
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rzecz wydarzyła się bardzo dawno temu, kiedy jako młody chłopak nająłem się na usługi hrabiego Podburka. Co prawda, czas zatarł niektóre obrazy i wydarzenia. Nie pamiętam wszystkiego dokładnie, jednakże to, co pozostało w mym umyśle drżącą ręką przelewam na pożółkłe, stare karty. Towarzyszy mi przy tym niepodobna niczemu, niespotykana ulga. Oddycham głęboko i jestem nadzwyczaj spokojny. Tak się czuje człowiek, który zdradza dręczące koszmary przeszłości.
Otóż jak wspominałem, zostałem sługą w bogatej, arystokratycznej rodzinie. Pan hrabia Podburk był człowiekiem sędziwym, lecz nad wyraz uprzejmym i uczynnym ( jeśli w ogóle można mówić, że ktoś tak wysokiego stanu mógłby być względem sługi uczynnym ). Pamiętam go jak przez mgłę. W mojej głowie utrwaliły się nieco inne obrazy, ale o tym za chwilę. Jestem prawie pewny, że rysy jego były delikatne, a czoło zdobiły jedynie nieliczne zmarszczki. We wspomnieniach widzę starannie ułożoną brodę, wąski uśmiech, wydatne policzki, znów wąski nos i duże oczy. Zupełnie jakbym oglądał choinkę, która na swym cienkim pniu utrzymywała bogate zdobienia. Ta dysproporcja mogła wydawać się dziwna, lecz pan hrabia wszystko potrafił obrócić na swoją korzyść. W końcu ( z tego, co pamiętam ) był przedsiębiorcą, a rozpoznawalna twarz była kluczem do sukcesu. Interesy hrabiego kręciły się bardzo dobrze, w kilka lat dorobił się znacznej fortuny, a mnie i jeszcze kilku innym służącym kilka razy podnosił pensję. Nie mam pewności, czy w sprawach biznesowych był uczciwy, ale względem nas okazywał szacunek i zrozumienie. Lubił słuchać gminnych opowieści sług. Rozumiał nas lepiej niż matka, często sprawiedliwie rozwiązywał problemy, a raz nawet mego przyjaciela, Piotra, wyciągnął z długów. Niestety w roku pańskim 1946 zaginął bez wieści. Wielkie było nasze rozgoryczenie, żal i smutek. Nie dawał jakichkolwiek oznak życia, został więc uznany za zmarłego w rok później. Pokaźny majątek trafił w ręce jego małżonki, Teresy. Tą kobietę niestety pamiętam aż nazbyt dobrze. O ile za życia męża pozostawała względem nas obojętna, tak po jego śmierci stała się okrutną tyranką. Nieraz całą służbą zbieraliśmy się w kuchni i spiskowaliśmy przeciw niej. Jednakże dopóki nam syto płaciła ( inaczej już dawno byśmy odeszli ) pokornie spełnialiśmy nawet najgłupsze zachcianki. Pamiętam, jak pewnego jesiennego wieczoru, za oknem panowała burza, a ona kazała mnie i Piotrowi przeprawić się przez przełęcz i wysłać pozdrowienia dla miejscowego proboszcza. Innego razu rozkazała dwukrotnie w ciągu dnia przemeblowywać dom, bo żadne z dotychczasowych ustawień nie przypadło jej do gustu. Była w stosunku do nas gburowata i arogancka, niejednokrotnie podkreślała swoją wyższość stanową. Jej odpychająca i nieludzka natura odbijała się na samopoczuciu każdego z nas. Za czasów hrabiego Podburka praca tutaj była czystą przyjemnością. Tej, o której teraz piszę, nawet nie można było nazwać przyzwoitą. Naturę pani Teresy podkreślał jej surowy, aczkolwiek cudaczny ubiór i makijaż. W swej nieskromnej garderobie trzymała przestarzałe, zjedzone przez mole futra, gorsety, marynarki, zakurzone obcasy, pantofle, trzewiki. Po śmierci męża ograniczyła się do kliku koszul, choć i wcześniej nie można było nazwać ją