- Opowiadanie: eLANo - Obietnica (12 tys. znaków)

Obietnica (12 tys. znaków)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Obietnica (12 tys. znaków)

 

Obietnica

 

 

 

Kiedy generał Khan coś obiecuje, to możesz być pewien, że dotrzyma słowa. Ludzie jak on – nie rzucają słów na wiatr. Poświadczy to każdy, kto pod nim służył, od sprzedawczyków z Legii, przez kontyngenty z Afganistanu, aż po oddziały z wysp Oceanii.

 

A tacy ludzie jak my, Nowi Ludzie, muszą mieć dla czego walczyć.

 

Nie zrozumcie mnie źle – oddałbym życie za Ojczyznę bez chwili zawahania. Tak mnie zaprogramowano. Ale tam, na polu walki, kiedy nieraz przez trzy miesiące siedzi się w barakach, kiedy wysiada wentylacja, a dżihadzyści bombardują tak często, że zaczynamy sikać do butelek byle nie opuszczać budynku – wtedy trzeba mieć coś, do czego chce się wracać.

 

Wszyscy mieliśmy.

 

Mamrotaliśmy obietnicę Khana przez sen, piloci jej tekst przypinali w kabinach, wisiała na tablicy w sali odpraw.

 

Bardzo krótka.

 

„Wrócicie.”

 

I niżej, już odręcznie, pismem szeregowego: „Jeśli przeżyjecie”.

 

Nie ruszało nas to. Nas, Nowych. Nie mieliśmy się bać. Mieliśmy bezgranicznie ufać dowódcom, kochać Ojczyznę i zabijać jej wrogów. W tym byliśmy najlepsi.

 

***

 

Operację „Eagle” rozpoczęliśmy o świcie, dwudziestego pierwszego stycznia roku dwa tysiące czterdziestego trzeciego.

 

W kapsule było ciemno, widziałem jedynie słaby poblask zegara wyświetlanego na soczewce. Trzy minuty do zrzutu, dziesięć do celu.

 

Lekkie tyknięcie oznajmiło rozruch pomp hormonalnych – od tego momentu miałem do końca zadania być wspomagany przez syntetyczne analogi adrenaliny, kortyzolu i całej masy innej chemicznej aparatury.

 

Obok mnie leżał Jimmy, a całą ładownię samolotu wypełniało dwanaście podobnych naszej trumien.

 

Odetchnąłem głęboko i nagle poczułem szarpnięcie – to zaczepy wypuściły nasz pojazd, który bezwładnie zsuwał się właśnie z trapu. Potem był tylko krótki, sekundowy lot i kolejne uderzenie, kiedy pojazd przebił powierzchnię oceanu i znaleźliśmy się pod wodą.

 

Siedem minut do celu. Silniki szumiały cicho, pchając nas z zawrotną prędkością ponad pięćdziesięciu węzłów.

 

I wtedy zaczęły się kłopoty.

 

W słuchawkach usłyszeliśmy głos podporucznika Cartera.

 

– Awaria pojazdu pierwszego, przejmuję dowodzenie. Powtarzam…

 

A więc dowódca zginął zanim oddano pierwszy strzał. To nie wróżyło dobrze.

 

Alarm wyrwał mnie z zamyślenia.

 

Trzydzieści sekund.

 

Trenowaliśmy ten ruch tysiące razy. Zgranie biolo i techu, każdy ruch potrafiliśmy powtórzyć z przestrzeloną czaszką.

 

Kapsuła z dzikim rykiem wystrzeliła z pod powierzchni, otwierając się w locie. Ze środka wypchnęły nas sprężyny.

 

Jeden obrót w powietrzu, kolba na ramieniu, cele mieliśmy oznaczone.

