
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Opowiadanie zostało zainspirowane umiłowanym przeze mnie zawodem, który zresztą studiuję, filmem Inkarnacja (Shelter, 2010), pogodą oraz obecną sytuacją polityczno – gospodarczą naszego kraju. Wszystkie postacie są fikcyjne i nie istnieją ich odpowiednicy w rzeczywistości. Tekst nie ma na celu obrażania krakowskiej policji, policji w ogóle ani żadnych urzędników państwowych. Nie zawiera sugestii co do czyjejkolwiek poczytalności. Nie ręczę, że procedura, jaką w opowiadaniu wykonują negocjatorzy, jest w każdej mierze autentyczna. Przynajmniej część czynności odpowiada teorii negocjacji kryzysowych i policyjnych; korzystałam z wiedzy zdobytej na skutek wielorakiego wykształcenia oraz wynikającej z lektur. Oczywiście także z wyobraźni. Przy okazji pragnę obalić mit, jakoby negocjator przeprowadzał akcję sam. NIGDY nie jest sam. ZN stanowi nie tylko co najmniej trzech negocjatorów, ale i mogą zostać włączone w niego wszelkie pomocne osoby.
Pozwól mi wejść
czyli kosmiczna intryga polityczna
Sen przerażał go.
Pozwól mi wejść! Pozwól mi wejść! Pozwól mi wejść! Trzy słowa krzyczane przez niebo i ziemię.
Mała wampirzyca stoi tuż obok. Oblizuje oko o żółtej tęczówce, nadziane na ość.
W jego barki wbite są sople. Ciążą, uniemożliwiają ruch. Lodowata woda zagarnia drogocenne ciepło ciała.
Stoi na szczycie arktycznego świata. Nie pamięta barw, zna tylko dwie. Wokół niego, na śniegu, czerwone napisy. Biel poraża oczy, karmazyn daje im wytchnienie, choć słowa wywołują lęk.
Pozwól mi wejść! Dziesięć. Sto napisów. Szczyt zmienia się w nieskończoną równinę. Milion napisów. Jest mu coraz zimniej, sople zapadają się w jego ciało. Śnieżne pustkowie nasiąka posoką, czerwienieje. W górze spodek, wiruje wokół własnej osi. Rozrzuca rubinową fontannę napisów.
POZWÓL MI WEJŚĆ!
Szkarłatny, ruchomy punkt świetlny na jego piersi…
Ocknął się w zimnym łóżku, jakby nietkniętym. Nie był zlany potem. Serce waliło mu zupełnie jak wtedy, gdy przepity organizm błaga o wodę. Dłonie miał tak suche, że czuł napięcie skóry.
Podskoczył na ostry sygnał telefonu. Zostawił go w spodniach rzuconych na krzesło. Gdy wstał, pociemniało mu w oczach. Niepewnie podszedł do drewnianego mebla i wydobył komórkę z pomiętego materiału. Szósta czterdzieści dwie. Dzwonił komendant.
*
– Premier urwie mi łeb, jeśli natychmiast nie ściągniesz tego idioty – komendant wrzeszczał tak, że Michał trzymał aparat dziesięć centymetrów od ucha. Mimo to krzyk naczelnika z łatwością przebijał się przez warkot silnika radiowozu, atakując podwładnego. – Możesz mu powiedzieć, żeby utopił się w Wiśle, byleby stamtąd spierdalał.
– Panie komendancie, najważniejsze jest dla mnie ludzkie życie – ostrożnie zaznaczył policjant.
Przełożony wybuchnął szyderczym śmiechem. Motto negocjatorów było mu obce, jakby dotyczyło mieszkańców innej planety. Michał wyobraził sobie komendanta jako wielką, rechoczącą żabę, która rozpęka się pod jego butem. Wieloletnie doświadczenie mówiło mu, że tylko odwrócenie od wartości, jaką stanowił każdy pojedynczy człowiek, umożliwia wspinanie się we wszelkich administracyjnych hierarchiach.
– Myślałem, że najważniejsze są dla ciebie twoje jaja, Elzner – tym razem zwierzchnik zawarczał zjadliwie. – Potraktuję je dziadkiem do orzechów, jeśli Premier spóźni się na naradę. Za dwadzieścia minut aleje mają stać się tak czyste, żeby mogły robić za pasy startowe.
Nastąpiło przerwanie połączenia. Negocjator westchnął, intensywnie pocierając nieogolony policzek, jak gdyby szorstka skóra mogła go pobudzić. Czuł się tak, jakby przez sześć godzin snu nie wypoczął ani sekundy.
– Komendant ma muchy w d… nosie? – spytała Julia, policyjna psycholog i jego przyjaciółka, rozparta na siedzeniu obok. Podała mu lurę ze stacji benzynowej, którą wcześniej posłodziła obficie, zapewne chcąc zabić okropny smak.
– Od kilkunastu lat nie używam cukru, słodzę miodem – odparł Michał, nie chcąc wdawać się w konwersację; nie znał dobrze kierowcy wiozącego ich na miejsce zdarzenia. Julia przewróciła oczami. Przyjął kawę z przymusu: zmęczony na niewiele zdałby się klientowi.
Zerknął bez entuzjazmu za szybę. Auta opornie rozsuwały się przed wyjącym wozem policyjnym. Aleje wyglądały, jakby zarządzono nagłą ewakuację Krakowa. Setki samochodów utknęło tu akurat w godzinie szczytu: o siódmej trzydzieści. Wszystko za sprawą jednego człowieka, którego życie najwyraźniej legło w gruzach.