strojnisią. Po prostu – zachcianka. Natomiast jeśli chodzi o biżuterię, to miłowała się w ciężkich, posępnych kształtach. Jeśli nosiła kolczyki to tylko kwadratowe, bez zbędnej finezji, polotu. Naszyjniki składały się z masywnych, morskich kamieni, gdzieniegdzie pokryte srebrem. Natomiast za pomocą makijażu podkreślała łukowatość swoich brwi, kreśląc tak niezdarne linie, że niekiedy łączyły się w jedną, tworząc falę. Przynajmniej mieliśmy ubaw. Wąskie usta malowała beżową, drogą szminką. Nakładała też ogromne ilości kremu na twarz, przez co światło odbijało się od jej okrągłej twarzy jak od zwierciadła. Zdawałoby się, że tak wynaturzony człowiek nie mógłby w stanie zajmować się zwierzętami, a jednak pani Teresa wychowywała trójkę małych, szaroburych kociąt. Nie byłoby w tym nic złego, wręcz w pierwszych dniach wspieraliśmy pomysł. Mieliśmy nadzieję, że może chociaż w ten sposób kobieta nabierze ludzkich uczuć. Jednakże sprawy zaszły zbyt daleko, kiedy całą służbą zostaliśmy przeniesieni do jednego, ciasnego pokoju, a każdy kot z osobna otrzymał nasze wcześniejsze lokum. To było chore! Musieliśmy w czwórkę (bo oprócz mnie i Piotra były tam dwie kucharki – Maria i Katarzyna) spać na brudnej, zgrzybiałej podłodze. Zabroniła nam zabrać ze sobą koce, poduszki. Spaliśmy wtuleni w siebie, ogrzewając się wzajemnie i rozmyślając o zwolnieniu. Mało tego, kobieta w pewnym momencie dawała im więcej jedzenia niż nam! Głupie zwierzaki zaraziły się arogancką naturą pani Teresy. Sprawiały nam nie lada kłopotów. Byliśmy święcie przekonani, że czynią wszystko umyślnie. Zupełnie jakby zostały rygorystycznie wytresowane na małych ciemiężycieli. Absurd! Biorąc przykład pierwszy lepszy z brzegu, kiedy Katarzyna niosła hrabinie kolacje, jeden szarobury futrzak wślizgnął się pomiędzy nogi służki powodując bolesny upadek. Zastawa się potłukła, a pani Teresa na dodatek zdzieliła ją rózgą. Jednego wiosennego popołudnia ( pamiętam to dosyć dobrze ) Piotr rozlał na futrzaną sofę ( oczywiście przez kota ) dzbanek pełen śliwkowego kompotu. Kobieta wydzierała się na niego cały wieczór, a i w nocy słyszeliśmy jej ciężkie żale i przekleństwa. Następnego dnia zarządziła kolejne przemeblowanie. W tym momencie należałoby wspomnieć o całej posiadłości. Po zniknięciu hrabiego Podburka dom z zewnątrz nie wiele się zmienił. Zachował pozory dawnego spokoju i ciszy. Dach wykonano z gontu, mimo to był solidny i nie przeciekał. Wejściowy ganek zastąpiono portykiem z bogatym tympanonem w stylu klasycystycznym. Z pozoru wątła konstrukcja osadzała się na kamiennej podmurówce. Całość sprawiała wrażenie biednego, upadłego dworku. Za posiadłością pani Teresa zapragnęła stworzyć sad. Drzewka kazała sprowadzić z zagranicy, twierdząc, że tamtejsze odmiany są mniej pylące. Kolejna zachcianka. Sadem opiekowała się sama, co było dla nas dziwne. Wiem, że ponad wszystko go umiłowała. Niestety, jałowa ziemia nie pozwoliła drzewkom się rozwinąć. Żadne ( z wyjątkiem jednego ) się nie przyjęło. To, które się ostało było oczkiem w głowie pani Teresy. Pośród swoich uschłych braci prezentowało się okazale. W kilka dni wypuściło pierwsze pąki, a miesiąc później mieniło się zielenią. Nieznany mi gatunek rósł bardzo szybko. Kobieta opiekowała się jedynakiem tak starannie, z tak wielkim zapałem, że mogliśmy