 

Strzelaliśmy jeszcze w locie, dwadzieścia dwa bezodrzutowe karabiny zaśpiewały krótko. Potem wylądowaliśmy zgrabnie, przewrót przez bark i w trzyosobowych drużynach ruszyliśmy na wyższe kondygnacje. Szybko przeliczyłem zabitych. O dwa za mało. Gdzie reszta?

 

Platforma wiertnicza, którą mieliśmy zająć miała kilka poziomów. Atak rozpoczęliśmy od środkowego, plan zakładał następnie przebicie się do budynków biurowych, zabezpieczenie danych i ludzi i szybką ewakuację. Robiliśmy już takie rzeczy nie raz, w ostatnich latach wojna podjazdowa o surowce rozgorzała z prawdziwą mocą, hydraty szły na rynku po cenach wyższych niż niegdyś ropa.

 

Tylko że ani razu nie zdarzyło się, żeby schody wyleciały w powietrze.

 

Wiedzieli, że nadchodzimy.

 

Eksplozja wstrząsnęła całą konstrukcją, wyrzucając szczątki trzech grup na kilkadziesiąt metrów w górę i na boki, poleciały potem parabolą na nas, na blachy i do oceanu.

 

Po niej zaczęła się rzeź.

 

Bardzo krótka, jak przystało na walkę Nowych Ludzi.

 

Otworzono do nas ogień z trzech stron, w tym z góry, nieosłoniętych kule posiekały w ciągu milisekund. Granaty cięły powietrze z charakterystycznym świstem, a jęki giętej blachy mieszały się z krzykami mordowanych marines.

 

Po lewej miałem Arsena, po prawej Georga.

 

Zawsze byłem szybszy od nich. Zupełnie jakbym oprócz technologii używał mitycznego szóstego zmysłu. Kiedy ja padłem na ziemię, oni dopiero się schylali.

 

Seria z ciężkiego karabinu przecięła ich wpół.

 

Oczywiście, nie pozostawaliśmy dłużni. W powietrze poszły ładunki EMP, uciszając wrogie automaty.

 

Znaki na siatkówce zatańczyły, oznaczając pozycje przeciwników. Przykleiłem plecy do najbliższej osłony, wystawiłem karabin i odpowiedziałem ogniem.

 

Raz, dwa, trzy. Trzy strzały, trzy trafienia, ułamki sekund.

 

Ostrzeliwaliśmy się gęsto, naszych pięciu, wrogów liczyłem w tuzinach. To musieli być zwykli, bez genetycznego wspomagania. Kiedy pociski uderzały w moją kryjówkę tak często, że nie mogłem wystawić nawet lufy, oderwałem zawleczkę granatu dymnego i cisnąłem nim przed oczy przeciwników.

 

Zanim zmienili wizjery na podczerwień, ja już kryłem się w innym miejscu, dobrze zabezpieczony od góry i z tyłu.

 

Pięciu na polu walki odpierało zmasowany atak przygotowanej grupy co najmniej setki żołnierzy.

 

Nie mogliśmy jednak walczyć bez końca.

 

Pierwszy padł Johnson. Miał w plecaku masę sprzętu – osłony kinetyczne, kilka niewielkich latających automatów, autonomiczne stacje strzeleckie.

 

Rozłożył wokół siebie małą fortecę, sprawnie kładąc ogień zaporowy w dwóch kierunkach jednocześnie, jego broń terkotała bez chwili przerwy.

 

Po tym, jak spadł nań pocisk moździerzowy, wszystko zniknęło. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą leżał mój przyjaciel, teraz ział krater o średnicy dwóch metrów.

 

Potem Jeremy i McKinley – strasznie głupio, banalnie wręcz. Kaemy przeniesiono tak, że nie mogliśmy zdjąć strzelców. A potem siekli w ich osłony tak długo, aż te nie poddały się gradowi kul. A za nimi już czekały – piersi moich towarzyszy.

 

W tym momencie w słuchawce odezwał się głos.

 

– Wydostaniemy cię stamtąd, synu. Utrzymaj pozycję, nadciąga kawaleria.