– Marnie wyglądasz, Michał – kobieta obserwowała go uważnie spod zmierzwionych, ciemnych włosów. Jak zawsze w takiej sytuacji, przypominała mu głodnego kota przystawiającego pyszczek do twarzy i zaglądającego w oczy. Pani psycholog karmiła się zmartwieniami innych tak, jak on adrenaliną. – Źle spałeś?
– Miałem idiotyczne sny, to wszystko.
W jej oczach ujrzał błysk zawodowego zainteresowania, ale ujarzmiła ciekawość.
– Mężczyźni – skwitowała dosadnie. – Boisz się, że jak wypowiesz słowo koszmary, zabrzmisz niczym dziecko? Powinieneś wziąć urlop. Wyjechać gdzieś. Poznać kogoś.
Przed męką odpowiedzi uchroniła go krótkofalówka, która wydała piskliwy sygnał aktywności.
– Jednostka zero-cztery, to wasza syrena się zbliża? – urządzenie okrutnie trzeszczało, Michał nie rozpoznał głosu. Przyłożył krótkofalówkę do ust.
– Tu jednostka zero-cztery, tak, zaraz będziemy na miejscu. Status sprawcy bez zmian?
– Potwierdzam, człowiek widmo.
Policjant poczuł jeszcze większe znużenie. Zastanowił się przez chwilę, czy w ogóle jest zdolny negocjować.
– Nie lubisz takich spraw, prawda? – spytała przyjaciółka. Skrzywił się; w danych okolicznościach psychoterapeutyczne pytania tylko bardziej go męczyły.
– Proszę cię, daj dziś spokój. Ten człowiek jest najważniejszy.
Zamilkła, ale wciąż mu się przyglądała. Odwrócił się ku szybie. Radiowóz brnął przez morze samochodów, rozstępujące się z nieznośnym oporem. Negocjator dostrzegał w pojazdach zniecierpliwione, rozgniewane twarze. Stanęli na moment przy srebrnym Fordzie. W dziecięcym foteliku siedziała około trzyletnia dziewczynka, jedząc niebieskiego lizaka. Miała od niego sine wargi i język, który wystawiła do Michała. Uśmiechnął się z trudem; scena zdawała mu się dziwacznie znajoma, jakby przeżywał deja vu.
Samochód wjechał na chodnik, nie mając możliwości przepchania się pomiędzy dwoma autobusami. W tym momencie coś rąbnęło w dach z taką mocą, że policjant przez kilka sekund słyszał pogłos huku we własnej głowie. Blacha nad nim lekko się wgięła.
– Cholerna pogoda! – warknął młody sierżant za kierownicą. Michał kojarzył twarz policjanta, lecz nigdy z nim nie rozmawiał. – Ten sopel mógł spaść na czyjś czerep! Dzwonię do służb porządkowych, jak tylko dowleczemy się na miejsce, słowo daję…
– Kto myśli o soplach w połowie kwietnia? – mruknęła Julia. Kilkaset metrów przed nimi pojawił się obskurny, wielopiętrowy gmach opuszczonego budynku, ku któremu zmierzali, otoczony szwadronem policji i jednostkami straży pożarnej. – Tak długa zima jest potworna dla psychiki – dodała posępnie. – Współczynnik samobójstw skoczył drastycznie w górę. Durkheim posikałby się z podniecenia na myśl o statystykach… Pół roku zimy!
– Nie pozwolę tej obrzydliwej maruderce zabrać mojego klienta – odparł z mocą Michał, jakby chciał przekonać samego siebie. Kawa rozgrzała go, choć nie rozjaśniła umysłu. Odpychał brak wiary w swoje możliwości, wywołany wyczerpaniem, ale wątpliwości przypominały publiczność koncertu metalowego; obijały się o niego, próbując wytrącić z równowagi. Chciał jak najszybciej działać. Wiedział, że adrenalina wpłynie na niego najlepiej. Wielokilometrowy korek wywoływał w nim dojmującą irytację.
Radiowóz dobrnął w końcu do punktu docelowego. Michał wysiadł z samochodu i szybko ocenił sytuację na dole. Wokół tkwiło mnóstwo gapiów, znudzonych tkwieniem w pojazdach, niektórzy z dziećmi. Spostrzegł sporo studentów z pobliskiego uniwersytetu oraz od groma dziennikarzy. Przed frontem budynku rozstawiło się około trzydziestu policjantów, tak wielki tłum trzeba było trzymać z dala od miejsca zdarzenia.
– Masakra – skwitowała Julia, podając mu słuchawkę i mikrofon. Michał zamontował sprzęt na sobie, nim kierujący akcją mógł zauważyć. Nieoceniona pomoc przyjaciółki często wykraczała poza oficjalne działania.
Negocjator czuł lekką dezorientację; rzesza ludzi i tumult samochodów nieco oszałamiały. Nie spojrzał jeszcze w górę. Wiedział, że widok samotnej postaci na dachu zahipnotyzuje go na dobre. Wziął Julię za rękę i zaczął przepychać się przez rozgadany tłum. Kobietę zaczepili wulgarnie chłopcy skrywający twarze pod obszernymi kapturami. Michał odciągnął ją, nim otworzyła usta. Wszystkim nadużywającym schronienia kapturów przypisywała zaburzenia psychiczne, zwłaszcza fobię społeczną.
Zostali przepuszczeni przez sznur rozdrażnionych funkcjonariuszy pobliskich komend. Niemal natychmiast na Michale uwiesił się wyznaczony dowódca zespołu negocjatorów, którym okazał się komisarz Szleffel. Odciągnął go od pani psycholog. Wypuszczając dłoń przyjaciółki policjant odniósł wrażenie, jakby obsunął się pod nim grunt. Poczuł zawroty głowy, ale kierownik nie zwracał na niego uwagi.