przypuszczać, że gdzieś, bardzo bardzo głęboko w opasłym ciele kobiety znajdowało się serce. Dawała mu więcej wody niż innym roślinom. Czasem nawet zapominała o trzech kociakach, którymi prawdopodobnie już się znudziła. Obsesja na tym punkcie odzwierciedliła się również w przemeblowaniu, do którego teraz wracam. Rozkazała sprowadzić meble tylko z takiego drewna, które ani trochę nie przypominało ( kolorem, twardością, gatunkiem) tego z sadu. Nowe wyposażenie stanowiły ciemnobrązowe kredensy, szafy, skrzynie. Ściany malowali (ponoć wybitni i rozsławieni ) artyści ze stolicy. Od teraz pokój główny zdobiły arabeskowe ornamenty, a wnętrza sypialń wyłożono misternie tkanymi dywanami. Okna zakryto jedwabnymi zasłonami, a fotele okuto niedźwiedzią skórą. Za większość prac remontowych odpowiadałem ja i Piotr. Nabawiłem się przez to niemiłosiernego bólu w krzyżu, który czuję do dziś. W sumie była to największa zmiana od czasów zniknięcia hrabiego Podburka. I zapewne najdroższa. Wnętrze, zupełnie odmienne od tego, co widać na zewnątrz, przypominało czasy arystokracji, w których pani Teresa się wychowywała. Wracając do owego cudownego drzewka, hrabina często siadała przy nim i żałośnie, zawodząco dyskutowała. Czasami widywaliśmy ją płaczącą, czasami klęczącą. Momentami podrywała się i coś wrzeszczała, zupełnie dla nas niezrozumiałego. Myśleliśmy, że oto jakaś straszna psychiczna choroba dopadła panią Teresę. Maria natomiast była przekonana, że w drzewku tkwi uwięziona dusza hrabiego Podburka, a kobieta rozmawia z nim jak z utraconym kochankiem. Coś mogło w tym być. Co do choroby, to pomyliliśmy się jedynie jej gatunku. Na początku lata, panią Teresę dopadła gorączka. Wśród różnorodnych zaburzeń najbardziej przerażały nas te powodujące zmiany fizyczne oraz dotkliwa i uporczywa odmiana epilepsji kończąca się stanami transu. Była to oznaka niechybnie zbliżającej się śmierci. Najczęściej budziła się z tych transów gwałtownie, bez wcześniejszych sygnałów. Zmienił się też nieco jej wygląd. Nie malowała się już tak obficie, zmizerniała, pobladła. Opieki nad nią podjęła się Katarzyna. Gorąco współczułem tej dziewczynie i jak tylko mogłem wraz z Piotrem jej pomagałem. Najgorsze w tym wszystkim było to, że kiedy pani Teresa poczuwała się lepiej, miała jeszcze gorszy charakter. Wszystko ją drażniło, każdy krok służki, każde westchnienie czy nawet mrugnięcie okiem. Karciła ją przy tym niemiłosiernie i kazała prowadzić się do sadu. Podczas, gdy ona tajemniczo rozmawiała z drzewem, my wszyscy poważnie zastanawialiśmy się nad odejściem. Jednakże musielibyśmy mieć serce ze skały, by opuścić chorego.
– Nie ważne jak bardzo złym jest człowiekiem. Nawet ona zasługuje na pomoc – przekonywała Maria.
Dni mijały niepokojąco wolno. W domu panowała atmosfera rozrzewnienia. Stan pani Teresy raz się pogarszał, przeplatał się z atakami epilepsji, a raz polepszał. Wówczas wychodziła do sadu, do drzewka. Lecz wkrótce powaliła ją kolejna choroba, tym razem gwałtowniejsza. Przykuła na dobre do łóżka. Ataki epilepsji przybierały na sile i pozostawiały o wiele gorsze skutki. Pozostałe nękające ją dolegliwości nabrały groźniejszych znamion. Bezużyteczna okazała się wiedza sprowadzanych przez Piotra lekarzy. Po tabletkach stan hrabiny jedynie się pogarszał. Wraz z postępem