 

Rozpoznałem ten głos. Khan.

 

Olivier leżał kilkanaście metrów ode mnie. Jego karabin milczał. Spojrzałem w tamtą stronę – majstrował coś w pośpiechu.

 

Tymczasem wróg zaczął powoli podnosić się z ufortyfikowanych pozycji, szykując się do ostatecznego szturmu na dwójkę samotnych marines. Wystawiłem karabin, lufa plunęła stalą. Kiedy kilku upadło, reszta wycofała się chaotycznie.

 

Naładowałem granatnik, a następnie wypuściłem kilka pocisków po pięknej paraboli. Spadły na nich z nieba deszczem ognia, powietrze rozdarły krzyki rannych.

 

Wystrzeliłem jeszcze jedną serię, czekając aż pociski rozbłysną w powietrzu i wtedy ruszyłem – biegłem zgięty wpół do innego miejsca, byle dalej od gniazd kaemów, moździerzy i ciężkiego sprzętu. Przesadziłem barierkę i runąłem w dół, lekko lądując pokład niżej. Ten manewr powtórzyłem kilkukrotnie, dopóki nie upewniłem się, że mam chwilę spokoju. Dopiero wtedy ukryłem się głęboko między olbrzymimi cylindrami o nieznanym mi przeznaczeniu.

 

Byle dotrwać do przybycia posiłków.

 

W ciszy, której nagle doznałem, znowu odezwał się głos Khana.

 

– Synu. Nie możemy podejść zbyt blisko, mają tam system przeciwlotniczy.

 

Zamarłem. Na ułamek sekundy, krócej niż uderzenie serca, ale jednak – nawet na Nowego Człowieka proroctwo niechybnej śmierci działa przytłaczająco.

 

– Będę się bro…

 

– Nie! Posłuchaj mnie uważnie, żołnierzu. Za minutę w stację uderzą trzy rakiety. Jedna trafi w stanowiska bojowe, jedna nieco wyżej, druga w konstrukcję nośną. Zaraz potem pojawią się śmigłowce.

 

Zrozum – nie mamy na ich pokładzie nikogo o twoich predyspozycjach. Zaraz po trafieniu ruszysz do góry, dotrzesz do biur i zbierzesz tak dużo danych, ile będziesz w stanie. Potem cię podniesiemy.

 

– Zrozumiałem, bez odbioru – odpowiedziałem rzeczowo. Dobrze. Skoro tak ma być – zgadzam się.

 

Podniosłem się, szybko przeładowując broń. Następnie zrzuciłem plecak z niepotrzebnym oprzyrządowaniem i ostrożnie ruszyłem w górę.

 

Słyszałem strzały. Olivier żył jeszcze i walczył. To działo się trzy pokłady wyżej, a jednak wyraźnie słyszałem szczeknięcia jego broni, raz za razem, bez przerwy. Oczyma wyobraźni widziałem, jak leży wciśnięty w najgłębszy kąt, samotny, otoczony przez wrogów, krwawiący od niezliczonych ran.

 

Rozerwany na miliony części przez amerykańską rakietę.

 

Wybuchy nastąpiły równocześnie, a ja poczułem się, jakby uderzono w samą strukturę rzeczywistości. Hałas, jeśli można to zjawisko nazwać jeszcze hałasem, raczej odbierający zmysły ryk rozpadającej się metalowej konstrukcji dobiegał ze wszystkich stron i wibrował wewnątrz czaszki z niewyobrażalną mocą. Wibrowała też cała konstrukcja pod moimi stopami. Gdy szedłem, wibrował widziany przeze mnie obraz.

 

Ale szedłem.

 

Szybko, skacząc po pięć stopni.

 

Na pokładzie, na którym stoczyliśmy walkę nie znalazłem żadnych ciał, wszystko zmieniło się tam w jedną wielką plątaninę, chaos żelaza i stali, tak że tylko nieliczne plamy czerwieni mogły świadczyć o niedawnej bitwie.

