Autor: Leszek Świerczek
Wzgórze stanowiło jedno z mniejszych i stało trochę z boku całego pasma wzniesień. Tak jak wszystkie pozostałe było skaliste, z dużymi łysinami czerwonych, kamiennych golizn. W blasku zachodzącego słońca ciągle zmieniały odcień szkarłatnej barwy. Roślinność pokrywająca wzgórza nie przypominała tej z dolin, z których przybyła grupka ludzi, obozujących pod wielkim nawisem skalnym po północnej stronie wzgórza. Karłowate drzewka o ostrych kolcach wyrastały z kilku gatunków wysokiej trawy. Gdzieniegdzie wystrzeliwały w górę gładkie pnie olbrzymich drzew, o wierzchołkach zwieńczonych szeroko rozpostartymi wachlarzami liści.
Obozująca grupa nie była jednolita. Wszyscy siedzieli przy jednym, wielkim ognisku, lecz stanowili kilka odrębnych ugrupowań. Różnice rysowały się nie tylko w ich wyglądzie, ale i sposobie zachowania. Najdalej od ognia, prawie już poza zasięgiem jego blasku usytuowało się około trzydziestu mężczyzn, ubranych w identyczne skórzane tołuby sięgające kolan. Spod nich wyłaniały się potężnie umięśnione, nagie ramiona. Stroje na wysokości bioder przepasane były szerokimi wstęgami z różnokolorowego materiału. Długie, proste włosy o ciemnej barwie zaczesywali do tyłu i wiązali kolorowym sznurkiem w węzeł swobodnie opadający im na plecy. Każdy z owych mężczyzn na lewym policzku, nieco poniżej oka posiadał tatuaż w kształcie przekreślonego koła. Na uzbrojenie wszystkich składały się trzy długie włócznie o lekko zakrzywionych ostrzach, szeroki nóż zatknięty za pas oraz mała, pleciona z łyki siateczka, przypięta do lewego ramienia. Skrywała wystrugane z jednego z najtwardszych drzew małe dyski o zeszlifowanych krawędziach. Dyski posiadały w swej najgrubszej części wgłębienia, pozwalające na pewny chwyt palców, czy to lewej, czy też prawej dłoni.
Dokładnie po przeciwległej stronie ogniska rozsiadło się piętnastu mężów, również herkulesowej budowy. Ich odzienie stanowiły jednoczęściowe szaty w zielonym kolorze, przepasane szmaragdowym sznurem. W przeciwieństwie do poprzedniej grupy nosili brody, splecione w cztery krótkie warkoczyki, związane na końcu w jeden węzeł. Ich bronią także były trzy długie dzidy i nóż zatknięty za sznur. Obok noża każdy z nich nosił małą dzidę o krótkim trzonku i ostrzu w kształcie serca.
Przy samym ognisku, od strony nawisu skalnego siedziało dziesięciu mężczyzn w szarych szatach. Na ramiona narzucili spięte tylko pod szyją i opadające swobodnie na plecy długie, błękitne płaszcze. Mieli gładko ogolone twarze i czaszki, na których nosili hełmy w kształcie małego, wgłębionego naczynia. Z boków hełmów zwisały misternie splecione siatki osłaniające. Ta grupa posiadała długie, proste miecze z metalu o srebrzysto purpurowym odcieniu, noże za pasem, wielkie topory i małe jednoręczne łuki, z kołczanami pełnymi krótkich, grubych strzał.
Na szczycie wzniesienia stało dwoje ludzi. Otuleni szczelnie szerokimi, purpurowymi płaszczami spoglądali w dal na kolejne wzgórza, trwając w bezruchu. Młodszy z nich pierwszy przerwał milczenie.
– Gdzie jest to święte miejsce Tarsów? – spytał cichym, melodyjnym głosem.
– Tam, gdzie te dwa wzgórza stoją tak blisko siebie – zapytany wskazał miejsce. – Gdy staniesz na przełęczy między nimi, ujrzysz dolinę łagodnie opadającą ku północy. Na jej najniższym kraju znajduje się święta sadzawka i święty gaj Tarsów.
– Byłeś już tam, Zan?
– Tak. Cztery słońca temu. Na podobnej wyprawie. Wtedy byłem tu, tak jak ty teraz.
– Wiem, że naszym celem jest zdobycie kobiet. Nie dowiedziałem się niczego więcej. Czy możesz mi już powiedzieć więcej?
