSach monotonnie wypowiadany komunikat:

 

– Udać się do punktu wyjściowego. Prom ekipy WNet odlatuje za dwadzieścia sześć minut.

 

Komunikatowi towarzyszyło pojawienie się na monitorze czerwonej strzałki z kierunkiem i zegar odliczający czas.

 

– Co jest do cholery! – po chwili ciszy jako pierwszy odezwał się młody kadet. – I to już wszystko?

 

Stew nie pamiętał teraz jego imienia, zresztą był totalnie zszokowany i nie miał do niczego głowy. Rozglądał się bezradnie naokoło widząc szybko oddalające się postaci z jego drużyny.

 

– Chodź już – ponaglała Nata.

 

– Czy zrobiłem coś nie tak? – zapytał Stew głosem tak cichym, że Nata nie zrozumiała go.

 

– To druga potyczka – rzekła Nata, której najwyraźniej nie dziwiły wydarzenia rozgrywające się naokoło. – Nie muszą już nas rozpieszczać. Grunt, że kasa leci.

 

– A kto zabierze tych ogłuszonych gamoni. I rannych. – zapytał ktoś po chwili, gdy Stew już zrobił kilka kroków w stronę zielonej ściany ni to chaszczy, ni to drzew.

 

– A co to nas obchodzi?! – rzucił Gomez, a po chwili dodał widząc ociąganie kilku młodych kadetów:

 

– Na co kurwa czekacie! Jazda, bo przez was utkniemy w tym gównie.

 

Ruszyli gęsiego dosyć szybkim tempem. Cała ósemka. Tylu ich zostało. Ósemka kadetów przedzierających się przez zielony gąszcz tak szybko, jak tylko mogli. Stawkę zamykał Stew, zdziwiony widokami poskręcanych roślin i rozglądający się w tym absolutnie obcym dla niego terenie.

 

Stew wychował się na przedmieściach Puebla i mieszkał w zdewastowanej betonowej dżungli, gdzie zieleń pojawiała się tylko na ekranach holo albo w fifce. Po kilku minutach marszu prawie zapomniał o wszystkim. Prawie zaczął pogwizdywać odgarniając wielkie liście i elastyczne liany, gdy znienacka idący przed nim kadet odleciał dwa metry w bok i wyrżnął w nierówny, spleciony z mniejszych konarów pień.

 

Stew stanął jak wryty. Wszystko odbyło się cicho i tak szybko, że dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, jak wygląda sytuacja. Nadał na kanale otwartym TakMoSia sygnał alertowy i ruszył w stronę kolegi. Dopiero teraz zauważył, że ciało było okaleczone, a wielka dziura prześwitywała na wylot przez klatkę piersiową. Delikatny dumek z osmalonych tkanek unosił się i ginął wśród liści.

 

Na ekranie w przyłbicy Stew zobaczył, że kolejne kropki (już tylko sześć) zbliżają się do jego pomarańczowego punktu. Odwrócił się i wtedy ujrzał to coś.

 

Obły srebrzyście błyszczący kształt, najeżony czymś w rodzaju anten i wypustek uniesiony przez ramię jakby robota znajdował się pół metra od jego głowy. To chyba jakiś kombinezon wspomagamy, przemknęło mu przez głowę, jednak natychmiast zwrócił uwagę na dziwaczne proporcje. Długie ramiona, nieproporcjonalnie mały hełm i prawie okrągły pancerz kryjący być może tułów.

 

Ledwie sekundę przelatywały przez głowę Stewa te myśli, gdy przerwał je strach i panika. Zauważył bowiem przeskakujące iskierki na końcu jajowatej maszyny dzierżonej przez ramię robota. To koniec, pomyślał i wyzerował stan aktywności myślowej. Zupełne odrętwienie. Poczuł tylko ciepło moczu spływającego po kombinezonie ku kolanom, na których spoczywał przy zwłokach dziurawego kadeta. Poczuł jeszcze coś. Coś o czym raczej nie wspominają nic w filmach.

 

W tej samej sekundzie, gdy Stew zmrożony strachem tkwił w bezruchu z rozwartymi jak u pedała zwieraczami, zza krzaka wyszedł Gomez z krzykiem:

 

– Stew! Co jest kurwa!

 

I w jednej chwili stały się dwie rzeczy. Dziwny stwór obrócił się tak szybko, że obraz rozmył się w oczach i strzelił jakąś niewidzialną, bezgłośną wiązką w aktualnego dowódcę (jeszcze może przez pół sekundy) oraz sam zachwiał się pod gradem błękitnych laserowych promieni.

 

Po, nie więcej niż pięciu sekundach, stan otoczenia wynosił: dwa trupy kadetów, jeden dziwny stwór leżący prawie bez ruchu, żołnierz w ciężkiej wspomaganej zbroi typu Tytan, kilka ryjów nieśmiało wyglądających zza krzaków i jeden klęczący, oszczany i osrany szczeniak nie mogący wydobyć słowa w odpowiedzi na pytanie:

 

– Jesteś cały kadecie?

 

Dopiero po chwili Stew podniósł się z kolan i już wyprostowany zapytał:

 

– Co to było?

 

– Nie co, ale kto – powiedział inny marines, tym razem we wspomaganym pancerzy typu Orion, który z trzaskiem łamanych gałęzi pojawił się tuż obok ukazując surowe, ponure oblicze w cieniu otwartej przyłbicy. – To Obcy. Zwykły truteń w czwórce. Dobrze, że nie pojawił się cyklop…

 

– Albo chociażby Ball – szorstko zaśmiał się ten w Tytanie.

 

Stew potem dowiedział się, że klasy pancerza Obcych są numerowane od najsłabszych i najbardziej prymitywnych, aż do dwunastki włącznie. Dowiedział sie też, że Obcy mają strukturę dowodzenia podobną do owadów społecznych, są trutnie – zwykłe mięso armatnie i kilka kast wojowników. Cyklop był zazwyczaj silnie uzbrojony, wysoki z zawsze centralnie umieszczonym generatorem wiązki gamma. Ball miał trzy odnóża kroczne (chociaż Obcy w nim siedzący miał tylko dwie nogi) i dźwigał zawsze po dwa potężne blastery neutronowe.

 

Stew poczuł ból głowy słysząc to wszystko w drodze. I nie wiedział, czy to zasługa tempa, jakie narzucili komandosi, czy natłok informacji. Tak czy siak, stwierdzenie, że jest ich tu znacznie więcej dodawało animuszu kadetom. A animuszu potrzebowali, bo dotąd uważając się za zaprawionych w boju żołnierzy, nagle zobaczyli jak niewiele znaczą ich holowizyjne popisy w porównaniu z prawdziwą wojną. I chodziło o samą aurę, a nie o śmierć, która w obu przypadkach była bez sensu.

 

Niewielka zalana światłem słońca polana ukazała się im tak nagle, że niektórzy przesłonili oczy wznosząc raniona. Na rozkaz Żołnierza w Tytanie cofnęli się w cień drzew i czekali kilka minut w milczeniu. Wreszcie nad drzewami prześlizgnął się wielki czarny cień i chwilę później metr nad barwnym dywanem kwiatów i traw zawisł prom.

 

*

 

– Najwyższy czas – spokojnie rzekła postawna kobieta w mundurze admiralskim do ubranego w lekkie moro żołnierza jednocześnie taksując nieco zagubioną grupkę pięciu pozostałych przy życiu kadetów wciąż ubranych w brudne i częściowo uszkodzone zbroje, żałośnie i dziecinnie wyglądające na pokładzie krążownika. Stew dopiero po chwili skojarzył, że to ten sam marines, który wyciągnął ich ze szponów śmierci, jaka mogła nadejść z rąk Obcych.

 

– Proszę wybaczyć admirale – rzekł cicho wskazując na kadetów – ale musieliśmy pozbierać to. Nie godziło się zostawiać ich na dole, bo nie przeżyliby ani minuty.

 

– Już dobrze. Generale Hunk – na te słowa niski krepy facet odwrócił się od ściany rozrzuconych w pozornym nieładzie wirtualnych ekranów, za którymi wisiał zielonkawo błyszczący przestrzenny obraz jakiegoś terenu. To pewnie jakiś Chinol albo coś w tym stylu, pomyślał Stew dostrzegłszy skośne oczy. Nie darzył sympatia tej nacji, odkąd rozpanoszyła się też w Puebla.

 

– Jak sytuacja? – zapytała.

 

– Ich statek ma uszkodzone generatory i raczej nie odlecą. Wylądowali tu – gestykulując przywołał coś na kształt strzałki i wskazał tym sporym kursorem miejsce na mapie. – Jeszcze nie uruchomili generatorów pola, ale już mają sprawne systemy obrony lotniczej.

 

– Bombardowanie? – zapytała kobieta.

 

– Niestety, nie mamy już klasycznych ładunków tak dużej mocy, a nuki nie wchodzą w grę. Zbyt dużo autochtonów.

 

– Zatem desant i rozpierducha… – powiedziała jakby do siebie, po czy odwróciła się do kadetów, którzy odruchowo wyprostowali się.

 

– Generale, przygotować oddziały pierwszy i trzeci. Promy startują za pół godziny.

 

– Z całym szacunkiem, admirale Tirena – odezwał się wciąż stojący niedaleko kadetów żołnierz. – Jedynka właśnie wróciła z powierzchni. Marines są sterani i – głos załamał mu się nieznacznie – mamy straty.

 

– Wiem o tym i doceniam waleczność i poświecenie jedynki, poruczniku Kazan. Ubolewam nad stratą Danielsa, Mimi i Laury – admirał spojrzała mu w oczy bez jakiegokolwiek ruchu głową. Ponownie otaksowała kadetów.

 

– Czas szkolenia? – rzuciła w ich stronę.

 

– Dwa tygodnie – nieśmiało odezwała się Nata.

 

– Która misja?

 

– Nasza druga – Nata wskazała Stewa. – Dla reszty pierwsza.

 

– Poruczniku – teraz poruszyła się i obróciwszy się z gracją, lekkim krokiem podeszła do wielkiego monitora ukazując sięgające ramion czarne kręcone włosy. Niezła cizia, przeszło przez myśl Stewa, chociaż wygląda na starą rurę; pewnie ma już przeszło trzydzieści lat.

 

– Tak, admirale – myśl Stewa przeciął jak nóż głos pułkownika Kazana.

 

– Zadbacie, by wydano im zbroje klasy Ajax i ręczne blastery. Są dosyć podobne do tych ich – uśmiechnęła się w lekkim tylko grymasie – zabawek. Macie pół godziny. Odmaszerować.

 

– To niedorzeczne! – krzyknął porucznik. – Oni nawet nie są w Zjednoczonych Siłach. To rozbije jedynkę, będą nas spowalniać i narażą akcję na szwank.

 

Powiedział jeszcze kilka słów w podobnym tonie, po czym zmitygował się widząc, że patrzy na niego nie tylko pani admirał, ale także generał i kilku innych oficerów.

 

– Skończył pan, poruczniku? – głos był czysty i donośny jak kryształ.

 

– Tak jest.

 

– W takim razie – obróciła się do kadetów – na mocy władzy nadanej mi przez Zjednoczone Siły wcielam was do szeregów marines ze stopniem untera i nakazuję zasilić szeregi pierwszego oddziału marines na krążowniku Nebula Slayer.

 

Stew nie bardzo wiedział czy cieszyć się, czy rozpłakać.

 

Dwa kwadranse później Stew niezdarnie jeszcze kroczył wewnątrz wspomaganego pancerza. Czuł się zmieszany, wystraszony, ale w pewien sposób silny i dumny. Mimo, że przy marines w Tytanach i Orionach wyglądał dosyć mizernie. Mimo, że obśmiali go, gdy zdejmując kombinezon ukazała się kompromitująca zawartość. Z bijącym sercem stanął przed trapem prowadzącym w czerwono pobłyskujące trzewia promu. Zawahał się. Chciał zrobić krok w tył, ale nie dał rady. Odwrócił się i ujrzał ponad sobą kamienną twarz porucznika Kazana pod uniesiona przyłbicą.

 

– Czas zacząć robić coś na poważnie, unter – powiedział do Stewa jednym ramieniem opuszczając przyłbicę i całkowicie ukrywając się w grubym szarym wspomaganym pancerzu typu Tytan, a drugim wciskając mu do ręki masywny blaster i popychając w kierunku promu.

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

    Raczej "wepchnięte", a nie "wepchane".  I nie do trzewi ---  flaki do trzewi?  --- tylko do brzucha.  A to początek...

    Pozdrówko.

Ibastro, to naprawdę Ty napisałeś ten tekst? Przecinki leżą i kwiczą, błędny zapis dialogów, literówki. A sam tekst też mnie niczym nie zaskoczył, taka "kosmicznma rąbanka". Bardzo przeciętnie, a jak na Ciebie to słabo.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Przykro mi, nie podobało się. Brak temu tekstowi przede wszystkim pierwszego planu --- nie wiadomo o czym to jest. Cokolwiek to miało być, zginęło w ogniu pulsatorów. A akcja, jak na moje potrzeby, została przedstawiona za mało plastycznie, zbyt pobieżnie. Nie rozumiem też, dlaczego narrator jest taki olewczy i wulgarny. Powód do końca się nie ujawnia i mam wrażenie, że to ledwie niczego nie wnoszący trik. Językowo momentami wręcz fatalnie, interpunkcja niby-anglosaska to mały pikuś przy gramatycznych, leksykalnych i frazeologicznych wtopach.

 

Pozdrawiam

Ja może i nigdy Twoim wielkim fanem nie byłem, ale mimo wszystko się dziwię.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

No nie, po tekstach z wyższej półki takie coś spod Twoich palców...

Nowa Fantastyka