 

Po elementach konstrukcji przedarłem się wyżej, do biur.

 

Tam – pierwsze ciała, ranni. Nie dobijałem.

 

Dopiero w budynkach napotkałem opór. Niezgrabny, gdyż ogień zajmował już kolejne pomieszczenia, strzelałem do nich jak do tarcz, czując że cała platforma chwieje się w posadach i za chwilę runie do oceanu.

 

A ja nie wrócę.

 

Znalazłem główne pomieszczenie na najwyższym piętrze.

 

Uderzył, gdy tylko przekroczyłem próg. Też był Nowy, ruszał się szybko i zdecydowanie. Jednym ciosem wybił mi z rąk broń, zgrabnie przechodząc do następnego, mierzącego w krtań. Nie dałem się, szybko zszedłem z linii ataku, a chwilę później już krótkim kopnięciem zmusiłem go do obrony.

 

W tym momencie wyciągnął pistolet.

 

Stałem, bezradny, czekając na to, co nieuniknione. Ale on zaczął mówić.

 

– Traktują was jak zwierzęta.

 

Spojrzałem nań zdziwiony.

 

– Super. – odpowiedziałem, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. Tamten nie poszedł za mną w groteskę.

 

– Amerykanie. Najpierw was hodują, a potem zabijają, jak ciebie i twoich ludzi. Dla swoich celów. Jak zwierzęta. Konie, które można zajeździć.

 

– Kocham ojczyznę – stwierdziłem beznamiętnie. Ciężko się rozmawia z takim stężeniem chemikaliów we krwi i lufą pistoletu przystawioną do piersi.

 

– Kochasz? Na pewno nie szczerze. Więc dlaczego? Przecież nie z lojalności wobec przodków, tych nie masz. Ta miłość nic ci nie daje. Nie ubogaca. Tylko niszczy. Jesteś zaprogramowany. – Nie ubogaca. Tak powiedział.

 

Pieprzony, uzbrojony filozof na walącej się platformie wiertniczej pośrodku oceanu arktycznego mówi mi, że mnie miłość nie ubogaca.

 

Tego było za wiele. Szybkim ruchem skręciłem się w biodrach wyrzucając przed siebie dłoń. Stał daleko, więc tylko lekko trąciłem pistolet, ale to wystarczyło.

 

Wystarczyło bym w dwóch susach dopadł do okna.

 

Laptopa złapałem już w locie, a chwilę później szkło ustąpiło pod moim ciężarem i runąłem w przepaść.

 

Prosto w płomienie.

 

***

 

Szeregowy Andrea Gabriel leżał pośrodku ładowni, szczelnie owinięty medycznym kokonem, otoczony trzema generałami i majorem.

 

Tylko jeden z dowódców nie odwracał wzroku od zwęglonego ciała. Ciała, które wbrew wszelkim zasadom, mimo mięsa odchodzącego od kości, wciąż funkcjonowało.

 

Szeregowy Gabriel żył jeszcze, kiedy śmigłowiec mknął wzdłuż południka, ale myślami był daleko, daleko w przeszłości.

 

Nie wiedział, że to, co tam znajdował, nie należało do niego.

 

Jak każdy Nowy Człowiek wychodowany został w warunkach laboratoryjnych. W wieku lat osiemnastu przeszedł zabieg na hipokampie.

 

Usunięto mu wszystkie wspomnienia, zastępując jednym.

 

Domem. Domem, który nigdy nie istniał poza wyobraźnią żołnierza. To ona tworzyła scenerie, ludzi, historie. Sztucznie dodane elektrody pobudzały w tym okresie jego ośrodki przyjemności sprawiając, że po opuszczeniu ośrodka treningowego marzył on tylko o jednym – by móc wrócić do swojej utopii.