– Teraz już tak. – Zan zamilkł na chwilę.
Młodzieniec nie przerywał mu. Czekał spokojnie na wyjaśnienia towarzysza, obserwując czerwone słońce, zapadające się za horyzont.
– Tarsowie co dwa słońca obchodzą tu święto swego boga Ra. Z wielu bogów, w których wierzą, ten jest najwyższy. Sprowadza urodzaj, jak i klęski, rządzi życiem i śmiercią. Gdy nadchodzi czas, Tarsowie zbierają się całym plemieniem nad świętą sadzawką, by przebłagać Ra za winy i prosić o łaskę.
– Zan. Widziałeś te obrzędy?
– Owszem. Co prawda niezbyt dokładnie i z daleka, ale wiele opowiedzieli mi inni. Na niewielkim wzgórzu nad sadzawką stoi mała świątynia Ra. Tarsowie zbierają się wokół niej, śpiewają pieśni i tańczą. Potem (nie wiem dokładnie, jak to się dzieje), składają krwawą ofiarę z młodej kobiety. Gdy ofiara jest spełniona, przystępują do uczty, która trwa trzy noce i trzy dni.
– W jaki sposób zabierzemy ich kobiety?
– Drugiego dnia kobiety proszą Ra o płodność. Wchodzą wtedy do sadzawki i obmywają się.
– Wtedy na nie napadniemy – domyślił się Set.
– Nie. Tarsów jest zbyt dużo. Będzie ich tu setki wojowników, gotowych walczyć nawet z jaspą.
– Czy są aż tak dzielni?
Zan roześmiał się cicho.
– Są wysocy i dzicy jak nasi Noar, ale posiadają dużo więcej inteligencji od nich. To bardzo dzielni wojownicy.
Set myślał nad czymś intensywnie i po chwili znów zapytał.
– Skoro są tak dzielni, jak mówisz, dlaczego nie ma ich w naszej Boskiej Straży?
– Żaden Tars nie pójdzie nigdy na służbę, a w niewoli wolą zdychać z głodu, niż ukorzyć się przed nami.
Słońce skryło się już całkowicie za łańcuchem wzgórz na południu. Wkrótce miała zapaść czarna, nieprzenikniona noc.
– Powiedz, jak wyglądają – poprosił cicho Set.
– Są wysocy i dobrze zbudowani. Mają jasne włosy koloru suchej trawy i błękitne lub szare oczy o jakimś niesamowitym połysku. Ich stroje są bardzo proste. Noszą krótkie szaty, przewiązane w pasie, przepasują się też krzyżującymi się na piersiach rzemieniami.
– Czym walczą?
– Tym, co mogą zrobić z kamienia, drzewa i kości. Nie znają metalu, ale mimo to są bardzo niebezpiecznymi przeciwnikami.
– Skoro tak, to czy wtedy, gdy byłeś tu po raz pierwszy, udało się wam?
Zan spojrzał na swego towarzysza dziwnie. Odpowiedział dopiero po chwili.
– Nie – jego głos stał się nagle suchy i ostry. – Było nas tylu, co i teraz. Tracąc połowę ludzi porwaliśmy dwanaście kobiet. Dognali nas na Orlej Przełęczy. Ocalałem tylko ja i dwóch Noarów.
Set przyjrzał mu się zdumiony. Nie mieściło mu się w głowie, aby oddział uzbrojony tak, jak ich, z dwoma Kamarami, mógł ulec dzikiej bandzie, złożonej choćby z setek wojowników.
– Sam widzisz – dodał Zan. – Tarsowie to nie łagodni Baruna czy Wantu. Od tamtej pory nie wyprawiliśmy się w te okolice. Ostatnio Rada uznała jednak, że oprócz corocznych wypraw musimy zdobyć kobiety Tarsów.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Może tak chcą Bogowie. Nikt z naszych nie wie. Wydaje mi się, że kobiety z innych plemion nie dają dobrego potomstwa.
– Ktoś ci o tym powiedział?
– Nie. Ale zobacz, że coraz więcej jest Noarów i Patów, nie wspominając o Wertach, a coraz mniej nas.
– To prawda – przyznał Set, zdumiony słusznością tej wypowiedzi. – Jak więc porwiemy kobiety?