– Błagam, Elzner, ściągnij go prędko. Komendant wydzwania, że obedrze mnie żywcem ze skóry… Dźwig utknął na rondzie, będziecie musieli wyjść na górę – szeptał gorączkowo, ciągnąc Michała ku wejściu do budynku. – Przykro mi, nikt nie ma pojęcia, co to za typ. Idziesz razem z Jewdyckim, ja zostaję na dole. Błagam cię! Premier jedzie na Wawel na ósmą czterdzieści pięć, będzie musiał dotrzeć z lotniska!
Michał starał się nie słuchać uważnie, by uniknąć frustracji. Nie obchodził go komendant, Premier ani zniecierpliwieni ludzie. Miał na uwadze jedynie klienta. Podniósł głowę, nim dowódca wcisnął go do budynku, ale było już za późno, gmach zamknął się nad nim, a frontowe drzwi trzasnęły głucho. Otoczyła go cisza, zdająca się nienaturalną przy rabanie panującym na zewnątrz. U boku miał jedynie częstego kompana, starszego aspiranta Jakuba Jewdyckiego. Jakub posiadał posturę niedźwiedzia, toteż rzadko rozmawiał ze sprawcami, za to doskonale ubezpieczał kolegów z zespołu. Ruszyli szybko przez zdezelowany hol w kierunku wind przemysłowych, ale okazały się zepsute.
– Serio? – mruknął z niedowierzaniem Kuba. Otworzył odrapane drzwi na schody, przytrzymując je dla Michała. Przyjrzał mu się i zmarszczył gęste brwi.
– Wyglądasz okropnie, stary. Na pewno chcesz to robić? „Widmo…
– … najczęściej spada” – dokończył policjant. – Pospiesz się, to kilkanaście pięter.
Przeskakiwali po dwa stopnie naraz. Klatka schodowa chybotała Michałowi przed oczami. Spostrzegł graffiti, czyjś ciężki do rozczytania, pełen zawijasów podpis, w którym literę O zastąpiono celownikiem. Mimowolnie zwolnił krok; coś próbowało przedostać się na powierzchnię jego świadomości.
– Jest snajper? – zapytał współpracownika. Zaptany parsknął ze szczerym ubawem.
– Michał, zapiłeś wczoraj? Jest widmo, to i snajper! – Popchnął go, żeby przyspieszył. – Poza tym, ta cała sprawa z Premierem… Ci od zarządzania kryzysowego przyjęli dodatkowy scenariusz zamachu. Czytałem to gówno, widać, że nie pisał tego nikt z interwentów. Na miejscu jest niejeden snajper i od cholery speców bezpieczeństwa, za to wciąż nikogo do kierowania ruchem. Na moje oko tobie najprędzej może udać się zakończyć tę farsę. Jeśli widmo ma w dupie Premiera i to kompletny zbieg okoliczności, wpadł w niezłe gówno. Jak go ściągniemy, nie wyjdzie z przesłuchań do majówki.
Michał cieszył się w duchu, że Jewdycki to dobry negocjator i z góry zakłada tylko jedną opcję – uratowanie desperata. Mimo wysiłków wciąż czuł się rozbity, ale obecność Kuby dodawała otuchy. Miał pewność, że gdyby zawiódł, jego towarzysz sobie poradzi.
Z lekką zadyszką dotarli do żelaznej drabiny i włazu na dach. Przy ścianie czaiło się dwóch drabów z krakowskiego Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego oraz aspirant Sobolewski z nożycami do metalu.
– Łańcuch na wyjściu wyglądał na nietknięty – poinformował negocjatorów, rozkładając ręce. – Nie mam bladego pojęcia, jak się tam dostał.
Dla Michała była to bezwartościowa informacja. Zwrócił się do pracowników WBiZK.
– Próbowaliście z nim rozmawiać?
– Tak, dotarliśmy tu pierwsi. Staraliśmy się nawiązać kontakt, ale odmówił współpracy – odrzekł urzędowym tonem wyższy mężczyzna. Miał kompletnie bezemocjonalną postawę i nijaki garnitur. Michała zawsze drażnił sposób bycia, jaki wpajano bezpiecznym. – Stwierdził, że na kogoś czeka. Miejmy nadzieję, że nie na Premiera. Nie wyglądał na odurzonego, zdawał się zupełnie opanowany i w pełni władz umysłowych. Brak którejkolwiek z oznak zamachowca samobójcy. Ma zwyczajną urodę, mówi bez żadnego akcentu.
– Widmo – skwitowali jednocześnie negocjatorzy.
– Ten budynek to kompletna porażka. Ani do zagospodarowania, ani do wyburzenia, co za szajs… – Sobolewski tarł zaświniony rdzą rękaw munduru. Michał poczuł, jak tężeją mu mięśnie szczęki.
– Nie zauważyłem dotąd, żeby kogokolwiek z Komendy obchodził los tego człowieka – rzucił twardo. Wspiął się na drabinę i z wysiłkiem podniósł zakurzony właz. Odczuwał tak ogromną potrzebę ujrzenia swojego klienta, zidentyfikowania go wreszcie i skupienia się na nim, jakby chodziło o jego własne życie. O wypłynięcie na powierzchnię i zaczerpnięcie powietrza. Wyszedł na szczyt budynku i rozejrzał się.
Do pokrycia dachu użyto kiepskiej jakości papy, która nasiąkła wodą i rozlazła się. Stali przed bajorem pełnym śniegu, brudu oraz ptasich odchodów. Na krawędzi frontowej ściany tkwił szczupły mężczyzna średniego wzrostu, w dżinsach i kurtce od Jacka Wolfskina; Michał rozpoznał z daleka charakterystyczny, żółty napis z odciskiem łapy.