 

Ci, którzy dożywali emerytury, zawsze wracali. Obiecał im to generał Khan.

 

***

 

– Dzisiaj cisza. Dwa ciała. Jedno spalone, trzeba będzie sprawdzić czy da się go w ogóle podłączyć.

 

Doktor Greeson przytaknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

 

– Spalone? – dopytał w końcu.

 

– Jakiś marine udowodnił, że gotów za Amerykę naszą kochaną w ogień skoczyć. – odparł jego asystent, kończąc prychnięciem.

 

– No tak. Już go oczyścili?

 

– Właśnie nie. Czeka na zabieg. Ale nie wiadomo, czy się nadaje.

 

– Mhm…

 

Siedzieli chwilę w milczeniu. Doktor czytał raporty, asystent niemo wpatrywał się rzędy czarnych, błyszczących szaf.

 

– Oni to mają dobrze.

 

– Mhm…

 

– No doktorze. Aż takie ważne są dla doktora te wszystkie granty, nagrody? A nie żyje doktor właśnie dla tych krótkich chwil beztroski? Takiego idiotycznego bo idiotycznego, ale jednak prawdziwego szczęścia? Szczerego uśmiechu? A ci ludzie tutaj – podłączamy im mózgi do maszynki i proszę. Szczęście leci po elektrodach, żyją w takich światach, jakie sobie wymyślili, monitorujemy schowane w tych szafach czerepy i widzimy – szczęśliwi na okrągło, cały czas. Bez trosk, snu, nawet do kibla nie muszą wstawać.

 

– Mhm…

 

– No doktorze, niech doktor powie: czy to nie są szczęśliwi ludzie?

 

– Ludzie…?

Koniec

Komentarze

Opowiadanie może wydać się wyjątkowo sztampowe, czego powodem jest moja... niedawna twórcza dolina.

Kiedy tym razem literki zaczęły wyskakiwać mi spod palców, tak się z tego cieszyłem, że myślenie o głębszych walorach tekstu wzięło i sobie poszło. Niemniej, może ktoś rzuci okiem, długie nie jest ;)

Przeczytałem, i w sumie nie żałuję - czyta się krótko i bezproblemowo. Wrażenia ogólne pozytywne, inaczej mówiąc.
Tylko muszę się przyczepić do jednej rzeczy, chociaż nie wiem czy jest to w tym przypadku dobre określenie. W trakcie czytania wielkich zgrzytów nie zaliczyłem, ale czasami zastosowane słownictwo nie współgrało mi z resztą - ładne, techniczne/technicznie brzmiące terminy tuż obok siekania i terkotania. Jest to tylko moje subiektywne odczucie, ale musiałem o tym wspomnieć.

A te przerwy to taki zabieg stylistyczny, czy jakaś niecna sztuczka wydłużająca tekst? :)

     Niewiele mogę powiedzieć, bo to zupełnie nie moja bajka. Nie znam się wcale na działaniach bojowych i nie lubię takich opisów, a Twoje opowiadanie w zasadzie jest jednym wielkim opisem. Sceny wypełnione hukiem wystrzałów, pociskami, rzucanymi granatami i wyplutym z luf ogniem, tudzież akrobatycznymi popisami głównego bohatera, nie są dla mnie  atrakcyjne.

     Jednak muszę stwierdzić, że tekst jest napisany bardzo przyzwoicie i został przeczytany bez większego bólu. ;-)  

 

„Ludzie jak on – nie rzucają słów na wiatr”. –– Ja napisałabym: Ludzie tacy jak on – nie rzucają słów na wiatr.

 

„Kapsuła z dzikim rykiem wystrzeliła z pod powierzchni…” –– Kapsuła z dzikim rykiem wystrzeliła spod powierzchni

 

„Robiliśmy już takie rzeczy nie raz…” –– Ja napisałabym: Robiliśmy już takie rzeczy nieraz

 

„Przesadziłem barierkę i runąłem w dół, lekko lądując pokład niżej”. –– Ja napisałabym: Przesadziłem barierkę i runąłem, lekko lądując pokład niżej.

