- Opowiadanie: agatakasiak - Baśń o wilczej dolinie - cz. 2

Baśń o wilczej dolinie - cz. 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Baśń o wilczej dolinie - cz. 2

 

DWA NASTĘPNE ROZDZIAŁY, POZDRAWIAM – A.K. :-)

 

Rozdział III

 

 

 

Czcirad nie zjawił się w osadzie, ani następnego ranka, ani też w południe. Przepadł nagle tak, jak nagle przyszedł. A i Semka od rana szukano nadaremno. Choć roboty tyle czekało. Jedynie Miestwin na Gnierata popatrywał, kiedy ich o Semka pytano. Zawsze bowiem w trójkę razem się trzymali. Ale ci dwaj teraz milczeli zgodnie, jakby tylko bardziej osowiali. Rozmów wszelakich unikali, pracą się wymawiając pospiesznie. A podrapani byli, jakby przez ciernie jakieś się przedzierali nie wiadomo gdzie i po co.

Tego dnia pierwszy raz w dolinę powiał wiatr od morza. Lodowaty, mimo, że w środku lata. Nie było chyba we wsi osoby, która nie poczułaby zapachu zimy. Ale tylko nieliczni zwrócili na to większą uwagę.

Wieczór kilkoro dzieci pasających zwykle wiejskie krowy, nieliczne potomkinie inwentarza, jaki kiedyś przodkom udało się zawlec w pełne grozy góry, zgoniło zwierzęta, krzycząc jedno przez drugie, że widziały koło Przełęczy wielkiego wilka. Nikt im jednak nie uwierzył, a tylko wyśmiano łobuzów.

Wreszcie pod wieczór nad wsią przeleciał długi klucz dzikich gęsi, wprawiając ludzi w osłupienie. Wszyscy wylegli przed domy, oczom nie wierząc. Zaczęto poszeptywać między sobą co ów klucz mógł oznaczać. Starsi wiedzieli, ale bali się jeszcze mówić o tym głośno. Jeden tylko Krzesąd o zamarzającym morzu ostrzegał, nigdy zresztą za mądrego nie brany.

Tymczasem nowy wilk, osowiały, którego widywano w coraz to w nowym miejscu, znów szwendał się samotnie po okolicy. Był większy od zwyczajnych, a też dziwnie się zachowywał. Początkowo widziano go daleko od wsi, ale z czasem zdawał się podchodzić coraz bliżej domostw. Goniono go zaraz od chat, za wściekłego mając. Ale raz, gdy podszedł całkiem blisko, ujrzano wreszcie najstraszniejsze, co mogło się przytrafić. Strzępy ubrań miał na sobie, które Semko nosił.

Widzący go takiego przerazili się wtedy i pozwolili mu uciec. Czym było dziwne stworzenie nikt jednak nie wiedział. Zaraz popędzono do starego Radzima, a ten tylko pokiwał głową w zmartwieniu i zabronił zbliżać się do niego. Nie chciał wyjawić niczego więcej.

Tego dnia młoda wieśniaczka o imieniu Niestanka, nie wiedząc jeszcze o niczym wracała z innymi z pól, gdzie siano na rogale dano. W drodze powrotnej z pola odłączyła od grupy, chcąc jeszcze chrustu nazbierać do pieca. Przy trakcie u stóp Urwiska najwięcej było poschłych gałęzi, więc położyła wielką chustę i nosiła do niej ile wlazło. Pod wieczór już było, a reszta zostawiła ją, bo spieszyli się do domów. Dziewczyna nie czuła strachu, zapatrzona w ściółkę, gdzie suche gałęzie leżały miedzy liśćmi.

Naraz w dołku między skałami, w czymś na kształt wilczej nory, jakiś inny kolor zamajaczył młódce. Jasny, więc przykuł jej uwagę. Kiedy wyostrzyła wzrok, pobladła. Omal nie krzyknęła, ale nie mogła głosu wydobyć.

Poznała, że to człowiek zwinięty był w dole i przysypany zeszłorocznymi liśćmi.

Nie wiedziała co czynić, czy biec po kogoś, czy samej zobaczyć. A, że odważna była, ruszyła w stronę ciała. Z daleka wyglądała, czy nie pozna kto to. Że truchło to, była już pewna. Nagie, przykryte liśćmi, by nikt ich nie odnalazł.

Kiedy już pełna żalu stanęła przy ciele i otarła łzy, jeszcze większe było jej zdumienie.

Pobiegła pędem do wsi, o chruście zapominając całkowicie.

– Semko! Semko martwy przy wąwozie leży! – Dopadła swoich.

Ale kiedy poszli w tamto miejsce, niczego nie znaleźli. Tylko ciemniejący od zapadłej nocy las wydawał się groźniejszy jakiś, niż dotąd. I bardziej tajemniczy.

Uciekli spiesznie do wsi, bojąc się błąkać po zmroku.

Cały wieczór i pół nocy przepłakała Niestanka w swoim posłaniu. Serce zawsze garnęło jej się ku Semkowi, a teraz znalazła go takim. Wciąż przed oczami miała widok jego leżącego w tej norze wilków. Aż otrzepało ją na samo wspomnienie.

Tak szlochała cicho pełna żalu, gdy nastała północ. Oziębiło się nagle wręcz jesiennie w małej izbie. Wiatr ustał za oknem. Dziewczyna wstała po cieplejszą derkę, gdy wtem głos jakiś znajomy doszedł ją od pola. „Niestanko, Niestanko” wołał ktoś melodyjnie, nie jak żywy raczej, a nocna jakaś mara. „Niestanko, wyjdź…”

Strwożyła się najpierw. Ale głos tak mamił niebogę, tak miło wabił, znajomo.

Wyjrzała na podwórko.

– O bogowie najmilsi – jęknęła, poznając szarą sylwetkę pod lasem. – Żywyś! A takem rozpaczała!

Nie opowiadając się przed nikim, otuliła się tylko derką i wybiegła jak stała pod las.

W ciemnościach, prawie nagi, w strzępach jedynie ubrania stał Semko. Nie wyszedł ku niej, a czekał jedynie pod lasem aż sama do niego przybiegła. Patrzył spode łba, rozczochrany i dziwny w spojrzeniu, obcy.

– Tyś to? – Zwolniła już mniej pewnie, nie podchodząc tak blisko, jak chciała wcześniej.

– Ja – odparł, zachrypnięty, wciąż przeszywająco patrząc na przybyłą.

Nie wierzyła w żadne strachy, o jakich dziadek Krzesąd nieraz prawił. Bała się wierzyć dotąd, a teraz walczyła z tym strachem, który sam ją dopadł.

– W lesiem cię widziała. – Przerwała posępną nocną ciszę. – Za martwego wzięłam.

Milczał jednak.

– Coś tam robił? Szukamy cię od rana – wyrzucała mu niepewnie.

– Spałem – wycharczał wreszcie, aż kaszląc ochryple.

Odczekała chwilę, nim oddech uspokoił i świszczenie w gardle.

– Czemu mnie gonicie, jak psa jakiego wściekłego? – wysapał.

– Kto cię goni? – Zatroszczyła się.

– Wszyscy. Samaś widziała, kamieniem ojciec mój obrzucił przy stodole. Samaś widziała. Powiedz, dlaczego?

Ale Niestanka nie była w stanie niczego już powiedzieć. Szeroko otwartymi oczami patrzyła na niego, jak na ducha.

– Przy stodole? – wyszeptała wyschłymi ze strachu ustami. – O południu?

– Tak. O południu.

– Ale… o południu… nie widziałam ciebie… Widziałam wilka, Semko! Wszyscy widzieli!

– Nie! – ryknął okropnie, a oczy błysnęły mu nieludzko już.

Odrzuciło ją od niego. Cofnęła się parę kroków nieświadomie. Potem już przytomniej zaczęła przyspieszać, nie mogąc jednak oderwać od niego wzroku.

A on szedł za nią, przerażająco biały, wychudły i z obłędem w oczach.

– Dlaczego? – powtarzał. – Dlaczego? … Dlaczego?!

I coraz głośniej, coraz gniewniej: „Dlaczego?! Dlaczego?!” Aż oczy jego zrobiły się groźne, połyskujące złowrogo.

– Dlaczego?! – ryknął znowu.

Zęby urosły mu większe nagle, coś rzęziło w gardle. Warknął głośno wreszcie.

Krzyknęła przerażona, poznając już czym był jej ukochany.

– Chodź – zaklinał tymczasem, aż zdawało jej się kręcić w głowie. Po chwili widziała już tylko jego ślepia tuż przy swojej twarzy.

– Mama nie pozwala… w las chodzić… nocą w szczególności, … by losu nie kusić – wydukała. – Wilki tam.

– I jam wilk z lasu , samaś rzekła… Nie strasznym ci jest chyba.

– Nie… – wyrzuciła z siebie ku swojemu zdziwieniu.

– Chodź zatem ze mną – zaczyniał ją – będę twój na zawsze.

– Semko – szła już za nim, niepomna na wszelkie o wilkach z lasu ostrzeżenia. – Semko, boję się – wyjąkała tylko w drodze niepewnie. – Jakie ty masz wielkie oczy…

– Żeby cię lepiej widzieć – odparł zachrypłym głosem…

– Semko, … jakie ty masz… wielkie… uszy…

– Żeby cię lepiej słyszeć.

– Ale, … jakie ty masz wielkie… zęby!!!

– AAAAA!!!

 

 

 

 

 

Nikt nie wiedział co stało się Niestance tamtej nocy, kiedy znaleziono ją przy bagnach nieprzytomną. Natknął się na nią stary Krzesąd z chaty pod lasem. Mimo wilczych głosów, poszedł wtedy ku bagnom, bo znów szukał swej córki Biecławy, biednej obłąkanej niewiasty, która też zniknęła tej właśnie nocy, mamiona przez widziadła ze świata swojej wyobraźni. Od dwudziestu ponad lat chorowała już na umyśle. A była kiedyś taka piękna. Tylu młodych zabiegało o jej względy, zbyt wielu niestety, na jej zgubę.

Starzec truchlał, słysząc wycie od przeklętej wyspy. Śledził księżyc wychodzący znad gór. Na myśl o nadchodzącej pełni ręką wykonał w powietrzu ochronny znak. Przyspieszył kroku.

Bagna parowały na zimnie. Stara osada i cała wyspa znów pogrążona była w ciszy.

Krzesąd wyglądał tamtej nocy wśród mokradeł, wołając cicho Biecławę. Wtem nadepnął na coś i spojrzał pod nogi. Poznał lalkę córki, szmacianą, której od wielu dni nie wypuszczała z ramion, ku złości swego męża. Podniósł ją, mając nadzieję, że Biecława jest już niedaleko.

I rzeczywiście. Wśród mgieł i szuwarów usłyszał wreszcie znajomą piosenkę. Poznał głos córki. Ruszył ku grobli. I po chwili, wśród sitowia, ujrzał jej rozczochrane włosy.

– Biecławo… – Ucieszył się, podchodząc bliżej. Zaraz potem zdumiał się.

Wyglądająca jak nocna mara kobieta klęczała na grobli, tuląc do siebie leżącą na ziemi nieprzytomną Niestankę i nucąc starą kołysankę.

Rzucił się ku nim obu, zachłysnąwszy się powietrzem. Nie wiedział, że mieszkająca w sąsiedztwie Niestanka pozostawała tamtej nocy przy bagnach. Nie wiedział też co stało się, że przytomność straciła. Ocucił niebogę, choć rozumu jej nie wrócił. Patrzyła jak zaklęta, nie wiadomo co widząc obłąkanym wzrokiem.

Zziębniętą przywiódł w obejście sąsiadów, rodzinne jej. Siną z zimna, zapłakaną, drżącą. Wprowadzili dziewczynę do chaty, usadzili na ławce przy nie napalonym piecu, okryli czym mogli. Ale tylko patrzyła przed siebie, płacząc bezgłośnie i telepiąc się w ciągłym jeszcze lęku.

Pić niczego nie chciała, jakby wystraszona i panicznie nieufna. Położyli ją. Ale chwili ani nie spała, a tylko leżała tak z zapatrzonymi w nicość oczami. Ciągle bez ruchu, w przerażeniu albo obłąkaniu raczej.

– Wiedźmę sprowadzę – zarzekła się jej siostra Bogdałka, brzemienna już wysoko, która do chaty rodziców na wieść o przygodzie Niestanki zaszła. – Ani dnia nie czekam!

– Gdzie z brzuchem polezie? – zrugali ją w chałupie.

– Coś po lasach łazi! W nocym spać nie mogła, tom słyszała! Zawodzi! Duchy jakieś! Te, co wiedźma zawsze ostrzegała! Ona będzie wiedziała co to takiego! Już starczy, że Semko zaginął, że Niestka ledwo znaleziona! Czekała nie będę, kiedy Wierzbowa Boginka do chałupy po dziecka moje przylezie albo wilki z wyspy!

Tłumaczyli, odradzali, ale zaparła się, koguta łapiąc w obejściu i łeb mu ucinając, na nikogo nie bacząc. Tylko wybuchając cięgle ni to w krzyku, ni w płaczu wszystko z siebie wyrzucając, a to o tym, że dość ma próżnego gadania, biadolenia i patrzenia na strachy, jakie dom ich nachodziły. A to, że sama zabierze się za nie, choćby co wrzeszczeli. A to, że całe życie słuchać tylko musi, że teraz jej posłuchają. I takie tam.

– Wszystko powiem, nie zatrzymujcie mnie ani! – Wybiegła wreszcie przez podwórko ze szlochem. I pierwszy raz niepomna na wyciągnięte ku niej rączki najmłodszej córeczki, ruszyła ku polom. Za nimi znikła w podleśnej ścieżce.

Południe już nastało, kiedy do wiedźmy zmierzała odważnie. Rozświergotane ptaki śpiewały beztrosko nad jej głową. W głowie jej zaś kłębiły się złe myśli i obrazy z ostatnich kilku już nocy.

Przystanęła u celu prawie, wahając się jednak przez chwilę.

Z duszą na ramieniu i ogromną tremą, ale ruszyła ku starej chacie tuż przy Uroczysku. Chata ta nie wyglądała jak inne domy we wsi. Była dużo mniejsza i zupełnie pozbawiona większych okien. Jej ściany wypleciono z wikliny i oblepiono gliną, jak za bardzo dawnych czasów. Podobno pamiętała jeszcze lata pierwszych osiedleńców, ale w to wierzyć się nikomu nie chciało. Z boku jej stała pleciona również mała obórka na krowę, potem zagródka z wikliny dla ptactwa domowego i osobna dla grządek z ziołami. Wszystko otoczone marniejącą palisadą. A w tle staw z obfitą rzęsą, bo cały w cieniu gęstej puszczy się krył, co od dawnej osady i tu się wdzierała.

Chata wiedźmy i ta część doliny napawała lękiem chyba wszystkich we wsi. Mimo tego po tym, co Bogdałka ujrzała w nocy obejście to wydawało się teraz przytulne i bezpieczne.

– Wiedźmo! – krzyknęła podchodząc ostrożniej już do ledwo trzymających się kupy drzwi.

Cisza. Tylko las szumiał przy letnim wietrzyku.

– Wiedźmo – powtórzyła niepewnie.

Drzwiczki zgrzytnęły złowieszczo i w przytłaczającej czerni wnętrza ujrzała Bogdałka parę matowych ślepi.

Wiedźma.

Była naprawdę odrażająca. Wypełzła z izby na wysoki próg, przeżuwając coś od niechcenia. Potem splunęła gdzieś w bok. Mała, pokurczona, z nielicznymi szczeciniastymi, potarganymi włosami, naroślami na pomarszczonej twarzy i niestety ani trochę nie odbiegająca wyglądem od czarownic jakie znano z baśni.

– Wiedźmo?

Cóż, wolałam, kiedy mnie „Zielarką” zwali.

Alem przywykła, że dziecka mną straszono, kiedy spać nie chciały. Nikt nie wiedział ilem miała lat, ale jednego byli pewni: wyglądałam na nie. I nie mylili się.

– Czego? – mruknęłam, kolendrą plując, com ją żuła dziąsłami dla oddechu świeżego. – Kto zaś zaginął? – spytałam, bo co raz to ostatnimi czasy ktoś przypędzał ku mojemu obejściu, pomocy w szukaniu wyglądając. – Rzekłam wam nieraz, kto w las wejdzie, nie wyjdzie już sobą – i teraz powtórzyłam. – Lepiej wam póki zaginieni są, w to mi wierzcie, wcale weselej nie będzie, kiedy zaś się znajdą.

– Ale ona… – Wiejska kobieta zająknęła się bowiem, szybko przełykając ślinę. – Ona się znalazła. Niestka, moja siostra. Nocą, na bagnach. Co tam czyniła, nie wiemy, dowiedzieć się nie sposób, bo sama jakby wody w gębę nabrała! A zestrachana, że chyba co widziała!

Obłędum dostawała od wszystkich nich. Wzruszyłam ramionami i weszłam do chaty, zostawiając ją przed progiem.

– To nie wszystko, Wiedźmo! – zawołała za mną, widząc, żem nieciekawa jej wizyty więcej. – Ja wiem, że o wilkach wszyscy rozprawiają, ale i to wiem, że nie o nie tu chodzi jedynie! – w izbę ciemną zawołała. – Nie one tu same straszą! Ty wiesz co! Wyjaw mi! Potwora to! Niewiasta! Wiedźmo, kto ona?!

Lecz milczenie cuchnącej izby biedaczce niczego nie wyjaśniło.

Zagryzła ona wargi do bólu prawie. Chwilę wahała się. Zwyciężył jednak strach, jakim w jej oczach bławatkowych dojrzała od razu. Odetchnęła głęboko i odważyła się. Weszła też do środka, znaczy jej brzuch wprzódy, potem ona.

Niestety chata moja jak i ja była – sędziwa, zapuszczona i odrażających części pełna. Prócz zapachu ziół w izbie unosił się lekki dym od paleniska, co odkażał, robactwo trując pożytecznie. I tylko z braku komina, w głowie kręciło się od niego obcym. Na ścianach bukiety zasuszonych roślin uwieszone miałam, na półkach szczątki użytecznych kości, a pod sufitem maleńkie czaszki zwierząt wisiały i …

Na widok jednego ze szkieletów odrzuciło rozglądającą się wkoło ze zdumieniem Bogdałkę. Ujrzała ją, … czaszkę niemowlęcia! Malutką, wątłą, bezzębną. Taką biedną aż serce ściskało się na myśl czemu dzieciątku nie dane było żyć. To nie był widok dla zwykłej kobieciny, zwłaszcza w jej brzemiennym wysoko już stanie. Przetom niecierpliwiła się, kiedy gadać wreszcie zacznie. A ta jak skołowaciała wystawała tylko.

– Głodna? – zapytałam uprzejmie.

– Nie.

– Mdli ją? – Domyśliłam się.

Bogdałka bowiem zbladła ogólnie, tracąc wątek.

– To co tak wrosła? Roboty nie ma w domu? – Pospieszyłam ją. – Nie gnębi się. Siostrę pilnować, melisy uwarzyć, miodku dodać, a łajać, kiedy za chłopami się ogląda! Cała to rada. Jak ją co dorwało, na wiosnę ciotką będziesz, głupia. I może ją który przygarnie z przychówkiem.

– Tak… – Zmieszała się. – Ale ja… Jak rzekłam, nie po tom tylko przybiegła, Wiedźmo.

Ramionami wzruszyłam, niechętna do rozmowy o czymkolwiek z wiejskimi matkami.

– Zatem… – Postanowiła tymczasem do rzeczy przejść, by swojego pobytu tutaj nie przedłużać. I zebrała się na chwałę bogom. – O Bogince Wierzbowej ludzie tu od wieków prawią. Wyjaw mi, Wiedźmo, kto ona. Boję się, żem widziała marę taką. Wieszczycę.

Skrzywiłam się cierpko:

– Mów.

– Otóż, Wiedźmo, … strach jakiś mi naszedł chatę nocą jedną. Ten sam może, co Niestkę u rodziców wywiódł na mokradła. Dziecka mi płaczą od czasu tamtego i przestać nie mogą. A najmniejsza jest jakaś inna. Boję się, że podrzutek. Ani pożalić się komu nie mogę, i strach mi tylko, że sami się spostrzegną.

To rzekłszy patrzyła na mnie niemrawo. Machnęłam ręką i do stołu wróciłam, gdziem patroszyła wczorajszego nietoperza. Chyba celowom zajęła czymś spojrzenie, bo wieść tylko pozornie była mi obojętna. Nic po sobie poznać nie dawszy, wnętrznościm wycinała, zasępiona wszelako.

– Jej… głowa rośnie zbytnio – zniżyła głos Bogdałka poufale. – A wrzeszczy jakby opętana. Stara Stojsława też tako mi rzekła. I radziła co bym mieszek popiołu z tej zwęglonej wierzby wzięła, co ją na wiosnę piorun trafił. A małą o północku wystawiła w kolebce na pole i czekała. Nie mówiła nikomu. Jak wieszczycę bym ujrzała, niech bym na wiatry cztery przegnała i posypała małą tymże właśnie popiołem. Jak to podrzutek, mówiła Stojsława, to zawrzeszczy i ucieknie. A wieszczycę pognie i wypuści mi córkę. Ona rzecze, że to duch matki jakiejś tu straszy od wieków, prawda to, wyjaw, Wiedźmo?

– Stojsławy się radzić może, kiedy taka jej wola.

– Nie, bo…

– Bo co?

– Bo tobie uwierzę lepiej, kiedy rzekniesz.

Zwymyślałam ją szybko pod nosem, po czym machnęłam ręką.

– Tak, wieszczyca to – rzuciłam niby to niedbale. – Ku Przełęczy niech pójdzie, wierzbę Boginki odnajdzie, miodu podaruje, ot i niech spokojna będzie.

– Tej przy wodospadzie?

– No, jak tam już zwać wolicie. Wodospad niech będzie. Przyjść nie powinna. Od setek lat działało, to i teraz poskutkuje. Widać znów się zwlekła, przeklęta, do dziecek ma słabość.

– Wiedźmo – odważyła się jednak – a gdybym cię poprosiła, przyjdziesz pomóc w nocy? Gdyby to coś przyszło jednak. Sama ujrzałabyś potworę, najlepiej poznasz czym ona… Boję się. – Tu pogładziła się po brzemiennym brzuszku odruchowo, na co zerknęłam i sama życzliwiej.

Potem zresztą okiem na podarek przyniesiony rzuciłam, trzymany przez nią za plecami nieśmiało:

– Kogutek?

– Tak, Wiedźmo.

– Młody?

– Jakżeby inaczej, Wiedźmo Najładniejszy.

– Niech będzie – skinęłam. Potem sekretny mój mieszek wyjęłam: – Niech to dosypie z wieczora chłopu i wszystkim do kolacji, co by spali jak kamienie i nie przeszkadzali.

Bogdałka z namaszczeniem wręcz garść suchych ziół odebrała.

– I niech czeka. Będę o czasie. – Przyobiecałam.

Ucieszyła się nie lada.

A nagle wizja mi jakaś przemknęła przed oczami.

– Daj ten brzuch. – Poleciłam szybko i nim się spostrzegła płożyłam rękę na jej ciele.

Chwilę wyczuwałam coś, aż zerknęłam na nią pewnie dla niej dziwnie. Potem znów nad czymś dumałam, dłonią po jej brzuchu wodząc, dziecko czując sennie się gramolące. A wyciągnęło się nawet, brzuch jej wysadzając ku prawemu bokowi uciesznie. Potem jednak coś-em w wizji zobaczyła dziwnego, co mnie wnet zasępiło na powrót.

Bogdałka w przygnębienie popadła, moją smętną minę widząc:

– Znowu córka? – odezwała się głupio.

Alem o niej nie myślała wtenczas, w zastanowieniu nad dzieckiem. Aż brzuch przewalał jej się nadal i na prawo sterczał.

– Dziwne – mruknęłam wreszcie.

– Chore? – jęknęła znów Bogdałka, zakrywając dłońmi twarz.

– Cichaj, ty! Bredzisz mi tu i pomyśleć nie dajesz!

Bogdałka skuliła się posłuszna już i milcząca.

A potem usłyszała tajemnicze moje słowa:

– Dziewucha. Ale uważaj, bo w złym czasie ją będziesz rodziła.

– ?!

– Niedługo już. Kiedy morze zamarznie.

Tum rękę z brzucha jej zdjęła i odeszła do swoich wywarów. Niczegom już o tym nie rzekła.

Nie rozumiała, na wielki brzuch swój spojrzała mimowolnie, naglący tak przecież.

– W zimie, Wiedźmo? – Pewna pomyłki mojej była. Nie pierwszy raz brzemienna przecież, poznawała, że na dniach dzieciątko na świat wyda.

– Rzekłam, com ujrzała w wizji – burknęłam, sama z wróżby tej niezadowolona.

Zmartwiona najpierw, a potem skołowana stała jeszcze bez słowa. Dopiero po chwili wróciła do świata i, że nic tu już po niej spostrzegła.

– To… do zobaczenia, Wiedźmo. I wielkie dzięki.

– Kuraka zostawi na płocie, niech ostygnie. – Tylkom jeszcze przykazała, by nie zapomniała w tym otępieniu. – A łba nie ucina następnym razem, bo na kuśki stanie skutkuje wyśmienicie. Niejeden ze wsi rychło zawita po to do mnie, skoro wianki blisko.

– Tak, Wiedźmo.

– Znajda!!! – wrzasnęłam znów w głąb podwórka, ku małej plecionej szopie, gdzie zjawił się właśnie mój wychowaneczek. – Odprowadźże tę niebogę ku polom. – Poleciłam. – Niech nie łazi mi sama z tym brzuchem. A prędko! (Stoi i ślepia wybałusza.)

Wilko szczęśliwie nauczył się o nic nie pytać, nie zagajać, tylko robić swoje. Nawykły do takiego traktowania, uśmiechu nie tracił. Posłusznie odstawił wiadro na mleko i wycierając ręce, ku Bogdałce ruszył.

On, śliczny mój, wymarzony. Na tle poranka tak świeży. Wysoki, aż łeb zadzierać-em musiała. Oczy jak gwiazdy, wyraźne takie, usta jak płatki róży, delikatne. Opalony, z włosami kruczoczarnymi, długimi, wijącymi się miękko. Z licem zdrowym, jasnym, żadnym fałszem nieskażonym, czy zębów chorych czernizną.

Przyjaznej był natury, a przez wesołość w oczach i uśmiech szczery, piękniejszy jeszcze się zdawał. Ludzi lubił, choć wielu z czasem dopiero przekonało się do niebożątka. Teraz niejedna okiem za nim zarzucała, bo prawie był już do bab gotowy.

Odprowadził teraz więc mojego gościa daleko za las aż po pola. A kiedy wrócił łypnęłam na niego zamyślona:

– Widział co się porobiło …? – westchnęłam.

– Czciradam znalazł, jak żeś nakazała, kumo. – Też był zaniepokojony. – Martwego. Wściekły był widno, bo aż śliną cały polepiony własną. Pogoda taka, że już robactwo lęgło się w ścierwie i cuchnął na las cały. Spaliłem.

– Dobrześ się sprawił. Skończyć pora z zakazami głupimi ognia świętego każącymi oszczędzać co do ciał przeklętych.

– Czcirad, kumo, przeklęty też, myślisz?

– Nie wiem. Ale niech jednego choć mniej będzie. Tfu, przeklętego. – Splunęłam, a patrząc tylko, by nie w paleniska ogień święty na obrazę. – Od razum wiedziała z wieczora, że coś się święci znowu, po kościach czułam. Dlatego zwarzył mi się napar ze szczyn krowich. Pierwszy raz od tylu lat! (Ostatnio zwarzył mi się jak ten cap Krzesądowy ogryzł Świętego Dęba.)

– Kumo, za co ta kura? – Chłopak mój zawsze o jednym tylko myślał przyziemnie, ku swej spokojności. – Bogdałka ma kłopot?

– Ee, takie dyrdymały. Podejdzie tu. – Przywołałam go.

Chłopak zbliżył się i w momencie stłumił krzyk, gdym wyrwała mu kępkę włosów z głowy!

– No. I poszedł stąd. – Odprawiłam go rada, włosy do fartucha chowając.

Biedakowi świeczki w oczach stały z bólu.

– Za co to?

– Włosy mi potrzebne. Widział, żebym sama miała jeszcze jakie?!

– No … ostatnie jakieś tylko, kumo.

– No. Zatem co tak skołowaciał?! – Pozbyć się go jużem chciała, by wyrzutów na jego spojrzenie naiwne nie mieć więcej. – Nie stoi i nie gada, bo krowa drze się, jakby ją ze skóry obdzierali! (I chyba się doczeka zresztą, bydlę obłąkane). A! – Zatrzymałam go jeszcze. – Do byka jej znów trzeba, bo się bydliła wczoraj, latawica. Prawie mi na łeb chybnęła! Na szczęście rozczochrała tylko.

– Wilki czuje zapewne. Obce, bo mnie od maleńkości zna.

– A ten znów mędrkuje i piękni się przede mną!

– Piękni się?

Tak poszedł, a śmiejąc się ze mnie w głos. Bom go zawsze ubawiła takim głupot pleceniem. Wszak niczym innym być to dlań nie mogło, gadanie moje, starej.

 

 

 

 

 

Wilko dobrze znał swoje miejsce w hierarchii wioskowej. Był znajdą, bez korzeni, bez dorobku, bez niczego właściwie. Znikąd się pojawił jednego poranka na małym podwórku, kiedy wiedźma drzwiczki swej chatki otworzyła. Ujrzała go tamtego dnia pośród mgły leśnej, gdzie stał ciekawy. Głowę tylko przekrzywił, niczym zwierzę, nagi, zdziczały prawie. Poznała, że jednym z wilków górskich był, które to zabronione miały w dolinę ludzi się zapuszczać. Skąd ten zakaz ów ich złamał, nie wiedziała, a może bogowie sami na podwórko to go poprowadzili.

Mowę ludzką słabo znał. Ale oswoić się dał, wciąż czując w wiedźmie coś życzliwego, przy czym pozostać powinien. Z czasem wyznał jej, że do wilków wracać nie chce, bo przybłędą był im od małego, bo znosiły go jedynie z przymusu, a odkąd dorósł, tępić zaczęły. Odgonić się dał zatem, ran parę na pamiątkę wciąż tylko jeszcze mając po nich. I tak z wiedźmą został.

Chciała być mu matką. Prababką raczej przez wiek swój sędziwy. Ale dla siebie tajemnicę chowała inną, bo przebywanie z młodzieńcem kobietę w biedaczce obudziło. Pozwoliła sobie na obdarzenie pięknego tego stworzenia cieplejszymi uczuciami, warunek sobie stawiając, by życia mu tym nie zaprzątać. Jednego dnia więc żałość nad swoją starością ogarniała ją nie do pokonania, siły odbierając i na świat zamykając niebogę. Innego dnia wiedźma cieszyła się, widząc, że w ludzi wchodzić zaczął coraz zwyczajniej, zwłaszcza przez przychylność dziewek młodych. Bo podobać to on mógł się, a niejedna marzyła o nim, płoniąc się na każde wejrzenie. I to radowało wiedźmę, nadzieję jej czyniąc, że szczęśliwy będzie kiedyś w życiu i pewnie niedługo już. Mocy w sobie nabierała, kiedy tak serce patrzeć jej na to pozwalało – i taką siłę w sobie umacniała, dumna z każdego takiego dnia.

Jemu zaś Miła do gustu przypadła. Poczciwa dziewczyna, a przede wszystkim śmiała. Najśmielsza z młodych, przez to szybko poznać się mu dała, przeciwności żadnych mu nie czyniąc. Przychylność tę odczytał chyba zbyt poważnie, a ona wesoła w życiu, koleżanek ciekawość nim wyczuwając, tym bardziej znajomością tą się chełpiła przed innymi, jego z błędu nie wyprowadzając. Bo za majętni byli jej rodzice, by planów co do jej ożenku nie czynili innych. Ona zbyt rozumna, by poczciwość jego, urodę, czy nawet uczucie wyżej od wygody sobie cenić. Toteż spotykać mu się pozwalała, bałamucąc go ogólnie i bawiąc się naiwnym beztrosko. A wiedźma patrzyła tylko na to, tłumacząc mu czasem coś, ale nie przetłumaczając skutecznie.

I teraz znikł jej za lasem. A po minie wiedziała już dokąd pobiegł tak wesół. Westchnęła tylko strapiona, o wiankach nadchodzących pamiętając, zbliżających się tak złowrogo co najmniej, jak ta księżycowa pełnia – która to w noc wianków zresztą wypadała.

Kiedy na łące kwiecistej ujrzał Miłą z daleka, zwolnił Wilko. Tak się spodziewał, że w kamiennym kręgu ją spotka, bo tu najczęściej siadywała. Trawa niższa tu rosła, bo płyty skalne pod spodem w ziemi jeszcze jakieś tkwiły, z dawnych chyba czasów. Krąg tworzyły właśnie, wokół wielkiego głazu pośrodku, mniejszymi dwunastoma otoczonego. Wiedźma mówiła raz nawet, że głaz ten wilka ma podobieństwo przywodzić i że starożytnych to miejsce święte być musiało. Krzesąd za to twierdził, że do rachuby czasu zapewne służyło dawnym mieszkańcom tych gór, czymkolwiek byli.