Policjant musiał użyć znacznej siły woli, by nie rzucić się biegiem ku samobójcy. Razem z Kubą powoli przebrnęli przez przywierającą do butów, cuchnącą maź. Jewdycki zatrzymał się około pięć metrów od sprawcy, na tyle, by dobrze go widzieć oraz słyszeć konwersację. Michał podszedł do desperata aż na półtora metra, gdyż ten nie oponował; właściwie nie zwracał na negocjatorów żadnej uwagi. Stróż prawa zobaczył jego profil. Nos mężczyzny wyglądał, jakby został kiedyś złamany; być może klient uprawiał jakiś sport bądź wdał się w bójkę. Negocjator oceniał jego wiek na około trzydzieści lat. Nie pasował do grup wiekowych najczęściej porywających się na własne życie. Chłodny wiatr targał mu ciemne włosy, domagające się fryzjera. Patrzył w dal pustym spojrzeniem.
– Nazywam się Michał Elzner – policjant zaczął procedurę. Klient nawet nie drgnął. – Jestem negocjatorem policyjnym. Wykonuję obowiązki służbowe. Czy zgodzi się Pan chwilę porozmawiać?
– Przez ciebie nie mogę skoczyć – mruknął mężczyzna niskim, zrezygnowanym głosem. Zwrócił w końcu beznamiętne spojrzenie na Michała. – Muszę się ciebie pozbyć, nie wiem tylko, jak to zrobić… – Sprawca pobladł nieco. – Tak, żeby go nie sprowokować.
– Kogo nie sprowokować?
– Irtariona. – odparł krótko i umilkł, ponownie odwracając wzrok. W negocjatorze powoli wzrastał poziom adrenaliny. Jego tlen.
– Jak Pan ma na imię? – spróbował po prostu, choć nie liczył na odpowiedź.
– Trudno wymówić ludzkimi ustami. Szerahzan. Mniej więcej. Ciężko się posługiwać waszym powolnym umysłem i dziecinnie prostym językiem.
– Pogrywa z tobą albo jest zaburzony – Michał usłyszał w słuchawce.
– Powiedz jej, że sama jest zaburzona – mruknął z przekąsem samobójca. – Leczenie innych nie pomoże jej zmyć z siebie piętna tego, co zrobił jej ojciec.
Policjant mimowolnie się cofnął. Pomijając to, jak doskonały słuch musiał mieć ten człowiek, by posłyszeć głos Julii, tylko kilka osób na świecie znało czyny jej ojca.
Michał skarcił się w duchu za odsunięcie od klienta. Musiał panować nad sytuacją, niezależnie od tego, jak zdawała się dziwaczna. Rzucił spojrzenie na Jewdyckiego. Patrzył pytająco, nie pojmując niczego z dialogu.
– Po prostu odejdź, negocjatorze – poprosił sprawca. – Nie mieszaj się do tego. Wy, ludzie, jesteście wolni. Nie musisz mu się poddawać. Możesz odejść. – Przez jego ciało przeszedł dreszcz, choć wiatr ustał. – Muszę go zabić. Jeśli nosiciel umrze, my także. Jest niebezpieczny.
– Kto jest niebezpieczny? – Michał niemal czuł napięcie i wzburzenie Julii, która jak najszybciej chciała zidentyfikować i zdiagnozować tego człowieka.
– Irtarion. – Znów drgnął. – ODEJDŹ, człowieku. Jeśli przemówi do ciebie Irtarion, nie słuchaj.
Ręce zaczęły trząść mu się konwulsyjnie i nagle runął na kolana, ledwo trafiając w krawędź budynku. Negocjator poczuł nagłe uderzenie emocji.
– Co się dzieje? Dlaczego upadł? – dopytywała się przyjaciółka, ale Michał zignorował ją. Omal nie stracił klienta. Zaczął kolejny, wyćwiczony monolog.
– Proszę Pana, proszę pozwolić mi sobie pomóc. To nie musi się tak skończyć. Na dole są dzieci. Proszę odsunąć się od krawędzi.
Mężczyzna niespodziewanie ukrył twarz w dłoniach i zaczął przejmująco łkać. Policjant przez chwilę czuł kompletną dezorientację. Desperat klęczał na samym skraju dachu, żadna interwencja fizyczna nie była możliwa. Nagła zmiana w samobójcy obudziła jednak czujność negocjatora. Szybciej, niż Julii, z pewnością dlatego, że mogła obserwować sytuację jedynie z dołu. Wbrew zasadom zrezygnował ze zwrotu oficjalnego.
– Jak się nazywasz?
– Isen – wyszeptał mężczyzna spomiędzy palców, płacząc żałośnie jak dziecko.
– Brawo! – pani psycholog pojęła sytuację. – Ma wieloraką osobowość. Michał, karz Jakubowi przekazać na dół, by sprawdzono wszystkie szpitale psychiatryczne i publiczne przychodnie.
– Isen, bardzo chcę ci pomóc – Michał wyrzucał z siebie formułki automatycznie, lecz ze szczerym zatroskaniem. – Proszę, odsuń się nieco od krawędzi. Porozmawiaj ze mną chwilę. Przecież nic nie tracisz. Tyle, że nie możemy spokojnie rozmawiać, gdy balansujesz na skraju dachu.
Desperat opornie, jakby bał się oddalić od przepaści, usiadł kilka centymetrów dalej. Negocjator nieco odetchnął.
– Muszę pomówić z moim kolegą. Mogę odejść na dwa metry? Cały czas będziesz mnie widział. Zaraz wrócę. Nic nie rób. Daj mi szansę.