– Gdy obmyją się już w wodzie sadzawki – spokojnie wyjaśnił Zan. – Wychodzą na brzeg i wtedy zarówno kobiety, jak i mężczyźni piją rytualny napój. Po nim zapadają w dziwny stan odrętwienia. Wtedy wkroczymy.
Set przemyślał przez chwilę to, co usłyszał.
– To łatwe – skwitował.
– Nie do końca. Zawsze zostaje kilkudziesięciu strażników, nie biorących udziału w obrzędach. Z nimi będziemy mieli dość roboty.
– Mamy więc dwa dni czasu – stwierdził Set.
– Tak. Ale nie będziemy tu czekać bezczynnie. Podkradniemy się pod świątynię. Chcę zobaczyć, jak wygląda składanie ofiary.
Zeszli wolno na dół. Ognisko nieco przygasło. Ich ludzie powoli układali się do snu. Zan podszedł do Noarów i wyznaczył kolejne nocne warty. Set położył się blisko ognia, na miękkich, wzorzystych matach. Po chwili zaległa cisza. Wiatr ucichł zupełnie i zdawało się, że wszystko trwa w bezruchu. Od czasu do czasu poruszał się tylko wartownik, dorzucając drew do ognia.
*
Następnego dnia, nim jeszcze słońce wychynęło w pełni zza widnokręgu, Zen i Set leżeli już, dobrze ukryci, w załamaniach skalnych niedaleko świątyni Tarsów. Dzień wstawał powoli i leniwie, zapowiadając bezchmurne niebo i skwar. Czekali już dosyć długo, gdy nagle przed świątynię wyszedł kapłan. W długiej, białej szacie, z uniesionymi rękoma wyglądał tak niesamowicie, że zamyślony Set natychmiast się ocknął. Uczynił to jednak zbyt gwałtownie. Kilka małych kamyków stoczyło się w dół, wywołując nieznaczny szelest wśród liści. Zdawało się, że Tars nie posłyszał tego, jednakże po chwili odwrócił się w ich kierunku. Długo spoglądał na skały, aż w końcu, najwyraźniej zaniepokojony, ruszył ku ich kryjówce. Podchodził coraz bliżej. Zan nakazał gestem, by Set pozostał na miejscu, a sam przemknął za skałę po lewej stronie. Wywołało to nowy szelest, który musiał dotrzeć do uszu kapłana, gdyż przyspieszył kroku. Zbliżał się. Set widział go już wyraźnie. Wysoki, chudy starzec, o włosach białych jak jego szata, z opaską na czole zdobioną kolorowymi kamieniami szedł po głazach i kamieniach, nie wywołując najmniejszego hałasu. Zupełnie jakby płynął w powietrzu. Set odruchowo cofnął się, starając wtopić się w głazy. Starzec napawał go niewytłumaczalnym lękiem. Chłopak pierwszy raz w życiu bał się naprawdę. Kapłan był już tylko kilkanaście kroków od niego, gdy nagle stanął. Zauważył go. Uśmiechnął się pogardliwie, bowiem Zan i Set ubrali się dzisiaj tak, jak Wertowie, w skórzane tołuby włosem do wierzchu. Wertowie znani byli Tarsom z małych, pogranicznych utarczek. Wyznawcy Ra pogardzali Wertami, gdyż pozbawieni dowództwa Patów, Noarów, a tym bardziej Kamarów, nie stanowili zbytniego zagrożenia. Mimo to Wertowie z jakimś hipnotycznym uporem ciągle zapuszczali się na ich tereny, w pojedynkę bądź grupami. W każdym przypadku stanowili łatwy łup dla dzikich wojowników.
Starzec wyszarpnął spod szaty długi, kamienny nóż i ruszył szybko w stronę Seta. Młodzieniec podniósł się. Mimo trwogi nie zapomniał o obronie. Wyciągnął swój srebrzysty miecz, a drugą dłoń zacisnął na małym promienniku. Kapłan znów się zatrzymał. Dojrzał na czole Seta diadem Kamarów, a także miecz i promiennik w jego dłoniach. Zrozumiał podstęp, jaki posłużyli się Zan i Set oraz to, że stojący przed nim Kamar, w przeciwieństwie do Werta, nie mógł być sam. Odwrócił się i krzyknął coś wysokim głosem, ale krzyk urwał się w połowie. To Zan, wychyliwszy się zza skały, strzelił do starca ze swego promiennika.
Zan machnął ręką, dając znak Setowi, by ponownie się ukrył. Ten przycupnął za skalnym odłamem, mając zwłoki starca kilka kroków przed sobą. Ukrył się w samą porę, gdyż przed świątynię wybiegło trzech Tarsów. Ubrani tak, jak ich opisał Zan, wyglądali na strażników lub obrońców kapłana. Rozejrzeli się i nagle jeden z nich dostrzegł leżące między skałami ciało. Krzyknął coś do swoich towarzyszy. Jeden z nich zawrócił do świątyni, a dwaj pozostali podbiegli do trupa.
Set spojrzał w bok. Zan wysunął się zza skały, wskazał na nadbiegających Tarsów, potem na siebie i na świątynię. I tym razem chłopak dobrze go zrozumiał. Czekał cierpliwie, a gdy Tarsowie byli blisko, strzelił dwukrotnie. W tym samym momencie, w którym trafił pierwszego, Zan rzucił się do przodu, chcąc dostać się pod ścianę świątyni. Set powstał, rozglądając się uważnie i starając osłaniać biegnącego. Gdy ten znalazł się przy świątyni, Set rozpaczliwym rzutem ciała runął na najbliższą skałę. W tej samej chwili pierzasta strzała bzyknęła mu nad głową. Łucznik stał widocznie za prawym narożnikiem budowli, bowiem tam mignęła przez moment biała plama.
Zan, stojący przy tylnej ścianie świątyni, zauważył strzał w stronę Seta. Gdyby teraz chłopak się wychylił, dosięgłaby go strzała. Zan myślał gorączkowo, w jaki sposób zaskoczyć w pojedynkę pozostałych Tarsów. Nie wiedział, ilu jest ich jeszcze w świątyni. Odwrót w tej sytuacji był pozbawiony sensu, a co gorsza wycofując się, nie wykonaliby już zadania, płosząc Tarsów.
Wtem ze świątyni wybiegł trzeci ze strażników i w szalonych susach pognał w dół, w kierunku doliny. Set nie mógł go widzieć, gdyż widok przesłaniała mu świątynia, ale Zan dostrzegł gońca i domyślił się, że biegnie po odsiecz. Podniósł promiennik. Mierzył spokojnie, gdyż od tego strzału zależała cała misja. Biegnący Tars, przeskakujący właśnie zeschły krzak, zawisł na chwilę w powietrzu, po czym runął na ziemię. Na ten widok pozostali, poukrywani Tarsowie krzyknęli z wściekłością. Set na ten dźwięk skoczył w dół jak wystrzelony sprężyną i przyległ do skały, zza której mógł dostrzec wejście oraz róg świątyni, gdzie krył się łucznik. Chłopak liczył, że wszyscy skupieni są na gońcu. Nie mylił się, nawet Zan nie dostrzegł jego skoku. Rozejrzał się dookoła i spostrzegł, że nie dalej jak pięć kroków od niego ciągnie się dosyć wysoki garb skalny, za którym ukryty mógłby dostać się wprost przed wejście do świątyni. Co prawda ujawni swoją pozycję, ale Tarsowie nie będą się spodziewać, że wyskoczy właśnie stąd.
Rzucił się naprzód. Tym razem nie tylko Tarsowie, ale i Zan zobaczył jego nową pozycję. Kryjąc się za załomem skalnym, Set przesunął się tak, by usadowić się naprzeciw wejścia. Tarsowie przybrali nową linię obrony. Łucznik, który dotychczas stał za rogiem, wyskoczył do przodu i zajął pozycję za niskim, skalnym progiem. Zan, także próbując odnaleźć się w nowej sytuacji, wychylił się zza tylnej ściany i doszedł do rogu, za którym stał poprzednio łucznik. Wystawił głowę zza krawędzi, a potem przeskoczył tuż przed wejście do świątyni. Leżący Tars odwrócił się, zobaczył Zana i krzyknął ostrzegawczo. Następnie uniósł się trochę, by móc napiąć łuk. Wtedy trafił go Set, który w porę wychylił się z kryjówki.
Zan wpadł do świątyni, chwilę po nim przybiegł Set. Gdy chłopak znalazł się wewnątrz, ujrzał towarzysza stojącego przy ścianie i ciało Tarsa przewieszone przez otwór prowadzący w głąb świątyni.
(…)