Teraz Wilko uśmiechnięty podchodził, nasłuchując z kim to Miła rozmawiała. A kto naszedł ją tuż przed nim oto. Krzesąd to był właśnie, którego większość dzieci dziadkiem nazywała, bo dziwy lubił zawsze prawić. A one tylko cierpliwość słuchać go miały, więc i dziecinniał z nimi.

– Miła, tuś jest, takem myślał. – Wilko słyszał teraz jego słowa do niej, sam schowany jeszcze w trawie wysokiej. – Waszą krowem zobaczył, to takem myślał, że i ciebie tu znajdę. – Ucieszył się dziadek, idąc ku niej łąką. – Mam coś dla ciebie. – Pokazał spory tobołek w ręce, w której nie miał laski.

– Ojej, dziadku, co tak dźwigacie? – Podbiegła ku niemu, biorąc tobołek, który okazał się lżejszy, niż wyglądał.

– Weź. Jest twoja. – Dziadkowi aż oczy się śmiały. – To po córce mojej, jak jeszcze panną była. Powinna pasować.

– Ojej, po Biecławie, dla mnie? Kiedy ja tyle mam sukien!

– Zobacz choć, na wianki przywdziejesz może.

– Pobrudzę. – Miłej nie radowały stare suknie po obłąkanych sąsiadkach, ale grzeczność, którą z natury miała w sobie, która ludzi ranić jej nie pozwalała, górę wzięła.

Uprzejmie przymierzyła do siebie lnianą sukienkę koloru brązowego, biało fioletową krajką bogato obszytą. Ciekawą w istocie, inną, niż te, jakie we wsi tkano. Jakby ze świata, bo polot jakiś w sobie miała, mimo lat. A i giezło do niej białe, jak nowo utkane.

– Zupełnie nie straciła na kolorze mimo tylu lat – powiedział.

– Czym to tak barwione? – Badała z uznaniem, którego ani się wcześniej jeszcze nie spodziewała. – Korą dębu tylko na brunatno? I borówek fioletem?

– Tego to ja nie wiem. Ale wiem, że moja Biecława lubiła się ozdobić. Chłopów co niemiara oglądało się za nią. Bierz, twoja ona teraz.

– To… naprawdę dla mnie…? – Właściwie chyba nawet bardziej się ucieszyła, niż wcześniej myślała. Bo ładna rzeczywiście była to rzecz.

– Podoba ci się?

– Tak.

Chyba i dziadkowi łezka się w oku zakręciła.

– To na szczęście. – Poklepał ją po policzku. – Załóż ją w wiankowy wieczór.

– Dzięki, dziaduniu. I gospodyni Biecławie dzięki – dodała taktownie.

Widząc dary dla Boginki, które niósł w tobołku, poczuła się zobowiązana zapytać choć:

– Jak gospodyni, dziadku, na rozumie dalej niedomaga?

– Taka już dola. – Krzesąd kiwnął smętnie głową. – Nad rzekę idę, ale nadzieję jużem stracił dawno. Miodu i mleka wieszczycowej Bogince niosę ku Przełęczy… wodospadowi znaczy się. – Tu odchrząknął. – A nie mów nikomu, zrugaliby mnie za marnotrawienie. – Potem pochylił się jeszcze ku niej, jak to miał w zwyczaju, kiedy mówił o swoich tajemnych odkryciach, słynąc zresztą z tego we wsi. – Córuś. – Spoważniał jeszcze bardziej. – Na baczności się miej. Coś dziwnego dzieje się tu, w naszych tych górach. Białego Wilkam widział wczoraj, a tego tu od czasów pierwszych osiedleńców nie widziano. Strzeż się.

Zamyśliła się również:

– Wiem, dziadku, uważała będę.

Potem chwilę długą za nim odchodzącym patrzyła. Sama miodu takiego, jaki niósł dla świętej wierzby, by wypiła. W dzieciństwie to i zakradała się po podarki nie raz i nie dwa. Wierzba, choć brzemienna się zdawała i kobietę nawet bardzo przypominała, nie ukarała jej nigdy za te jej występki. A i dziadek Krzesąd się cieszył na widok pustego naczyńka, że wierzba, która wierzył zaklętą księżniczką jest sprzed wieków, dar jego posmakowała.

– Samaś? – odezwał się ktoś do Miłej z nagła, spomiędzy traw wychodząc.

Dziewka ocknęła się, na przybycie młodzieńca, którego Znajdą, Leśnym lub Dzikim wołali. Ona zaś po wiedźmie Wilkiem, bo tak wolał najbardziej.

– Sama – odparła omotana krajką, w ręce bardko dzierżąca, małe drewniane, a już wyraźnie do roboty się rozkładając, bo drzewa szukała, gdzie koniec przędzenia mogłaby zaczepić. – Właśniem przyszła popaść w spokoju, pokrajkować przy tym. Tak do innych robót nie zaganiają. Dziadek Krzesąd bałamucił mi tylko. O, tu przywiążę. – Drzewko młode oplotła wełną, w bardku nawinięte mając już wszystko do pracy. A tylko koza jej łaziła za nią, jak pies, ślepa i stara, chłopaka ani nie widząca. A mleczna jeszcze nad podziw. Pilnować ani nie trzeba jej było. Zresztą nie tym się trudniła dziewczyna, bo bogatych miała ojców, co parobków do roboty trzymali, ją do strojności.

– Co to przyniósł ten… dziadek, podarek jaki? – Wilko na sukienkę spojrzał.

– Do przywdziania w wiankową noc. Po Biecławie. – Tu zachichotała. – Jakbym ja bieda jaka była spod brzyzka. Dam której. Sama mam już takich całą skrzynię. Tylko mówić nie mogę, że to po Biecławie, bo żadna nie weźmie.

– Kiedy ładna.

– Bierz, skoro ci się nada! – zaśmiała się. – A piękny byś był w niej! O, albo dla tej kumy swojej zanieś! Ta by się wystroiła! Ze śmiechu popękać!

Odrzuciło to jakoś od niej chłopaka, co rzekła z taką kpiną. Coś na przekór jej właśnie kazało mu wziąć tobołek.

– Ładna. – Stał przy swoim. – Wezmę, kiedy ci się nie przyda. Pani moja w łachach chodzi.

– Weź, weź. – Ręką machnęła. I przypomniała coś sobie. – Co się stało, nie odgadniesz! – zaczęła przejęta, bo plotki ze wsi uwielbiała.

Zazwyczaj niebacznie słuchał jej paplania, tym razem o dziwo ciekawiej uszu nadstawiając.

– Biecława znów w swój obłęd wpadła! – oświadczyła Miła. – Chodzi po wsi i to o czarnym wilku krzyczy. „Nie dajcie mnie! Ludzie! Czarnemu wilkowi nie dajcie!” – przedrzeźniała z wczuciem. – Babusia rzecze, co ona głupia zawsze była. – Rozplatała pozwijaną wełnę do robienia krajki. – Że jest wilkiem wydawało jej się! A do utopkowego cmentarza to i nieraz zalazła stumaniona, w młodości zwłaszcza. Nagą znajdowali nieraz, że w wilka się zmienia, gadała. O czarnym wilku ciągle plotła, zwidy miała, że ją goni mamiąc wiecznie. I sama słyszałam krzyczała, że ją czarny wilk chce porwać. Ot, wątek żem zgubiła! – Zezłościła się, szukając w trawie. – Widzisz, gdzie poleciał?

– Na bogów…

– Coś ty taki zestrachany? Toć śniło się jej przecież. Pojmujesz to?

– A jeśli nie?

– Na pewno tak. Na tej wyspie nikogo nie ma, tylko te groby w takim strasznie ciemnym lesie, że jak do nocy się tam wchodzi.

– A skąd ty wiesz? Byłaś tam?

– Ja nie, ale Miestko był. Z Gnieratem. To opowiadali.

– Miestko?

– Z Gnieratem. Lepsze mieli do roboty od ćwiąkania w obejściu za marne słowo. I na wyspie byli i jeszcze dziś poszli! – śmiała się Miła. – W tajemnicy rzekli tylko mnie, że wprzódy to za Czciradem poszli, co na złoto chytrym się okazał, samam nie mogła uwierzyć. Wiesz ty gdzie on chadzał? Na ten utopkowy cmentarz!

– Gdzie ich widziałaś? – spytał podejrzliwie.

– Przy bagnach, na wyspie. Aż spoceni od kopania! Złoto znaleźli, uwierzysz. I – mówiła rozbawiona Miła – ponoć tam chowali kogoś, jak myśleli, że był wilkołakiem, i to z grudą złota w zębach! To, jak to u mnie w domu usłyszeli, to rzekli wszyscy z tatusiem nawet, że zaraz tam idą! Babusia jak usłyszała o tym Nowym, o Czciradzie, to ględzić swoje o upiorach z tego dziwnego cmentarza zaczęła. I się pytają babki: „Babusiu, a wiele tam tych wilkołaków pochowali?” To babusia, że wiele. To oni się śmieją, że furę złota przytargają! I, że będą mieli na wianki, żeby pannie jakiejś pokazać!

– I nie łgasz, wyjęli to złoto nieboszczkom?

Miła wzruszyła ramionami:

– A bo ich tam kto wie? Ale chyba by tego nie zmyślili.

– Ale złota nie mają, nie wykopali tam niczego znowu.

Miła nie miała jednak już tak pewnej miny. Wahała się wyraźnie:

– Takiem skałki błyszczące widziała, że to złoto właśnie, mówili, najprawdziwsze. Choć bure bardziej od tych świecidełków, co babusia ze świata ma dalekiego. Jak… kamienie bardziej.

– Miła, jak się takiemu wilkołakowi wyciągnie grudę złota z zębów, to on ożywa i o pełni wraca, żeby zabijać! Nie dość żem się nakopał nocy zeszłej, by od nowa w groby wkładać?!

Młódka zaśmiała się, uznając, że Wilko znowu ją nabiera:

– Głupiś i tyle.

To rzekłszy, obrażona pokazała mu język.

Wilko podniósł oczy ku niebu, słysząc trzepot skrzydeł. To klucz dzikich gęsi odlatywał na południe, nawołując się spiesznie. Choć lata był przecież początek.


 

Rozdział IV

 

 

 

 

Nad górską wioską zapadła noc.

Bogdałka słuchała miarowego chrapania śpiącego obok męża i cykania świerszczy idącego od łąk czerniejących pośród ciemności. Wypatrywała w okiennym wyziorze półziemianki złowrogiego kształtu stracha.

Naraz serce aż skoczyło jej do gardła. Szczeciniaste kłaki zamajaczyły na tle nieba i coś o świszczącym oddechu zaczęło zbliżać się do chaty.

Młoda ciężarna kobieta zerwała się opanowując krzyk w ostatnim momencie.

– Drzwi niech rozewrze, toż oknem nie wlezę! – Poznała mój skrzeczący głos i chyba odetchnęła z wielką ulgą.

Wszak jakem obiecała, takem poszła w noc z chałupy.

Wszyscy u Bogdałki spojeni ziołami spali jak zabici. Mogłam, dziecek nie strasząc, spokojnie wejść do izby, by czekać na stracha razem z matką dzieci.

– To ta mała? – Zerknęłam do kolebki.

– Tak.

Podrapałam się po sękatej brodzie. A patrząc, nie tegom się spodziewała. Jednak nadzieję na co innegom miała. Może i gorszego zresztą.

– I co sądzicie, Wiedźmo? – Bogdałka wyczekiwała.

– Dziwne.

Pogładziłam swojskie moje strupki, co mi na gębę wylazły:

– Mówi, że przez wieszczycę podrzucona?

– Tak mi się zdawało, Wiedźmo. Ale teraz sama już nie wiem.

– Widno podrzutka nie widziała. Co mi tu za bujdy plecie. Dzieciak ludzki jest i tyle!

Bogdałka odczuła wielką ulgę, mimo mego niby to marudzenia. Była gotowa już przeprosić za omyłkę, ale jednak coś wciąż było nie tak. Spostrzegła, żem dumała nad czymś najwyraźniej.

– Tak się cieszę… – próbowała nawiązać znów gadkę nieboga – że to nie wieszczyca.

Zmierzyłam ją ponuro:

– Dobrzem się domyślała – rzekłam, wyjmując gałganek z jednej z mnogich kieszeni w mym odzieniu. – I dobrze żem to zabrała.

Bogdałka przyjrzała się szmacianej lalce.

– Co to?

– Lalka, ślepa jest?

– To włosy czyjeś?

– Włosy Znajdy, głupia – sprostowałam i Bogdałka przypomniała sobie skąd mam swego wychowanka. – Twoja córka nie jest podmieniona, ale nie znaczy to, że nie będzie, jeśli nic nie zaradzimy. Jeśli to, coś widziała, to lamia, która dziecka szuka, musi uwierzyć, że znalazła swoje.

Strwożona Bogdałka pokiwała głową spiesznie.

– Więc to jego matka straszy, Znajdy twego? – Nie mogła się nadziwić.

– Lamią każda stać się może, co tylko dziecko straciła. Czy matką jego nie wiem, ale wiem, że sąsiadka to wasza. A Czcirada pojawienie się, znów ją ku obłędowi popchnęło.

– Sąsiadka?! Czcirada? Na bogów? Jak to,Wiedźmo?

Nie usłyszała jednak odpowiedzi, bom zastygła w nasłuchiwaniu:

– Cichaj.

Coś szło od strony bagien.

– Szybko, bierze dzieciaka i schowa się do kąta – nakazałam spiesznie. – Ani piśnie!

Bogdałka capnęła córeczkę, tuląc tą, by mała nie zapłakała i z nią pobiegła do kąta. Patrzyła jak w miejsce dziecka kładę do kolebki szmacianą kukiełkę i chowam się podobnież.

W tym samym momencie straszna jakaś potwora zjawiła się w otwartych drzwiach ziemianki. Tylko zarys niewieści widoczny był na tle nieba. Włosy postrzępione, na twarz jej osunięte. Spode łba patrząca postać chuda jak śmierć sama, ubłocona i śmierdząca bagienną wodą. Przełożyła nogę przez próg i schodkami w pniu wyciętymi na dół do izby wlazła. Wolno sunęła ze wzrokiem utkwionym w kolebce, niczego poza nią nie widząc. Piersi obwisłe miała, do pasa sięgające, ciało całe sine w mroku nocy, w koszulę jedną lichą obleczone. A wokół rozchodziła się woń bagna czy mułu przybrzeżnego, cuchnąca odrażająco.

Straszna mara pochyliła zasłoniętą rozczochranymi włosami twarz nad kołyską i wzięła lalkę na ręce. W zachwycie zaczęła tulić ją w ramionach i nucić coś cichutko.

Wtedym wychyliła się zza kołyski i garść popiołu w twarz wieszczycy cisnęła. Ta wrzasnęła niemiłosiernie i jak stała, tak zgięło ją, powykrzywiało, aż wreszcie uszła kwicząc, a zabierając lalkę.

Mamrotałam jeszcze chwilę zaklęcia, wyczyniając znaki w powietrzu. Wreszciem obejrzała się na przerażoną Bogdałkę ze śpiącą córeczką na rękach:

– Gotowe.

– Co to było, Wiedźmo?

– Nie poznałaś?

– Wieszczyca? Wierzbowa Boginka?

Zaśmiałam się skrzekliwie:

– Boginki nie widziała. Sąsiadka wasza, ot historia cała!

– Sąsiadka? Która, Wiedźmo!?

Ręką machnęłam:

– Sama niech poduma.

Nic nie domyślała się jednakoż. Ale wdzięczna była mi tymczasem. Długo powtarzała jak bardzo dziękuje za uratowanie domu. Chwilę słuchałam, wreszcie już zbierać się miałam do wyjścia, gdy coś tknęło mnie znowu i trwogą napełniło Tym razem poważniejszą o wiele.

Struchlałam.

Noc ciemniała z każdą chwilą. Świerszcze umilkły dziś wcześniej, jakby przed burzą. Zrobiło się cicho. Ale to nie burza nadchodziła tym razem.

Bogdałka również zastygła w nasłuchiwaniu, bo nawet ona zauważyła jak bardzo bezgłośnie zrobiło się nagle na polu. Umilkły i świerszcze i rechot żab w pobliskich bagnach. I to tak raptownie, jakby łąka wystraszyła się czegoś wśród nocy.

Wyjrzałam ku polom.

– Wiedźmo, co się dzieje?

– Nic dobrego – westchnęłam, słabo widząc, czy nie mylę się aby.

Wyszłam potem z chaty piekielnymi tymi schodami drzewianymi, niczego nie wyjaśniając. Z każdym krokiem zwalniałam, nie wierząc własnym oczom. Wreszcie stanęłam zupełnie, ze strachu prawie wrastając w ziemię.

Niebo nad północnym morzem barwiła krwawa zorza. Rozpościerała się nad horyzontem zupełnie tak, jak przed setkami lat, kiedym widziała ją po raz ostatni. Kiedy jeszcze wszyscy wiedzieli, co oznaczała – że krew znad Sinych Wód, gdzie zmarli przebywają, na niebo trysnęła, powrót ich oznajmiając rychły.

 

 

 

 

 

Ku chacie prędkom ruszyła, na ilem mogła nogami tymi koślawymi przebierając.

Jakżem zdziwiła się, kiedym próg wysoki przekroczyła. Wzdrygnęłam się nieprzyjemnie. Wszak nie byłam sama w izbie. Ktoś lub coś stało tyłem do światła, a kiedy zaczęło z wolna się obracać w moją stronę, knot kaganka dopalił się, a płomyk zamigotał słabnąc. Zdążyłam tylko dostrzec wykrzywioną w upiornym wyrazie dobrze sobie znaną twarz, świecące oczy i wielkie zęby. Potem zapadły ciemności, a jam poczuła tylko, że straszny gość jest już przede mną. Nawet-em nie krzyknęła, pewna rychłej śmierci.

Alem nie umarła.

– Ratuj. – Usłyszałam za to głos znajomy, tak ludzki i żałosny, żem kurczowo wręcz chwyciła się tej myśli.

– Gnierat? – burknęłam, widząc już w mroku lepiej i poznając go dokładnie. – A temu co zaś? Czego tu przyłazi? Czym ja dziewica, żeby mnie w chałupie nocą przydybywać?

– Biada mi, Wiedźmo – wycharczał, choć tylem się natłukła, coby „Zielarką” nazywali mnie, kiedy już tak imienia nie pamiętają! – Złota szukałem, a zgubę znalazłem. Dla siebie i wszystkich.

– O czym bredzi? Wilk go ugryzł z lasu? Następny obłąkany?

Zamiast odrzec, zakaszlał, wystraszonymi ślepiami śledząc księżyc wyłaniający się zza chmury, widoczny w otwartych drzwiach teraz bardzo dobrze. Blask z nieba odbity w tych oczach przywiódł mi na myśl oczy dzikiego zwierzęcia, com już nauczyła się poznawać lat tle.

– To nie pełnia – osądziłam, wiedząc przecież czym się stawał. – Nie dziś jeszcze. Nie boi się.

Tymczasem on przyszedł ku mnie do progu, na niebo się z dzikością oglądając. Kaszleć znowu zaczął, aż zerwał się w oczach zdziczały. Posłał mi zdjęte strachem spojrzenie, które wnet w wilcze przemieniać się poczęło. Pozłociły mu się oczy, zwężyły, a twarz mu sierścią obrastała szybko.

Wrócił w głąb izby, człowieczejąc. Usiadł za ławą, wodząc po chałupie mętnym dosyć wzrokiem. Stracony był, tom widziała wyraźnie. I tylkom mojego Wilka wyglądała, co polazł gdzieś nie wiadomo dokąd, jak zawsze, kiedy był potrzebny.

– Głodnym – zaczął Gnierat znów z cicha, odchrząknąwszy lekko i jakby mowę ludzką sobie przypominając.

Podałam mu więc mleka i chleba bochenek cały. On zaś urwał kawałek i jak z obrzydzeniem do ust włożył. Potem miął w zębach, popijając na siłę. Rozglądał się po małej izbie, po ścianach ziołami obwieszonymi, gdzie i kolebka jakaś jeszcze się uchowała w pniu drzewa drążona, a spleśniała od wilgoci dawno. Klamotym w niej trzymała zapomniane, wśród nich, czego widać nie było, kubek z lejkiem do mleka. Com kiedyś wierzyła, że przyda mi się jeszcze.

Wzrok mój słaby, a podejrzliwy podążał dość bacznie za jego spojrzeniem.

Koszyk na kokoszkę. Palenisko kamienne, z żarem jeszcze i garnkiem w nie wstawionym. Iskrołap skórzany nad nim powieszony. Wypalane garnki, misy drewniane, kadź na wodę. Posłanie na dole. Górne Wilka, nad wejściem. Drabina, co tam wiodła.

Słyszałam tylko jak krowa w szopie tłucze się ze strachu, czując wilka obcego w mym ponurym gościu.

– Przed nocą uciekam – podjął po jakimś czasie znowu. – Przed księżycem. Zmysły miesza. Złe budzi.

Lękał się księżycowego światła mimo, że rozumem chciał ochłonąć.

– Ratuj, Wiedźmo – ponowił, kiedy oprzytomniał. – Tylko ty możesz. Inne nie zrozumieją, tyś tylko mi jedna została, błagam. Chodź ze mną, nie obawiaj się. Ja pojąłem całą prawdę. Wiem co było, co będzie. Wiem jak ocalić wszystkich. To w krew mi weszło, cała wiedza tego, co mnie tym uczynił. Wierzysz?

Wierzyłam.

– Wiem co mówię. Potrzebuję krwi. – Złapał dłoń mą obłąkańczo. – Krwi z kurhanów. Z nawiedzonej wyspy. Muszę zdobyć ich krew, nim za późno będzie!

Rękę mu wyrwałam swoją, milcząc na zwłokę, sama niecierpliwa.

– Uratuj, bo więcej nas tu będzie! – poprosił nagle już bliski łez. – Chodź! Chodź na wyspę! Ja tam nie mogę wejść! – tłumaczył. – Sól wszędzie! Ty musisz przynieść mi krwi! Ich krwi!

– Posłuchaj …

– Nieeeee!!! – wrzasnął, w zwierzęcy sposób tracąc cierpliwość do tłumaczenia czegokolwiek. – Dosyć pytań!

I złapał mnie mocno, popychając ku podwórku. Upadłam prawie, poniewierana, oglądając się na niego, a on zaganiał starą niebogę ku wodzie. Tłumaczyć mu coś chciałam, ale warczał tylko, to znów skomlał i przepraszał. „Musisz pomóc” powtarzał bliski szału.

Wreszcie zaciągnął mnie do dłubanki i z szczękościskiem, oglądając się na wybystrzony księżyc, wiosłował przez wody jeziora. Ku wyspie, bo dzięki łódce właśnie wody świętej ze słonego jeziora dotykać nie musiał.

Para unosiła się mgliście nad taflą rozlewiska. Uciekała przed wiosłami, to znów wpełzała na łódkę, muskając mnie starą, w środku przycupniętą.

Anim nie chciała patrzeć na Gnierata. Jego obłęd złe wspomnienia przywodził mi przed oczy, a jeszcze bardziej ci, którzy czekali pewnie na wyspie. Gdybym młoda była, z

gotowością w żyłach, spoglądałabym z nadzieją może na zwiększającą się, ale jeszcze nie tak dużą odległość od lądu. Może bym i wskoczyć chciała do wody i płynąć ile tchu. Lecz stara wiedziałam, że szans nie mam, anim nie myślała o tym. A woda zaczęła śmiać się odbijanym echem. To tu, to obok, zewsząd. Śmiech niósł się po tafli aż po las na brzegu.

„Nie uciekniesz, nie uciekniesz…” – szydziły utopki. I drwiły ze mnie.

– Prawdę mówią – podjął coraz zapamiętalszy w wiosłowaniu Gnierat. I dodał uparcie: – To dla dobra wszystkich, Wiedźmo, wiesz przecież. No, jesteśmy, idź, krwi przynieś mi, idź szybko, nie zwlekajże dłużej.

– Ze mną chodź.

Chciał nawet. Na ląd postąpił niepewnie. Ale wtem szmer jeden spłoszył nieboraka. Zapach poczuł, wąchał w strachu. Coś, co nadchodziło czuł już najwyraźniej. A liczne, przed czym ustąpił pospiesznie. W łódkę zaraz wskoczył. Wiosłować począł, do cna opętany, od wyspy uciekał.

– Krwi przynieś! Krwi ich przynieś, Wiedźmo! – wykrzykiwał jeszcze.

Nieważny był już wtedy dla mnie, nieszczęsny. Sama o siebie bałam się na nowy jakiś sposób. Bo choć wcześniej tysiące razy na wyspę przybywałam, teraz kiedyśmy dopłynęli tutaj, nie byłam sobą. Od razum to spostrzegła. Coś młodszego we mnie, co wiedźmą nie było nigdy, nad starą górę brało. Szłam bez zmysłów, zaszczuta i bezwładna. Z drżenia usta nie mogły słowa wymówić, a głowa nie obejmowała już tak wielkiego strachu, wyłączając się z wolna zupełnie. Jakby mężna starość opuszczać mnie chciała, płochą młodość bez opoki zostawiając. A nie przydarzyło mi się to nigdy od wieków! Straszyło mnie, zadziwiało, wróżyło jakąś zmianę!

Strach żem czuła. Po latach tylu! Tak zwyczajny, tak mój wreszcie. Aż mi miły był, o byciu wiedźmą pozwalał zapomnieć. Tylko oczy jeszcze widziały wszystko, dając ostatnie rozpaczliwe znaki mnie samej. Jużem jednak wpadła w siebie za głęboko, by cokolwiek czynić.

Szłam wyspą w milczeniu. Opuściłam straszną polanę i wstąpiłam w stary las. Raptownie mgła zgęstniała podstępnie jakoś i ku swojemu zdumieniu, a zaraz panice – straciłam cokolwiek z oczu. Wyciągnęłam ręce, idąc po omacku, ale mgła osaczyła mnie jak jakaś mleczna chmura!

Widziadła otaczać mnie poczęły. Poznałam już, że nimi były po burzy tamtej, gdy piorun rozświetlił nocne niebo. Nieprawdziwy, majakiem będący. I po grzmocie, jaki przeszedł nad górami, na brzmienie zaś którego serce w gardło mi wpadło. Zadął wicher. Silny i gniewny. Kolejna błyskawica również zdawała się być wściekłą i karzącą. A wszystkie uwięzione tu przed laty, dawno przebrzmiałe, znajome.

Skuliłam się w sobie, w drogę powrotną przez nawiedzoną wyspę się puszczając pędem. Lecz zwidy dopadły mnie wtedy, znowu obrazami starymi migając mi przed oczami.

„Zostawcie mnie… Ja nie chcę… nie chcę… nie chcę… – Rozległo się echem wśród zatopionego lasu.

Rozglądnęłam się w biegu, niedowidząc, skąd głos dochodził. A znajomy taki! Tak straszno znajomy! Mój własny sprzed setek lat!

„Zostawcie! Zostawcie… Zostawcie…”

„Uciszcie ją… To musi być niedaleko… niedaleko… niedaleko…” – Znów głos wokół mnie zatańczył echem.

Wszystko to dawno się dziejące rozpoznałam, aż przystając na swój widok! Nie swój, mary raczej, mnie sprzed lat naśladującej!

„Prędko! …”

– Na bogów… – zajęczałam, kiedy czas przeklęty stanął mi tak przed oczami.

Nocne niebo zasłoniły przytłaczające czernią chmury. Grzmiało i huczało. Wiatr targał drzewa, gasił pochodnie, którem widziała teraz jak mary nocne przed oczami się ukazujące. Wreszcie z nieba puścił się ulewny deszcz. Wiatr chlustał falami wody w ludzi, a raczej w stare uwięzione tu obrazy sprzed stuleci… Ich białe pasy poznawałam ciągle, rycerzy, duchów.

„Już niedaleko… niedaleko… niedaleko, …”

Zapadły ciemności. Ulewa zgasiła pochodnie. Czarne chmury były tak nisko, że zdawały się przygniatać las. Niebo huczało potężnym i nieludzkim głosem. Jakby sam bóg krzyczał gniewnie i ciskał pioruny.

„To tu… to tu… to tu…”

Cisza.

Przystanęłam, rozglądając się. Nagle nie słyszałam niczego, ani najmniejszego szmeru. Tylko moje serce kołatało mocno, aż w uszach szumiało. Ale całe ciało ściśnięte miałam ze strachu, jak usta, i tak samo drążące. Ruszyć-em się nie mogła, jak w sennych koszmarach. Do tego zupełnie straciłam rozeznanie w tej mgle.

Wreszcie zdradliwe opary zrzedły. I po chwili mgła prawie ustąpiła, a ja odzyskałam widoczność. Dotarło do mnie, żem jest ciągle w ciemnej stronie lasu. Strach mnie obszedł jeszcze większy. Zaczęłam drżeć w panice. Nie dlatego, że na wyspiem była, ale bom się bała, bom strach czuła, którego dawno nie czułam!

– Na, bogów, co się dzieje?! – jęknęłam, po czym ruszyłam wreszcie, odzyskując szybkość.

Jakem mniemała brnęłam w stronę domu, brodząc tylko trochę ciągle w resztkach mgły.

Szybkom poznała jednak, że coś było nie tak. Byłam już pewna, żem nie tędy szła przed chwilą! Zaczęłam rozglądać się wkoło, szukając znajomego widoku. Wreszciem potknęła się i serce podskoczyło mi do gardła. Ostrożniem zbadała stopą kupę ziemi, na którą omal-em nie upadła.

Grób.

Podniosłam wzrok wolno i niepewnie. I ujrzałam je znowu. Majaczyły we mgle, coraz wyraźniejsze. Kurhany. Było ich pełno! Cała mglista polana usiana grobami!

Zbłądziłam! Nie wiedziałam jak wrócić! Byłam dalej jeszcze od wody, niż zanim ruszyłam, i pewnam już była, że zła moc tego miejsca uwięziła mnie tu celowo!

Szłam, prawie mdlejąc znów ze strachu. W panicem potykała się między kopcami ziemi, patrząc jak kolejne odrażające totemy wynurzają się z mgły. Wreszciem stanęła, przestraszona, gdym poczuła, że coś wdziera się do mojej głowy, zawładnęło nią.

Znów otuliła mnie mleczna zasłona tajemniczych oparów. Dziewczyna sprzed lat we mnie poddała się, wyciągnęła rękę zatapiając ją z wolna we mgle. Pozwoliła tej starej wieść się w jedną stronę.

Dotknęłam czegoś. Kamienia.

Raptownie mgła prysła, a przed mymi zdziwionymi oczami stał oto podstępnie wielki osławiony kurhan. I jego straszne wrota!

– Nie! – krzyknęłam, ale było już za późno.

Stało się!

„Tysiąc lat… Tysiąc lat…” Głos w głowie usłyszałam własnej. „Tysiąc lat… Tysiąc, tysiąc…!”

W następnej chwili podskoczyłam lekko na gwałtowny, potworny jęk ni to bestii, ni człowieka. Ze mnie wychodzący!

I jam wrzasnęła, bliska młodzieńczego płaczu.

Strach w kamień mnie niemal obrócił! Nie mogłam zrobić kroku! Przez sekundę łudziłam się, że śnię jednak może! Alem nie budziła się i straciłam na to nadzieję. Zresztą na wszystko było już za późno.

Przełknęłam ślinę przez suche ze strachu gardło. I stałam tak zrozpaczona, sztywna przez własne, zdjęte strachem ciało.

Obraz sprzed stuleci przed oczy mi się cisnął – stary, z nocy kiedym pierwszy raz ujrzała coś we wnętrzu krypty. Znów w majakach głos ten usłyszałam, jaki to coś wydało tu wtedy przed laty – przeraźliwy ryk. A potem mocno pchnęło wielkie wrota. Te otwarły się.

Wtedym ujrzała to coś. A teraz jakby czas się cofnął, znowu to widzieć miałam. Szarpnięcie poczułam w głębi ciała i mara przede mną mi się objawiła.

Uciekła ze mnie. Cofnęła się. Stanęła w czerni wnętrza. I patrzyła prosto na mnie. Śmiała się.

Niemożliwe, myślałam ostatkiem sił, uciekła! Zatrzymać ją musiałam!

– Wróć! – wyrwało mi się z przerażeniem, że posłuchać mogła.

A potem zamarłam. Posłuchała bowiem.

Ruszyła ku mnie do przodu zbyt szybko jak na moje nerwy!

Zdałam sobie tylko sprawę, że tracę przytomność. I, że nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze otworzę swoje oczy.

 

 

 

 

 

– Wilkołak chędożący staruszkę… – Pomir poświecił sobie kagankiem w jedną z płaskorzeźb na ścianie duszanieckiej biblioteki. – Wszędzie chędożenie. Po toś mnie tu wezwał? Żeby pokazywać cuda jakieś zdrożne?

Książę odsłonił resztę gobelinu zaciągniętego na obrazkach przez kogoś, kto nie chciał ich wystawiać na widok innych.

– On jej nie chędoży – wtrącił.

– Oooo, chędoży, pewnym – pokiwał na to Pomir głową, przyglądając się szczegółom uważniej.

– Zjada raczej – wytłumaczył książę, nie mogąc ukryć rozbawienia. – I to nie wilkołak, a wilkołaczyca zresztą.

– O, w istocie, fiuta nie widać.

Światło kaganka zamigotało od ruchu powietrza, w który to wprawił je śmiech księcia.

– Dzięki, żeś przyszedł, panie – dodał potem młodzieniec.

Miejsce, które przed zdobyciem było zamkową biblioteką, teraz straszyło ciszą, pogrążone w nocy. To skrzydło Duszańca nie stanowiło dla zdobywców zbyt interesującego łupu, ograbione już z najcenniejszych dzieł. Teraz wysoko po sufit, na półkach leżały bądź to zwoje, bądź katalogowe fiszki, gdzieniegdzie pomniejsze księgi. Wszystko tonęło w ciemnościach i kurzu. Po podłodze turlały się niszczejące zwoje lub kartki pergaminu, których sam Pomir zresztą zabronił używać do podpałki.

– Cii… – Chłopak zatrzymał go teraz w lęku. Sam ucichł czujnie, nasłuchując.

– Co znowu? – Pomir niechcący sam też się obejrzał.

– To miejsce jest nawiedzone.

– Oj, nie bardziej od nas, biedaku.

– I noc dziwna.

Chwilę jeszcze książę rozglądał się czujnie, chyba nawet węszył! Otrzepał się na to skojarzenie palatyn pospiesznie. I odetchnął mimo wszystko, kiedy chłopak odpuścił sobie, podchodząc do płaskorzeźby. Przedstawiała bitwę u stóp potężnego zamku. Murem wysokim otoczonego, basztami siedmioma, Lubomii wielkością nie ustępującego. Zmagania zaś osobliwe wokół – walkę rycerzy z dwunożnymi potworami, o kudłatych ciałach i wilczych głowach.

– To oblężenie Grodźca. I duszanieccy rycerze, jak widzisz, panie – zaczął książę, wyjaśniając palatynowi kolejną scenkę. – Walczą z bestiami na koniach duszanieckich, bo te bez nozdrzy są tu przedstawione. Specjalna to nasza rasa do dziś, jak wiesz, panie, a wyhodowano ją dawno, by bestii się nie lękała. Do walki z nimi właśnie.

– Dobre do polowań zwłaszcza. I pod wierzch dla wilkołaków, jakimi o c z y w i ś c i e nie jesteście – Pomir dogryzł, sam nie wiedział, czy żartując.

Odpuścił wątek książę:

– Że ci tu Duszańcy – podjął – to i można poznać po białych pasach.

– Ciekawe.

– Tak.

– Ciekawe, czemu ty takiego pasa nie nosisz?

Żart był udany w pomirowym mniemaniu, ale tylko przez chwilę.

– Wybacz. – O dziwo przeprosił młodzieńca nawet. – Więcej dogryzał nie będę.

Historia białego pasa księcia, a raczej jego braku była znana w obu walczących królestwach i w obu równie obśmiewana. Pozbawienie bieli pasa u samego następcy Czcirada – budziło powszechną wesołość. Symbolizujący „dziewiczość lędźwi” cnotliwych duszanieckich rycerzy, został księciu zdarty zaraz przy pasowaniu. Że zrobił to jeden z panów Duszańca za pozwoleniem ogółu pozostałych, sułtan, którego książę był, jak uważano, jawnym kochankiem, pozwolił na zniewagę faworyta, nie chcąc sojuszu z Duszańcem nadwyrężać. Ten zaś białego pasa nigdy więcej nie założył.

Teraz spojrzał na Pomira gorzko, jakby dostał w samo serce.

– Tak… – rzucił nie bez żalu – moje lędźwie słyną w świecie. Ludziom się wydaje, że tyle o nich wiedzą.

Chciał powiedzieć coś jeszcze o tym wszystkim, co tak go gnębiło. Ale powstrzymał się, smutniejąc jedynie.

– Przepraszam. – O dziwo od Pomira usłyszał.

A przywykły temat ten omijać, oblicze odwrócił. Starał się o siłę najwyraźniej, by myśli od tego odwieść jak najszybciej.

Jego delikatną twarz śledził Pomir w słabym oświetleniu.

– Za tamto o śmieci twojej matki też przepraszam – dorzucił, wyrzuty mając jeszcze za ich poprzednią rozmowę. – Nie po rycersku to było. Zbydlęciałem od tej wojny najwyraźniej. Żeby o zamordowaniu matki czyjejś w sposób tak bezduszny prawić… Nie jestem przecież taki.

– Tamto było dawno – książę podjął wreszcie, zmieszany. – Mój ojciec wiele krzywd wyrządził wszędzie. I nadzieję żywię nie spotkać go już więcej lub o śmierci jego usłyszeć najlepiej. O tym, że cierpiał, że gwałt mu uczyniono… – Urwał, usta zaciskając mocno, drżące z nerwów, których wciąż powstrzymać nie mógł. Potem na Pomira spojrzał, zrozumienia szukając w nim niechcący. – Chciałbym nie wiedzieć tego, com w dzieciństwie oglądał powszechnie. Nienawidzę go bowiem, palatynie. I błagam cię, na wszystko, nigdy więcej nie wracajmy do tego. Błagam.

Tu oszołomionego Pomira bez słowa pozostawił. Sam chwilę do siebie dochodził, wszak wspomnienie ojca zbyt wiele kosztowało go za każdym razem. Rozbity stał dobrą jeszcze chwilę. Wreszcie twarz ku sklepieniu komnaty bibliotecznej uniósł.

– Chciałem pokazać ci niebo – przemówił, ciągle jeszcze dość żałosnym głosem.

Pomir ocknął się. I na słowa te uśmiechnął się nawet:

– Chcesz mi pokazać niebo? Całkiem tkliwie brzmi. I romansowo.

Udało się. Pogodę tchnął znów w księcia, a ulgę taką poczuł śmiech ładny widząc jego i swobodny, że cieplej na to gdzieś wręcz w środku mu się uczyniło.

– To niebo. – Książę wesół na sklepienie wskazał. – Sprzed tysiąca lat podobno. Tak obliczyć można. Widzisz?

Palatyn skinął, połyskujące w świetle kaganka drogocenne kamienie na suficie dostrzegając.

– Gwiazdy. – Poznał. – Na tym nie znam się niestety, niczym wół.

Młodziutki książę i to uśmiechem przyjął szczerym.

– I ja się nie znam – przyznał. – Niewielu na mozaikę tę zwraca uwagę. Zapomniana dosyć. Ojciec mój – tu ani nie drgnął na to słowo – odnowić kazał ją przed laty. Ciekaw jej był. Nie wiedziałem czemu i do dziś pewności nie mam. Ale, kiedyśmy tu z Nadalijczykami schronienie przed twą armią odnaleźli, rozpoznałem stare kąty, gdziem dorastał przecież. I o gwiazdy te sułtana zapytałem. Astronomią zawsze się parał, w gwiazdach rozmiłowany niezmiernie i znający się. Osłupiał na ten widok. Przez dzień cały szukał po tomiszczach, liczył, mierzył, porównywał, nie zdradzając niczego. Aż przywołał mnie i wyłożył mi wszystko, jak ja teraz tobie powiem. Otóż gwiazdy po nieboskłonie drogi swoje odmierzają od zarania dziejów. Zdaje ci się co noc, że te same gwiazdy widzisz, lecz kiedy poznasz je, drogi ich dostrzeżesz sam. Dzieci twoje w przyszłości inne mogą ujrzeć, tak jak ty inne widzisz, niż dziadowie twoi.

– No.

– Sułtan obliczył otóż, że niebo takie, jakie tu widzimy, nie wcześniej oglądać można było, niż … – tu książę celowo oddech wziął dla podtrzymania palatynowej ciekawości – niż przed lat tysiącem.

– O. I obliczył to jakoś?

– Znając szybkość przemierzania swoich dróg przez gwiazdy, które tu rozpoznał.

– Ładne. Ale po co Czciradowi ono? Wprzód bym rzekł, że kamienie stąd wydłubie, świecidełka lubił zawsze. O, to czerwone choćby, nisko nawet.

– To czerwone. – Książę głową właśnie skinął, kamień pokazując tuż przy horyzoncie – to rubin. Karmazynową gwiazdę oznacza północną. Która raz na tysiąc lat rozbłyska. I gaśnie zaraz potem. Której od wieków nie widziano.

– Prawda, i ja nigdym takiej nie widział.

– A ja zobaczyłem. Właśnie nad górami wzeszła.

– Co?!

– Sam spójrz. – Książę ku oknu go powiódł na północ wychodzącemu.

Czerwień nieba na twarzy Pomira się odbiła, przeraziła go dziwnością swoją, strasznością. Odjęła mu mowę. Urzekła zaś na koniec.

– To zorza krwawa, która karmazynowej gwieździe towarzyszy zawsze. – Książę przyglądał mu się z boku. – Sułtan dnia tamtego, kiedy obliczenia skończył, tak mi rzekł: gwiazdy na północy wyglądaj, jak ten rubin krwawej. Ona, jak w podaniach stoi, Północy przewodzi od wieków, Północy lodowej jest znakiem. Zmarłych krainę otwiera. Za morzem. Podobno niejedną cywilizację pochłonęła całkiem. Bo przyjście jej zawsze zmianę na kartach dziejów wyznacza krwią przelaną. Śmierć jednych bogów, powrót innych, trzecich zapomnienie.

– Tylko nie kolejna wojna. – Pomir na duchu podupadł, na niebo patrzeć już nie mogąc. W głąb komnaty wrócił smętnie. Za winem się rozejrzał odruchowo, próżno jednak.

– Sułtan nie mylił się. – Książę doszedł znów ku niemu. – Gwiazda wzeszła bowiem, panie. A zmiany natura odczuwa już od wiosny. Coś złego nadchodzi, aż boję się, sam przyznam tu przed tobą.

– Świata koniec jakiś? Czy wojna zwyczajna? Przetłumacz mi, kochaniutki, bom baśniowego gadania mało pojmował od zawsze.

– Może i jedno i drugie niestety.

– O. A możemy w to nie wierzyć? Uznać za bajania dla dziatek?

– Panie, jeśli umiesz, zrób to. Ale wprzód posłuchaj jeszcze. Sułtan, kiedyście z wojskami swymi nadchodzili pod stolicę nadalijską, z obawy przed niemożnością używania balist, wyciąć kazał stary gaj bogów starożytnych. Drzewa wielkie to były, najstarszych władców pamiętające nadalijskich. Dynastii sprzed Lat Ciemnych, którymi to w państwie nadalijskim kryzys wielki nazywano. Lat powstania Wielkiego Muru, którym od krajów północnych odgrodzono kraj wtenczas.

– I bogowie pokarali was starożytni, wojneście przegrali. Drzewek nie trzeba było tykać.

– Może i pokarali, panie. Ale wierz mi, „drzewka” to to nie były. Naliczyliśmy u każdego tysiąc dwieście słojów. Rozumiesz mnie, panie? Tysiąc dwieście. Tyle lat miało każde.

– No to byście balistami nie skosili draństwa.

– Nie w tym rzecz. – Księcia bawić zaczynał w jakiś sposób palatyn. – Do czegoś innego zmierzam oto. Bowiem jedno w każdym z układzie słojów tych wiekowych drzew od razu nas uderzyło, sam pamiętam. Że wszystkie w jednym miejscu miały zbitek słojów cienkich i ciemnych. Każdy krąg oznacza przecież jak drzewo rosło w danym roku, czy dobry był, to wtedy słój jest gruby i wyraźny, czy suchy, wtedy słój cienki rośnie i mizerny. I tak dalej.

– No. Nadążam. To kiedy niby te słoje tak słabo urosły?

– Tysiąc lat równe temu. Na wszystkich tak samo. Lata tak Ciemne oto ujrzeliśmy w życiu świętego gaju. Na własne oczy.

Przechadzał się z tym chwilę Pomir, ciekaw nawet szczerze.

– No, ale to co się wtedy działo. Nigdym nie słyszał o tym w naszych dziejach.

– Bo spisać tego nie miał kto u was, bo to właśnie na waszych ziemiach głównie to coś złe się działo. Dlatego Nadalia Wielkim Murem odgrodzona była. Sam słyszałem tylko, że wojna tu szalała i pomór. A lata zimne to były i jałowe dla całego świata. Ojczyzna wasza niemal doszczętnie upadła. Nie wiem, czy piśmienna nawet była w tym czasie. Jeśli tak, to nieliczne grody ślad jakiś zostawić mogły pisany. Duszaniec tylko, jak widzisz, płaskorzeźbę tę posiada i nieba sklepienie.

– A moje Izbice? Stolica dawna.

– To już sam wiedzieć winieneś.

Pomir myślał chwilę. Poddał się jednak, niczego nie przypominając sobie.

– Muszę odetchnąć – stwierdził, zafrasowany gdzieś w głębi. – Rozejmem się cieszyłem, końcem tego zamieszania. Tylkoś zamęt mi wprowadził następny do głowy. Czego ty ode mnie chcesz?! Żebym procą gwiazdę tamtą strącił?! I czego my szukamy!? Co to miałoby nastać takiego? Jak się ma do trupów zwilkołaczałych cośmy je znaleźli?

– Cóż. Chyba tylko w legendach szukać nam zostaje.

– W legendach, wyśmienicie. Legendy mi opowiedz!

Książę pobłażliwie skinął, pochylając się pod biurko i szukając czegoś w szufladzie.

– O czym w ogóle będzie? – marudził palatyn. – O królewnie Cyckolinie, co przez płot chadzała? Nie, ty o królewnach nie lubisz, o sułtanach raczej. O, dogryzać-em nie miał. Zapomniałem.

Książę nie baczył nań.

– Dobrze, żeście biurka tego nie spalili. – Cieszył się całkiem poważnie.

– Zabroniłem. Czym ja prostak jakiś, żeby meble książąt pod pieczeń dorzucać?

– Skądże.

Tak wreszcie książę wydobył ze skrytki pod szufladą ręcznie zszyte karty, rzemykiem obwiązane.

– Będzie o władcy z Północnego Królestwa – zapowiedział dumnie – który do historii wjechał na bałwanie soli, z ziem złotem tryskających, który to poślubił księżniczkę ze świata i armię stworzył z bestii, za sprawą której światem chciał rządzić.

– Na bałwanie soli. I złota. Armię bestii. Bogowie, dajcie mi cierpliwość…

Książę zaśmiał się cicho.

– Gdzie niby państwo to solne być miało? – Usłyszał marudne palatyna zapytanie.

– W Górach Północy. Nie gdzie indziej właśnie.

I wesół książę otworzył zapiski, siadając blisko światła.

– A to co – palatyn spytał, wszak karty ze słynnego papieru, którym dwór sułtański tak się chlubił, przykuły jego uwagę.

Karty gładkie były to i bielsze, niż te pergaminowe, do których Pomir przywyknął. Musiały do Duszańca trafić po zawarciu sojuszu z nadalijskim państwem.

– Papier. Czyni się go z papy ze szmat lnianych, konopii i bawełny. – Uśmiechnął się młody, widząc uznanie w oczach palatyna. – W wodzie się moczy, w kadziach, gdzie wały się kręcą kołem wodnym napędzane. A powbijane gwoździe rozrabiają je na masę. I dalej Nadalijczycy na sito kładą to z ramą drewnianą taką, a prasują, suszą potem, że na koniec to wychodzi.

– No. To ci.

– Podobno królestwo owo – wrócił do tematu książę – pojawiło się nagle na kartach historii dzięki złotu i soli właśnie, w które to obfitowało. Opływali złotem tam podobno. „A spośród Grodźczan” – książę zaczął czytać – „nie tylko królowie, ale i ogół rycerstwa nosił łańcuchy złote niezmierzonej wagi. Wszyscy nadmiaru kosztowności zaznawali. A niewiasty ich tak obciążone chodziły złotymi ozdobami, koliami, łańcuchami, frędzlami przy szatach i innymi, że dźwignąć by się nawet w stanie nie były, gdyby sługi liczne im nie pomagały. Złoto bowiem w Grodźcu tak powszechne jest jak słoma. Nawet zmarli tu na złocie leżą, mówiono w świecie całym.” I tak było ponoć. Ale największe bogactwo to sól dała władcy temu takie, że król ze świata córkę mu za żonę oddał. Sól bowiem tak powszechna w państwie nowego władcy była, że poddani jego ziarna nasączać solanką mogli by przed grzybem chronić, mięso nacierać dowoli, zwierzęta solą oswajać, by im służyły, duchy złe odpędzać. Nigdy dzięki niej nie chorowali, dzieci płodzili często, a im nawet tuż po narodzinach gródki soli w kolebkę wkładali. Niepiśmienni byli, język święty ich kapłani tylko mieli. Ale znak soli każdy znał tam, wszak solą płacono odtąd wszędzie. Pożądali więc jej w świecie książęta i królowie. Tak oto do sojuszu doszło, małżeństwem przypieczętowanego i … solą.

Pomir nie słuchał już o tym. Milczał, obserwując z boku śniadą twarz księcia. Mimo wszystko bardzo męską w rysach, choć bez zarostu, jak u wszystkich z jego rodu. Mającą w sobie coś na tyle subtelnego, by chłopak wydawał się za ładny na mężczyznę. Światło świeczki załamywało się mu się w gęstych i długich rzęsach, a kruczoczarne włosy połyskiwały tak naprawdę jakoś urokliwie.

Zresztą książę podniósł nagle na Pomira oczy, czując jego wzrok na sobie. Przez moment chyba nawet się tym speszył. Pomir gapić się nie przestał, zbyt pewny siebie na to. Jego oblicze rozjaśnił wręcz uśmiech. Ale przyjazny, wcale nie kpiący, jak te, do których przywykł książę.

– No, co tam jeszcze napisałeś? – Pomir łaskawie zlitował się wreszcie nad towarzyszem. – O soli dalej?

– Nie ja to spisałem. To ojca mego zapiski. Jest też o tym jak w góry dotrzeć tamte. I królestwo owo znaleźć.

– Pamiętnik Czcirada. Poddaję się. To mnie przerasta. Całkiem. Jak trawa gówno na łące.

– „W Mogiłki nurt wejdź, kiedy w krainę tę wstąpisz.” – Ciepły głos księcia czytającego czciradowy dziennik znów wypełnił oświetlone kagankiem wnętrze duszanieckiej biblioteki. – „A z drogi nie zbaczaj. Aż idąc jej korytem do wodospadu się dojdzie. Wtenczas za prawą ręką w las ku górze spójrz, a Wierzbie ukłoń się starannie…”

– Wierzbie? Wierzby w górach? – Uśmiechnął się Pomir. – Twój ojciec nie znał się na drzewach zbytnio, co?

Wolin zamyślił się na chwilę, do tekstu powracając.

– Nie wiem. Wierzba napisał. Jakby święta, bo dużą literą zaczęta.

– Uhm. Wiadomo.

– „I tam do traktu się trafi” – czytał Wolin dalej. – „On sam ku Grodźcowi już poprowadzi. I ku jezioru, na którym to właśnie owa wyspa wilkołaków położona. I kurhan ich Matki, Boginką zwanej.”

Palatyn głową pokręcił w sympatii.

– Jaka Boginka znów? – narzekał.

I czekał cierpliwie, słuchając dalej.

– „Dawno, dawno temu …” – przewrócił bowiem kartę książę – „kiedy jeszcze tak stało na świecie, jak bogowie pozwolili, że ani pies z kotem, ani osioł z kurą, tak ani wilk z człowiekiem potomstwa wspólnego nie wydawali…”

– Czcirad takie pisał? Bajania?

– „…wtedy to” – zignorował zaczepkę książę Wolin – „za sprawą złych mocy zdarzyło się, że ludzka księżniczka pokochała króla wilków.”

– Króla wilków. O, nieboga. To już prędzej do czciradowych uciech podobne.

– „Ale inne wilki i ich starszyzna przestrzegały ją, by prędzej w przepaść się rzuciła, niż miot z niego na świat wydała.”

– „Miot”?

– „Złą wróżbę jej objawili na świątynnych ścianach co do tego, co powić miała.” – Tu Wolin odczekał chwilę, mając nadzieję, że kompan go słuchał. A widząc jego wyczekujące zerknięcie, podjął znowu: – „Tego już nie pomieściła głowa jej nieszczęsna, przez co pomieszania zmysłów dostała nieboga i z Urwiska się rzuciła wraz z nienarodzonym miotem. Wprost w rzekę, którą Mogiłką do dziś zwą na pamiątkę tego. Ciało jej znalazły dzikie zwierza i miot wydarły jej z brzucha. A ona w wierzbę się zmieniła płaczącą i do dziś w rzekę łzy leje. O północy zaś matki wszystkie dzieci swych pilnować winny, bo księżniczka w wieszczycę przemienia się czasem i szuka swego miotu pośród domów, płaczu nasłuchując.”

– Uch, dobrze, że dzieci nie mam – palnął Pomir, niby to się otrzepując.

– A poddanych wilczego króla – książę kończył zaangażowany – bogowie za tą miłość na tysiąc lat zabrali do krainy zmarłych. Całe tysiąc lat.

– Uhm. Jak się romanse te do bestii mają, ciekawym.

Tu książę ożywił się znowu i przysunął ku niemu tak blisko, że Pomir aż łypnął nań podejrzliwie.

– No. – Książę ocknął się i wycofał w popłochu dalej nieco. – Czytałem dalej – wrócił do wątku – że miot księżniczki nie umarł wraz z matką w jej…

– …łonie?

Chłopak skinął, płosząc się tym słowem nieco mimo wszystko. Jakże zresztą bawiąc palatyna.

– Ani zwierzęta nie pożarły miotu tego. Pogrobowcem było. – Głos księcia brzmiał tajemniczo. – Co z martwej narodzone. A ojciec dzieci, król wilków, poznał czym to. Bestią!

– No tak.

– Król ten pakt ze złymi bogami zawarł. I poprosił, by wyjawili jak stworzyć więcej takich istot. By z nich zgromadzić najsilniejszą, najgroźniejszą armię, której bałyby się wszystkie rasy, i która nigdy nie mogłaby zostać pokonaną. By nie potrzebowała żadnej broni, by zdolna była do rozszarpania gołymi rękami najgroźniejszego wroga, choćby nawet rycerze ci rąk ludzkich mieć nie mieli. Zgodzili się zatem bogowie i rzekli, że armia ta rąk ludzkich nie będzie miała. Król wilków chciał armii nieustraszonej. Bogowie wyjaśnili, że żaden rycerz nie jest całkiem nieustraszony jeśli cokolwiek czuje. Więc król krzyknął, że niech i tak będzie. Wtedy bogowie odparli, że rycerze ci nie będą niczego czuli. I wreszcie zażądał, by jego armia mogła istnieć wiecznie. I na to bogowie zgodzili się, mówiąc, że zawsze, gdy mróz skuje Sine Wody wokół krainy, do której odchodzą ginący wojownicy, jego armia będzie mogła się odrodzić i walczyć dalej. Tak powstały bestie. Nie wyglądały jak ludzie, bo ludzkie ciała nie są zdolne rozszarpywać najgroźniejszych wrogów. Bestie nie czuły, po to by mogły się nie bać niczego. I gdy przychodziła zima, zawsze wracały z krainy poległych.

Pomir zerknął na oblicze księcia, desperacko szukając stągiewki małej z winem, której nie wziął.

– Wiesz, rzecz jasna, że nie było czegoś podobnego w dziejach. – Upewnić się chciał, widząc zaangażowanie księcia w opowieść.

– Czemu nie miałoby być? Pewności nie mamy.

– Taaak. A gdzie niby wydarzyć się miało? W Górach Północy?

– Nie inaczej.

– Tam nigdy królów nie było.

– Byli, wiele legend słyszałem.

– Legend.

– W każdej prawdy ziarno, jak mawiają.

– A gdzie teraz są królowie ci i ich bestie?

– Tego nikt nie wie. Podobno jednego roku bestie zwróciły się przeciwko swoim. O księżycowej pełni zabiły swego króla i jego rycerzy. Rozpanoszyły się w Grodźcu i ludzkiego mięsa łaknęły, wyciem atak oznajmiając. Wtedy buntownicy, którzy ocaleli spośród armii króla wilków, którzy wcześniej już w świat po pomoc poszli, znaleźli ją. Tak armia świata zebrała się jednego roku. I na bestie ruszyła. Zagnała bestie wprost ku przepaści, całe straszne stado. Tam zepchnięto wszystkie w zbiorową mogiłę. A te, które przeżyły, dobito na dnie wąwozu. Potem morze słone wezwano, by bestie zatopiło wodami swoimi. Wszak sól zło unicestwia wszelkie. I tak morze północne bestie zabrało, świat zaś ocalony został.

– Lecz bestie powracają, jak wspomniałeś wcześniej. Zapewne są za morzem i czekają tylko. Czemuż to przestało zamarzać?

– Nie przestało.

– Co? – Prawie zaśmiał się palatyn, widząc szczerą powagę swego młodego rozmówcy.

– Czuję zapach mrozu.

Pomir pokręcił tylko głową.

– Jasna cholera. – Wstał potem. Bo właściwie obawiał się, że zaczyna wierzyć w każde jego słowo. – Powrót bestii jakiegoś króla wilka z gór… jakie stworzył za zgodą bogów na podobieństwo swojego miotu z jakąś księżniczką samobójczynią… bestii pokonanych przed tysiącem lat… przez rycerzy wyławianych choćby przez nas niedawno z Mogiły… ze starożytnymi herbami… co niby zwiastować ma jakaś czerwona gwiazda i krwawa zorza, jaką widziano tu najwcześniej tysiąc lat wstecz… i wyryto na sklepieniu waszego zamczyska.

– Więc słuchałeś w istocie. – Ucieszył się młodzieniec z ulgą.

– Idę – stwierdził potem Pomir – przemyśleć to muszę, coś mi tu nakładł.

Książę skinął:

– I na mnie czas. Tam w dole traktat podpisany już zapewne między naszymi władcami.

Na przypomnienie o tym i o obecności królowej Przeborki w obozie, palatyn tylko wzruszył ramionami. Upić szedł się tym spieszniej do swojego namiotu i nosa wyściubiać z niego zamiaru nie miał tym bardziej, królowej oglądać.

– Co za czasy – westchnął tylko smętnie. I z księciem się rozstał.

 

Koniec

Komentarze

Ale jak tak szybko będziesz wrzucać kolejne części, to kto to przeczyta? Do tego zajmiesz całym cyklem znaczną część spisu treści na stronie na najbliższe dwa miesiące. A co jak pozostali autorzy zaczną dzielić swoje teksty na sto części, żeby mieć równe szanse?

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Miało być jutro ;) Brajt ma rację, rób dłuższe przerwy, kolejne rozdziały wrzucaj maksymalnie raz, dwa razy na tydzień. Deklaruję się, że przeczytam, ale raczej w takim trybie, jak powieść ryszarda, czyli nie od razu i po kawałku ;)

Mam dziś dyżur i w zasadzie obowiązek przeczytania i opatrzenia komentarzem każdego opowiadania, które zostanie zamieszczone.

Ostarżam Autorkę o samolubstwo, brak wyobraźni i brak serca.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

- Podobno królestwo owe – wrócił do tematu książę – pojawiło się nagle na kartach historii, dzięki złotu i soli właśnie, w które to obfitowało. Opływali w złocie tam podobno. „A spośród Grodźczan” – książę zaczął czytać – „nie tylko królowie, ale i ogół rycerstwa nosił łańcuchy złote niezmierzonej wagi. Wszyscy zaś w nadmiar kosztowności opływali. A niewiasty ich tak obciążone chodziły złotymi ozdobami, koliami, łańcuchami, frędzlami przy szatach i innymi, że udźwignąć by się nawet w stanie nie były, gdyby sługi liczne im nie pomagały.  

Królestwo jest rodzaju nijakiego, więc owo. 

Zbędny przecinek po 'historii'. 

Opływa się w co, nie w czym.  

Udżwignąć czy podźwignąć? --- w znaczeniu: powstać, stanąć na nogi? Bo jeśli jednak udźwignąć, czyli 'dać radę unieść', no to, Autorko droga, współczuję przygniecionym biżuterią pięknisiom...

Bez przesady z tymi łańcuchami złotymi niezmierzonej wagi, z obciążeniem niewiast ozdobami do tego stopnia, że liczne sługi pomagały im wstawać i chodzić. Pomyśl o konsekwencjach takich skrajnych obciążeń...  

----------------------------  

Przeczytałem fragmenty obu części na tyle obszerne, by móc wyrobić sobie zdanie dostatecznie jasne. Uważam, że masz tak zwany potencjał, i to niemały, ale powinnaś popracować nad tekstem, poddając go wnikliwej korekcie. Stylizujesz chwilami z lekką przesadą, tak że niektóre zdania trzeba "rozszyfrowywać", gdyż przymiotniki lokujesz dość niefortunnie, ruchome końcówki potrafisz zniekształcić, a na domiar złego, nagle, ni z tego, ni z owego, piszesz, iż ktoś "olał" coś. Taki współczesny kolokwializm w tekście stylizowanym? Ojojoj...

Hej:) Najpierw krótko o złocie: odsyłam do opisu Anonima tzw. Galla co do panowania Chrobrego (rozdz. 12 "Jak to Bolesław przechodził swoje ziemie, nie krzywdaąc ubogich") - to podobnego typu przekaz, z jakim zapoznał Pomira książę w sprawie Grodźca - tak samo zapewne ubarwiony, i tak miało być:)

Co do całej przytłaczającej reszty: 1) Za błędy przepraszam, sama zobaczyłam wiele z nich dopiero po Waszym wytknięciu. 2) Stylizacja chyba coraz bardziej mnie martwi, nie wiem, czy była dobrym pomysłem, bo jeśli Wy tutaj nie możecie tego czytać, to kto zdoła? Zresztą sama na codzień tak nie mówię (naprawdę!), więc stąd język ten mógł mi po prostu wyjść jak moje wydanie angielskiego - jeśli wiecie co mam na mysli. 3) Oczywiście, że jestem samolubna, inaczej nie pchałabym się ze swoimi wypocinami do ludzi:) Ale serce mam i wyobraźnię też - nie chcę nikomu przeszkadzać w pracy:) Dam Wam odetchnąć trochę jeśli chodzi o kolejne części. (Słyszę, że ktoś głośno odetchnął.) Nie zrobiłam tego sztucznego tłumu z premedytacją, raczej z niecierpliwości i ogólnego nieogarnięcia w zwyczajach takich portali. Odczekam teraz chwilę. Prawdopodobnie stylizajcę zostawię tylko w dialogach, zgodnie z poradą. Trochę mi to zajmie:) 4) Wiem, że technicznie tekst jest nieudolny - nie znam się na tym. Ot. Mój błąd. Dla mnie to sukces, że nie piszę w zeszycie - jak kiedyś, na wsi, kiedy to wszystko się zaczęło ...

Pa!!!

I jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy czytają i obiecali czytać. W Was cała nadzieja.

Stylizacja, sugeruję, niech zostanie, w odrobinę złagodzonej i bardziej uporządkowanej formie --- uważam ten zabieg za słuszny, tym bardziej, że coraz rzadziej stosowany.  

Niczego naprawdę nieudolnego w tekście, jak do tej pory, nie widzę. Pomyłki, niedociągnięcia, inne drobne niedoróbki zdarzają się każdemu, szczególnie na początku pisarskich prób.

Dzięki za zrozumienie. Ktoś napisał o niechlujności, więc wzięłam pod uwagę. Tak naprawdę to biorę się do roboty. Muszę przemyśleć i ogarnąć sporo spraw. Pa:)

A mi się czyta znacznie lepiej niż część poprzednią - chyba, że to przez pewne "wdrążenie" się do Twojej głowy i stworzonego świata, stylu. Jestem w połowie, jutro dokończę.

Ponieważ jest już późno, zostawiam poprawki do trzeciego rozdziału i idę spać. Jutro rozdział czwarty i wrażenia z lektury.

 

Rozdział  III

 

„Ale ci teraz dwaj milczeli zgodnie…” –– Ale ci, teraz dwaj, milczeli zgodnie

 

„Rozmów z kimkolwiek unikali, pracą się wymawiając pospiesznie”. –– Z kimkolwiek gadać nie chcieli, ale jakby trafił się rozmówca znaczny, to kto wie. ;-)

Może: Rozmów wszelkich unikali, pracą się wymawiając pospiesznie.

 

Lodowato zimny, mimo, że w środku lata”. –– Lodowaty, mimo że w środku lata.

Pisząc o wietrze lodowaty, dajesz do zrozumienia, że jest bardzo zimny; nie ma wszak wiatru lodowato ciepłego.

 

Wieczór kilkoro dzieci pasających zwykle wiejskie krowy, nieliczne potomkinie inwentarza, jaki kiedyś…” –– Wieczorem, kilkoro dzieci pasających zwykle krowy, nieliczne potomstwo inwentarza, który kiedyś

Wiejskie krowy są wypasane na łąkach i jedzą trawę, podczas gdy krowy miejskie odwiedzają modne restauracje, w których mogą zamówić świeżutkie surówki i pyszne kiszonki. Krowy miejskie mają lepiej.  ;-)

Zakładam, że pasące się bydło, mimo iż nieliczne, miało w swoim stadku także jakiegoś byczka, dzięki któremu wśród krów nie dochodziło do dzieworództwa. ;-)

 

„Jeden tylko Krzesąd o zamarzającym morzu ostrzegał, nigdy zresztą za mądrego nie brany”. –– Ja napisałabym: Jeden tylko Krzesąd, nigdy zresztą za mądrego nie brany, przed zamarzający morzem ostrzegał. Lub: Jeden tylko Krzesąd, nigdy zresztą za mądrego nie brany, o zamarzającym morzu gadał.

 

„Tymczasem nowy wilk, osowiały, którego widywano wciąż to w nowym miejscu, znów szwędał się samotnie po okolicy”. –– Tymczasem nowy wilk, którego widywano w coraz to innym miejscu, osowiały, znów szwendał się samotnie po okolicy.

 

„Był większy od zwyczajnych, a też dziwnie się zachowywał”. –– Czy większy wilk nie ma prawa mieć dziwnych obyczajów? ;-)

Ja napisałabym: Był większy od zwyczajnych, a i dziwnie się zachowywał.

 

„Początkowo widziano go daleko od wsi, ale z czasem zdawał się podchodzić coraz bliżej domostw”. –– To podchodził bliżej, czy ludziskom się tylko tak mamiło przed oczami? ;-)

 

„Strzępy ubrań miał na sobie, ludzkich, jakie Semko nosił”. –– Strzępy ubrania miał na sobie, tego, które Semko nosił.

Semko za życia miał na sobie jedno ubranie, chyba że miał zwyczaj wciągać dwie pary portek i takoż dwie koszule na grzbiet. ;-)

Nie trzeba dodawać, że ubranie było ludzkie, bo do kogo, jak nie do człowieka ubranie może należeć?

 

„Nie opowiadając się przed nikim, otuliła się tylko derką…” –– Ja napisałabym: Nie mówiąc nic nikomu, owinęła się tylko derką

 

„Nie wierzyła w żadne strachy, o jakich dziadek Krzesąd nie raz prawił”. –– Nie wierzyła w żadne strachy, o jakich dziadek Krzesąd nieraz prawił.

 

„Spałem – wycharczał wreszcie, aż kaszląc dramatycznie…” –– Ja napisałabym: Spałem – wymamrotał wreszcie, kaszląc przy tym ochryple

Dramatyczny kaszel jest tu nie na miejscu, zupełnie nie pasuje.

 

„ – jakie ty masz wielkie oczy … –– Przed wielokropkiem nie robi się spacji.

 

„Żeby cię lepiej widzieć – odparł zachrypiałym głosem ... –– Żeby cię lepiej widzieć – odparł zachrypłym głosem...

 

„…bo znów szukał swej córki Biecławy, biednnej obłąkanej kobiety…” –– Literówka.

 

„Na myśl o nadchodzącej pełni wykonał w powietrzu ochronny znak ręką”. –– Ja napisałabym: Na myśl o nadchodzącej pełni, ręką wykonał w powietrzu ochronny znak.

 

„I po chwili ujrzał jej rozczochrane włosy miedzy sitowiem”. –– Ja napisałabym: I po chwili, pośród sitowia, ujrzał jej rozczochrane włosy.

 

„Rzekłam wam nie raz, kto w las wejdzie…” –– Rzekłam wam nieraz, kto w las wejdzie…

 

„Jak gdyby nigdy nic-em wycinała wnętrzności, zasępiona mimochodem”. –– Ja napisałabym: Nic po sobie poznać nie dawszy, wnętrznościm wycinała, zasępiona wszelako.

 
„- … Tej, pani, przy wodospadzie?” ––  Dlaczego zdanie zaczyna się wielokropkiem?

 

„A wyciągnęło się nawet, brzuch jej deformując ku prawemu bokowi uciesznie”. –– Deformacja nie pasuje. Może: A wyciągnęło się nawet, brzuch jej pacząc/wysadzając uciesznie, ku prawemu bokowi.

 

„Tylkom jeszcze poinstruowała, by nie zapomniała w tym otępieniu”. –– Kolejny, bardzo nieodpowiedni wyraz. Może: Tylkom jeszcze przykazała, by nie zapomniała w tym otępieniu.

 

Odprowadź-że tą niebogę ku polom”. –– Odprowadźże tę niebogę ku polom.

 

 „A łba nie ucina następnym razem, bo na potencję dobry…” –– Potencja też mi się nie podoba, ale nie wiem co zaproponować w zamian. Dawniej potencja była znana jako siła, potęga –– np. król ruszał całą swoją potencją na wroga.

Myślę, że leśna czarownica powiedziałaby coś w rodzaju:bo na kuśki stanie dobry

 

„Wysoki, aż łeb zadzierać-em musiała”. –– Ja napisałabym: Wysoki, ażem łeb zadzierać musiała.

„…szybko poznać się mu dała, bariery żadnej z nim nie czyniąc…” –– Ja napisałabym: …szybko poznać się mu dała, przeciwności żadnej mu nie czyniąc

 

„Przychylność odczytał chyba zbyt poważnie…” –– Przychylność odczytał chyba zbyt poważnie

 

„Toteż spotykać mu się pozwalała, bałamucąc go ogólnie…” –– Na czym polega bałamucenie ogólne, a czym charakteryzuje się bałamucenie szczegółowe? ;-)

Ja napisałabym: Toteż spotykać mu się pozwalała, bałamucąc go

 

„Kiedy w łące kwiecistej ujrzał Miłą z daleka…” –– Kiedy na łące kwiecistej ujrzał Miłą z daleka

 

„…wokół wielkiego głaza pośrodku…” –– …wokół wielkiego głazu pośrodku

 

„Bogince niosę ku Przełęczy, … wodospadowi znaczy się”. –– Bogince niosę, ku Przełęczy… wodospadowi znaczy się.

 

„(A nie mów nikomu, zrugaliby mnie za marnotrawienie.)” –– Uważam, że nawias jest zupełnie zbędny.

 

„…kiedy mówił o swoich tajemnych odkryciach (słynąc zresztą z tego we wsi)”. –– …kiedy mówił o swoich tajemnych odkryciach, słynąc zresztą z tego we wsi.

 

„Wilko na sukienkę zajrzał”. –– Wilko na sukienkę spojrzał.

Spogląda się na coś, zagląda się do czegoś.

 

„Zazwyczaj luźno słuchał jej paplania…” –– Zazwyczaj niebacznie/nieuważnie słuchał jej paplania

 

„A do utopkowego cmentarza to i nie raz zalazła stumaniona…” –– A do utopkowego cmentarza to i nieraz zalazła stumaniona

 

„O czarnym wilku ciągle bałamuciła, zwidy, że ją goni mając wiecznie. –– Ja napisałabym: O czarnym wilku ciągle plotła, zwidy miała, że ją goni, mamiąc wiecznie.

Maić – zdobić coś gałązkami, liśćmi, zielenią.

 

„Toć śniło się jej przecież. Jasne to”. –– Ja napisałabym: Toć śniło się jej przecież. Pojmujesz to?

 

„- ? … A skąd ty wiesz? Byłaś tam?” –– Nie wiem, czy dobrze odczytuję Twoje intencje, bo to bardzo dziwny zapis, i jeśli musi być, to ja napisałabym: – …? A skąd ty wiesz? Byłaś tam?

 

„I, że będą mięli na wianki, żeby pannie jakiejś pokazać!” –– I że będą mieli na wianki, żeby pannie jakiejś pokazać!

Czyżby chcieli miąć, czyli tłamsić i gnieść złoto? ;-)

 

„Jak kamienie bardziej”. –– Jak kamienie bardziej.

 

Koleżanka zaśmiała się, uznając, że Wilko znowu ją nabiera:” –– Ja napisałabym: Dziewczyna/dziewka/młódka/panna zaśmiała się, uznając, że Wilko znowu ją nabiera:

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj, o wiele lepiej niż część pierwa - moim zdaniem;-)

Nieco lżej i mniej niedomówień. Wypiszę Ci fagmenty, które szczególnie pzypadły mi do gustu:

"Krzesąd to był właśnie, którego większość dzieci dziadkiem nazywała, bo dziwy lubił zawsze prawić. A one tylko cierpliwość słuchać go miały, więc i dziecinniał z nimi."bardzo fajne przedstawienie postaci.

"Udało się. Pogodę tchnął znów w księcia, a ulgę taką poczuł śmiech ładny widząc jego i swobodny, że cieplej na to gdzieś wręcz w środku mu się uczyniło." - aż miło poczytać o ładnie zbudowanej reakcji.

Podobał też mi się motyw "opętanego kochanka". Kojarzy mi się z balladą Mickiewicza.

Oby tak dalej!

Pozdrawiam.


Cieszę się, że przez to braniesz, Maju. Naprawdę:) Właśnie wróciłamz pracy, położyłam dzieci spać i piję kawę. Naniosę poprawki od regulatorzy. I oczywiście wyślę Ci to coś, wiesz co. Dobrej nocki:)

To nanoszenie poprawek to ja czarno widzę. ;)

Dobranoc :)

 

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Ja też. Hej, brajt, jak tam jeszcze jesteś - jak minęły 24 godziny od dodania tekstu, to już lipa z edytowaniem na portalu? Nic się nie da zrobić? Bo blondynką jestem i nie wiem:)

Nie ma Cię. No, to dobranoc, brajt.

Poszedł spać. Wszyscy zostawili sierotę. Niebogę raczej, bo rodzice zdrowi, oby żyli wiecznie.

To niczego sobie nie naniosę. U siebie tylko sobie poprawię, tak, tak zrobię.

Najbardziej mi się podobało o tej kuśce (regulatorzy). Co do byczka i wiejskich krów, to gdyby wieśniacy puścili go na wygon, słabo wyszłoby chyba pasienie. Dlatego myślę, że to były jednak krowy na tym wypasie. Wiejskie - miejskie siedziały faktycznie w restauracji:)

A tak na poważnie: przerażają mnie "deformacja", "poinstruować" i podobne! Czy człowiek jest naprawdę tak ślepy, że mając to przed nosem tyle razy po prostu nie widzi?! NIE WIDZIAŁAM TEGO, HAŃBA MI KOLEJNY RAZ. Niesamowite. Właśnie za to dziękuję, kochani.

Pytanie na koniec brzmi, czy mogę nanieść poprawki po 24h? Bo brajt już śpi. A ja poszłam do pracy na 12 godzin i nie śledziłam. A tu tyle się działo.

Pa, pa!!!:)

Ty już nie jesteś w stanie edytować tekstu, ale możesz wysłać poprawiony tekst na maila do dj jajko i on zrobi poprawki. W czasie swoich godzin pracy oczywiście. :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Rób dwudniowe przerwy przy wrzucaniu kolejnych części :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Dzięki dj! Posłucham:)

Dzięki brajt! Jednak poszłam spać przed Tobą:) Bardzo mi pomogłeś.

Akcja rozwija się dość interesująco. Ponieważ to dopiero początek książki, nawet nie próbuję przewidywać, w którą stronę potoczy się. Może pojwia się nowe wątki... Domyślam się tylko, że baśniowo i strasznie będzie na pewno.

Tym razem bardziej interesujący, według mnie, okazał się rozdział IV. Mimo że wszystko dzieje się w jednym pomieszczeniu, przy udziale tylko dwóch panów, wiele się dowiedziałam.

Wędrówka zielarki błądzącej na wyspie jest malownicza, ale nieco monotonna.

Nie podoba mi się, że Bogdałka, i inni chyba też, zwracają się do zielarki „pani”. Osobiście wolałabym, żeby mówili czarownica, babka, wiedźma, albo tak jak ich uczyła, zielarka.

 

Rozdział IV

 

„Bogdałka słuchała miarowego chrapania śpiącego obok męża i cykania świerszczy od łąk czerniejących pośród ciemności”. –– Dlaczego cykania świerszczy czerniały od łąk? ;-)

Ja napisałabym: Bogdałka słuchała w ciemności miarowego chrapania śpiącego obok męża i niosącego się od łąk cykania świerszczy.

 

„Wypatrywała w okiennym wyciorze ziemianki złowrogiego kształtu stracha”. –– Nic mi się tu nie zgadza.

Wycior –– przyrząd o budowie podłużnej, elastyczny lub sztywny, o zmiennym przekroju poprzecznym. Z reguły zakończony z jednej strony otuliną bądź szczotką. Wykorzystywany powszechnie m.in. rusznikarstwie bądź kominiarstwie. Nie znam innego znaczenie słowa wycior.

Ziemianka –– prymitywne schronienie wykopane w ziemi, przeważnie przykryte gałęziami i poszyciem leśnym lub odchodami zwierzęcymi w formie stałej. Także dół wykopany w ziemi służący do przechowywania warzyw. Takie ziemianki spotyka się dzisiaj, całkiem nierzadko.

A teraz proszę mi powiedzieć, czym w ziemiance niemającej okien, jest okienny wycior.

A może Bogdałka i jej rodzina mieszkali w kurnej chacie, gdzie w dachu był otwór, którym wydobywał się dym z paleniska?

 

„Szczeciniasta fryzura zamajaczyła na tle nieba…” –– Fryzura to uczesanie, ułożenie lub ścięcie włosów w charakterystyczny sposób, zwykle zgodnie z wymogami mody.

Nie wydaje mi się, by na tle nieba majaczyła fryzura, raczej szczeciniasta strzecha kłaków lub szczeciniasta szopa kłaków, mógł to być także szczeciniasty kołtun.

 

„Poznała mój zgrzypiący głos…” –– Poznała mój skrzypiący głos…

 

„Próbowała nawiązać znów gadkę dziewczyna”. –– Zamężna, z kilkorgiem dzieci, to już nie dziewczyna, raczej baba, niewiasta, białogłowa, kobieta/kobita.

 

„Dobrzem się domyślała – stwierdziłam…” –– Ja napisałabym: Dobrzem się domyślała – rzekłam

 

„…wyjmując gałganek z jednej z licznych kieszeni w swym odzieniu”. –– Ja napisałabym: …wyjmując gałganek z jednej z wielu/mnogich kieszeni w swym odzieniu.

 

„Bogdałka przyjrzała się szmacianej lalce uszytej z materiału”. –– Skoro szmaciana, to wiadomo z czego zrobiona. Zdanie winno brzmieć: Bogdałka przyjrzała się szmacianej lalce. Lub: Bogdałka przyjrzała się lalce uszytej ze szmatek.


„Bogdałka drapnęła córeczkę…” –– Bogdałka złapała/pochwyciła/capnęła córeczkę…

„Włosy postrzępione, na twarz osunięte. Spode łba patrząca twarz…” –– Twarz nie może patrzeć spode łba. Twarz w ogóle nie może patrzeć. Twarz, co najwyżej może wyglądać. Nawet ładnie wyglądać, jak kto urodziwy. ;-)

Proponuję: Włosy postrzępione, na twarz opadłe. Spode kłaków oczy straszne…

 

„Sama niech główkuje”. –– Sama niech poduma.

 

„Chwilę słuchałam, wreszcie już zbierać się miałam do wyjścia, gdy coś zastanowiło mnie znowu i wyraźnie wprawiło w niepokój”. –– Chwilę słuchałam, i już zbierać się miałam, kiedy coś tknęło mnie znowu i zgrozą/niepokojem/trwogą/strachem/złymi przeczuciami napełniło.

 

„Ku chaciem prędko ruszyła, na ilem mogła nogami tymi koślawymi posuwając”. –– Ja napisałabym: Ku chacie prędkom ruszyła, na ilem mogła nogami koślawymi przebierając.

 

Nie ważny był już wtedy dla mnie, nieszczęsny”. –– Nieważny był już wtedy dla mnie, nieszczęsny.

 

„Nieprawdziwy, majaką będący”. –– Nieprawdziwy, majakiem będący.

Majak jest rodzaju męskiego.

 

„…a raczej w stare uwięzione tu obrazy sprzed stuleci –– Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

„Już niedaleko, … niedaleko, … niedaleko, … –– „Już niedaleko… niedaleko… niedaleko…”

 

„To tu… , to tu, to tu ... –– „To tu… To tu… To tu...”

 

„…ale bom się bała, bom strach czuła, jak dawno nie czułam!” ––ale bom się bała, bom strach czuła, jakiego dawno nie czułam!

 

„Tysiąc lat Tysiąc lat –– „Tysiąc lat… Tysiąc lat…”

 

„Strach obezwładnił mnie!” –– Ja napisałabym: Prawie omdlałam ze strachu.

 

„Wilkołak chędożący staruszkę –– Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

„Pomir przyświecił sobie kagankiem w jedną z płaskorzeźb…” –– Ja napisałabym: Pomir poświecił sobie kagankiem na jedną z płaskorzeźb

 

„Teraz na wysokich po sufity półkach…” –– Półki nie są wysokie. Półki są płaskie. Wysokie są regały. Może: Teraz, wysoko po sufit, na półkach

 

„Cii - Chłopak zatrzymał go teraz w lęku”. –– Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

„Pomir niechcąco i sam się obejrzał”. –– Pomir niechcący sam się obejrzał.

 

„…walkę rycerzy z potworami o dwunożnej postawie…” –– …walkę rycerzy z dwunożnymi potworami

 

„…zaczął książę ku palatynowi, wyjaśniając kolejną scenkę”. –– …zaczął książę, wyjaśniając palatynowi kolejną scenkę.

 

„Ciekawe, czego ty takiego pasa nie nosisz?” ––  Ciekawe, dlaczego/czemu ty takiego pasa nie nosisz?

 

„…dorzucił., wyrzuty mając…” –– Zbędna kropka przed przecinkiem.

 

„…że gwałt mu uczyniono, … –– Zbędne przecinek i spacja przed wielokropkiem.

 

„…zrozumienia szukając w nim niechcąco”. –– …zrozumienia szukając w nim niechcący.

 

„Niewielu na mozaikę zwraca uwagę”. –– Niewielu na mozaikę zwraca uwagę.

 

Olać, jak bajania dla dziatek?” –– Odrzucić/zlekceważyć, jak bajania dla dziatek?

 

„Lat powstania Wielkiego Muru, jakim od krajów północnych odgrodzono kraj wtenczas”. –– Lat powstania Wielkiego Muru, którym od krajów północnych odgrodzono kraj wtenczas.

 

„…to wtedy słoj jest gruby i wyraźny…” –– …to wtedy słój jest gruby i wyraźny

 

„…bo to własnie na waszych ziemiach…” –– Literówka.

 

„…czy piśmienna nawet była w latach kryzysu tego”. –– Ja napisałabym: …czy piśmienna nawet była w tych trudnych/niedobrych latach.

 

„…jak widzisz, płaskorzeźbę posiada…” –– …jak widzisz, płaskorzeźbę posiada

 

Muszę się odprężyć…” –– Muszę odpocząć/odetchnąć

 

„…stwierdził, krzątając się w sobie”. –– Nie mam pojęcia, co to znaczy „krzątać się w sobie”, ale brzmi to idiotycznie.

Krzątać się, to poruszać się energicznie, wykonując jakieś czynności.

Wiem że można spotkać introwertyków, ludzi zamkniętych w sobie, ale nawet oni nie w sobie się nie krzątają. ;-)

 

„…wydobył ze skrytki pod szufladą jakiś niewielki notatnik”. –– Notatnik brzmi zbyt współcześnie. Może jakiś foliał.

 

„…i armię stworzył bestii…” –– Jednej bestii stworzył armię? Czy może …i armię stworzył z bestii/bestyj

 

„Bogowie, dajcie mi cierpliwość –– Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

„I wesół notatnik ów otworzył książę, siadając blisko światła.” –– Z pewnym zdumieniem dowiaduję się, iż z szuflady została wyjęta księga jakaś wielce ucieszna, wesoła, do wesołości i mnie przywodząca. ;-)

Już zostało uzgodnione, że to nie był notatnik, a zdanie winno brzmieć: I książę, wesół, siadając blisko światła, foliał ów/księgę ową otworzył

 

Papa ze szmat lnianych, konopii i bawełny”. –– Papa ze szmat lnianych, konopi i bawełny.

Papa nie podoba mi się. Może stronica, płachta.

Papa, to tektura, tkanina lub folia nasycona masą smołową lub asfaltową, używana do krycia dachów i na izolacje wodoszczelne.

 

„…wszak solą płacono odtąd w całym świecie. Pożądali więc jej w świecie książęta i królowie”. –– Powtórzenie. Może: …wszak solą płacono odtąd w całym świecie. Pożądali więc jej wszyscy książęta i królowie.

 

„I królestwo owe znaleźć”. –– I królestwo owo znaleźć.

 

„W Mogiłki nurt wejdź, kiedy w krainę wstąpisz.” –– „W Mogiłki nurt wejdź, kiedy w krainę wstąpisz.”

 

„…a Wierzbie ukłoń się starannie –– Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

„I ku jeziorze, na którym to właśnie owa wyspa…” –– I ku jezioru, na którym to właśnie owa wyspa

 

wtedy to” – zignorował wstawkę książę Wolin…” –– Zbędna spacja po wielokropku. Ja napisałabym: „…wtedy to” – zignorował pytanie książę Wolin…

 

„…palnął Pomir, niby to się otrzepując”. –– …palnął Pomir, niby to się otrząsając.

Wcześniej, zdaje mi się, też ktoś się otrzepywał, ale chyba tam mi to umknęło.

 

„…bogowie za miłość na tysiąc lat zabrali do krainy zmarłych”. –– …bogowie za miłość na tysiąc lat zabrali do krainy zmarłych.

 

„Książę ocknął się i wycofał się w popłochu dalej nieco”. –– Powtórzenie. Zbędne drugie się.

 

„Głos księcia brzmiał konspiracyjnie”. –– Głos księcia brzmiał tajemniczo/zagadkowo.

 

„Na przypomnienie o tym i o obecności królowej Przeborki w obozie, palatyn otrzepał się tylko”. –– Na przypomnienie o tym i o obecności królowej Przeborki w obozie, palatyn tylko wzruszył ramionami.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bałam się, że powiesz, że to za bardzo pogmatwane i natłoczone. Cieszę się tym bardziej, że dałaś radę:)

Już do tego siadam. Czekałam z utęsknieniem na Twój głos w sprawie, Pracowita Osobo. Bardzo dziękuję:)

Co do "wycioru", program komputerowy usłużnie i niepostrzeżenie zmienił mi "wyzior" na "wycior".

A ziemianka - chodziło oczywiście o półziemiankę, są takie zrekonstruowane pod Bochnią, mają właśnie wyziory okienne:) Powinnam użyć właściwego słowa. Cała reszta też słuszna. Dzięki!

i tu również podmieniłem

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Drugi raz: dzięki:)

Chciałabym zapytać, czy ktoś czyta tą "Baśń..."? Zastanawiam się nad puszczeniem kolejnego kawałka, ale nie wiem, czy ktoś na to w ogóle czeka:)

Ja mam cały czas na celowniku ;)

Naprawdę? Dzięki:) W takim razie daj znać, kiedy tylko będziesz chciał, żebym dorzuciła dalszy ciąg, mój Czytelniku:)

Agato, ja, czekam na baśń. I dziękuję za Pracowitą Osobę. Wzruszyłam się. ;-)

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wstawiaj :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Dobra, dodaliście mi otuchy:) Wprawdzie dziś muszę dość intensywnie pożyć w realu:) Jeśli nie w nocy, to jutro do południa podam dalszy ciąg. Dzięki za odpowiedzi! Pozdrawiam:)

Póki co doczytałam do końca sceny z Wiedźmą i resztę ogarnę jutro. Jest lepiej, niż w części pierwszej – przestał pojawiać się ten irytujący szyk przestawny, bardziej archaizujesz słownictwem i czyta się płynniej, a więc jest dobrze. Chociaż nadal zdarzają się momenty, kiedy kawałki tekstu są stylizowane w bardzo małym stopniu, a inne w dużym – chociażby kiedy przechodzisz do narracji z perspektywy Wiedźmy. Co do samej narracji z jej perspektywy – myślę, że lepiej by było jednak zostać przy trzeciej osobie, co jest jednak bardziej typowe dla baśni, a takie zmiany narratora źle pływają na tekst (np. przy wizycie Bogdałki u Wiedźmy).   Jedynie Miestwin na Gnierata popatrywał, kiedy ich o Semka pytano. Zawsze bowiem w trójkę razem się trzymali. Ale ci dwaj teraz milczeli zgodnie, jakby tylko bardziej osowiali. Rozmów wszelakich unikali, pracą się wymawiając pospiesznie. A podrapani byli, jakby przez ciernie jakieś się przedzierali nie wiadomo gdzie i po co. – Nie chce mi się wierzyć, że Miestwin i Gnierat nie zrobili rumoru, że koło wsi jest wilkołak. Skoro mieli tam nawet o tym legendy, byłoby to bardzo podobne do chłopów, którzy nie byli przecież specjalnie oświeceni i wierzyli w różne zabobony. (A nawet jeśli nie, to przynajmniej trochę by ich zaalarmowało). Nie chce mi się też wierzyć, że zniknięcie Semka przeszło bez śladu. Przecież ci ludzie żyli na niebezpiecznym, słabo zaludnionym terenie, więc powinni troszczyć się o swoje bezpieczeństwo szczególnie i uważać na wszystkie dziwne rzeczy. Wieczór kilkoro dzieci pasających zwykle wiejskie krowy, nieliczne potomkinie inwentarza, jaki kiedyś przodkom udało się zawlec w pełne grozy góry, zgoniło zwierzęta, krzycząc jedno przez drugie, że widziały koło Przełęczy wielkiego wilka. – Za długie wtrącenia strasznie rozbiły to zdanie. A powinno być przecież dynamiczne: dzieci przybiegły z wrzaskiem, że widziały wielkiego wilka, tymczasem przez opisy krów zupełnie traci ono na wyrazie. Tego dnia młoda wieśniaczka o imieniu Niestanka, nie wiedząc jeszcze o niczym wracała z innymi z pól, gdzie siano na rogale dano. – No właśnie, przecież wioska powinna już huczeć od tego, że wilki i wilkołaki. Każdy powinien być już o tym poinformowany i nawet, jeśli uważałby wszystko za bzdury, miałby się na baczności. Cały wieczór i pół nocy przepłakała Niestanka w swoim posłaniu. Serce zawsze garnęło jej się ku Semkowi, a teraz znalazła go takim. – Jak na mój gust, przydałoby się zaznaczenie tego wcześniej chociaż półsłowem np. w rozdziale, kiedy Semko szedł na wyspę, bo teraz informacja pojawia się tak ni w pięć, ni w dziesięć. – Mama nie pozwala… w las chodzić… nocą w szczególności, … by losu nie kusić – Konstrukcja przecinek + spacja + wielokropek nie ma racji bytu. http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629818 – Chodź zatem ze mną – zaczyniał ją  – http://sjp.pl/zaczynia%E6 Może zachęcał? Z duszą na ramieniu i ogromną tremą, ale ruszyła ku starej chacie tuż przy Uroczysku. – Trema nie jest tutaj dobry słowem, brzmi za bardzo naukowo i zupełnie nie pasuje do stylizacji. Może zostawić samo „Z duszą na ramieniu ruszyła…” Wyprawa Bogdanki zupełnie mi nie pasuje. Tzn. to jest kobieta w zaawansowanej ciąży, więc raczej nie będzie się specjalnie miotać po wiosce chociażby w trosce o życie dziecka, a więc na pewno odpada wersja, że Wiedźma mieszka gdzieś daleko. A jeśli mieszka blisko, to na pewno ktoś poszedłby Bogdałce towarzyszyć (mąż/brat/ojciec) chociażby po to, żeby upewnić się, że nic jej nie będzie (i dziecku), kiedy droga nie jest daleka i nie oznacza to oderwania się na długo od swoich zajęć. Nawiasy w wypowiedziach – czy w ogóle w literaturze – źle wyglądają. Jeżeli wiedźma akurat powiedziała coś „w nawiasie” to można to zaznaczyć np. „mruknęła do siebie”. No i scena w chacie z lalką – skąd Wiedźma wiedziała, żeby przyjść akurat tej nocy? A jeśli nie wiedziała, to mogłaby się chociaż ucieszyć z szczęśliwego zbiegu okoliczności, że zdążyła. Podoba mi się sposób mówienia Wiedźmy. Co prawda ta trzecia osoba kojarzy mi się trochę z panią Halinką, ale bardzo pasuje.  

Niofomune – Witaj;-) Jak to miło, że czytasz dalej i tak sensownie komentujesz! Zgadzam się z wszystkimi uwagami. Będę poprawiała. Nie mam tu z czym dyskutować – jak mówię – masz rację w każdym przypadku. Waham się tylko co do tej narracji pierwszoosobowej – jest archaiczniejsza i trudniejsza zarówno dla mnie, jak i dla czytającego. Hmm. Bardzo sobie cenię Twoje świeże spojrzenie i rzeczowe uwagi. Jestem Twoją dłużniczką;-) Mam nadzieję, że czytasz dalej i bez męczarni. Ucałowania

Niofomune – wow O_O Mnie się książka Agaty baaaardzo podobała. Miałam po niej doła z dwa tygodnie :D Jeszcze mnie siostra (inna, trzecia) dobiła tekstem: "no lepsza jest, pogódź się z tym". Wydaje mi się, że w tej chwili geniusz Agaty nie jest w pełni doceniany. Na powieść wszyscy patrzą rzez pryzmat stylizacji, nie dostrzegając świetnego klimatu i nie znając pomysłu na fabułę, który jest bardzo dobry. Cieszę się, że Agata i Ty trafiłyście wreszcie na siebie. Dzięki Twoim pozbawionym złośliwości uwagom, siostra będzie jak brzytwa ;) Kciuki w górę dla was, girls :)

https://www.martakrajewska.eu

Dziękiiii;-)

A ja cieszę się, że mogłam pomóc. I zazdroszczę trochę takiego wsparcia w rodzinie, bo u mnie niestety jest z tym bieda. Cóż, może bardziej nadawałabym się na betę niż na pisarza z tymi technikaliami :P Co do narracji, to w sumie na palcach jednej ręki moge policzyć książki, w których zauważyłabym zmienianą, a i to było tylko w obrębie epilogu/prologu. Spotkałam się nawet z opinią, że przy narratorze personalnym nie powinno zmieniac się bohatera, z punktu widzenia którego prowadzona jest opowieść, przynajmniej w obrębie rozdziału, ale teraz linka żadnego nie znajdę. Do ostatniej rozmowy nie mam już wielu uwag. Jeżeli chodzi o symbole mijającego tysiąca lat, to czy układ gwiazd nie jest zbyt oklepanym motywem? Tym bardziej, że ten wątek ze słojami drzew był naprawdę świetny i chyba już lepiej byłoby zostawić jedno wspomnienie o upływie czasu. Bo, no właśnie, moją drugą uwagą jest duża łopatologiczność sceny. Tzn. czytelnik już dawno zdążył się domyśleć o co chodzi i powtarzanie kilka razy, że tysiąc lat temu były wilkołaki zaczyna męczyć. Po prostu trochę za dużo tego i zabiera sporo inwencji. – Pamiętnik Czcirada. Poddaję się. To mnie przerasta. Całkiem. Jak trawa gówno na łące. – Czy te stwierdzenia nie są trochę zbyt współczesne? Przynajmniej ja je tak odbieram i nie masują mi do stylizacji.

Nie wyglądały jak ludzie, bo ludzkie ciała nie są zdolne rozszarpywać najgroźniejszych wrogów. – Rozszarpywanie nie jest kwestią wyglądu, więc „bo” średnio tutaj się nadaje. Może „nie mogły być ludzkie…” albo coś w ten deseń. Ale ogólnie podobają mi się kreacje księcia i Pomira, zdążyłam się do nich mocno przywiązać. Tylko ta cała rozmowa trwa trochę za długo i powtarzane są w niej podobne informacje, z których części co mniej oryginalnie przedstawionych można by się pozbyć. Chociażby ten fragment: – Wiesz, rzecz jasna, że nie było czegoś podobnego w dziejach. – Upewnić się chciał, widząc zaangażowanie księcia w opowieść.

– Czemu nie miałoby być? Pewności nie mamy.

– Taaak. A gdzie niby wydarzyć się miało? W Górach Północy?

– Nie inaczej.

– Tam nigdy królów nie było.

– Byli, wiele legend słyszałem.

– Legend.

– W każdej prawdy ziarno, jak mawiają.

– A gdzie teraz są królowie ci i ich bestie? Dialog niby ma budować napięcie, ale czytelnik doskonale pamięta, że były legendy o wilkach z gór na północy, więc można było to ująć treściwiej. Wtedy całość bardziej trzymałaby w napięciu. Ogólnie cała rozmowa jest długa na ponad 3 tys. słów, więc spokojnie można ją skrócić.   Za trzecią część zabiorę się po kolejnym wyjeździe albo za dwa tygodnie, zależy, jak sprawnie mi pójdzie sprawdzanie na tablecie.

Niofomune – Wielkie dziękil;-) Czytaj, kiedy Ci pasuje i wciąż trzymam kciuki, żeby dalej Ci się chciało;-) Co do ostatnich uwag – tak trudno mi właśnie było ocenić, czy scena rozmowy księcia z Pomirem nie wtłacza zbyt wielu faktów, stąd ciągłe podsumowania i powtórzenia. To było tak chyba dla tych mniej bystrych. Ty jesteś bystra, Niofomune, więc miałaś wrażenie, że czytasz ciągle to samo;-) Ale to cieszy. Czekam na dalsze spostrzeżenia i sama biorę się do roboty. Bardzo dziękuję Tobie, Niofomune, podobnie bemik, Kaelowi Gorannowi, a może i jeralniance za ogromną pomoc w ogarnianiu Baśni;-) Marzyłam o takiej pomocy! Mam nadzieję, że jest to dla Was choć odrobinę relaksujące, nie męczące, nie wiem… Odwdzięczę się, kiedy tylko będziecie potrzebować – słowo. Pa!;-))))  

Poprzednim czytaczom też jestem wdzięczna!;-) Oczywiście.

Nowa Fantastyka