Zdruzgotany klient kiwnął głową.
– Tylko szybko – wyrzucił z siebie urywanym głosem. – Oni wrócą.
Michał skinął na towarzysza i oddalił się jedynie na tyle, by samobójca go nie słyszał. Uważnie obserwował jego ruchy.
– Julka, może mieć całe mnóstwo osobowości. W dodatku tożsamości wiedzą o sobie. Nie mam pojęcia, czy sobie poradzę. Przyklej się do Szleffela. Jak otrzyma informacje od Kuby, spróbuj się wcisnąć na górę – poprosił szeptem, zasłaniając usta dłonią, nim Jewdycki do niego podszedł.
– Postaram się. Jesteś pewny, że nie gra?
– Nie gra. Miał mimowolne dreszcze. Takich kurczy mięśni nie da się udać.
Dotarł do niego Jakub. Michał cicho przekazał mu polecenia, nie spuszczając wzroku z klienta.
– Wydaje mi się, że ma osobowość mnogą. Karz przetrząsnąć wszystkie placówki. Niech szukają podwójnej i wielorakiej osobowości, dysocjacyjnej, zaburzeń obsesyjno–kompulsywnych, manii prześladowczej, fobii społecznej i depresji. Mężczyzna średniego wzrostu, około trzydziestki, ciemne włosy, piwne oczy, złamany nos, markowe ubrania. Użył imion Irtarion, Isen i Szerahzan. Jeśli zidentyfikujemy widmo i okaże się zarejestrowanym chorym, będziemy mogli ostatecznie ściągnąć go siłą. Jest kompletnie niestabilny. Przekaż, że oznaczam go siódemką, a może i ósemką.
Kuba jedynie przytaknął wielkim łbem. Przypadek najwyraźniej przerażał go i chciał zdać się wyłącznie na kompana. Wycofał się, a Michał ostrożnie wrócił do sprawcy.
Wiele czytał. Zapoznawał się z licznymi publikacjami z zakresu psychologii i psychiatrii. Negocjator powinien mieć szeroką wiedzę i nieustannie rozwijać ją we własnym zakresie.
Nie spoufalanie się z klientem odłożył na bok. Musiał zaprzyjaźnić się z którąś z tożsamości mężczyzny, najlepiej łkającą właśnie u jego stóp.
– Isen, jak się czujesz?
Samobójca podniósł czerwone oczy. Policjant zaniemówił. Desperat miał zielone tęczówki.
– Powstrzymaj ich – wyszeptał z trwogą, jakby prześladowcy mogli go usłyszeć. – Szerahzan chce zabić tego człowieka. Irtarion pragnie wyjść. Ja tylko się schowałem, nic nie robię! Proszę, ratuj mnie i nosiciela!
– Uspokój się. – Michał przyklęknął metr od niego. – Skoro nie chcesz zabić tego człowieka, odsuń się od krawędzi. Zejdźmy stąd. Porozmawiajmy z dala od niebezpieczeństwa.
– Nie mogę! – krzyknął rozpaczliwie mężczyzna. – Oni mnie odepchną, zrzucą go!
– Spokojnie. Dobrze, zostańmy na miejscu. Nie chcę, żeby zrobili ci krzywdę. Spróbujmy powstrzymać ich inaczej.
– Dobrze – pochwaliła go Julia. – Musisz utrzymać go jak najdłużej. Schleffel właśnie uzyskuje dla mnie pozwolenie wejścia. Rozmawiaj z Isenem, niech osobowość się zakotwiczy. Postaraj się go niczym nie sprowokować.
Klient zaczął głęboko oddychać, by się opanować. W żyłach negocjatora buzowała adrenalina. Zaczęła przeważać w nim pewność siebie, budując rusztowanie podtrzymujące zmęczone ciało. Odpychał od świadomości dziwne incydenty, jak wspomnienie ojca Julii czy zmiana koloru oczu.
– Żeby ci pomóc, muszę was poznać. Opowiedz mi o was. Zacznij od nosiciela. Jak się nazywa?
– Nie wiem – odrzekł przepraszająco mężczyzna, wyłamując sobie ręce. – Przybyliśmy równocześnie. To naiwny, biedny człowiek. Coś jest z nim nie tak. Łatwo w niego weszliśmy. Oni od razu nim zawładnęli. Ale ludzie są wolni, dlatego żaden z nas nie ma tu w władzy. Nie pozwolił żadnemu z nas wejść, bo był otwarty, więc do żadnego nie należy. W końcu odrzuca intruza, ale że jest nas kilku, przejmuje go następny.
– Rozumiem – stwierdził Michał. Choć rysowana przez rozmówcę sytuacja była paranoiczna, miała jasną logikę, którą negocjator od razu załapał. – Pospieszny się więc, ale bardzo cię proszę, bez paniki. Kim jesteście?
– Uciekliśmy z naszej planety – odpowiedział pospiesznie mężczyzna ściszonym głosem, jakby wyjawiał sekrety wielkiej wagi. – Nazywacie ją Kepler–22b. Została zniszczona głupotą i wojną. Część z nas uciekła. Będzie nas więcej, wierz mi. Pewnie już jest nas więcej. Irtarion zdążył przeanalizować umysł tego biednego człowieka. Odkrył, że ludzie zapatrzeni w siebie, oddani jakimś dobrom, mogą zostać zdominowani w pojedynkę. I to bez zmian w kolorystyce oczu. Irtarion knuje coś. Irtarion cię wybrał. Miałeś sny, twój umysł się broni. Nie pozwól mu wejść. Weź stąd tego człowieka i zamknij w pokoju bez klamek! Odizoluj od innych! Iratrion jest najgorszy z nas. To on zrujnował planetę!
Drgnął, a Michałowi zadzwoniło w uszach, gdy stres i szok pchnął serce do galopu.
– Zostań ze mną, Isen – powiedział z mocą. – Pokonamy ich. Pozbędziemy się ich. Ale musisz ze mną zostać.
– Nie mogę. – Wstrząs. – Błagam, nie pozwól mu wejść!
Jego ciało wygięło się nagle. Stróż prawa odruchowo znów się odsunął, stracił równowagę i wylądował na brudnym, kleistym podłożu. Zobaczył czerwoną kropkę na ciele mężczyzny.
– Kuba, powiedz, żeby nie strzelali! – krzyknął za siebie. Sam poczuł drżenie podniecenia, co zdradziło mu, że w jakiś sposób wczuł się w urojenia klienta. Błąd. Wziął kilka głębokich wdechów, czekając, aż mężczyzna wróci do niego.
– Stawiam na Irtariona – wydobyło się ze słuchawki.
– Ja też – mruknął pod nosem Michał. Samobójca przez chwilę przeciągał się, wyginając głowę i ściągając barki. Wyglądało to zupełnie, jak w filmach, w których jakaś kosmiczna kreatura zajmuje ludzkie ciało. Odmieniony sprawca wstał i dopiero wtedy spojrzał z góry na negocjatora. Ten także stanął na nogi, by nie dać się zdominować. Wpatrywał się w jasny brąz, niemal żółć źrenic mężczyzny. Z niepokojem próbował przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek czytał o tęczówkach zmieniających kolor. Mogły jedynie przybierać odmienne odcienie, zależnie od koloru ubrania czy otoczenia, ale o zmianie barwy policjant nigdy nie słyszał.
Klient uśmiechnął się czarująco. Coś trzasnęło w słuchawce. Policjant syknął i ukradkiem wyjął urządzenie. Cuchnęło spalenizną.
– Pan Michał! – wykrzyknął z entuzjazmem samobójca wysokim, czystym głosem. Skłonił się nisko, przekrzywiając tak, by jego głowa zawisła nad zatłoczoną ulicą. – Irtarion. W Pana języku mój przydomek będzie wyrazem bliskoznacznym do miana poborcy podatkowego. Czekałem na Pana, choć z pańskim rozliczeniem wszystko w porządku. Z pewnością dlatego, że nie istnieje – roześmiał się perliście.
Negocjator z niezadowoleniem schował zepsuty sprzęt do kieszeni, czując się nagle kompletnie osamotniony. Sytuacja przedstawiała się absurdalnie; tutaj sprawę załatwić mógł tylko dobry psychiatra. Jednakże najpierw to Michał musiał sprowadzić swego klienta na dół, z pominięciem drogi poprzez kostnicę. Nawet nie liczył na pomoc Jewdyckiego, który z przestrachem obserwował sprawcę oczami wielkimi jak pięciozłotówki.
Michał czuł rozpraszające wibracje telefonu w kieszeni. Z pewnością dobijał się do niego Szleffel lub komendant. Miał gdzieś cholernego Premiera; jeśli przełożonym zależało na czasie, niech sami wyjdą na ten zasrany dach i negocjują z trzema kosmitami.
– To komendant – podpowiedział uprzejmym tonem rozmówca. – Powinien Pan polecić mu melisę. Niech parzy z trzech torebek.
– Czego Pan ode mnie oczekuje? – Michał zadał podstawowe pytanie w mediacji, kierując się zapowiedziami, iż Irtarion czegoś od niego chce. Wrócił do oficjalnego tonu. Musiał bawić się w tę grę. Facet, z którym tkwił na krawędzi dachu, był dobitną dziesiątką w skali niepoczytalności.
– Och, Panie Michale, używa pan ciągle zaciętej płyty, przekonując mnie, że chce mi pomóc. To ja Panu pomogę, i to bez zbędnego trzepania dziobem. Raz, dwa zakończymy akcję. Wystarczy, że pozwoli mi Pan wejść.
Michał mimowolnie uniósł brwi, zdradzając swój niedowierzający stosunek do klienta. Błąd! – fuknął na siebie w duchu.
– Co oznacza, że pozwolę Panu wejść?
– Jestem przekonany, iż używam tych słów w ich poprawnym znaczeniu. Po prostu pozwoli mi Pan wejść.
Policjant nawet się nie zastanawiał. Grał według stawianych reguł, cały czas starając się zachować czujność. Czekał na moment, w którym będzie mógł przejąć panowanie nad sytuacją.
– Zgadzam się.
Został obdarzony kolejnym przesłodzonym uśmiechem.
– Proszę powiedzieć: Pozwalam ci wejść.
– Pozwalam ci wejść.
Negocjator poczuł, że nogi pod nim wiotczeją. Całe ciało stało się bezwładne, jakby stanowiło kukłę z podciętymi sznurkami. Mimo to nadal stał. Zdumiony i przestraszony, próbował się poruszyć, lecz swoją fizyczną powłokę miał poza jakąkolwiek kontrolą.
– Idźcie znaleźć sobie inną ofiarę, bo tam wrócę – coś warknęło jego ustami do samobójcy, na tyle cicho, by Jewdycki nie mógł dosłyszeć. Desperat przez chwilę wpatrywał się w Michała bezmyślnie; jego oczy zmieniały kilkukrotnie barwę, aż stały się błękitne. Rozejrzał się ze zdumieniem.
– Co ja tu robię? – spytał z chrypą charakterystyczną dla wieloletnich jaraczy.
– Nie bój się, Michał – usłyszał stróż prawa we własnej głowie. – Nie zostanę w tobie długo. Nie szarp się, a przez cały czas odczujesz jedynie dyskomfort. Karmię się wodą i ciepłem, dlatego możesz czuć pragnienie oraz chłód.
Negocjator nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Jego ciało wyjęło okulary przeciwsłoneczne z kieszeni kurtki i przesłoniło oczy. Michał przeklął w duchu, że je zabrał, jak i słoneczny dzień, choć przez całą zimę o takowym marzył. Cielesna powłoka policjanta sprowadziła niedoszłego samobójcę z dachu, artykułując frazesy o zaburzeniach osobowości. Słowo w słowo cytowała książkę, którą czytał pół roku temu. Na dole przyjmowała podziękowania i wiwaty z popisową skromnością. Julia wyściskała ją serdecznie, po czym podążyła za sprawcą zdarzenia. Dowódca zespołu niemal popłakał się ze szczęścia, z niepomierną ulgą klepiąc po plecach ciało policjanta. Komendant zadzwonił poinformować, że dziadkiem do orzechów nadał będzie zgniatał jedynie łupiny. Ciało przerzuciło się z nim kilkoma żartami, od których Michała by zemdliło, gdyby tylko miał jakikolwiek wpływ na samego siebie.
Pomyślał, że śni lub nadwyrężony umysł go zwodzi. Nigdy nie wierzył w nic nadprzyrodzonego. Za to gigantyczne brzemię, jakim była jego praca, mogło w końcu go złamać. Z pewnością majaczył. Odczuwał zimno, choć siedział w klimatyzowanym radiowozie. Pił zachłannie gorącą herbatę. Jechał na spotkanie z Premierem, pragnącym mu pogratulować. Śmiał się z czyjejś opowieści, choć nie zarejestrował z niej ani słowa. Wysiadł pod Wawelem, który oblegał tłum dziennikarzy. Prezes Rady Ministrów stał na szerokich schodach. Uścisnął mu rękę, uśmiechając się do licznych kamer. Wymienili uprzejmości.
– Proszę pozwolić mi wejść – wyrzekły usta Michała. Premier wykonał gest zapraszający negocjatora.
– Ależ oczywiście, że pozwolę ci wejść, przyjacielu – zagrzmiał szef rządu. Michał nagle odzyskał czucie w ciele. Tak go to zaskoczyło, że ledwie uchronił się od upadku. Premier położył mu rękę na ramieniu i czarująco się uśmiechnął.
– Może lepiej, by nasz bohater się przespał – doradził z matczyną troską w głosie, po czym zwrócił się do dziennikarzy. – Ostatnie pytanie, panowie. Zebranie czeka. Sławek, miło cię widzieć, może ty?
– Jaki będzie najważniejszy, poruszany przez pana temat, Panie Premierze?
Prezes Rady Ministrów roześmiał się dobrodusznie, niczym do nierozgarniętych dzieci.
– Podatki, mój drogi, podatki!
Michał patrzył oniemiały, jak Premier znika w zamku królów.
Liczebniki powinny być słownie. Wszystkie.
W jej oczach ujrzał błysk zawodowego zainteresowania, ale ujarzmiła ciekawość. ---> Czegoś mi tu brakuje. Co ta ciekawość ujarzmiła?
Popchnął go w plecy, żeby przyspieszył. ---> Moim zdaniem te "plecy" są tu całkowicie zbędne. W co niby miał go popchnąć, jeśli go pospieszał?
Znajdzie się jeszcze kilka takich językowych niezręczności i niepotrzebnych dodatków, ale już nie chce mi się ich wyszukiwać po całym tekście, bo sporo tego.
Opowiadanie mnie nie porwało. Jest płaskie. Zero emocji.
Nie rozumiem jeszcze tylko, dlaczego niektóre wyrazy w narracji zostały napisane pochyłą czcionką. Jaki to ma cel i sens?
Jednakowoż pragnę pochwalić Autorkę za poprawny zapis dialogów oraz poprawną interpunkcję. Tak często te zasady są gwałcone, że smutek człeka ogarnia...
Spróbuję wyłapać zbędniki. Starałam się, by dialogi i interpunkcja nie szwankowały, dziękuję. A pochyła czcionka, by łatwo można wyłapać wypowiedzi Julii w słuchawce.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Twoja odpowiedź dotyczy dialogów, a ja pytałam o narrację, np.:
Wszystkim ziomkom nadużywającym schronienia kapturów przypisywała zaburzenia psychiczne, zwłaszcza fobię społeczną.
Michała zawsze drażnił sposób bycia, jaki wpajano bezpiecznym.
Ach, zarówno ziomki, jak i bezpieczni to potoczne określenia, dlatego tak je zaznaczyłam. Proponujesz zrobić to inaczej?
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
O czym wlaściwie opowiada ten początek pisany kursywą? Jakoś nie zrozumialem.... Chodzi o majaki senne? Dobrze byloby, żeby Autorka jakoś toi zgrabniej napisala.
Tak, to sen. Mogę dopisać: ocknął się ze snu.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
"Ziomków" w ogole bym wywaliła. "Bezpieczni" ---> pierwszy raz z czym takim się spotykam. Jeśli to wymyślone na potrzeby opowiadania, nie zaznaczałbym tego wcale. Jeśli jednak istnieje takie określenie, też bym je wywaliła. Minimalizacja wyrażeń potocznych w narracji, a najlepiej całkowite ich unikanie, chyba, że narrator jest pierwszoosobowy --- wtedy to zupełnie inna sprawa.
Teraz jeszcze zauważyłam "zaciętą płytę". To wyrażenie potoczne, ale użyte w kwestii dialogowej --- nie ma potrzeby w żaden sposób go wyróżniać.
A nie ma takiej potrzeby... To jest do napisania jeszcze raz --- tak myślę --- , od poczatku, jeżeli ten sen ma znaczenie dla dalszej opowieści albo dla charakterystyki bohatera. A jak nie ma, to go po prostu można wywalić, bo jest niepotrzebny.
Ale, w kazdym razie, możne napisać na początku mniej więcej tak.
Wiedzial, że sni. Slyszal wlasny glos:
--- Pozwól mi wejść. Pozwól mi wejść. Pozwól mi wejść.
Widział.
Mała wampirzyca stoi tuż obok. Oblizuje oko o żółtej tęczówce, nadziane na ość.
Albo coś w tym stylu, żeby ten początek tek stal sie strawniejszy.
Usunęłam ziomków oraz kursywę z dwóch pozostałych omawianych określeń. Okej, skoro sen jest nieczytelny, przebuduję go, ale uważam go za istotny. Występują w nim zdeformowane, późniejsze zdarzenia.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
To jeszcze zapisz liczebniki słownie i pod względem formalnym będzie git.
Sen przerażał go.
Pozwól mi wejść! Pozwól mi wejść! Pozwól mi wejść! Trzy słowa krzyczane przez niebo i ziemię.
Dalej bez zmian. Może być?
Okej, liczebniki zapisane słownie.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Pewnie, że może... Dalej jest tak, że brakuje na początku jednego zdanie, że jadą. Tego trzeba sią domyślać, po parunastu linijkach tekstu. Zdanie winno byc dynamicznei i wciskać w fotel. Skąd wiadomo i na czym polega to melodramatyczne przerwanie polęczenia?Co to znaczy: melodramtycznie przerwane? Jesteśmy w teatrze? Mocno nie tak...
Autorko, dla mnie --- opowiadanie zdecydowanie do dopracowania.
Pozdrówko.
Może jutro na uczelni siądę jeszcze nad nim, ale wolałabym nad innymi sprawami. Melodramat, skojarzył mi się, bo komendant ostentacyjnie dramatyzuje. Pewnie to niezręczne określenie, zmodyfikuję.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
A co do wzmianki o braku emocji... od trzech dni CHOLERNIE boli mnie głowa. Opowiadanie powstało przez unieruchomienie w łóżku i cierpienie katuszy. Może to dlatego.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Generalnie opowiadanie przypadło mi do gustu, ale szwankowało mi tu kilka rzeczy:
- wypowiedzi napisane kursywą, jako głosy w słuchawce - zupełnie niepotrzebny zabieg stylistyczny, bo skoro wspominasz czytelnikowi, że prowadzi rozmowę telefoniczną, to i tak każdy to sobie wyobrazi i weźmie za dobrą monetę.
- ZAIMKI !!!! ---- stanowczo w calym tekscie jest tego za duzo. Przejrzyj tekst, wyłap zbędne zaimkozy i popraw
- Zdarzyły Ci się strasznie nieporadne zdania.
Ogólnie mam takie wrażenie, że niedokładnie przejrzałaś ten tekst przed wrzuceniem na portal.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Nieporadne zdania, tak, to bardzo możliwe, tylko że często ich nie zauważam. Przejrzę. Pewnie, że mogłam zrobić to niedokładnie. Wiecznie wszystko wysyłam <na chybcika>.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Usunęłam 25 zbędnych zaimków. Dzięki za lekcję, wcześniej nie zwracałam na to uwagi. Kursywa usunięta.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Ja jednak mam propozycję. Jak coś napiszesz, daj temu trochę poleżeć w samotności. Potem przejrzyj, popraw błędy, zastanów się czy na pewno fabuła jest logiczna, spójna itd.
Niestety, bez tego ani rusz.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Pomyślę nad propozycją. Brak tu logiki i spójności?
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
...Po przeczytaniu mam mieszane uczucia. Momentami błyskotliwe, a za moment słabe. Momentami fascynujące, a za chwilę żenujące.
Studium taktyki negocjacyjnej - ciekawe, pomysł też. Ale razem --- rozłazi się. Takie opowiadanie wymaga pracy, konsultacji, głębokich przemyśleń. Ale - nic straconego. Pozdrawiam zachęcająco.
Czytało się nieźle, ale bez emocji. Trochę literówek.
Fascynuje mnie to, że dwaj mężczyźni wbiegli po schodach pędem kilkanaście pięter i mieli tylko "lekką" zadyszkę. Zgaduję, że nie byli zawodowymi sprinterami, a jeden na dodatek, o ile dobrze pamiętam, nie był szczególnie wyspany...
Dialogi nie wszędzie są dobrze zapisane. Przykład:
"– Irtariona. – odparł krótko i umilkł"
Trzeba być uważny.
Słów typu "pan", "pani" nie zapisujemy wielką literą. Tę stosuje się tylko przy bezpośrednim zwrocie do kogoś, np. w liście, ale nie w narracji i nie w dialogach.
Mówienie, że coś "ciężko" jest zrobić jest brzydkim kolokwializmem. Ciężka jest paczka, a zrobi coś jest trudno.
"...karz Jakubowi przekazać na dół..." - ortograf! Wstyd.
Tekst jak na swoją pointę trochę za długi. Bo w sumie wychodzi na to, że całe studium dotyczące negocjowania nie ma wpływu na fabułę. Tekst jest nierówny - dużo dużo różnych rzeczy na początku, a potem rozwiązanie, zakończenie, ciach i już.
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Nie zaglądałam tu z braku czasu. Dzięki za ostatnie uwagi. Pracuję nad swoim pisaniem cały czas, uwzględniając rady ;)
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia