- Opowiadanie: Valendaar - Ewa

Ewa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ewa

Ewa

 

Sweter jest miły w dotyku; kaszmirowy, ze złotymi wstawkami, zapinany na maleńkie, ozdobne guziczki.

 

– Spodobałby się jej – cicho mówi do siebie mężczyzna, uśmiechając się pod nosem.

 

Zaraz jednak łapie się na myśli, że nie wie nawet, kim „ona” jest. Marszczy brwi i zamiera z dłonią na rękawie swetra. Jak ona wygląda? Jak ma na imię? Co ich łączy?

 

Nie wie.

 

Jest jednak pewien, że skoro chce jej kupić coś tak drogiego, to musi ona być kimś ważnym. Nie przestając się uśmiechać zabiera ubranie wraz z wieszakiem i rusza do kasy.

 

Stojąca za ladą niewysoka, ładna blondynka uśmiecha się serdecznie i pyta:

 

– Zapakować?

 

W tym momencie mężczyzna zamiera i marszczy brwi.

 

Po co tu przyszedł? Dlaczego trzyma w dłoni kobiecy sweter?

 

– Co ja tu robię? – spytał.

 

Przeskok…

 

Stoi w hotelowym pokoju i przegląda się w lustrze.

 

„Czy to ja? – myśli, spoglądając w gładką taflę. – Ależ to niemożliwe… Kiedy się tak postarzałem? Skąd te zmarszczki? I skąd te worki pod oczami, przecież ledwie wczoraj…”

 

Nie pamięta.

 

Zauważa za to, że trzęsą mu się dłonie i nie potrafi opanować ich dygotu.

 

– Proszę pana – dobiega go czyjś głos. – Wszystko w porządku?

 

Powoli obraca się w stronę drzwi i widzi młodego mężczyznę stojącego w progu pokoju. Drzwi są otwarte, najwyraźniej wcześniej zapomniał ich zamknąć. Uśmiecha się do tamtego i kiwa głową, pewien, że gdzieś już go widział.

 

Młodzieniec powoli i jakby z wahaniem odchodzi, a mężczyzna zamyka drzwi.

 

„Jestem już stary – myśli. – Tak bardzo, bardzo stary”.

 

Przeskok.

 

Idzie drogą i chłonie świeże, majowe powietrze. Nie zwraca uwagi na odór wielkiego miasta. Świat wydaje mu się taki spokojny, taki czysty i piękny. Mija park i przypomina sobie, że kiedyś w tym miejscu…

 

No właśnie, co stało się kiedyś w tym miejscu?

 

Nie pamięta.

 

Zaczyna złościć go własna niewiedza, gdy nagle przypomina sobie, że powinien coś zrobić. Coś bardzo ważnego, coś, co zaważy o życiu jego, a może i kogoś jeszcze.

 

Sam nie wie, czemu zaczyna biec. Biegnie i biegnie, choć nie powinien; choć w jego wieku to niebezpieczne, a potem nagle potyka się i wywraca. Ból, promieniujący od ramienia, jest dotkliwy, ale na moment przywraca mu jasność myślenia.

 

Musi iść. Musi wstać i wrócić. Musi…

 

Przeskok…

 

 

***

 

Mieszkanko jest małe, skromnie umeblowane i wiecznie zaciemnione. Znajduje się na ostatniej kondygnacji trzypiętrowej kamienicy, która lata świetności ma już bardzo dawno za sobą. W takim miejscu, jak to, można jakoś egzystować. Można żyć. I można umrzeć.

 

Zajrzyjmy do sypialni. Tego dnia to jedyny pokój, w którym ktoś przebywa. Kobieta wygląda bardzo staro i bardzo spokojnie, jakby spała. Widząc taki obrazek wielu z was rozczuliłoby się. Któż nie kocha uroczych staruszków? Takich, którzy nie zrzędzą, a nawet jeśli, to czynią to z nieodpartym urokiem? Takich, którzy zawsze mają dla wszystkich uśmiech i ciepłe słowo?

 

Ale zaraz, dlaczego ta kobieta się nie rusza?

 

Spójrzmy na jej twarz. Chwilowe wahanie… a jednak kobieta uśmiecha się.

 

Ulżyło ci? Przyjrzyj się dobrze. Spójrz w jej szeroko otwarte oczy…

 

 

***

 

Kolejny hotel. Kolejny pokój. Jak się tu znalazł?

 

Nie ma pojęcia.

 

Nagle przypomina sobie, że nie zapłacił za poprzedni nocleg, w miejscu, gdzie spotkał człowieka, którego już gdzieś widział.

 

Ma na sobie marynarkę. Ładną, choć przymaławą. Kiedyś w takich chodził. To było wtedy, kiedy jeszcze sporo podróżował po świecie, kiedy…

 

Przeskok.

 

Jedzie tramwajem. Jakiś chłopak przygląda mu się ciekawskim wzrokiem. Mężczyzna odwraca się do niego plecami. W odbiciu w szybie widzi chłopaka, którego siedząca obok dziewczyna szarpie za rękaw i puka się w czoło.

 

– Nie gap się – syczy, pewna, że mężczyzna nie słyszy.

 

Dziewczyna ma w nosie kolczyk. W dawnych czasach nie do pomyślenia. Chociaż… Staruszek znał kiedyś jedną taką, która nosiła kolczyk w nosie. Miała chyba na imię…

 

Przeskok.

 

Hey Jude – sączy się ze sklepowych głośników. – Don’t make it bad…

 

– Znam to – woła uradowany, lecz nikt nie zwraca na niego uwagi. – Znam tę piosenkę – powtarza głośniej, a kilku ludzi obdarza go dziwnym spojrzeniem i umyka mu z drogi.

 

Idąc między półkami nuci pod nosem.

 

„Grałem to – myśli. – Tej nocy w hotelu Ritz. Byli tam wszyscy, ach, kogo tam nie było. Był Mały Wojtek, jego żona i siostra, Emilka, miała taki ładny uśmiech… Był Janos z krzywym nosem, był przecież Żuber i jego dziewczyna! I była tam… Była…”

 

Staje w miejscu i kręci głową. Znów nie pamięta. Wszystko zniknęło.

 

Po chwili rozgląda się uważnie wokół siebie.

 

„Gdzie ja jestem..?”

 

***

 

Mieszkanie, o które nikt nie dba, z czasem musi zniszczeć. Kurz zawsze odnajdzie drogę do takiego miejsca. Po pewnym czasie jest już wszędzie. Jedzenie, jeśli jakieś jeszcze się tam znajduje, z czasem psuje się i zaczyna śmierdzieć. Smród ściąga muchy i inne robactwo. Natura stopniowo upomina się o swoje.

 

Ale to mieszkanie ma jeszcze jednego lokatora. A mimo to, stoi jakby puste…

 

Kobieta leży na łóżku, jak gdyby nigdy nic. Leży i myśli, tak jest, myśli. Bo choćby nie wiem co, żywy człowiek, prawdziwie żywy człowiek, musi myśleć. A ona przecież jeszcze żyje, prawda?

 

Gdyby podejść do niej w tej chwili, można by uchwycić moment, w którym pojedyncza łza opuszcza kącik jej prawego oka i stacza się na poduszkę…

 

 

***

 

Nie wie, jak się tu znalazł, ale wie, że nie powinno go tutaj być.

 

To złe miejsce. Zła dzielnica. Pamięta ją z czasów młodości, choć wtedy jeszcze taka nie była.

 

„Przychodziliśmy tutaj grać w piłkę – myśli. – Z Żuberem, on zawsze był ze mną”.

 

Spacerując po brudnych, spękanych chodnikach, czuje dziwną więź z tym miejscem, tak, że chociaż się boi, nie chce odchodzić. To jego dom, a przynajmniej kiedyś nim był. Dzisiaj nie ma tu już nic, co by pamiętał, okolica zmieniła się… Ale przecież mimo to pozostała dokładnie taka sama.

 

Stare boisko zarosło chwastami o twardych łodygach. Dziś nikt już nie gra tu w piłkę. Teraz to królestwo chłopaków w bluzach z kapturami, kradzionych kurtkach i markowych butach. Tacy jak oni palą, zawsze palą.