choroby, która nadszarpała ustrój, dawało się uczuć wzmożone roztargnienie oraz nadmierną pobudliwość wobec zjawisk błahych i pospolitych. Po okresach coraz dłuższych transów kobieta narzekała na hałasy w nocy. Kazała poprzybijać okna, bo wydawało jej się, że otwiera je wichura za oknem. Czasami mówiła, żebyśmy przestali się wokół niej kręcić, bo ją to drażni, podczas gdy my zajmowaliśmy się własnymi obowiązkami w zupełnie innych częściach domu. Zdziwaczała. Na szczęście była tak osłabiona, że nie dawała rady unieść rózgi. Chłostała nas wtedy najczęściej okropnym, gardzącym wzrokiem. W zaropiałych oczach nie było ani błysku wdzięczności wobec naszej pracy. Jednak nam robiło się jej coraz bardziej żal. Nocami płakała, a rankiem nie pytała o nic innego jak o swoje drzewko. Zapomniała o kotach, którymi niestety teraz ja się opiekowałem. Liczyło się jedynie to drzewko. Zadawała pytania proste: czy nie brakuje mu wody? Czy jest dobrze nasłonecznione? Czy nie obsiada go aby żadne robactwo? Pewnego dnia zawołała mnie do siebie. Usiadłem na pokrytej niedźwiedzią skórą sofie, a ona patrzyła na mnie pogardliwie. Widziałem jak jakieś straszne zmartwienia targają tym wychudzonym obliczem. W końcu podźwignęła się i mówiła do mnie cichym, przejętym głosem, o szmerach, które słyszała, a na które my byliśmy głusi. Przerażały mnie jej wywody. Słuchając tych słów można było wyjść z przeświadczeniem, że albo zwariowała, albo w tym domu naprawdę coś się dzieje. Pod koniec lata jej stan znów się polepszył. Mogła stać o własnych siłach. Przesiadywała wówczas całymi dniami przy drzewku, które nie zdążyło jeszcze zżółknąć. Wciąż pięknie mieniło się zielenią pośród uschłych, zapomnianych braci. Właśnie wtedy, kiedy pierwszy raz od dłuższego czasu hrabina czuła się dobrze, Maria postanowiła nas opuścić. Podobno spodziewała się dziecka. Patrzyliśmy z Piotrem na siebie ze zdumieniem, bowiem dziewczyna rzadko przebywała po za domem. Z kim więc mogła to zrobić, jak nie z nim? Niestety on myślał podobnie, z tym że o rozpustę podejrzewał mnie. Na szczęście kucharka wyjaśniła wszystkie okoliczności. Otóż okazało się, że nocami (w czas choroby hrabiny) sprowadzała do domu pewnego chłopa z pobliskiej wsi, w którym jak mówi, szaleńczo się zakochała. Przekonała nas też, że odgłosy, które panią Teresę tak dręczyły to nic innego jak igraszki kochanków. Odetchnąłem trochę z ulgą, gdyż i mnie te wariactwa zaczynały się udzielać. Nim Maria na dobre wyprowadziła się na wieś, hrabina ostatni raz zdzieliła ją rózgą i złowieszczo pogroziła palcem.
– Nie masz już tu czego szukać! – krzyczała.
Tak więc pozostała nas trójka. Katarzyna przejęła obowiązki Marii, a ja Katarzyny. Opieka nad panią Teresą początkowo była lekka. Jeszcze przez pół jesieni kobieta poruszała się o własnych siłach i to tylko z sypialni do sadu. Wydeptała nawet własną ścieżkę w trawniku. Z jednej strony miałem spokój, z drugiej jednak przerażało mnie wariactwo naszej chlebodawczyni. Proszę mi wierzyć, ona naprawdę całymi dniami siedziała nad tym nieszczęsnym drzewkiem. Gdyby nie była to normalna pora roku do zrzucania liści, śmiałbym się, że roślina robi wszystko by zniechęcić do siebie hrabinę. Pod koniec jesieni zaczynał prószyć śnieg, drzewko utraciło swą wyjątkową szatę i upodobniło się do uschłych braci. Było tylko nieco większe. Pani Teresa zaczynała się nad nami pastwić, kiedy ( ze względu na stan zdrowia ) zabroniliśmy jej wychodzić na zewnątrz. Nieraz porządnie obrywałem. Wolałem jednak to niż resztę wieczoru słuchać ostrych kazań przeplatanych przekleństwami. W końcu na początku zimy nastąpił nawrót choroby. Opieka stała się uciążliwa. Kobieta była doprawdy odpychająca i nie mam pojęcia jak Katarzyna do tej pory sobie radziła. Co prawda czasem, w wolnych chwilach przychodziła mi pomóc, lecz to i tak nie wiele. Najgorsze okazało się pozbywanie fizjologicznych śmieci z jej łoża. Oprócz siarkowego smrodu ciężko było mi się przyzwyczaić do karmienia. Pani Teresa często miewała wymioty, które zazwyczaj lądowały na mojej kamizelce. A do tego wszystkiego tak okropnie się śliniła! Doprawdy dziękowałem Bogu, kiedy w końcu dopadała ją epilepsja, po której przez kilka dni pozostawała w transie. Nie tylko miałem czas dla siebie, ale i sposobność do wyjścia na zewnątrz. Nieraz przechadzałem się na wieś do starych ludzi. Lubiłem słuchać ich mądrości. Niestety pracę u pani Teresy widocznie miałem wypisaną na czole. Kiedy chodziłem ulicą, zupełnie nieznani mi ludzie wskazywali palcem i szydzili ze mnie: „To ten” albo „Widzisz go? Służy w tamtym domu”. Wówczas kierowałem się do Marii, zapytać co u niej słychać. A trzeba było przyznać, że nieźle się urządziła i ten jej chłop to wcale nie był zły człowiek. Pytałem, czy ludzie też ją tak traktują, a ona spuszczała głowę i zawodzącym głosem mówiła: „Niestety”. Na szczęście miała w kim oparcie. Ja nie. Myślałem, że kiedyś też znajdę drugą połówkę i będę mógł ułożyć życie po swojemu. Tymczasem nieco podniesiony na duchu powracałem do domostwa, gdzie już rozwścieczona i przebudzona z transu hrabina czekała na mnie. Leżała na łożu w cierpiętniczej pozie. Coś ją ściskało od środka, układała się w tak pokracznych i przerażających pozach, że strach mnie ściskał za gardło. Pomogłem jej się uspokoić, a kiedy doprowadziłem wszystko do porządku ona ciężko westchnęła i zapytała: „Słyszałeś?” Uznałem to wówczas za majaczenia chorej i coraz bardziej ulegałem przekonaniu, że nieuchronnie zbliża się ku śmierci. Kiedy wspomniałem o tym Piotrowi, wyśmiał Katarzynę, podejrzewając, że tak jak Maria, tak i ona teraz kogoś sobie sprowadza. Mi jednak nie było do śmiechu. Z dnia na dzień było coraz gorzej i tym razem wiedziałem, że nadchodzi koniec. Pani Teresa wychudła, zbladła. Wyglądała zupełnie tak, jakby już tysiąc razy rozmawiała ze śmiercią. Pewnego dnia kazała mi zamieszkać w pokoju obok, na wypadek gdyby poczuła się źle. Pomimo tak upragnionego, ciepłego łóżka, zmartwiłem się. Przerażała mnie wizja snu w towarzystwie majaczącej wariatki. Moje obawy nie były złudne. Już pierwszej nocy słyszałem szlochanie. Drugiej ciche szepty. Trzeciej mówiła już głośno i początkowo myślałem, że mnie woła. Kiedy wparowałem znienacka do sypialni, kobieta siedziała skulona na łóżku, z głową zwróconą na ścianę z wymalowanymi drzewkami. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że przypominają te zasadzone na wiosnę.
– Proszę się położyć – starałem się mieć jak najbardziej kojący ton głosu. Kiedy jednak kobieta mnie usłyszała gwałtownie skręciła szyję i przeszyła mnie lodowatym, wstrętnym spojrzeniem
– Wynoś się! – wrzasnęła.