Nie można wszak runąć w górę. Runiecie w dół jest masłem maślanym.

Trudno mi sobie wyobrazić runięcie zakończone lekkim lądowaniem.

 

„W ciszy, której nagle doznałem…” –– Zastanawiam się, czy można doznać ciszy. Ja napisałabym raczej: W ciszy, która nagle zapadła…, W ciszy która nagle zapanowała... Lub: W ciszy, z której nagle zdałem sobie sprawę… Albo: W ciszy, której nagle mnie ogarnęła

 

Ciężko się rozmawia z takim stężeniem chemikaliów we krwi…” –– Ciężkie jest coś, co dużo waży. Rozmowa, moim zdaniem, może być trudna, niełatwa.

 

„Kochasz? Na pewno nie szczerze”. –– Kochasz? Na pewno nieszczerze.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A ja tam lubie takie klimaty i bardzo mi sie podobało. Wszystko działo sie szybko, gładko, plastycznie i dynamicznie. Nie przynudzałeś. Nie ma to jak zapach kawy i napalmu o poranku.  Pozdrawiam. :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Mnie też się podobałało, mimo że generalnie omijam tego typu teksty. I bardzo podobało mi się zakończenie tekstu pytaniem, czy to, co stworzymy w przyszłości będzie jeszcze człowiekiem.

– Super. – odpowiedziałem, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. Źle, nie p;owinno być kropki po super. Poczytaj wątek Seleny w Hyde Parku o zapisie dialogów.  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Generalnie sprawnie napisany tekst. Gdzieś tam mi mignęły jakieś drobiazgi, a parę razy się trochę skrzywiłem przy średnio udanych opisach techniki (przykładowo te punkciki na siatkówce - bez zewnętrzego emitera nie miałyby one fizycznego prawa zaistnieć), ale nie przeszkodziło to w dobrym odbiorze tekstu. Przyczepię się jednej rzeczy, której nie udało mi się rozszyfrować i która zdaje mi się być jedynie próbą zabłyśnięcia trudnymi słowami - czym jest "syntetyczny analog adrenaliny"?

Czekam na kolejne teksty Twojego autorstwa.

Pozdrawiam

    Wyhodowany, a nie wychodowany, jak jest w tekście. Brzydki błąd.

Roger, fakt, shame on me.

Yoss, te związki, z tego co kojarzę, mają nie zawsze pozytywny wpływ (np. ograniczają udział płata czołowego w podejmowaniu decyzji). Przelotnie pomyślałem, że zastępując je czymś sztucznym, można by zachować np. ich działanie na układ krążenia, a wyeliminować te niepożądane ;). Ale istnieje niezerowa szansa, że to głupota.

Bardziej mi chodziło o językową poprawność tego analogu, ale faktycznie źle to ująłem w tamtym komentarzu :D Po prostu trochę mi te słowa w kontekście nie siedzą ;)

Nie moja to bajka, opisy bitew mnie nie wciągają, ale czytało się dość bezboleśnie. Zakończenie - dość przewidywalne i mało odkrywcze. Ot, do poczytania.

Za "chodowanie" trzy dni w dybach pod ratuszem. I spod powierzchni, a nie z pod.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Tak sobie zaznaczam do rychłego przeczytania. ;)

A ten dopisek w nawiasie to tytuł, informacja techniczna czy hołd dla Reguckiego?

 

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Jak przeglądam stronę, to wybieram opowiadania po tytule. I bardzo nie lubię, kiedy fajny tytuł okazuje się być rozwinięty na sto znaków.

Informacja techniczna.

Raczej średnie opowiadanie. Ani dobre, ani bardzo kiepskie. Do przeczytania i zapomnienia :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka