- Opowiadanie: agatakasiak - Baśń o wilczej dolinie

Baśń o wilczej dolinie

Jest to początek powieści.  Testowy...

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Baśń o wilczej dolinie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

 

 

Spośród wielu zim, w które dane mi było ogrzać się przy ogniu, jedną pamiętam w szczególny sposób. Dawno temu zawitała ona w naszą dolinę, ale do dziś, choć zapach idącego mrozu co rok taki sam się zdaje, każde jego przyjście stawia mi tamte dni przed oczami. Z nimi zaś zimę, która dziś jest tylko już przez bardów opiewana.

Roku tysięcznego nastała, a ten, jak wróżbici dawno przepowiedzieli, przywrócić miał dominację Północnego Królestwa. To, gdziekolwiek istniało przed wiekami, zaginęło gdzieś głęboko na rubieżach świata wśród nadmorskich szczytów. Kiedy zaś zaczyna się ta historia, góry owe północne nie należały do nikogo, a wysokie pasma skalistych masywów i niegasnąca zła sława tamtejszych odludzi sprawiały, że nikomu nie chciało się o nie upominać. Stare legendy krążyły tylko w świecie. O twierdzy wznoszącej się gdzieś w tych górach przed setkami lat. O tym, że zniszczona została podczas jakiejś zagłady, a nikt jej nigdy nie odbudował. Że nie miał kto tego zrobić, bo ONI, mieszkańcy Gór Północy, czymkolwiek byli, przepadli bez śladu, a kraina opustoszała i zdziczała. Czasem wprawdzie któryś kolejny król z południa pożądliwie spoglądał w stronę północnych rubieży. Legendy nie tylko bowiem odpychały, ale mówiły też o złocie i o pradawnym skarbie, który jest tam gdzieś ukryty. Niektórzy królowie słali więc tam co odważniejszych swych wojów. Zwykłe konie traciły jednak zmysły, gdy tylko krajobraz obranej trasy stawał się bardziej górzysty i dziki. Uszami strzygły, dęba stawały – wyraźnie czując w górach ich przeklętą naturę. Kilka wypraw, które zbadać miały krainę, zaginęło bez wieści. Kilka wróciło zdziesiątkowanych, a wszyscy ocaleni w obłąkaniu twierdzili, że zło czai się tam i, że COŚ tam ciągle żyje. Niczego jednak nie odnaleziono.

Wreszcie przypadek zdecydował, że ludzka krew trafiła w jedną z dolin i pozostała tam na dłużej. Wojna. Tak okrutna, że ludzie woleli bestie czające się rzekomo w przeklętej krainie, niż te, które pustoszyły ich domy i zabijały dzieci. Ludzie ci uszli więc w zdziczałe przełęcze. A, że porastała je nieprzebyta puszcza, mogli brnąć tylko płytkim korytem rzeczki. Znali ją u siebie, gdzie zwana była Mogiłką z dawien dawna – choć nikt już nie pamiętał dlaczego. Tak więc jej się uchwycili, a rzeka wiodła ich przez bezdroża. Wiła się przez coraz wyższe góry, jedynym punktem oparcia wciąż tam będąc pośród borów. Tak spiętrzenia doszli jej, gdzie wodospadem ku nim spadała wprost z przełęczy. Przystanęli urzeczeni. Zwłaszcza drzewem, które z boku stało, kobietę na myśl kształtem przywodziło, a witać się zdawało ich ciekawie. Za święte uznali od razu, niezwykłość jego poznając już po trwaniu nizinnego drzewa w surowej krainie. Pokłon wierzbie tej dziwnej złożyli. A spodobało jej się to najwyraźniej. Kiedy zaś w górę się wspięli, oczom ich widok jeszcze piękniejszy się ukazał oto – jezioro, w jakie Mogiła rozlała się w wielkiej dolinie. Rozłożystej, spokojnej i cichej. To tu, poznali od razu, pozostać zapragnęli. I osiedli. Nad tymże jeziorem domy ludzcy uchodźcy zbudowali. Kilka letnich wśród pól rozproszonych i osadę zwartą, drewnianą, w którą w zimie uchodzili. Jedyną ostoją były one odtąd dla ludzkiego rodu na tych świata rubieżach. Potomkowie dawnych uciekinierów z południa rodzili się tu i umierali, nie wiedząc nawet co jest dalej, za górą, na którą co dzień spoglądali. I nieciekawi tego byli nawet na łożu śmierci. Czasem ktoś zboczył z wydeptanych ścieżek, a rzadko do osady wracał. Przykładem swoim pokazywał tylko pozostałym, że nie byli sami w górskiej okolicy i legendy stare, jakie z sobą tu przywiedli na chwilę każdy sobie w pamięci przywoływał. O klątwie ciążącej tu nad jakimś zaginionym zamkiem, o potworze władającym niegdyś tą krainą, o ludziach, którzy żyli kiedyś w tych górach, i którzy potrafili zmieniać się w bestie.

Zimy znosili najgorzej. Lęk zaglądał nie raz pod ich dachy. Bo legendy podawały zgodnie – ONI wrócą, gdy zamarznie morze. Ale mijały setki lat, a morze nigdy nie zamarzło. Większość śmiała się zatem, że wszystko tamto, to tylko bajanie.

Tak mijały kolejne zimy, czas tych ludzi i ich potomków w górskiej dolinie wciąż trwał. Puszcza i rzeka karmiły ich, a pola, które wydarli kniei pod uprawy, rodziły dla nich lepiej jeszcze, niż gdziekolwiek indziej. Co wiosnę wychodzili więc z zamkniętej osady, powracając w rozsiane opodal letnie swe domostwa. I gospodarzyli jak od wieków, rok po roku.

Aż do czasu. Do owego tysięcznego roku.

Ledwo wiosna tamta burzą pierwszą się objawiła, dziwnego wilka w zagrodę przy osadzie przygnała. Mówiono o nim, że wściekły był, bo piorunów bał się, jakby opętany. Pianę z pyska toczył i spode łba na pastuchów spoglądał. Podejść do siebie nie dał, ani przepędzić go kijami nie było sposobu. Zaniechali więc go. A kiedy rankiem wyszli na pastwisko, wilka już nie było.

Tak wrył się w ludzką pamięć, że prawie do południa o nim rozprawiali. Wielu twierdziło, że ogona nie miał i ci zaklinali się, że pewni tego byli. Inni tłumaczyli, że wściekłe zwierzę ogon pod siebie kuli, stąd go widać nie było. I, że wściekły ten być musiał. Nie wszyscy jednak do tego ostatniego dali się przekonać. Ci to właśnie biedzili się między sobą, wiedząc czym taki wilk może się okazać, bo różne pogłoski o tym krążyły od wieków.

Nowe tymczasem przykuło uwagę gawiedzi. Tego samego dnia bowiem obcy w osadzie się pojawił. Nie stary, nie młody, a dziwny. Wielu bardziej sędziwym znajomo wyglądał, choć nie mogli sobie przypomnieć gdzie już go widzieli.

Ugościli go, jak każdego, co ze świata przybywał, nowin o królach i królowych spragnieni. Uraczył ich opowieściami, a to o wojnie między królestwami, co od dziesięciu wiosen już trwała, a to o zamkach, o klejnotach, o cudach przenajróżniejszych. Panny się też radowały, bo mimo, że pożegnał już swój czas siły wieku, miał w sobie coś bardzo przyciągającego.

„Strzeżcie się jego złotych ślepi” – ostrzegałam jako stara wiedźma. Bo w życiu długim wiele widziałam. Zbyt długim, i zbyt wiele… Ale mało która mnie słuchała, widząc w bursztynowych oczach obcego gorące ogniki.

Tak więc Czcirad, bo tak się ów nazywał, został we wsi. Ale od tamtego czasu źle się dziać w dolinie poczęło. Najpierw nawałnice z nieba się polały, przez miesiąc cały, który księżyc na niebie odmierzał. Aż rzeki nabrzmiały i wezbrane potoczyły się daleko na południe. Potem znów susze nastały, jakich najstarsi nie pamiętali. Wody w jeziorze, nad którym osada była położona opadły tak znacznie, że cały martwy las ukazał się mieszkańcom. Las, który to kiedyś rosnąć musiał całkiem gęsty, tak dawno jednak, że nikt już o nim nie pamiętał. Straszył teraz martwymi kikutami, jak cmentarzysko jakieś. I bagna za nim zupełnie wyschły.

Kiedy wreszcie o pełni lata pola nie wydały plonu, a ziemia popękała, że pięść można było wsadzić, ludzie coraz niechętniej na obcego spoglądali

Pewnego razu trzej najodważniejsi, a najgłupsi może raczej, zasadzili się na niego, odkrywając nocą, że nara jego pusta jest. I ruszyli za nim po kryjomu, chcąc poznać dokąd chadzał.

 

 

 

 

 

W Górach Północy panowały ciemności. Noc była spokojna, letnia. Nikt nie wiedział jeszcze wtedy, że jedna to z ostatnich przed nagłym przyjściem zimy, która światu oto groziła.

Miestwin, człapał za sąsiadem Semkiem i kompanem ich Gnieratem ku stawom. Tam właśnie widzieli znikającego Czcirada. Odkąd jednak zeszli z wydeptanej ścieżki i wkroczyli na groblę ku bagnom prowadzącą, Miestwin już wiedział, że nie chce iść dalej. Poznał, że szli na przeklętą wyspę, do opuszczonej osady. Zwolnił nieco, ale choć tamci zdawali się nie zważać na jego towarzystwo, jednak wiąż dotrzymywał im kroku.

– Idziemy na wyspę? – wydukał tylko. – Nocą? Lepiej by za dnia tu wrócić.

– Tam dokąd zmierzamy ciągle noc panuje – odparł tylko Gnierat złowieszczo i ściągnął surowo brwi, nastraszyć Miestka chcąc nieco. Potem zaśmiali się z Semkiem beztrosko.

Przez suszę wody jeziora opadły tak znacznie, że do puszczy, która wyspę porastała, dojść można było kolan nie zmoczywszy. Do tej puszczy, o której mówili starzy, że opustoszałą przed wiekami osadę pochłonęła. A co tak gęsta była, że tam nigdy światło słoneczne nie dochodziło i nawet za dnia mrok panował.

Według najstarszych spośród osadników na wyspie gdzieś w tej puszczy właśnie wiedźma z mokradeł grzebała straszne stworzenia, co na spopielenie świętym ogniem nie zasłużyły sobie za życia. Wszędzie tam na cmentarzysku owym za dnia nawet snuły się podobno mgły, czy inne opary bagienne. I wkoło panowała cisza tak nienaturalna, że każdy, kto znalazł się w tym miejscu, słyszał jak przeraźliwie głośno bije mu serce. Starsi przestrzegali młodych, wszak cisza owa zmysły odebrać miała moc straszliwą.

Teraz myśli w głowie Miestwina krzyczały, aż było je słychać, bo oto groblą odsłoniętą przez suszę na wyspę docierali. Lecz pomimo tego szedł ciekaw przeklętego miejsca, jak i tamci, bardziej jeszcze wystraszony samotnego bez kompanów powrotu nocnym lasem. Zawsze tak chciał starą osadę zobaczyć, wszyscy trzej od dziecka pytali o nią wyjątkowo. Toteż teraz w milczeniu mijali resztki domów porośnięte leśną roślinnością. I jedno nie pasowało im do obrazu nietkniętej od wielu lat wyspy, co zauważyli słusznie w księżycem dobrze oświetlonej łące.

– Ktoś tu chodził. – Gnierat pokazał ślady w połamanych paprociach i pozginanej trawie. – Czcirad niechybnie to był. Zdybiemy niecnotę.

Brnęli dalej więc rozglądając się niepewnie, tym lękliwiej, im bardziej zmieniał się las. A zmieniał się dosyć znacząco. Posępniał, tracił żywotność jakby.

– Już niedaleko – mruknął Gnierat, na Semka mrugnąwszy. – Czuję utopkowy zapach.

Miestwin wciągnął powietrze naiwnie, nie bardzo poznając.

– Zapach śmierci – skończył Gnierat i nagle każdy haust powietrza wydał się Miestwinowi zabójczy.

Mgła tymczasem gęstniała na wyspie, to znów rzedła. Fale przychodziły zewsząd jakby ciekawie, potem odchodziły tajemniczo.

– AAAaa!!! – wrzasnął Miestko, gdy coś runęło im gdzieś nad głowami.

Wielkie skrzydła mignęły przed oczami młodzieńców. To ptak rozhuśtał gałąź.

– Gałąź. I sowa zwykła. – Miestko odetchnął z ulgą.

– Taaak, TA JESZCZE była zwykła – Gnierat zachichotał odchodząc ich już o dobrych parę kroków.

Przerażony Miestwin pospiesznie dogonił obu pozostałych, coraz bardziej roztrzęsiony. Serce jego nie przestało jeszcze łomotać, gdy nagle zapadła nieoczekiwana cisza.

– Co to?! – Miestwin wolał nie wiedzieć. Wprzód myślał, że to uszy zatkały mu się od krwi w głowie wzburzonej.

– To właśnie stara puszcza. – Gnierat sam żachnął się, odwracając przez ramię i rozglądając się już mniej pewnie. – Jesteśmy na miejscu. Czuję już Czcirada, łotra.

Mgła rozstąpiła się z wolna, ukazując ich oczom makabryczny widok – kurhany otoczone suchymi drzewami oraz zwykłe kopczyki grobowe, na sporej polanie porośniętej puszczą wyspy. Pogrążone w odwiecznej nocy zdawały się spać swoim wiekowym snem.

Młodzieńcy wciągnęli powietrze, morowy zapach wyczuwając. Po chwili już szli znów między kopczykami.

Znaki i przedmioty wokół grobów nie przerażały Miestwina, bo powtarzał sobie, że dzięki nim wielu nieboszczyków zostaje w świecie zmarłych. Każdy inaczej, ale jak dotąd wszystkie kurhany zachowane były w nietkniętym stanie. Chłopak już prawie się ucieszył, gdy…

– O. Ten nie wyszedł sam – Gnierat przerwał ciszę, wskazując jeden z grobów.

– „Wyszedł”? – Zbladł i Semko już, odruchowo rozglądając się za właścicielem pustego kopca.

– Ktoś odkopał go… Czcirad, któż by inny. – Gnierat skinął na łopatę porzuconą obok kupy ziemi.

– Czcirad! – oburzenie na chwilę dodało Miestwinowi odwagi. – To łopata ojca, zginęła nam wczoraj!

– Nie tai się, że był tu albo…

– Albo?

– Albo nie zdążył jej zabrać – skwitował ponuro całkiem już zaniepokojony Gnierat.

– Na bogów…! To gdzie on? No i… ten stąd!

Ale uwagę Gnierata skupiły kolejne. Niestety – rozkopane groby.

– O, bogowie! – jęknął widząc to Semko. –To prawdę mówią, że one wyłażą?!

– Czcirad powywlekać musiał. – Panował nad strachem najlepiej wciąż Gnierat.

Było gorzej, niż myślał, ignorując młodszych druhów teraz. Jedyne, co mógł zrobić, to wyśmiać w głowie wszystkie bajania starych o złocie w ustach utopków, którego wydobyć nie wolno, bo czyn taki je do życia powraca. Już nawet nie patrzył na kolejne mijane dziury po trumnach z wydrążonych pni dębów. W jedno miejsce spoglądał.

– A to co?

Podeszli bliżej do sporego kopca. Najwyższego, trawą porośniętego tak bujną, że zagłuszyła starą palisadę wiodącą dokoła, którą przed wiekami postawiono.

Gnierat zbadał uważnie okowy spowijające wielkie wrota strzegące wejścia do tego wyjątkowego kurhanu.

– Nie dotykaj! – Rąbnął dłoń Miestwina, gdy ten nieświadomie wyciągnął rękę ku kamiennym wrotom.

Zwykłe i zaskoczone „Ała” uwięzło temu w gardle. Przeżałował to nawet, rozmasowując tylko dłoń.

– Nie wolno dotykać – burknął Gnierat. – TO tylko na to czeka.

Młodsi skinęli posłusznie. Nie zamierzali dotykać już tu czegokolwiek. Nawet oddychać zatęchłym powietrzem już nie mieli sił.

– Mech nienaruszony – stwierdził zaś Gnierat badając wszystko w ciemnościach dłonią z widoczną ulgą. – Czcirad nie zdążył tu dotrzeć na szczęście.

Semko i Miestwin też odetchnęli, mimo, że mieli blade pojęcie, czym było tajemnicze TO.

– Króla kurhan jakiego – osądzili.

– Dziwne. – Semko zmarszczył brwi. – Nigdym nie widział takiego grobowca.

Gnierat spojrzał na niego ledwo ochłonąć się starając:

– To nie jest grobowiec, młody, bajania starego Krzesąda nie pamiętasz? To więzienie…

 

 

 

 

 

W lesie snuła się już mgła. Mimo letniego gorąca, jakiś jesienny zapach dał się wyczuć w powietrzu.

Trzej zamyśleni młodzieńcy wracali z nocnej wyprawy.

– Więc tam szuka – mówił Gnierat o Czciradzie, którego dawno zgubili. – Trzeba by starych wypytać. Może co więcej o tych bagnach przy wyspie powiedzą. Ostrzec należy, bo straszna to Czciradowa robota.

Idąc do osady musieli przejść starym jakimś traktem tuż obok Urwiska. Młodzieńcy już któryś raz obejrzeli się, mając dziwne wrażenie, że coś było gdzieś blisko w lesie.

Po obu stronach traktu nad lasem wznosiły się strome skały. Trakt wcinał się między nie, jak rzeczka.

Zadrżeli z zimna, które zawsze panowało na dnie wąwozu w tym miejscu. Ich kroki na kamienistym gościńcu brzmiały bardziej jeszcze samotnie. Przy strumyku mgła zgęstniała lekko i tchnęło wilgocią. A ponad konarami drzew przebijał jasny księżyc.

– Na pełnię idzie, stąd to zimno – stwierdził Semko.

Wtem znów strach obleciał całą trójkę.

Pierwszy ujrzał to Miestko, wskazując straszną istotę. A raczej rozmyty kształt wilka stojącego z boku na trakcie. Ten bowiem zjawił się zupełnie nagle i bezszelestnie. Ciemny i szary, jak las o tej porze. A przede wszystkim niezdrowo chudy, o sterczącej jak u ścierwa sierści.

Krzyk uwiązł im w gardłach.

Upiór widział ich. Patrzył prosto na nich. Potem skulił się i powstał jako człowiek. Aż uwierzyć nie mogli w to, co zobaczyli. Lekko zgarbiony był, przez chwilę jeszcze pół wilczy. O długich szponach, szpiczastych uszach, krótkim pysku. Z czasem dopiero nabrał prawie już ludzkiej postaci. Wciąż wlepiał w nich zły wzrok. Słabo widzieli szczegóły, ale było w tym czymś coś tak dziwnie znajomego!

– To… on… ! – Czcirada poznali w panice.

Zaczęli szukać spiesznie w myślach, co mogliby zrobić. Ale stwór nagle cofnął się w las i znikł im z oczu.

A już po chwili znów byli sami na trakcie.

Obejrzeli się szybko dokoła.

– Widziałeś? Czym on jest, na bogów…? – wyszeptał do starszego kompana Semko zmartwiałymi niemal za strachu ustami.

Gnierat nie był pewien. Ale nie mieli zamiaru spotkać tego czegoś ponownie. Puścili się ku domostwom, w nadziei, że zdążą tam dotrzeć.

Coś jednak jakby pod nogi im wpadało! Gałęzie na gościniec wstępowały, zaczepiały, koszule targały, we włosy się wczepiały! Biegnąc raz po raz wpadali to na drzewa, to na siebie, ledwo z traktu nie zbaczając. Coś wołało ich, wabiło, czyhało na nich w lesie. Na ramionach, na twarzach otarć coraz więcej mieli, ran szarpanych. Piekły one, krwią podbiegły, coraz to liczniejsze.

Kolejny raz wreszcie Semko potknął się o cień czyjś spomiędzy drzew, pod nogi mu się wślizgujący. Wstawał spiesznie. Ruszyli więc dalej. Ale tym razem nie dogonił ich.

– Semko! – Zatrzymali się jeszcze na moment, widząc, że ten jako jedyny jak wryty stał na trakcie. – Semko! Co ty?!

Na oczach Gnierata i Miestka otępiały kompan jak tkwił nieruchomo dotąd, tak znienacka rzucił się gdzieś w krzaki.

– Ej! – udarł się Gnierat za nim w panice, tracąc go jednak z oczu w jednej chwili. – A ty dokąd?! Semko!!!

Obaj z Miestwinem zbliżyli się ku sobie w przestrachu, łapczywie oddech biorąc, oczy rozwierając, wypatrując w czerni nocy, na szmer najmniejszy wyczuleni do obłędu.

– Gdzie on? Co on czyni? – szeptali, nie pojmując niczego.

Dopiero po chwili dostrzegli coś daleko w łące ponad lasem, z wąwozu wychodzącej.

– On! Semko! – Poznał Miestwin, ręką pokazując. Chciał biec za nieszczęsnym.

Ale Gnierat stanowczo osadził go na miejscu.

– Zostaw – wysapał suchymi z nerwów ustami. Szeroko otwartymi oczami śledził biegnącego.

– Oszalał! Do wsi zabrać go musimy!

– Nie – głos Gnierata i jego powaga zmroziły zrozpaczonego Miestwina. – Już po nim. W górę pędzi, wprost w Urwisko.

– Urwisko… – powtórzył Miestko szeptem.

O miejscu tym mówiono bowiem we wsi, że jest nawiedzone. Niejeden, co pole miał w pobliżu, a pogrążony w pracy po zmroku tu zabawił, z trwogą później opowiadał o strasznych widziadłach jakie zobaczył, a które musiały być duszami błądzącymi istot niegdyś tu żyjących. Strasznych, że trudno wypowiedzieć. I potrafiących opętać.

– A to co? Od Urwiska! – Strwożeni Gnierat i Miestko obejrzeli się ku łące na głos wilczej watahy tak straszny.

Miestko w Gnieracie jedynej ostoi teraz szukał próżno.

Po wilczych głosach wnet jęk usłyszeli gdzieś od Urwiska. Ludzki, przerażony!

Dostrzegli znów postać w górę przeklętego wzgórza biegnącą.

– Semko – wyszeptali, wypatrując straconego druha.

– Semko! – Miestwin zawołał go jeszcze w rozpaczy, poddając się zaraz potem.

Semko bowiem głuchy już był na ich głosy i wołania. Nie słyszał już nawet swojego świszczącego z wyczerpania oddechu, a na oczy ledwo widział, zalany własnym potem.

Uciekał. Ku wzgórzu przeklętemu. Im wyżej się wspinał, tym wolniej mu to szło. Im wolniej uciekał, tym bardziej był przerażony

To, co widział było coraz bliżej. Oglądając się raz po raz z rosnącą paniką, potykał się. Każde następne powstanie osłabiało jego nadwątlone już siły.

A TO nadchodziło. Wylazło już ze zboża, wbijając w niego ślepia. Powstawało, coraz wyższe. Za nim drugie, potem trzecie.

Wiatr ruszył się pośród gór, wreszcie zadął silniej. Zagłuszył jęk strachu Semka. Chciał on krzyczeć, ale szczęki ściskały mu się boleśnie, pozwalając wydobyć się tylko temu żałosnemu jęczeniu.

„Niee, nieeee!!!” – błagały jego myśli. Machał rękami, chcąc odpędzić złe mary. Na nic jednak, były już tuż przed nimi. Czarne, nagie, potargane i niepomne na wiatr. Zdawały się być częścią tej przeklętej nocy i nawiedzonego wzgórza. Chwilami zupełnie wtapiały się w krajobraz.

Gdy mary otoczyły Semka, urosły dziwnie, wyprostowały się. I coraz upiorniej szczerzyły kły.

– Nie… – Spocony pełzł już, wciąż chcąc uciec. – Precz…

Wtem mary rzuciły się na niego, szybciej teraz niż jakakolwiek żywa istota.

– Cóż on czyni? – jęczał przez łzy Miestko, nie pojmując niczego z tego, co się działo.

– Jakby widział co.

Strachy – obu na myśl zaraz przyszło. A każdy widział coś chyba nawet przed nim i nad nim pośród nocy.

Znaki święte w niebo poczynili, ale każdy bał się pójść mu na ratunek.

Gnierat trącił wreszcie Miestka:

– Uciekajmy, nim i nas opęta!

Tak obaj ocalali, podrapani tylko i poszarpani przez nie wiadomo co, uciekli do wsi. Nikt tam ze śpiących smacznie ludzi nie miał pojęcia co działo się w głębi tej strasznej nocy.

 

 

 

 

 

Oczym otwarła z przestrachu matowe i przekrwione mocno, nie wierząc, że wróciło po tylu oto latach.

Zwlekłam się z siennika, węsząc w zatęchłym powietrzu wypełniającym mą chatę. Czułam znajomy zapach. Coś lgnęło do mnie z tamtego cmentarza, nie bez powodu.

Księżyc szedł do pełni. Rozświetlił nocne niebo, gdym przemierzała las. Kierowałam kroki ku tej części jeziora, co bagnista była. Tego lata susza bowiem poczyniła uszczerbek i tutaj. Jezioro cofnęło się w głąb doliny, a wysychające wody odsłoniły starą groblę, wiodącą ku zapuszczonej już borem osadzie. To tam zmierzałam.

W świetle księżyca spoglądały na mnie bagienne ogniki. A może czyjeś ślepia.

Weszłam na moczary i dalej na wyspę wreszcie. Aż nagle zapadła cisza. Cisza tak głucha, żem przystanęła na moment, rozglądając się wkoło.

Zła moc wyspy dawała się wyczuć ledwom tylko postawiła na niej stopę. Pnie dawnych drzew, które wyłoniły się z wody na skutek suszy śmierdziały zgnilizną i zdawały się przyglądać mnie, obudzone po długim śnie i zaskoczone światem, który widziały.

Ruszyłam, nie patrząc wokół. Za dużo wspomnień dawały mi te miejsca. Nie chciałam pamiętać większości. Dlatego z odrętwienia wyrwał mnie dopiero widok celu mej nocnej wizyty – cmentarzysko utopków.

Zastygłam, nozdrza rozwierając czujniej. Wilka wyczułam już blisko. Wzrok wytężyłam, bom we mgle go czuła przed sobą. A tym samym odpowiedział i czarny niczym upiór wylazł zza grobów, złowrogo mi drogę zagradzając.

Był chudy, złotooki, mocno liniejący, z sierścią posklejaną od piany toczonej w nadmiarze. Zjeżył się na karku, obnażając kły. Wiedziałam już z kim mam do czynienia.

– Czcirad – z pogardą imię jego wymówiłam. – Znowuś wrócił. Ostatni raz nawiedzasz góry, wierz mi. Ani pełni nie doczekasz.

Warknął, szczerząc zęby w szkaradnym półludzkim uśmiechu, bo pysk twarzą mu się jakby mienił. Nie było już dlań ratunku. Ale i dla mnie nie pozostawało wątpliwym, że przed śmiercią od wścieklizny i obłędu mnie jeszcze do grobu pośle niebawem. I tak stałoby się zapewne, gdybyśmy sami byli na starym cmentarzysku. Aleśmy nie byli. Wprzód jeden jeszcze wilk wypełzł spomiędzy mgieł. A minąwszy mnie ku wściekłemu postąpił.

Wilki oba chwilę kołowały względem siebie, warcząc coraz głośniej, szczując się na siebie. Wrzenie takie rosło między nimi, prawie ujście znalazło we wzajemnym ataku. Ale Czcirad cofnął się, niczym żywy trup już wyglądając. Wreszcie uszedł pierwszy w las.

Nowy wilk stał chwilę jeszcze, ścierwu temu odchodzącemu ciekawie się przyglądając.

Wzrok na mnie przerzucił, panią swoją mając w postaci mej może i tysiącletniej, wiekiem już skarłowaciałej i straszącej. Łeb uniósł przyjaźnie, dumny, że wściekłego przegonił.

– No wreszcie – mruknęłam do niego. – Patrzcie go jaki zadowolony. A ledwom z życiem uszła! Gdzie się podziewał tak długo? Jak chłop każdy, szwenda się zawsze, kiedy kobieta w potrzebie.

Wilk oczyska zmrużył wesół, nic sobie z wyrzutów moich nie czyniąc.

– No, już, już. – Gniewu do niego długom nigdy czuć nie umiała. – Nie tyś strapieniem moim. – I zasępiłam się bardziej, niż kiedykolwiek.

Nie pierwszyzna mi to była, że Czcirad ze świata tu się zwlekł, że węszył, szukał. Nie jeden to raz utopki, którym złoto wykradł po lasach ścigać musiałam. Istoty to posłuszne mi były zresztą, nieszczęśliwe bardzo. W wodach jeziora świętych uwięzione w większości, susza na brzeg nieraz wyrzucała. W odmęty wejść raz drugi już nie chciały, o pełni księżycowej zwłaszcza. Przetom każdego w grobie pogrzebać musiała, ja, bo tylko mnie słuchały, niczym matki. I na wyspie martwej, bo ani ziemia święta, ni też ogień bogom poświęcony, nie dla nich były, nie dla przeklętych. Złoto w ustach zasnąć biednym pozwalało, za światem żywych tęsknotę tłumiąc.

I, jakem myślała, nie dziwne mi to wszystko było, poza jednym – że zła moc we mnie drzemiąca cieszyła się tym razem na to. Coś we mnie, ona, druga, czekała na coś z utopkami, bliska czegoś. Szarpanie w środku czułam, głos z dawna nie słyszany w głowie. Jakby wręcz ona wyskoczyć chciała, obok stanąć.

Strachu nabrałam. Na Wilka spojrzałam dla otuchy, że mnie tu widzi wciąż tą samą upewniając się spiesznie, nie JĄ, nie drugą, marę.

Tymczasem one przyszły. Z lasów wracały, do mnie. Utopki. Cienie jakby, złotookie, węszące ciekawie. Ich bracia w wodach jeziora świętych wciąż tkwiący wołali je, śpiewali ku nim.

Lecz utopki z wyspy posłuszne były mojej woli, aż żem odetchnęła. Podchodziły wszystkie ożywione, złote grudki ode mnie biorące kolejno. Do trumien utopkowych każde powracało, kładło się i złoto w usta biorąc, zasypiało.

Kiedy ostatni z utpoków przez Czcirada wykopanych i ożywionych zamknął złote oczy, pot z czoła otarłam. Ulgę czując, że moc zła, siłę mi dająca, nie uciekła ze mnie jeszcze. Że ucichła. A czułam, że bliska tego była tej nocy, jak nigdy dotąd.

– Co tak stoi, ślepia wybałusza? – przywołałam Wilka, sama w głąb cmentarzyska ruszając. – Robotę tu mamy, nie widzi? Pnie trumienne pozamykać, ziemią martwą zasypać każdą jedną. Dobrze, że Czcirad łopatę zostawił, przeklęty.

Wilk łypnął na rzecz wspomnianą ciekawie, potem na mnie.

– No, chyba nie liczy, że ja kopała będę – mruknęłam.

 

 

 

Rozdział II

 

 

 

 

Tymczasem w sercu lądu zwaśnione królestwa dech wstrzymały na kolejny rozejm, jaki zapadł właśnie w trawiącym je od dawna i wyniszczającym konflikcie. Przed dziesięciu laty, po tajemniczej śmierci swej siostry, księżnej duszanieckiej, król Strzedziwój wypowiedział bowiem wojnę szwagrowi, butnemu księciu Czciradowi z Duszańca, o którym powiadano, że w wilka zmienia się o księżycowej pełni, że nad zwłokami żony został znaleziony jednej takiej nocy, przed laty, a że twarz miał jeszcze w krwi jej unurzaną. Król chciał wypędzeniem go i odebraniem mu ziem zyskać szacunek poddanych. Książę poprosił jednak o pomoc sąsiedniego sułtana i próba wchłonięcia małego państewka okazała się dla królestwa wieloletnią wojną z Nadalią, równą sobie monarchią.

Wojna wysławiła do tego miast samego króla, jego kilku dowódców, wśród których tego mu najbardziej znienawidzonego – młodego palatyna Pomira z poważanego rodu Izbiców. On właśnie w imieniu króla zdobył sułtańską stolicę, zmuszając dwór wroga do ucieczki. Wojna miała się od tamtej pory ku końcowi. Do tego książę Czcirad przepadł jednej księżycowej pełni. A ci, którzy widzieli go ostatni twierdzili, że mówił o armii, jaką przyprowadzi i złocie, jakie ma ukryte daleko. Mijały jednak miesiące, a Czcirad nie wracał. Sułtan został sam. Ostatkiem sił schronił się w Duszańcu, starodawnej twierdzy – ostatniej niezdobytej, a ważniejszej warowni, która nie przeszła na stronę Pomira. Naturalne walory duszanieckiej twierdzy położonej na skale, obmywanej przez rzekę, czyniły ją w istocie niezdobywalną.

Oblężenie trwało prawie rok. Od strony lądu mury twierdzy były nie do podejścia dla taranów, choćby przez potężne ławy, czyniące obwarowania nad wyraz szerokimi u nasady. Od strony zaś rzeki Mogiłą zwanej wzbijały się strome skały, chronione rwącym nurtem dodatkowo. Pomir obwarował się pod zamkiem, bo wiedział, że na dłużej tu zabawi. Kazał zbudować umocnienia zewnętrzne, całkowicie odcinając wroga od pomocy świata. Potem powziął zamiar, by zmienić rzeczne koryto. Prace trwały od jesieni, przerwane zimą, potem wiosenną powodzią, jakiej jeszcze twierdza nie widziała. Ale na początku lata dzieło zostało ukończone, powstała tama, puszczająca rzekę na dalszy od warowni tor. Koryto pod skałą zamku wyschło, a wtedy Pomir usypać kazał rampę. Nią wjechał taran, stopniowo podkopując skałę, potem burząc mury. Dni twierdzy były policzone.

Najdłużej broniła się prastara świątynia w słupie zamkowym kiedyś umieszczona, pod którą Pomir zatknął największe hulajgrody. Wjechały po rampie z gruzów jej własnych murów, a ci, którzy nie zostali wzięci przez wroga bądź też nie zginęli, modlili się w świątyni, odejmując od ust pożywienie swym świątynnym bogom i licząc na ile go jeszcze zostało. Walki zamarły i wszyscy czekali na poddanie się sułtana i resztek duszanieckich rycerzy, co było kwestią niedługiego czasu.

Pomir mimo tego nie sypiał od jakiegoś czasu. Księżyc coraz ciekawiej obserwował na pełnię idący i głupie myśli ledwo od siebie odganiał. Odkurzyć kazał sobie stare kroniki, zdobyte na duszanieckiej bibliotece. Szukał w nich czegoś zawzięcie od kilku nocy. Niektórzy domyślali się czego, bojąc się, że może znaleźć coś w istocie.

Rok bowiem tysięczny dał się we znaki chyba każdemu na tyle, by w niejednym królestwie nadworni skrybowie i wróżbici zaczęli szukać przyczyn nasilających się złych zjawisk. Najpierw wiosenna powódź prawie zatopiła wszystkie nabrzeżne warownie i miasta. Później przymrozki zabiły sady. Krowy i konie w królewskich hodowlach rodziły potomstwo z dwiema głowami. A sama królowa Przeborka w stołecznej Lubomii, której latami wyczekiwana brzemienność tyle radości dawała królowi i poddanym, w wiosenne przesilenie sześcioraczki powiła, które zmarły nie doczekawszy księżycowej pełni.

Największym nieszczęściem okazała się jednak zabójcza susza, którą zaczęło się lato. Susza, ta bowiem najdziwniejsze tajemnice obnażyła w korycie Mogiły, przez wiosenną powódź przywleczone. Rycerze palatyna Pomira obozujący pod oblężonym zamkiem znajdować zaczęli dziwne truchła. Coraz częściej się pojawiały, zwłaszcza po zbudowaniu tamy w miejscach, gdzie stare koryto rzeczne stało się suchym. Niby świeże były, przygniłe tylko i spuchnięte wodą, ale w uzbrojeniu szczątkowym, przypominającym raczej starożytne pancerze, jakich od wieków nie używano. Znaleziono nawet na niektórych zgniłe rycerskie pasy, wniknięte w ciała. Te zaś w herbie miały coś, co wyglądało na symbol wilczej głowy. Taki sam, jakim odznaczało się tutejsze księstwo i sam ród Duszańców. Szybko więc topielców za wrogów wzięto. Truchła zresztą nie zrobiły na większości wrażenia, wszak wojna bez trupów nie została jeszcze wynaleziona. Do pełni księżycowej. I dopóki kilku z nich osobiście po całonocnej gonitwie nie dopadło istoty na pobitewnym pobojowisku. Tam wśród poświaty zgarbioną postać dostrzegli, sapiącą dziwnie i włochatą. Tym straszniejszą, że zwłokami poległych pośpiesznie się żywiącą. A kiedy to zabili, znów w truchło ludzkie się zmieniło na ich oczach. Od razu je poznali, bo jednym z utopionych było, jakiego z Mogiły wyłowili i głęboko w ziemi pogrzebali wcześniej.

Spalili to pospiesznie, czymkolwiek było, na polecenie samego palatyna. A resztę zakopanych, na jego również rozkaz, wydobyli i na wszelki wypadek na podobny stos wrzucili. Nie skończyło się na tym jednak. Stare koryto Mogiły co raz to odsłaniało kolejnych topielców, zawsze tak samo straszących swoją zamierzchłością, której nikt nie pojmował. I tak stos co wieczór prawie zapalać musieli, na umór pijąc tylko coraz więcej, bo dziwów takich żaden z platynowych wojów nie widział, jak żył długo.

Pomir w głowę zachodził nad istotą tych ciał.

Miał tylko trzydzieści lat, a przypadkiem, w krytycznym momencie wojny, gdy pod Białą Skałą brakło dowództwa, a rozkazy ze stolicy nie nadchodziły, samowolnie przejął dowodzenie, będąc zaledwie chorążym. Że jakimś cudem, to właśnie jemu podporządkowało się zdziczałe wojsko, opanował je i poprowadził do zwycięstwa, król stanął przed uwielbieniem Pomira wśród wojów – i jedyne, co mu pozostało, to mianować tego palatynem. Tak też zrobił. Nie wiedział wtedy jak często później będzie miał ochotę udusić niesfornego rycerza własnymi rękami. Zresztą nie zostawał dłużny w tym względzie palatynowi – ten pałał podobnymi chęciami względem niego i to chyba nawet częściej. Zwłaszcza, że kobieta wchodziła tu w poważną rolę…

– Mamy kolejnego. – Zdyszany woj przyleciał znowu. – O tam, przy brodzie! Konieśmy do wodopoju zgnali! A ten pływał! Przepłoszył nam wszystkie! Topielec, jako tamci!

– Na stos – nie rzekł, a w znudzeniu bąknął palatyn, wcale już nie zdziwiony.

Druhowie jego popili znów pospiesznie.

– Co za czasy… – biadolili.

I mrucząc na ruinę zamku spoglądali.

– Wszyscy Duszańcy to wilkołaki – zawyrokował znów Biezdar, jeden z pomirowych wojów. – Od wieków to mówią. Nie mylili się dziadowie, teraz widać dopiero. Ród przeklęty. Zwierzyna się ich boi wszelaka, a sami na koniach duszanieckich własnych tylko jeżdżą, bo każden inny zadem pierze na takiego, jakby wilka czuł, nie człowieka zwykłego!

Odruchowo każdy z palatynem włącznie na stołp duszanieckiego zamczyska spojrzał.

– Wilki w ludzkiej skórze – Biezdar w zadumie powtórzył. – Pomira spytajcie. Rzeknij im, Pomir, o wilkołaku, o czciradowym synie.

 

 

 

 

 

Rzeczywiście duszanieckiego księcia, czciradowego syna, obecnego dowódcę sułtanowej armii, palatyn poznał w dość dziwnych okolicznościach.

Lat temu kilka to było, w środku wojennej zawieruchy, kiedy krótkim rozejmem się cieszono. A dwór nadalijski pełen pogłosek był o chorobie starego sułtana i o synach jego zdradzieckich do tronu się pchających. Nie wiadomo aż było, kto rokowania poprowadzi dalej z nadalijskiej strony.

Pomir czekał wtedy pod obozem, gdzie obradowano. Pewien pokoju rychłego, o jakim synowie starego sułtana od dawna wspominali. W cieniu gaju południe chciał przeczekać, o żonie rozmyślając i tym, co w domu zastanie tym razem, jeśliby król wojów rozpuścił po tylu latach wojny.

Tak dnia tamtego Pomir wyszedł przed namiot, a od pola bitewnego powiało nudą i duchotą letniego południa. Sięgnął po kolejnego liścia jakiejś ostałej się akacji, urywając jego mniejsze części. Żonę mu na myśl przywiodło to, więc jak ona w zwyczaju miewała, obrywać liście zaczął pomniejsze. „Pić, nie pić, pić, nie pić…” wróżył sobie. Znudził się jednako, mdły zaś letni zaduch też nie działał orzeźwiająco.

Nagle dostrzegł coś. Młodzieniec jakiś bowiem z obozu się wydostał, obcy, który to pędem pastwisk dopadł, konia najwyraźniej kradnąc jeszcze i w las pognał, gdzie trakt wiódł dalej ku Mogile.

Pomir, oczom nie wierząc z początku, zaklął wreszcie przytomniej. Zrywając się na równe nogi, pospieszył ku błoniom, gdzie się konie pasły. Na oklep wskoczył na pierwszego z brzegu, w cwał od razu poganiając, aż się wysuszone ostatnimi czasy pastwisko zakurzyło. Potem już gnał jak na złamanie karku, jeźdźca przed sobą z oczu nie tracąc.

Konia miał nad podziw dobrego, aż nie chciał się zawczasu cieszyć. Widział w nim przewagę nad wierzchowcem uciekającego. Niedługo wpadł już w chmurę wznieconego przez tamtego pyłu z rozgrzanej i na wiór wyschniętej drogi. Koń obcego jednak wbrew sobie cały czas był dosiadany, i nagle, gdy brodu na rzece tamci dopadli, łbem wywinął, zakwiczał, to znów stawać zaczął. Z niewielkiej już odległości Pomir widział, jak przerażone zwierzę walczy, wierzgając tuż nad rozlewiskiem, do wody nie chcąc wejść za skarby świata, a myśląc raczej jakby jeźdźca zrzucić.

Dopadł ich, konia swego w pędzie zatrzymując, ledwo w rzekę nie wjechawszy. A zatrzymał się zdziwiony, bo czegoś takiego jeszcze nie widział. Oczy tamtego konia tak były przerażone, jakby zwierzę o życie walczyło. Wierzgało, zadem biło, kwicząc niczym zarzynane. Że jeździec kiepski na nim – to by palatyn pomyślał, gdyby goniec nie trzymał się tak świetnie.

Zdębiał na to Pomir. I na jego oczach, po długiej takiej chwili zmagań, obcy wyrżnął wreszcie o kamienie. A przerażony rumak zatoczył wielkie koło i do obozu pędem pognał.

– Wasze konie są szalone! – jęknął młodzieniec, obolały zbierając się z brzegu rzeki.

Zadowolony palatyn pewny swego dał znać swojemu rumakowi, chcąc podjechać ku spieszonemu. Lecz i jego koń głową nagle wierzgnął, z boku oko na obcego zwrócił, drobić zaczął, a tak łbem wykręcając i ciałem, że nijak do podejścia się nie kwapiąc.

Młodzieniec wstał wtedy, a na to już koń palatyna tak kwiknął i dęba stanął, że zaskoczony jeździec ledwo się utrzymał na jego grzbiecie. I tak kolejne ruchy obcego coraz większą panikę wywoływały u zwierzęcia.

– Coś ty?! Wilk jaki?! – niedowierzał w to wszystko palatyn.

Konia tak wspaniałego i posłusznego nie mógł wcale opanować! Kątem oka dostrzegł wreszcie, że młodzieniec ujść w nurt wody zamierza, ostatnim więc skokiem rzucił się na niego, konia zwalniając, a chłopaka w mokry piasek popychając.

Pokotłowali się małą chwilę, ale goniec nie chciał walczyć z palatynem. Poddał się, leżąc na łopatkach pod nim już w zwątpieniu.

Z bliska ładniejszy był, niż się palatyn spodziewał. Śniady, o długich kruczoczarnych włosach, gęstych rzęsach, i najdziwniejszych oczach, jakie Pomir kiedykolwiek widział.

– Ktoś ty? – wysapał i po urodzie chłopaka domyślił się zaraz. – Duszaniecki książę. Najcenniejszy kochanek starego.

Młodzieniec nie zaprzeczył. Różne cuda wygadywano o młodym Duszanieckim księciu, po kądzieli z królewskiego rodu przecież. Że po śmierci matki, gdy chłopcem był, ojciec jego Czcirad w zastaw go za pomoc sułtanowi celowo oddał zaraz na początku wojny. Wreszcie te najgorsze, że zwyrodniały sułtan nałożnicę sobie z niego uczynił, że chłopak wyrósł na nieobyczajnego i prawom natury się sprzeniewierzającego rozpustą i ogólnym prowadzeniem. Do tego, że ojciec wyrzekł się go zaraz po oddaniu na sułtański dwór, przez co księciem ten bez ziemi stał się.

– Jeszczem cię z tak bliska nie widział – rzucił Pomir przygwoździwszy go sobą do piachu wreszcie. I mrugnął. – Ale dobrze mówią, ładnyś, cacany taki – chciał chłopakowi dokuczyć.

– Tak? To siedź tak jeszcze na mnie – wyrzucił mu w twarz książę. – Miłe mi to, milsze niż byś chciał. Możem się zakochał nawet?

Pomir usta zacisnął, zbity z tropu, jak mało kiedy.

– Co ty wiesz o miłości? – rzucił cicho.

– Nic – usłyszał tak samo już poważną odpowiedź.

Ciarki przeszły palatyna. Tym szybciej wrócił do dziwności sprawy:

– Jak żeś się wydostał? No i po co? Znikąd pomocy już nie otrzymacie, poddać się wam nie w smak? Po Góry Północy nie ma nikogo, kto pospieszyłby sułtanowi z odsieczą. Chyba tylko ojciec twój ze swą armią bestii, o których tak bredzi – zakpił jeszcze.

– Nie po pomoc jadę, panie. Lecz uciekam. – Głos chłopaka zabrzmiał jakoś tak prawdziwie szczerze. Nie miał ów też czasu na kluczenie. – Sułtan zachorował mocno. Jego synowie chcą mnie… – książę urwał bezradnie, kończąc ledwo – … sam wiesz, panie. To najgorsze, co mężczyźnie można uczynić.

Zażenowanie udzieliło się palatynowi. Nie mógł uwierzyć, że młody wprost rzekł mu coś takiego!

A chłopak w beznadziei głowę odwrócił, wstydu pełen przy rycerzu.

– I tak głowę pod topór dam – wyrzucił z siebie. – Nie tylko głowę. Wiem że do kata pójdę. Do waszego. Sprzedać mnie wam obiecali. Wiem, co z takimi jak ja w waszym królestwie robić zwykli. Na pal wbiją… – tu urwał. – I tak lepsze to od… – Mówić już ani nie chciał. Już poprosił tylko z żalem: – Błagam, zabij mnie, panie.

Pomir zamarł na pewną chwilę, mając go wciąż pod sobą.

Spojrzeli sobie w oczy, mając kłębowisko myśli w głowach.

Wreszcie Pomir wstał, puszczając księcia. Czoło przetarł, miotając się chwilę w sobie, kręcił się po brzegu niecierpliwie. Wiedział już co zrobi, słysząc nadjeżdżających swoich ludzi.

– Uchodź – rzucił spiesznie. – Co mi z twojego upodlenia? Zrobię wszystko, by cię nie schwytali.

Chłopak nie rozumiał. Tkwił jak otępiały.

– No, uchodź, mówiłem – ponowił palatyn wciąż bez złościi. Mimo, że młodzieniec jak wryty stał lub bezrozumny. – W rzekę skacz, pościg mych ludzi zmylę. Pospiesz się.

Skłonił mu się tylko osłupiały chłopak. A jeźdźców nadjeżdżających gościńcem słysząc, oprzytomniał. Sprawny, w nurt rzeki skoczył, ku szuwarom rozlewisk nurkując.

Palatyn stał chwilę jeszcze na brzegu.

Rozejm tamten zerwano następnego dnia. Stary sułtan wydobrzał bowiem i rozmowy uciął. Kiedy zaś palatyn następny raz ujrzał księcia duszanieckiego, ten na czele był już postawiony sułtanowej armii. I tak wojna toczyła się dalej, w której odtąd przeciwnikiem Pomira był młodzieniec zawdzięczający mu życie.

A baczył teraz uważniej na jedno palatyn, że w istocie księcia na innym, jak na duszanieckim koniu nigdy nie uświadczył. Rasa to rumaków nieustraszona była, potężnych rozmiarów. Tylko w Duszańcu znana. Mówiono, że źrebięta z wilkami tam chowają od małego nie bez powodu. Legendy chodziły w świecie o odwadze tych zwierząt. Nozdrza tak słabo rysowały się im pod ich bujnymi czarnymi grzywami, że niektórzy mówili nawet, że rasa ta nozdrzy po to jest pozbawiona, by… obecność wilków w ludzkiej skórze konie te znosić mogły bez szaleństwa.

 

 

 

 

 

Z rozmyślań głosy wyrwały teraz palatyna. To wojowie jego drzeć się zaczęli jeden przez drugiego.

– Te, widzieliście!? – ucieszył się Biezdar, z nim zaś pozostali wojowie palatynowi. – Wygrana!

Powstawali rycerze, głowy w górę zadzierając ku duszanieckiemu stołpowi, białą flagę tam zatkniętą pokazując, dłońmi oczy przysłaniając, niedowierzając. Zaraz śmiać się ku sobie poczęli, coraz to kolejnego druha zapitego budząc.

Palatyn też na wieżycę już spoglądał. Ciekaw. A wkrótce nadalijscy rycerze przyszli prosić o rozejm w imieniu sułtana.

Cóż było robić, do Lubomii gońców pchnięto, do króla Strzedziwoja. Wojna została zawieszona, beczki z winem zdobyczne wytoczone i odetkane.

I gdyby nie dość jeszcze tego było, o zachodzie słońca do obozu na duszanieckim koniu, w świcie paru rycerzy, przybył sam książę.

Pomir wstał, słysząc poruszenie od bramy świątyni. Oczy zmrużył od ostrego słońca, zachodzącego za rzeką, skąd księcia wiedziono. Skrzywił się w kacu, co głowę rozsadzał, za zjawieniem się wroga ni kszty nie nadążając. Że rozejm był z sułtanem, to pamiętał, ale, żeby ten faworyta tego tu miał po co przysyłać, nie kojarzył.

Stał zatem nie bystro i czekał. Długi, ale nie chudy, choć takim przez wzrost swój się wydawał właśnie. I teraz, jak zwykle nieogolony, żylasty, z ogorzałą od spiekoty twarzą. Z czarnymi, choć przyprószonymi bitewnym kurzem włosami, związanymi byle jak i byle czym. Szorstki z pozoru, choć bardziej zamyślony, niż gburowaty. A teraz raczej zwyczajnie spity.

Wreszcie księcia przedeń przywiedziono.

– Palatynie – ten skłonił się Pomirowi nieznacznie, mimo, że ów tkwił przed nim w kurzu obozowiska, jak przydługi kołek, – każ zdjąć truchło ze stosu.

Tak przed palatynem się zatrzymał z westchnieniem co do jego stanu. Zachodzące słońce śniadą twarz jego ożywiło, barwy oczom złotym dodając jeszcze ciekawszej.

– Yyy… Że co? – Palatyn opamiętał się, zapatrzony w niego tak jakoś. Bardzo starając się przecież nastały rozejm uszanować.

Wiele lat minęło odkąd puścił go wolnego. Ścierając się z nim od tego czasu na wojennym polu, Pomir zdążył go już znienawidzić, ale i zaczął szanować. Odkąd sułtan oddał swojemu kochankowi najpierw sojuszniczą duszaniecką armię, potem ogólne dowództwo, synów pomijając, wojna zakończyć się nie mogła. Sułtan nie chciał z białą flagą posłać, a jego posłuszny faworyt robił co mógł, by od klęski go uchronić. Wiele chwil miał Pomir, gdy zdawało mu się, że złapie sułtana, a za każdym ten wymykał mu się z niedobitkami swej armii. Tak więc najpierw ścigani i pędzeni wprost w nurt potężnej Mogiły Nadalijczycy z Duszańcami pospołu umknęli, rzekę forsując. Dziesięć dni potrzebował duszaniecki książę, by jego armia wroga zatrzymywała. W tym czasie zmyślny most na rozległej rzece wybudował. Potem istną ścianę ognia utworzył, podpalając naniesione hałdy chrustu, i znikając za tym Pomirowi. Tak mostem zdążywszy ujść, spalił go jeszcze za sobą. A Pomira na długo przed rzeką zatrzymał wściekłego, ale i roześmianego w podziwie dla niepozornego chłoptasia, któremu sam przecież wolność kiedyś darował.

Teraz, kiedy rozejm na pokój zmieniał się prawie, w jakiś sposób nawet obaj chyba cieszyli się na to spotkanie.

– Muszę obejrzeć to truchło. – Książę cierpiał od przyklejonego doń teraz tępo spojrzenia rycerza. – To bardzo ważne.

Palatyn dumał chwilę nad tym. Najpierw beknął głośno i nieśpiesznie, potem z zębów coś wydłubał.

– Ładnyś – wypalił wreszcie, humor odzyskując tym wielce. I ku wojom się zaśmiał dziarsko. – Widzieli go, jaki grzeczny!

– Nie chędożym takich! – Rycerze jego podłapali, słabo trzeźwiejący, ku duszanieckim rycerzom rzucając zaczepnie.

– Ale kopniakiem uraczym! – dogadywali drudzy.

– A niech się nadstawią!

– To dobrze wyćwiczone mają!

– Zawsze o chędożeniu. – Pomir zmaltretowany był już tematyką rytuałowych pokrzykiwanek. – Spokój, ciury! O trupie naszym gadkę sobie z księciem ucinam! Książę strapiony nim wielce!!! – oznajmił głośno i kpiąco. – Pooglądać by se go chciał!

– Może w kości pogramy?! – krzyknął ktoś.

– Może sułtańskie żony pochędożym?! – podjęli inni wojowie.

– Znów o chędożeniu… – Zmięty był palatyn na to. – Nie masz innego tematu z biedakami.

Młodzieniec mimo przytyków uśmiechnął się nawet delikatnie. Spokój jakiś miał w sobie niezwykły i przyciągający. Otoczka tego, co o nim i sułtanie mówiono sprawiała, że patrzyło się nań jak na kogoś napiętnowanego, dźwigającego takie właśnie bardzo ciężkie brzemię.

Pomir spoglądał na niego chwilę zaczepnie i ciekawie.

– Panie – podjął książę niegłośno, wszak z wojami palatyna przekrzykiwać się nie zamierzał, – nie czyń mi przeszkód. Z szacunku do rozejmu.

– Rozejm… – zamarudził palatyn z przekąsem – coś sobie przypominam w istocie. Na księcia łypnął jeszcze i na swoich machnął: – Ściągać truposza.

Żachnął się jeszcze w sobie, na wdzięczny i naprawdę… ładny uśmiech księcia.

A potem nalewki zażyczył sobie jeszcze. Bo wytrzeźwienia aż bać się już zaczynał!

Do namiotu, gdzie książę zwłoki zanieść sobie kazał, zajrzał po czasie jakimś. Chłopaka doglądnął, ciekaw tak naprawdę jego poszukiwań. O słupa się oparł niby to obojętnie.

– Cuchnie – mruknął, popijając spiesznie dla znieczulenia zmysłów.

A książę uśmiechnął się znowu, skupiony jednak.

– I co? – zagaił Pomir. – Palimy?

Książę wyprostował się, strapiony zwłokami całkiem poważnie.

– Z Mogiły wyłowiony? – zapytał.

– Taaa … – Palatyn łyknął znowu, księciu to samo proponując gestem.

O dziwo napił się od niego książę. I stągiew oddał, trupa znów pod uwagę biorąc.

– Świeży raczej. – Chłopaka palatyn wypuścił, obserwując tylko z ukosa, a odpowiedzi czekając ciekawie.

Książę skrzywił się, nie zmylony jednak.

– Czy świeży? Nie takie proste osądzić… – dumał. – Rzecz już niespodziewana przydarzyła się nam kiedyś w Nadalii. Małym był, ledwo co w niewolę oddany – podjął – kiedy sułtan chciał gościniec przy rozdrożach poszerzyć, a co koło bagien wiódł. Zaraz, jak roboty przy osuszeniu zaczęli jego ludzie, ciała dziwne znaleziono. Dwóch rycerzy z głowami toporem rozbitymi. A po herbach poznano, że rycerze to duszanieccy. Przez co zaraz panowie dojść usilnie chcieli, kto napadu zuchwałego dokonał i czy nie wojenna to zaczepka Strzedziwoja, któryby skłócić Nadalię z Duszańcem planował. Aż potem, kiedy bliżej ciała te zbadali, po klejnotach w herbach jednego z nich odkryli kim był.

Tu książę Wolin urwał, aż Pomira zaciekawił.

– No i co? Kim był? – Domagał się ten opowieści.

– Jednym z panów duszanieckich! Który zaginął bez wieści trzysta lat wcześniej!

– Co?

– A którego bagno jak świeżego zachowało. Że nie poznali od razu zbrodni sprzed trzech stuleci, za niedawną ją mając.

– Ciekawe. A potem ożył i zeżerał co napotkał?

– Nie. Ten martwy był na śmierć.

– No. Choć jeden porządny.

– Co takiego?

– A nie, nic, nic. Dworuję tak sobie, ot!

– Hmm. To też jest ciało z bagien raczej. Nietutejsze – zaczął książę ponownie, jakość skóry zwłok oglądając.– Niewiele orzec można. Lepszem widział. Przez wodę tu przyniesione skądś. – Widząc jakie takie zainteresowanie palatyna, książę mówił dalej: – Ojciec mój w wyprawie brał udział za młodu, góry badającej. Tam podobne widział ponoć. Co tylko tam znaleźli zatajono, by lęku nie wywoływać.

– Czcirad lęku nie chciał wywoływać? Dobre. Złoto raczej znalazł i dla siebie schował.

– Nie wierzysz.

– Co zatem znaleźli?

– Wyspę. Grobami usianą, z królewskim kurhanem pośrodku. Ojciec, wiem to, nie kłamał na pewno.

– O, to chory był widocznie.

– Mówił, że nieboszczyki, co tam pochowane leżą, jak żywe wyglądają. W ziemi mulistej i bagiennej, co dawnymi zwyczajami przeznaczona była dla potworów. One… wyglądają ponoć, jakby oczy wnet rozewrzeć miały. Twarze śpiące ich, a każdą zmarszczkę widać, usta, nic śladami czasu nie poznaczone.

– Upiory?

– Może być. Miejmy nadzieję, że nie. Zdarza się i bowiem, że na moczarach, gdzie skazańców wyrzucają, ci, wcale nie pogniją, a upiorami nie są! Choć wilgotno i ciepło, raj dla robaków, byś rzekł, i dla gnilca. Za upiory uchodzą oni przez to i nieumarłych, potwierdzając tylko pozostałym, że słusznie ich bez czci w bagno wrzucono. A jeden uczony mi rzekł, że bujda to. Że zmarli oni zwyczajnie, a jedynie wygarbowani! Jako ta skóra na twoich butach, panie!

– Na moich? – śmiał się palatyn, właściwie poważny jednak.

– Wygarbowaną mają skórę tym, co w bagnach tkwi! Stąd twarze ich takie, że zmarszczkę każdą dostrzeżesz! I nos i powieki i usta nawet.

– Choć nie żyją, tak?

– Nie wiem. To znaczy, zazwyczaj martwi są.

– Nie wie.

– Tegom pewny za to, że ten upiorem jest niestety. A raczej… wilkołakiem.

Aż… nie zaśmiał się Pomir, zbyt zaskoczony tym stwierdzeniem. Na przyznanie się do żartu czekał długo. Próżno.

– Widzieliście to, panie? – Ku obrzydzeniu Pomira książę odsłonił nieboszczykowi dziąsła.

Pomir otrzepywał się jeszcze, ledwo co wytrzymując odór martwego ciała. Siłą skupił się na pytaniu, mając wrażenie, że rozkładającym się zwłokom zaraz odpadnie podniesiona warga.

– Kły – wykrztusił, skrzywiony.

A książę usta zmarłemu rozchylił, w środku coś pokazując.

– A to co? – Słabo rozpoznawał Pomir.

– Samorodek złota.

– Samorodek złota. O. Wiadomo. Że też pytam!

– Wilkołaka ciało chroni przed powstaniem z martwych, kiedy taki umrze. Tego uchowało widać. Musiał wnet po śmierci w bagno być wrzuconym ze złotem w ustach, bo wcale nie poniszczał, jak u żywego zmarszczki mając i rysy całej twarzy ciągle poznawalne. Wiele innych jemu podobnych oglądałem. Niektóre bez złota były, a widać, że wiele razy o pełni musiały dawać się we znaki, bo czaszki ich nie były jednolite, jakby wielokrotnie kształt zmieniały i rozrastały się w wilkołacze głowy. Skóra popękana nie goiła się na nich, bez życia przecież, przez to widać było jak w szwach rozchodziła się o pełni. Jedne robaki martwe miały na sobie, przez co poznać mogłem, że wprzód w zwykłej mogile był taki złożony. I gnić począć zdołał, zanim o pełni przekonali się jego ziomkowie czym się stał. Po czasie w bagno złożyli, z rytuałem odpowiednim, mądrzejsi już. A bagno robaki, jak i jego, zachowało odtąd.

Milczał Pomir, o piciu nawet zapomniawszy w osłupieniu. Na trupa spoglądał, na palce jego dłuższe i paznokcie stożkowatego kształtu, straszne i nieludzkie.

– Panie – chłopak spokojnie doń rzucił – obyś nie musiał ujrzeć tego, com ja widział. W trichłach ludzkich, w trzewiach martwych… świeże mięso… i krew na zębach, na rękach, na…

– Błagam! – Tu Pomir na księcia łypnął niepewnie. – Zrzygam się. Szalonyś! Prawdę mówią! Po ojcu! Czciradzie, niech sczeźnie. No co? – Spojrzenia tego badawczego teraz on na sobie znieść nie mógł.

– Wierzysz w wilkołaki, panie? – wypalił wtedy książę.

– Co? Ja?

– Wierzysz. Dlategoś kazał spalić to. Mylę się? Widziałeś coś, tak, panie? Nie pierwszy to wasz topielec z Mogiły wyłowiony?

Pomir zamarudził coś tylko pod nosem niechętnie, posępniejąc jednak. I tylko milczał uparcie.

– Wierzysz. Pochodzisz z Izbic – drążył dalej książę – grodu z Górami Północy graniczącego. Gdzie ciągle pamięć o górskich wilkach trwa zakorzeniona w kolejnych pokoleniach. Podsycana przez potworne legendy, wyśmiewane powszechnie w środku lata, napawające zaś obawą w zimowe wieczory, mylę się? Gdy handel na morzu zamiera, bo lód skuwa przybrzeżne wody, ludzie u was szczelniej zamykają się do dziś po chatach i grodach. A wilków z północy boicie się w szczególności.

– Duszańców za sąsiadów mamy od wieków, nie dziw. Wszyscy to powiedzą, żeście wilkoocy.

Młodzieniec znów uśmiechem go obdarzył tajemniczym.

– Skoro nie wierzyłbyś, dlaczego zatem ten trup na stos? – Dręczył palatyna. – Wielu poległych dokoła. Wielu z rzeki wyławiacie.

– A tak. Wielu pancerze z wilkiem miało, kiedy baczniej spojrzeć. Może i to mi wyjaśnisz, piękniutki? Wszak sam wilka w herbie masz duszanieckiego.

– Wilka w herbie mieli. To ciekawe. Czy naszego jednak? Duszanieckiego? Nie wierzę, że ci o pełni ożywali. No, sam powiedz mi, jak rycerz, panie, czy to te truchła z herbami wilczymi na pełnię się zmieniają?

Tu o dziwo mruknął tylko coś palatyn, wcale nie tak już chętny do rozmowy.

– Ilu ich zatem topielców widzieliście? – Książę nie dawał za wygraną. – Co najmniej jednego wcześniej, tak? Miesiąc temu, o pełni? Kiedy ożył, uciekł, kiedy ktoś zobaczył to, czym się stał…

– Czym?! Wilkołakiem! Tak? To mam odpowiedzieć?

– Wystarczy, że nie przeczysz, … palatynie.

Przeklął Pomir, psiocząc jeszcze na niego i pijąc z tych nerwów. Wreszcie stanął niecierpliwiej.

– Palatynie – książę strunę cierpliwości jego nadwyrężył ostatecznie – zanim mnie pożegnasz, jedno powiem ci niestety: martwy ten tu ze złotem w ustach nie jest z duszanieckiego rodu. Znam się na tym, możesz mi nie wierzyć. Mój ród bowiem odporny jest na wilkołactwo.

– A! To mnie poruszyło! Kto to mówi?! Złotooki książę! Syn Czcirada, który żonę swoją zagryzł księżycowej pełni! Zaprzeczysz może, młody?! To zaprzecz. Wiedzieć musisz. Zaraz, zaraz, czy czasami nie mówi się, że na oczach syna jedynaka to uczynił małego, takiego słodziutkiego paroletniego pacholątka? No, o tobie mówię. A teraz powtórzyć mi możesz, że ród wasz nie jest rodem wilkołaków.

Książę, choć dotknięty mocno rzuconymi mu w twarz w złości takiej wspomnieniami, poznać tego po sobie nie dał. Wyprostował się jeszcze i głęboko w oczy palatyna zajrzał, aż za głęboko może, jak na sułtanowego kochanka.

– Nie jesteśmy wilkołakami, palatynie – oznajmił potem dobitnie.

I zapadła cisza.

Pomir ocknął się, stągiew opróżnił do końca, bo cóż innego mógł uczynić. Beknął głośno.

– Dobra – burknął. – Tak czy tak spalić to już czas. A sułtan stęsknił się już chyba – zasugerował zaczepnie. – Rozumiem do trucheł starych słabość, tym bardziej… kości dziadziowe by mu zagrzać trzeba, naszego umarlaka zostawić, bo wyrzygam tu zaraz od smrodu jego! A szkoda by mi było nalewki. Sumując, żegnam, dam radę zdechłemu, stos czeka, … ucałuj żony sułtana, … ale młode tylko, … albo te stare z dużymi cyckami też możesz, no… I zdrów bywaj, ogarnij się, żonę znajdź sobie, spłodź kogoś ładnego, wilkołaczka malutkiego, armię całą! Coś jeszcze?

– Tak. Uważaj, byś się nie drasnął. O kły jego. Lub paznokcie.

– Bywaj.

– Albo któryś z twoich wojów.

Młodzieniec już odejść miał, w wejściu namiotu mijając palatyna, gdy ten za ramię go chwycił i w oczy poważnie zaglądnął.

– A tak w ogóle… – wyznał, ku zdziwieniu chłopaka całkiem już bez złości – wierzę w to, co ty. Z bezsilności na to złym taki jedynie. Rozumiesz?

Zaskoczony książę kiwnął tylko głową.

– Rozumiem. – Skłonił mu się nieznacznie.

– Poczekaj. Nie skończyłem jeszcze.

– Czekam.

Pomir w kąt stągiew pustą odrzucił, na zwłokę licząc, jakby zmienić miała to, co chciał powiedzieć.

– Tak naprawdę to… wybacz – bąknął, słabo słyszalnie. I nim książę zdziwić się zdołał tą odmianą, mówił spiesznie: – Jestem zły na cały świat, nie na ciebie. I kaca mam do tego.

– Rozumiem.

– Wiem, że nie wasi to… ożywają o pełni. Ale… moi.

Tym razem to książę wreszcie nie nadążał.

– Jak to „twoi”, panie? – Czekał niecierpliwie.

Pomir zaś do sakwy sięgnął pod posłaniem skrytej i podał mu garstkę przedmiotów. Były to dwa sygnety i jakaś stara klamra. Wypolerowane, złote, ale przyniszczone czasem. Wszystkie je jedno zaś łączyło – symbol, jaki miały wytłoczony – kreskę i półkole końcami do niej się schodzące.

Książę podniósł wzrok znad dłoni, twarz Pomira znajdując tuż przy swojej. Zmarniałą.

– Skąd to masz, panie? – zapytał.

Chwilę ociągał się rycerz, nim odparł:

– Miałeś rację. To nie rycerze z wilkami w herbach ożywają w pełnię.

Skinął książę.

– To inni – Pomir dodał. – Właśnie z tych to zdjąłem – świecidełka wskazał.

– To …

– „Wschodzące słońce”. – Palatyn księcia ubiegł, na półkole przy horyzontalnej linii na sygnetach wskazał gestem. – Wygląda podobnie, jak obecne. Ale… starzej.

– Tak. Herb Izbic taki właśnie był przed setkami lat, w czasach zamierzchłych. Herb twojego rodu jest jednym z najstarszych, panie, najprostszych. Sięga jeszcze czasów kiedy Izbice stolicą były królestwa, kiedy ziemie panowie kamieniami granicznymi znaczyli z symbolami najłatwiejszymi do wyrycia…

– Tak. Teraz mamy jeszcze w naszym słońcu przecudne promienie, złocenia i najszkaradniejszy, durny uśmiech…

– Ale to to samo słońce.

– Tak. Tylko, że… Mój ród nie jest rodem wilkołaków. I nie był.

– Wiem. Nie ma rodów wilkołaków. Wilkołakiem można się stać.

– Jak? Jak oni stali się nimi?! Moi przodkowie!? Tutaj, po tylu latach, pod Duszańcem?! W Mogile, którą sam osuszyłem tą całą tamą! Żeby cię wyłuskać z cholernego zamku i tego twojego sułtana!

– Panie – książę chciał go uspokoić – nie ty ich światu wróciłeś. Oni nie tkwili w Mogile tyle lat. Cokolwiek przed setkami lat uczyniło ich wilkołakami, nie tutaj to się stało. Ja myślę, że spłynęli tu, z Gór Północy, wiosennej powodzi, pamiętasz ją przecież.

– Co?

– Tak myślę.

Palatyn westchnął. Spokoju zapragnął. Książę skłonił mu się zatem, nastrój jego wyczuwając i już odejść miał, zatrzymany jeszcze.

– Weź to. – Palatyn oto na pożegnanie wygrzebał znów kilka znalezisk. – Oddaję w twe ręce, do twojego rodu należą.

Książę przyjął najpierw zwyczajnie kilka odzyskanych z wyłowionych ciał pierścieni. A w rękach je już mając, zastygł uważnie.

– Co to? To te wilki niby nasze, duszanieckie, o których mówiłeś? – domyślił się ciekawy.

– Jakby.

Niepewne spojrzenie Pomira zastanowiło księcia.

– Pancerz z wilkiem – myślał ten głośno, na palatyna zerkając i domyślając się, że i ten różnicę dostrzegł. – Za duszanieckiego rycerza wziąć można topielca, który by miał taki. Ale ty, panie, wiesz, że nie nasz to rycerz. Że setki lat mają te zwłoki. Herby te na pancerzach ich mają cztery pola w tle, nie jedno? Jedno z tych pól tylko, jedna tylko szachownica do księstwa duszanieckiego należy, a trzy pozostałe? Nieznane. Z dawnych czasów może? Kiedy jeszcze Duszaniec jednym tylko z księstw był innego królestwa.

– Ależ oczywiście.

Książę zaśmiał się tylko. Obaj wiedzieli, że palatyn zadrwić marzył z tego właśnie. Z tego o czym obaj myśleli – o Północnym Królestwie. Legendarnym. Z Gór.

Tak czy inaczej – książę podsumowałstarożytność obu herbów, twojego i mojego rodu, panie, świadczyć może tylko o tym, że topielcy ci o jednym czasie polegli, przed wiekami.

– Zapewne moi przodkowie dokopali tu twoim.

– Nie. – Książę zamyślił się, żartu nawet nie zauważając. – To mogła być jakaś zupełnie inna historia. – Tu głos zniżył, poruszenie słysząc od obozowiska. – Powiem ci więcej, co myślę, palatynie, ale nie tutaj. Spotkaj się ze mną w ruinach biblioteki. Jutro wieczór, kiedy na podpisanie traktatu przyjedziemy do was. Sam przyjdź. Będę czekał na ciebie.

Tu trochę zmieszał się, schadzkę oto palatynowi wrogiej armii proponując nocną. Ale ten nie wykpił tego. Głową tylko kiwnął:

– Przyjdę.

 

Koniec

Komentarze

I napisałaś 342 rozdziały? W tym stylu?

Nie kąsać? :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

*Nie udało mi się doczytać do końca. Wstawki kursywą - może jestem nieogarnięta i mało kumata - nie za bardzo rozumiałam. Za dużo chyba informacji, nagłych zmian. Pomimo to, niektóre fragmenty były naprawdę ciekawe. Masz zdolność tworzenia baśniowych historii i wierzę, że dobrze Ci było w tym świecie, jak byłaś mniejsza. Klimat jest, pomysł jest, tylko zdania czasami trudne do zrozumienia (a może jednak nie?). Dam Ci przykład:

  "Tam oto właśnie widzieli znikającego Czcirada, odkąd jednak zeszli z udeptanej trasy, na groblę wchodząc ku bagnom zmierzającą, Miestwin już wiedział, że nie chce iść dalej."

"Skrzywił się w kacu, co głowę rozsadzał, za zjawieniem się wroga ni kszty nie nadążając."

No chyba, że to taki styl, który - indywidualny i inny - każdy powinien posiadać. Mimo to podam Ci zdania, które była jak szklaneczka coli w ciepłe popołudnie - bardzo miłe:

"Najpierw wiosenna powódź prawie zatopiła wszystkie nabrzeżne warownie i miasta. Później przymrozki zabiły sady. Krowy i konie w królewskich hodowlach rodziły potomstwo z dwiema głowami. A sama królowa Przeborka w stołecznej Lubomii, której latami wyczekiwana brzemienność tyle radości dawała królowi i poddanym, w wiosenne przesilenie sześcioraczki powiła, które zmarły nie doczekawszy księżycowej pełni."

Bardzo fajny pomysł na opowiadanie, i kurczę, jakby użyty z nieco bardziej przystępnym stylem.

Jednak, nie poddawaj się, bo widać, że masz potencjał. Pisz, pisz, czytaj, czytaj i racz nas nowym!

Pozdrawiam:)

*były - oczywiście;)

To są dwa rozdziały z trzystu czterdziestu dwóch? Można wiedzieć ile całość ma? Znaków, powiedzmy.

Akapity kursywą zaczynają się od: Tak więc, Tak mijały, Tak wrył, Tak więc. Pilnuj takich spraw.

Na razie czyta się przyjemnie, zobaczę co będzie jak dojdę dalej.

 

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

HEJ, KOCHANI. OCZYWIŚCIE OD RAZU PRZEPRASZAM ZA ZAMIESZANIE Z POWODU TEJ LICZBY 342 - CHODZI O STRONY - RZECZ JUŻ JASNA, ALE BYŁAM TAK PODEKSCYTOWANA WRZUCENIEM W INTERNET MOJEJ UNIKATOWEJ:) POWIEŚCI, ŻE WYSZŁO BZDURNIE, PRZEPRASZAM. WSZYSTKO MA PO MPROSTU 342C STRONY, TO TYLE O TYM.

POZA TYM CHCIAŁAM PODZIĘKOWAĆ WSZYSTKIM, ŻE POŚWIĘCILIŚCIE MI TROCHĘ CZASU. STYL JEST ... WŁAŚNIE TAKI. CHCIAŁAM TROCHĘ TO UDAWNIĆ, STYLIZOWAĆ. CÓŻ, NIE PIERWSI NA TO NARZEKACIE. CIEKAWA JESTEM CZY DACIE TEMU JESZCZE SZANSĘ.

JUTRO POŚLĘ DWA NASTĘPNE ROZDZIAŁY. PA:)

Agatko, ja przeczytam na pewno! A przynajmniej się postaram;)

do majatmajaja - bardzo Ci dziękuję;

i do wszystkich - moja "książka" cieszy się, że do Was trafiła:)

Przeczytałam dwa rozdziały powiadania o wilkołakach. Napisane są dziwnym, stylizowanym językiem. Rozumiem, że to celowy zabieg, mający wprowadzić klimat i przenieść czytelnika w inny świat. Jednak to posunięcie znakomicie uniemożliwia mi lekturę, często zmuszając do ponownego czytania jakiegoś fragmentu, bo nie od razu jestem w stanie zorientować się, co Autorka chciała powiedzieć. Niektóre zdania brzmią śmiesznie, bowiem  można je odczytać niezgodnie z Jej intencjami. Moim zdaniem wystarczyłoby stylizację zachować tylko w dialogach, narratorowi zaś pozwolić mówić zwykłym językiem.

Mimo że został zaprezentowany dość obszerny fragment, trudno mi ocenić treść, albowiem na razie zawiązały się pewne wątki, rozwinięcie których, mam nadzieję, nastąpi. Klimat baśni –– całkiem niezły –– w dalszej części ustępuje opisowi działań wojennych i tu, moim zdaniem jest już gorzej.   

Lekturę utrudniają liczne błędy, powtórzenia, niewłaściwie użyte słowa.

 

 

Rozdział I

 

„Spośród wielu zim, w jakie dane mi było ogrzać się przy ogniu…” –– Spośród wielu zim, w które dane mi było ogrzać się przy ogniu…

 

„Dawno temu przyszła ona w naszą dolinę, ale do dziś, choć zapach idącego mrozu co rok taki sam się zdaje, każde jego przyjście…” –– Powtórzenie. Może: Dawno temu zawitała ona w naszą dolinę…

 

„…ale mówiły też o złocie i o pradawnym skarbie, jaki jest tam gdzieś ukryty”. –– …ale mówiły też o złocie i o pradawnym skarbie, który jest tam gdzieś ukryty.

 

„Zwłaszcza drzewem, które z boku stało, kobietę na myśl kształtem przywodziło, a witać się zdawało ich ciekawie. Za święte uznali od razu, niezwykłość jej poznając…” –– Piszesz o drzewie, więc chyba jego.

 

„Nad tymże jeziorem domy ludzcy uchodźcy ze świata zbudowali”. –– Czy ludzcy uchodźcy zbudowali domy ze świata? Czy ludzcy uchodźcy ze świata, zbudowali domy? ;-)

 

„Potomkowie dawnych uciekinierów z południa rodzili się tu i umierali, nie wiedząc ani co za górą jest dalej, na którą co dzień spoglądali”. –– Ja napisałabym: Potomkowie dawnych uciekinierów z południa, rodzili się tu i umierali, nie wiedząc nawet co jest dalej, za górą, na którą co dzień spoglądali.

 

„Czasem któryś tylko zboczył z wydeptanych ścieżek. Rzadko do osady wracał”. –– Te zdania byłyby czytelniejsze, gdyby napisać je jako jedno: Czasem ktoś, kto zboczył z wydeptanych ścieżek, rzadko do osady wracał.

 

„Tam oto właśnie widzieli znikającego Czcirada, odkąd jednak zeszli z udeptanej trasy, na groblę wchodząc ku bagnom zmierzającą, Miestwin już wiedział, że nie chce iść dalej”. –– Tam właśnie widzieli  znikającego Czcirada. Odkąd jednak zeszli z wydeptanej ścieżki i wkroczyli na groblę prowadzącą ku bagnom, Miestwin już wiedział, że nie chce iść dalej.

 

„Myśli w głowie Miestwina krzyczały, aż było je słychać, kiedy odsłoniętą suszą groblą na wyspę oto doszli. Lecz ciekaw też był przeklętego miejsca, jak i tamci. A bardziej jeszcze wystraszony był samotnego bez kompanów powrotu nocnym lasem”. –– Powtórzenia.

 

„Jeszcze serce jego nie odpoczęło po ostatniej palpitacji…” –– Palpitacja nie pasuje tu zupełnie. Ja napisałabym: Jego serce jeszcze nie przestało łomotać

 

„Trzej zamyśleni młodzieńcy wracali z dziwnej wyprawy.
- Więc tam szuka – mówił Gnierat o Czciradzie, którego dawno zgubili. –
Trzebaby starych wypytać. Może co więcej o tych bagnach przy wyspie powiedzą. Ostrzec trzeba, bo dziwna to Czciradowa robota.
Idąc do osady musieli przejść starym jakimś traktem tuż obok Urwiska. Młodzieńcy już któryś raz
obejrzeli się za siebie, mając dziwne wrażenie, że coś było gdzieś blisko w lesie”. –– Za wiele dziwnego, jak na tak krótki fragment.

Obejrzeli się, to tyle co spojrzeli za siebie. Oglądać się za siebie, jest masłem maślanym.

Może: Trzej zamyśleni młodzieńcy wracali z nocnej wyprawy.
- Więc tam szuka – mówił Gnierat o Czciradzie, którego dawno zgubili. – Trzeba by starych wypytać. Może co więcej o tych bagnach przy wyspie powiedzą. Ostrzec należy, bo osobliwa to Czciradowa robota.
Idąc do osady musieli przejść starym jakimś traktem tuż obok Urwiska. Młodzieńcy już któryś raz obejrzeli się, mając dziwne wrażenie, że coś było gdzieś blisko w lesie.

 

„A przede wszystkim niezdrowo chudy, o sterczącej jak u zdechłego ścierwa sierści”. –– Ścierwo, to rozkładające się ciało zwierzęcia. Ścierwo z definicji nie jest żywe, więc pisanie: zdechłe ścierwo, jest masłem maślanym.

 

„Jak chłop każdy, szwęda się zawsze, kiedy kobieta w potrzebie”. –– Jak chłop każdy, szwenda się zawsze, kiedy kobieta w potrzebie.

 

Gniewów na niego długom nigdy czynić nie umiała”. –– Gniew nie występuje w liczbie mnogiej. Gniewu się czyni, gniew się czuje.

Ja napisałabym: Gniewu na niego długom nigdy czuć nie umiała.

 

Nie jeden to raz utopki, którym złoto wykradł po lasach-em ścigać musiała”. ––  Niejeden to raz utopki, którym złoto wykradł, po lasach ścigać musiałam.

 

Strachum nabrała”. –– A dlaczego nie np.: Strach mnie zdjął? Lub: Poczułam strach?

 

„Lecz utopki z wyspy posłuszne były mojej woli, aż-em odetchnęła”. –– Ja napisałabym: Lecz utopki z wyspy posłuszne były mojej woli, aż żem odetchnęła.

 

 

Rozdział II

 

„…butnemu księciu Czciradowi z Duszańca. O którym powiadano…” –– Ja napisałabym: …butnemu księciu Czciradowi z Duszańca, o którym powiadano

 

„…a że twarz miał jeszcze w krwi jej unużaną”. –– …a że twarz miał jeszcze w krwi jej unurzaną.

 

„Od strony lądu mury twierdzy były nie do podejścia dla taranów, choćby przez ich potężne ławy, czyniące je nad wyraz szerokimi u nasady”. –– Ze zdania wynika, że tarany miały potężne ławy, przez co były szerokie u nasady. ;-)

 

„Najdłużej broniła się prastara świątynia w słupie zamkowym kiedyś umieszczona…” –– Proszę o wyjaśnienie, czym jest wymieniony słup zamkowy? A może Autorka miała na myśli stołp?

 

„Odkurzyć kazał sobie stare kroniki, zdobyte na duszanieckiej bibliotece”. –– Odkurzyć kazał sobie stare kroniki, zdobyte w duszanieckiej bibliotece.

 

„Największym kataklizmem okazała się jednak zabójcza susza, jaką zaczęło się lato”. ––

Największym nieszczęściem okazała się jednak zabójcza susza, którą zaczęło się lato.

Kataklizm nie pasuje mi zupełnie.

 

„Znaleziono nawet na niektórych rycerskie pasy, wgnite w ciała”. –– Ja napisałabym: Znaleziono nawet na niektórych zgniłe rycerskie pasy, wniknięte w ciała.

 

„Stare koryto Mogiły co raz to odsłaniało kolejnych topielców, zawsze tak samo straszących swoją zamierzchłością, jakiej nikt nie pojmował”. –– Stare koryto Mogiły coraz to odsłaniało kolejnych topielców, zawsze tak samo straszących swoją zamierzchłością, której nikt nie pojmował.

 

„Mamy kolejnego. – Zdyszany wój przyleciał znowu”. –– Czy Autorka pisze o latającym wuju, czy o latającym woju? Ciekawi mnie także, czym/na czym ów przyleciał? ;-)

 

„Na stos – mlasnął palatyn, wcale już nie zdziwiony”. –– Co zrobił palatyn? Mlasnął? Czy palatyn właśnie jadł, mlaskając? A fe! ;-)

 

„Druhowie jego popili znów pospiesznie”. –– Co takiego jedli druhowie, że musieli pospiesznie popijać? ;-)

 

„Lat temu kilka to było, w środku wojennej zawieruchy. Rozejmem się cieszono”. –– Skoro był rozejm, to chyba nie było wojennej zawieruchy.

 

„Sięgnął po kolejnego liścia jakiejś ostałej się akacji…” –– Sięgnął po kolejny liść jakiejś ostałej się akacji

 

„Żonę mu na myśl przywiodło to, więc jak ona w zwyczaju miewała, obrywać liście zaczął pomniejsze. „Pić, nie pić, pić, nie pić, …” wróżył sobie jej zwyczajem”. –– Czy Pomir miał żonę alkoholiczkę? ;-)

 

„…w cwał od razu poganiając, aż się pastwisko zakurzyło”. –– Pastwisko, jak to ma w zwyczaju, kurzyło się trawą. ;-)

 

Nie długo wpadł już w chmurę wznieconego przez tamtego pyłu…” –– Niedługo wpadł w chmurę wznieconego przez tamtego pyłu

 

„Z niedalekiej już odległości Pomir widział…” –– Ja napisałabym: Z niewielkiej już odległości Pomir widział

 

„…a myśląc raczej jakby jeźdźca zwalić”. –– Do tej pory, to raczej jeźdźcy myśleli, jakby zwalić konia. ;-)

Ja napisałabym:a myśląc raczej jakby jeźdźca zrzucić.

 

„…i prawom natury się sprzeniewierzającego w rozpuście i ogólnym prowadzeniu”. –– A kiedy ktoś w rozpuście i „ogólnym prowadzeniu” prawom natury się nie sprzeniewierza, to wszystko jest w porządku? ;-)

 

„Znikąd pomocy już nie otrzymacie, kapitulować wam nie pyszno?” –– Ja napisałabym: Znikąd pomocy już nie otrzymacie, poddać się, nie jest wam w smak?

 

Chłopak zabrzmiał jakoś tak prawdziwie szczerze”. –– To nie chłopak zabrzmiał. Mógł tak zabrzmieć jego głos.

 

„Mimo, że młodzieniec jak wryty był, czy bezrozumny”. –– Mimo, że młodzieniec stał jak wryty, lub bezrozumny.

 

„I tak wojna toczyła się dalej, w której odtąd za przeciwnika miał Pomir młodzieńca, jaki życie mu swoje zawdzięczał”. –– Ja napisałabym: I tak nadal toczyła się wojna, w której przeciwnikiem Pomira był odtąd młodzieniec, zawdzięczający mu życie.

 

„To wojowie jego drzeć przez siebie się zaczęli”. –– Żałuję, że nigdy nie słyszałam wojów drących się przez siebie. Przed siebie, za siebie i pod siebie, niestety, też nie. ;-)

Może darli się jeden przez drugiego?

 

„Zaraz śmiać się ku sobie poczęli…” –– Wojów śmiejącego się ku sobie, też nie widziałam. ;-)

Może śmiali się do siebie?

 

„Skrzywił się w kacu, co głowę rozsadzał, za zjawieniem się wroga ni kszty nie nadążając”. –– Skrzywiony, cierpiał z powodu gigantycznego kaca, dlatego nie nadążając ni krzty za wrogiem, nie zjawił się za nim. ;-)

 

„Stał zatem nie bystro i czekał”. –– Stał zatem powoli i czekał? ;-)

 

„Z czarnymi, choć przypruszonymi bitewnym kurzem włosami…” –– Z czarnymi, choć przyprószonymi bitewnym kurzem włosami

 

„Ścierając się z nim już od tego czasu na wojennym polu, Pomir zdążył go już znienawidzić…” –– Powtórzenie.

 

„Wiele chwil miał Pomir, gdy zdawało mu się, że złapie sułtana, a za każdym ten wymykał mu się z niedobitkami swej armii”. –– Wielu musiało ich być, skoro za każdym się wymykał i to jeszcze z niedobitkami. ;-)

 

„…podpalając naniesione hałdy chrustu…” –– Tak jak z piasku bicza nie ukręcisz, tak z chrustu hałdy usypiesz. ;-)

 

„Najpierw beknął głośno i nieśpiesznie, potem z zębów coś wydłubał”. –– Bekając cichutko i w wielkim pośpiechu, niestrawności nabawić się można, a jak się z zębów coś wydłubie, to ma się na potem. ;-)

 

„Znów o chędożeniu… – zmiął się palatyn na to”. –– I taki zmięty, zgnieciony, jak psu z gardła wyjęty, na to pozostał. ;-)

 

„O słupa się oparł niby to obojętnie”. –– O słup się oparł niby to obojętnie.

 

„O dziwo napił się od niego książę. I stągiew oddał, trupa znów pod uwagę biorąc”. –– Napiwszy się, zmordowany, z ulgą oddał stągiew, i rozważał, czy trupa też napoić? ;-)

Stągiew –– duże, wysokie naczynie o szerokim dnie, o pojemności ok. dwustu litrów. Szalenie, jak widać, wygodne do popijania sobie zeń. ;-)

 

„Mówił, że nieboszczki, co tam pochowane leżą, jak żywe wyglądają…” –– Kobitki, to i po śmierci potrafią wyglądać pięknie, jak z obrazka, nie to co chłopy. ;-)

Pewnie miało być nieboszczyki.

 

„…albo te stare z dużymi cyckami tez możesz…” –– Literówka.

 

„…żonę znajdź sobie, spłódź kogoś ładnego…” –– …żonę znajdź sobie, spłodź kogoś ładnego

 

„Młodzieniec już odejść miał, w drzwiach namiotu mijając palatyna…” –– Nie wydaje mi się, by namiot miał drzwi. Raczej wejście przesłonięte kotarą.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

    Czemu znaczne partie tekstu to kursywa? Fatalnie się czyta. 

    W tekście zieją  czarne dziury --- nalezalo zastosowac gwiazdki albo punkty. Wałęsające się jak bezpańskie psy  interlinie pogłębiają chaos. Edycyjnie tekst jest niechlujny aż do bólu powiek i gałek ocznych.   Nie można tak lekceważyć czytelnika.

    Pozdro.  

Kursywą jest pisana narracja wiedźmy, aby ją odróżnić od tekstu głównego narratora. Jestem skłonna z tego zrezygnować, jak w ogóle z narracji w pierwszej osobie wiedźmy. Waham się. Zobaczę jak dużo osób będzie to krytykowało. (O ile ktoś jeszcze przeczyta cokolwiek.)

Dziękuję za wszystkie poprawki - sama czytałam to juz tyle razy, że chyba na to wszystko oślepłam. Teraz, cóż, chyba się nawet uśmiałam - choć powinnam pokornie sie strapić. (Wstyd mi i hańba.)

Co do edycji - nie lekceważę Was i Waszych pięknych oczu - po prostu mam inne standardy:) Tak serio, nie znam się na tym. Dla mnie jest ok, jak są literki i składają się w wyrazy. Co jest między nimi, czy spacja, czy tabulator, czy jeszcze coś innego - nie ogarniam. Przepraszam.

 

Poprawiłam prawie wszystko, co zostało mi wytknięte. Zostawiłam tylko ten słup, bo spotykałam się z taką potoczną nazwą donżonu, czyli stołpu. Więc ryzykuję. Zostawiłam też zdobywanie "na bibliotece", bo mówiło się, że zdobywało się np. "na Szwedach". No i tą stągiew zostawiłam - widziałam w muzeach małe stągwie na wino wielkości naszych butelek. Reszta - szacun za pracę, regulatorzy. Wiem ile to musiało kosztować, żeby wyłowić te wszystkie zdania. Jeszcze raz bardzo dziękuję:) I pracuję dalej.

Dobra robota!

Agato, szystkie moje uwagi to tylko sugestie, które możesz wziąć pod uwagę i z nich skorzystać, jeśli uznasz, że tak będzie dobrze dla opowiadania. Wtedy jestem bardzo zadowolona. ;-)

Rozumiem także, że w pewnych przypadkach wolisz pozostać przy swoim zdaniu; masz to tego prawo, to przecież Twoje opowiadanie.

A ja właśnie pracuję nad drugą częścią Twego dzieła.

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, czy mógłbym Ci przesłać do sprawdzenia dwa opowiadania, jedno krótkie pod koniec miesiąca, drugie nieco dłuższe w maju?

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Brajcie, czy możesz napisać do mnie? Adres jest przy profilu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, napiszę. :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Regulatorzy, dziękuję ponownie, widziałam poprawki następnej części, zaraz do nich siadam!:)

Jak będziesz mieć czas, Agatko, to wysłyłaj;-) Z chęcią poczytam

( Odnośnie opowiadania z uciekaniem do świata z dzieciństwa).

Maja, jasne:)

Ha, patrząc od dołu i widząc dłuuuuugi komentarz już wiedziałem, kto będzie autorem - nie zawiodłem się, o regulatorzy!

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Ja też podziwiam tę listę zdań. Taka żmudna robota, że aż mnie to wzrusza. Nikomu, kto to czytał kiedykolwiek, może poza moimi siostrami (sporo wychwyciły wcześniej) nie chciało się poświęcić temu tyle uwagi. Szacun, regulatorzy:) Całuski dla dj:)

O, djJajko, dziękuję. Wzruszyłam się. ;-) 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Agato, Tobie też dziękuję. 

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Więc jeszcze raz dziękuję Wam ja - i proszę jak przytulnie się zrobiło:)

dj podmienił na poprawioną część

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Dzięki, dj:)

Chciałabym zapytać, czy ktoś czyta tą "Baśń..."? Zastanawiam się nad puszczeniem kolejnego kawałka, ale nie wiem, czy ktoś na to w ogóle czeka:)

A i owszem. Jestem ciekawa dalszego ciągu. ;-)

Pozdrawiam.

 

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję uprzejmie:) Niebawem on nastąpi, tylko dobrze mu się przyjrzę. Pa:)

Aż się upewniłem, czy nie kąsałem. :) Uff...

Przyznasz sama, że 342 rozdziały w tym niełatwym stylu to byłby wyczyn!

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

342 rozdziały mojej Baśni zawiesiłyby stronę!;-) A mnie w prawach użytkownika. Innymi słowy - wywieźli by mnie w kaftanie na trolle.

Nie kąsałeś;-) I wzruszyłeś mnie tym zajrzeniem tutaj - westchnęłam. - (Może poczytasz? No wiesz, dawno nie migało tu takie żółciutkie światełko)

Żartuję. Wiem, jak jest. Dzięki tak czy inaczej;-) Darling;-)

Zaczęłam czytać i już widzę, w czym może być problem – szyk przestawny. Nadużywasz go, bo to wydaje się najłatwiejszy sposób na archaizację, ale skutkiem czego wiele zdań staje się nieczytelnych. Musiałam się na przykład zatrzymać przy tych: Wiła się przez coraz wyższe góry, jedynym punktem oparcia wciąż tam będąc pośród borów. – o wiele lepiej "będąc jedynym punktem…" Tak spiętrzenia doszli jej, gdzie wodospadem ku nim spadała wprost z przełęczy. – "Tak doszli jej spiętrzenia…" Poza tym stosujesz niekiedy dziwne określenia: Wreszcie przypadek zdecydował, że ludzka krew trafiła w jedną z dolin i pozostała tam na dłużej. Wojna. Tak okrutna, że ludzie woleli bestie czające się rzekomo w przeklętej krainie, niż te, które pustoszyły ich domy i zabijały dzieci. – Tutaj musiałam się bliżej zastanwoić, bo ludzka krew + wojna była jednoznacznym skojarzeniem, a chodziło o coś zupełnie innego. Ogólnie tak: bemik stosowała stylizację tylko wypowiedzi, co jest o wiele łatwiejszym rozwiązaniem, niż stylizacja narratora. Dalej, nie wiem, czy czytałaś panią Brzezińską, ale ona jest idealnym przykładem, jak powinno się konsekwentnie prowadzić historię w języku "neostaropolskim", przy czym fakt, że wybrała sobie na początku za narratora osobę o chłopskich korzeniach, więc i narrator mówił w sposób dosyć rubaszny, jak bym to określiła. ("Przychodzi kiedyś taki czas, że człek chce posmakować bezpiecznego żywota.", "Kamraci wlekli się ospale, niechętnie, bo też kupiecka straż porządnie ich poszarpała."), jednak potem warto zwrócić uwagę, ponieważ narrator płynnie przechodzi do tonu bardziej poważnego przy innych bohaterach ("Z góry, spoza wierzchołków świerków i migdałowców napłynęła fala złości i przestrachu. Jadziołek pozwalał się unosić prądowi ciepłego powiatrza ku portowej dzielnicy i w głębi jego małego, plugawego umysłu Szarka nie znalazła żadnej odpowiedzi") A więc bardziej stylizacja słowna, mniej gramatyczna. Spróbuj nabrać słownictwa chociażby przez czytanie Brzezińskiej, czy, jeśli zależy ci na większej monumentalności, Tolkiena (Sillmarilion czy Beowulf). No i nie stawiaj na udziwacznianie układu zdania, jeśli ma na tym tracić czytelność – a więc to wywalanie orzeczenia na koniec zdania (nawiasem mówiąc zwyczaj zaporzyczony z łaciny i pisał tak Parnicki, kiedy umieszczał akcje w Cesarstwie Rzymskim, ale przyznaję bez bicia – tego człowieka nie jestem w stanie czytać właśnie przez stylizację). Poza tym kiedy dużo się czyta w tym duchu, to potem wpada się w manierę i pisanie tak samo przychodzi, nie trzeba się na to wysilać – skutek jest też taki, że i czytelnik nie wysila się przy czytaniu. Dobra, czytam dalej.

Dzięki… Szczerze mówiąc, kiedy zobaczyłam to w "ostatnio komentowanych"… szczęka opadła mi na ziemię;-) Aż odstawiłam piwo… Na razie nie naśladowałam konkretnej osoby, a szyk przestawny jest mi po prostu bliski – sama nie wiem skąd. Czytaj, Złota, może… Po prostu może Ci się spodoba? Wdzięczna – ak;-)

Szyk przestawny jest naturalną kombinacją, kiedy ktoś zaczyna archaizować styl (i zdania dziesięciokrotnie złożone, ale tutaj akurat nie masz problemu) – nie wiem, skąd się to bierze, może jeszcze ze szkoły (tłumaczenia łacińskich tekstów czy coś podobnego). W każdym razie czytać będę dalej i może jeszcze jakieś uwagi w trakcie wynajdę. Przeglądając komentarze, zaciekawiły mnie te wilkołaki, a więc to nie tak, że się zmuszam :P

Dziękuję! Fajnie, że się nie zmuszasz;-) Trzymam kciuki, żebyś się wciągła i polubiła bohaterów!

Ok, przeczytałam. Przyznam, że nawet mnie wciągnęło. Zazwyczaj stonię od wampiryzmu/wilkołactwa i innych tematów, która są teraz w modzie, ale Ty przedstawiasz problem w taki prawdziwy sposób. Problemem jest przebicie się przez początek, gdzie szyk przestawny miał prawdziwy wywsyp, natomiast później, w dialogach, czytało się już płynniej. Pisałaś też w komentarzach o rezygnacji z narracji wiedźmy i to chyba byłby dobry pomysł (chociaż nie wiem, jak się ma do kolejnych części) – jak napisałam później, dużo kursywy bardzo męczy przy czytaniu, a np. na początku niemal nie widać, że pojawia się inny narrator, bo niemal się nie ujawnia. Nie wypisywałam przecinków czy urwanych orzeczeń, które w pewnych momentach się pojawiły, bo bemik mówiła, że będzie jeszcze tekst sprawdzać, a mi ciężko by było wszystko kopiować. ONI, TO – Kiepski pomysł, na zapisywanie tego kapitalikami. Może lepiej kursywą, bo w tej chwili wygląda, jakby ktoś krzyczał, natomiast pochyłe pismo pokaże akcent. Ale mijały setki lat, a morze nigdy nie zamarzło. – Setki lat to kupa czasu, nawet jak na średniowiecze. W sumie uszłoby to jeszcze, ale tego upływu zupełnie nie widać, tak jakby setki lat wcześniej wszystko wyglądało tak samo, jak w roku tysięcznym. A przecież gdyby przełożyć „na nasze” to lata ok. 500-700 to jeszcze widoczne szczątki Cesarstwa Rzymskiego i duże wpływy Bizancjum, a nie takie typowe średniowiecze. Np. król Artur, który żył na przełomie V i VI w. miał mniej wspólnego z naszym pojmowaniem rycerza w błyszczącej zbroi, a raczej przypominał barbarzyńskiego wodza. Roku tysięcznego nastała, a ten, jak wróżbici dawno przepowiedzieli, przywrócić miał dominację Północnego Królestwa. To, gdziekolwiek istniało przed wiekami, zaginęło gdzieś głęboko na rubieżach świata wśród nadmorskich szczytów. Kiedy zaś zaczyna się ta historia, góry owe północne nie należały do nikogo, a wysokie pasma skalistych masywów i niegasnąca zła sława tamtejszych odludzi sprawiały, że nikomu nie chciało się o nie upominać. – Przy tym fragmencie na początku się zagubiłam i przyjęłam, że historia zaczyna się w roku tysięcznym i dopiero potem zorientowałam się, że wcześniej. Przydałoby się napisać to klarowniej. Inni tłumaczyli, że wściekłe zwierzę ogon pod siebie kuli, stąd go widać nie było. I, że wściekły ten być musiał. – Ten ogon, podmiot domyślny. – Taaak, TA JESZCZE była zwykła – Gnierat zachichotał odchodząc ich już o dobrych parę kroków. – Tutaj znowu ten niepotrzebny caps lock – lepiej by to wyglądało z kursywą. Poza tym kropka po „zwykła”. Młodzieńcy wciągnęli powietrze, morowy zapach wyczuwając. – Nie spotkałam się ze sformułowaniem „morowy zapach”, tak samo google. Poza tym „morowy” jest od zarazy morowej, a oni chyba nie umarli na dżumę? (No i zapach moru nie utrzymywałby się setek lat). Chaotyczna scena ucieczki Semka – nie do końca wiadomo, co się tam dzieje. Bohaterowie są w lesie i Semko rzuca się w krzaki, po chwili widać, jak jest już dużo wyżej, ponad lasem (teleportacja?), a potem widać jeszcze postać (kogo?) biegnącą w górę „przeklętego wzgórza”. Przyznam się, że pogubiłam się już, kto gdzie biegnie, kto kogo goni, o geografii tamtego miejsca nie wspominając. Poza tym nagłe przejście do narracji Semka (chyba) wprowadza dodatkowy chaos. Oczym otwarła z przestrachu matowe i przekrwione mocno, nie wierząc, że wróciło po tylu oto latach. 

Zwlekłam się z siennika, węsząc w zatęchłym powietrzu wypełniającym mą chatę. – Tutaj widać niekonsekwencje w stylizacji, bo z jeden strony „oczym otwarła”, ale z drugiej strony prozaiczne „zwlekłam się”. Przy okazji wspomnę, że długie fragmenty tekstu pisane kursywą strasznie męczą czytelnika. Musiałam sobie tekst skopiować do Worda i sformatować, bo inaczej był przez niego nie przeszła. Był chudy, złotooki, mocno liniejący, z sierścią posklejaną od piany toczonej w nadmiarze. – Całą sierść sobie posklejał od piany z pyska? Wilki oba chwilę kołowały względem siebie, warcząc coraz głośniej, szczując się na siebie. – „Szczuć” jest tu kiepskim słowem. Można szczuć psa/wilka/whatever na kogoś, ale szczuć się na siebie? Książę poprosił jednak o pomoc sąsiedniego sułtana i próba wchłonięcia małego państewka okazała się dla królestwa wieloletnią wojną z Nadalią, równą sobie monarchią. – Sąsiedni sułtan, w przeciwieństwie do sułtana zza morza? To brzmi strasznie kulawo, pomijając fakt, że sama obecność sułtana jest ni przypiął, ni przyłatał. I w późniejszym tekście niemal nie czuć, że rycerze znajdują się w jakimś obcym kraju, chyba tylko raz pojawiły się akacje. Nozdrza tak słabo rysowały się im pod ich bujnymi czarnymi grzywami, – Nozdrza pod grzywami? To mutanty, a nie konie. Dwóch rycerzy z głowami toporem rozbitymi. A po herbach poznano, że rycerze to duszanieccy. Przez co zaraz panowie dojść usilnie chcieli, kto napadu zuchwałego dokonał i czy nie wojenna to zaczepka Strzedziwoja, któryby skłócić Nadalię z Duszańcem planował. Aż potem, kiedy bliżej ciała te zbadali, po klejnotach w herbach jednego z nich odkryli kim był.

Tu książę Wolin urwał, aż Pomira zaciekawił.

– No i co? Kim był? – Domagał się ten opowieści.

– Jednym z panów duszanieckich! Który zaginął bez wieści trzysta lat wcześniej! Trzysta lat wcześniej, czyli około roku 700 – nie będę kwestionować faktu, że pamiętają o zaginionym tak dawno temu człowieku, bo może była to głośna sprawa, ale nie chce mi się wierzyć, że nie poznali różnic w zbroi/broni na pierwszy rzut oka. A nie poznali, skoro pierwszą myślą była zaczepka obcego kraju, a nie trupy sprzed kilkuset lat. W ogóle widać, że trochę gubisz się miejscami w formie. Z jednej strony początek jest kronikarski i tam rzeczywiście opisy byłyby zbędne, ale z drugiej strony potem przechodzisz w tekst bardziej fabularny i tutaj już brak opisów przeszkadza. Jeżeli zamierzałabyś konsekwentnie trzymać się narracji kronikarskiej, to możesz sobie zobaczyć, jak to rozwiązał Tolkien w Sillmarilionie, bo to taki sztandarowy przykład, natomiast wspominana Brzezińska to przykład, jak prowadzić w takiej stylizacji narrację fabularną.

Fabuła skojarzyła mi się też z pewną książką, którą teraz czytam: "Czarny pająk. Opowieści niesamowite" http://lubimyczytac.pl/ksiazka/54245/czarny-pajak-opowiesci-niesamowite-z-literatury-niemieckojezycznej – to co prawda romantyzm, ale klimatem pasuje jak ulał. Nie wiem tylko, czy książkę można gdzieś dostać, bo sama mam pożyczoną. Widzę też problem z dywizami i półpauzami/pauzami. W zapisie dialogów powinno stosować się pauzę (–) lub półpauzę (–) (chociaż raczej tę drugą) i zazwyczaj Word uprzejmie zamienia (na półpauzę, z pełną się nie spotkałam). Jednak na początkach wypowiedzi tego nie robi i zostawia dywiz (-). Tego trzeba niestety pilnować i zamieniać ręcznie, najlepiej ustawić sobie jakiś skrót klawiszowy na półpauzę. Podobno teraz wydawcy przymykają oko, byleby była konsekwencja, ale nadal preferowanym rozwiązaniem jest półpauza. Poza tym zauważyłam też niekonsekwencję w innych miejscach dialogów, gdzie losowo pojawiała się raz półpauza, raz dywiz i tego niestety wydawcy nie przepuszczają. https://pl.wikipedia.org/wiki/My%C5%9Blnik https://pl.wikipedia.org/wiki/Pauza_(znak_typograficzny) https://pl.wikipedia.org/wiki/Dywiz Na tydzień jadę na bezinternecie, więc kolejnymi częściami zajmę się jak wrócę.

Ło matko, przeszło. Nie spodziewałam się, że takie długie komentarze można tu pisać. ^.^

Ło;-) Bardzo Ci dziękuję, miła koleżanko, jestem pod wrażeniem komentarza. Całiiem Ci to profesjomanlnie wychodzi. Właśnie o podobne opinie mi chodzi, wiesz? Takie w stylu: czytam, poprawiam. Nie było ich za wiele. Przyjrzę się wszystkiemu, o czym wspomniałaś i poprawię u siebie – tu już dawno jest po ptakach. Biorąc pod uwagę, że bemik chce też mi spróbować pomóc, Twoje uwagi są bardzo wartościowe. Odwdzięczę się, jeśli tylko będziesz w potrzebie. I

… I PRZEPRASZAM ZA OSKARŻENIA POD TEKSTEM BEMIK!!!;-)  

Jasne, pokój pomiędzy narodami ^.^ Za dużo analiz człowiek się naczytał, to potem tak komentarze wyglądają. Ale jako że sprawdzam przy okazji czytania, tak dużo wcale się nie napracowałam. I cieszę się, że mogłam pomóc.

Tak, bardzo mi pomagasz. Pewnie ten wyjazd to na wakacje – zasłużone;-) Życzę wypoczynku. A potem zapraszam znów do mojej biednej Baśni. Pozdrawiam!;-)

Agato, sprawdź pocztę :)

Sprawdziłam! Jeralniance, to cudowne, co napisałaś;-) Zresztą wiesz! Dziękuję i ślę specjalne ucałowania od Wolina i pomira;-) P.s. Przeczytała, wiecie ludzie? Przeczytała wszystko. Nie tylko to portalowe, ale wszystko! I podobało jej się, acha!;-) To najpiękniejszy z moich pisarskich dni…

Owszem, mówię wszem i wobec, głośno i publicznie: "Baśń o Wilczej Dolinie" przeczytałam z przyjemnością i żałowałam, że te 350 stron tak szybko zleciało.

Łaaa! Chyba lecę po szampana!;-) Dzięki!

O, już wróciłam! Zdrowie!;-)

Haha, to zdrowie! ;D

Nowa Fantastyka