Nie miałem nic przeciwko. Migiem pobiegłem do pokoju, zamykając drzwi na klucz. „Wariatka”, pomyślałem. Następne noce upływały podobnie, tym razem jednak nie reagowałem. Ciekawi mnie, czy Katarzynę też to spotkało. Chyba nie, bo powiedziałaby nam o tym. Postanowiłem to skonsultować.. Dowiedziałem się bardzo ciekawej rzeczy. Pani Teresa wcześniej nie potrzebowała rozmów z obrazem drzewka, gdyż w ciepłe dni mogła do niego wyjść. Teraz nie może. Wszystko więc się wyjaśniło, a ja utwierdziłem się w przekonaniu, że hrabina jest wariatką, a nie spirytystką. Tak więc mijały nam uporczywe dni coraz wolniej, a pani Teresa najwidoczniej nie spieszyła się na tamten świat, nawet mimo tak postępujących ataków epilepsji. Czas się dłużył, monotonność i trud z jakim się mierzyłem stawały się nie do wytrzymania. Coraz częściej nachodziły mnie myśli o hrabim Podburku. Może wszystko ułożyłoby się inaczej gdyby żył. Co ja mówię! Nikt nie udowodnił, że nie żyje. Po prostu zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Gdzieś głęboko w duszy wierzyłem, że któregoś dnia stanie na progu ponurego domostwa i przywita nas gorącym uściskiem. Nasze wysiłki nagrodzi dodatkową pensją, poradzi co robić. Brakowało mi hrabiego, mimo iż tak słabo go pamiętam. Piotr i Katarzyna pomagali mi coraz rzadziej. Czułem się samotny. W końcu nadeszła pewna deszczowa, zimowa noc .Początkowo wszystko układało się „normalnie”. Ja spałem, a hrabina rozmawiała z obrazem drzewka. W pewnym momencie usłyszałem głuche brzęknięcie i trzask. Obudziłem się zaniepokojony i spostrzegłem, że ktoś przewrócił mój świecznik, wylewając tym samym gorący wosk. Usłyszałem jakieś krzyki, błagalne wezwania o litość za ścianą. Coś mnie tchnęło, podniosłem się i zamierzałem zobaczyć co robi pani Teresa. Niespodziewanie usłyszałem niski, przeciągły głos:
– Stój!
– Kto tam? – odrzekłem zaniepokojony – Piotr?
– Zniszcz je!
– Co?
– Wykop je!!!
Po tych słowach wszystko umilkło, nawet majaczenia hrabiny. Dostałem zawrotów głowy, pociemniało mi przed oczyma. Świat zawirował, ogarnął mnie chłód. Nie spostrzegłem się, kiedy w dłoniach trzymałem szpadel. W chwilę później znalazłem się w sadzie i kopałem z wielkim zapałem i radością, nawet pomimo siekącego deszczu. Nie wiem dlaczego, ale zniszczenie tego, co tak bardzo kochała pani Teresa sprawiało mi ogromną przyjemność. Twarda, zmarznięta ziemia nie stanowiła problemu dla moich rozochoconych mięśni. Kiedy wykopałem drzewko i ostrą częścią szpadla przecinałem pozostałe korzenie nagle uczułem cos miękkiego, niepodobnego do skamieniałej ziemi. Odrzuciłem je na bok i począłem kopać jeszcze szybciej. To co ujrzałem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Już wiem, dlaczego tylko ten jeden okaz się przyjął na tej jałowej glebie. Za nawóz robiło mu na wpół już rozłożone, pokiereszowane, sine, brudne ciało hrabiego Podburka! Chwilę po moim odkryciu przybyła roztrzęsiona Katarzyna oznajmiając, że pani Teresa… nie żyje!
ręką przelewam na pożółkłe, stare karty.- jeśli zaczynał pisać to kartki były raczej białe i nowe
a czoło zdobiły jedynie nieliczne zmarszczk - a co mogło je jeszcze zdobić?
Tyle znalazłam na początku, a muszę na razie przerwać. Obiadek czeka
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Tą kobietę niestety pamiętam aż nazbyt dobrze. - Tę
dopóki nam syto płaciła - suto
a fotele okuto niedźwiedzią skórą. - obito
Nie ważne jak bardzo złym jest człowiekiem - nieważne
dla moich rozochoconych mięśni. - raczej rozgrzanych
Jest jeszcze trochę takich błędów, przecinki i powtórzenia.
Historia, jak historia. Już kilka takich czytałam - żona zabiła męża - rosną lilie wysoko, jak pan leży głęboko.
Ani zła, ani dobra. Wykonanie też. Pozdrawiam
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Historia to niesłychana, pani zabiła pana...
Można było krócej. Należało krócej.
Jak dla mnie --- nieco przegadane.
Ten tekst jest tak fatalny, że nie da się go czytać. Masa zaimków, powtórzeń, całe plejady zdań-śmietników (z absurdalną ilością imięsłowów i przymiotników), nadosobowość pierwszej osoby (ja zrobiłem, poszedłem, zobaczyłem, usiadłem itp, itd.), niepotrzebne zdania w nawiasach - to nie jest algebra! Nie podobało mi się. Przykro mi.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
To opowiadanie zaciekawia i każe wyczekiwać odpowiedzi. Przynajmniej tak je oceniam na tle innych które się tu znajdują i nijak nie umieją mnie zaciekawić (a kilka próbowałem przeczytać)