 

Tak jest i teraz. Grupa czterech chłopaków, wszyscy wdychają zachłannie papierosowy dym, który unosi się nad nimi niczym ciemna chmura, jeszcze jedna w tym brzydkim, złym miejscu. Jeden z chłopaków wskazuje na mężczyznę i nagle wszyscy ruszają w jego kierunku.

 

Grupą. Jak zawsze, idą całą grupą.

 

– Dziadek, zabłądziło się, co? – pyta jeden z nich. – Dawaj sikor i portfel.

 

Mężczyzna unosi rękę, chce coś powiedzieć, ale słowa zamierają w jego gardle. Zanim ma czas zareagować, obrywa czymś ciężkim w tył głowy. Trafił na zły dzień jednego z członków grupy, wie to, ale nie ma do niego żalu.

 

Tak przecież bywa w życiu.

 

Ktoś szybko przetrząsa jego kieszenie, a w następnej chwili wszyscy odchodzą.

 

Mężczyzna z wysiłkiem obraca się na plecy i spogląda w zachmurzone niebo. Pierwsze krople brudnego, miejskiego deszczu spadają mu na twarz i spływają wraz ze łzami. Czuje ból i wie, że gdyby spojrzał w bok, zobaczyłby krew mieszającą się ze skażoną zanieczyszczeniami deszczówką.

 

„Ewa – przypomina sobie. – Na imię ma Ewa…”

 

 

***

 

Komisarz Ziętko wkroczył do mieszkania z duszą na ramieniu. Czasami zdarzają się takie dni, w których wstając z łóżka należy natychmiast zadzwonić do pracy, że jest się chorym. Potem trzeba koniecznie wrócić do owego łóżka i przeczekać, aż złe sobie pójdzie. Dopiero wtedy istnieje szansa, żeby zacząć jakoś w miarę normalnie egzystować. I to właśnie był jeden z takich dni. On to wiedział, a jednak nie zadzwonił. Zjadł śniadanie i jak co dzień poszedł do pracy, choć w duchu zdawał już sobie sprawę, że tego pożałuje.

 

W mieszkaniu śmierdziało jak jasna cholera. Przyciskając dłoń do ust zajrzał do pokoju po lewej, w którym znajdowała się sypialnia. Trzech techników w maskach zabezpieczało właśnie miejsce zdarzenia. Ciało leżało w plastikowym worku, obok łóżka.

 

Ziętko nie zwlekając ruszył do kuchni. Tam jego podwładny, starszy aspirant Głuś, wachlował się notatnikiem w otwartym oknie. W przejściu mignął mu jeszcze obraz siedzącego w sąsiednim pokoju, również przy otwartym oknie, psychologa policyjnego, rozmawiającego z jakąś zapłakaną kobietą.

 

Komisarz zamknął za sobą drzwi, mając nadzieję, że to choć w pewnym stopniu odetnie go od odoru rozkładu, jednakże przeliczył się. Mikroskopijna kuchnia jeszcze długo będzie pachnieć śmiercią. Być może już na zawsze.

 

– Dlaczego jej nie wyprowadziliście – zapytał na wstępie, mając na myśli zapłakaną kobietę, rozmawiającą z psychologiem.

 

– Nie chce wyjść – odparł Głuś. – Obwinia się o to wszystko…

 

– Słusznie?

 

Starszy aspirant pokręcił głową.

 

– Jak to było? Tylko szybko, ale nie pomiń niczego ważnego – zarządził Ziętko.

 

– Denatka nazywa się Ewa Rodecka, razem z mężem, Edgarem Rodeckim, emerytowanym muzykiem, mieszkali tutaj od czterdziestu dwóch lat. Ewa Rodecka od dziesięciu lat była sparaliżowana; ktoś schrzanił prostą operację i uszkodził jej kręgosłup. Edgar Rodecki opiekował się nią, do czasu, aż wykryto u niego alzheimera. Wtedy ich nieliczna rodzina i nieco liczniejsi przyjaciele, w większości mieszkający za granicą, skrzyknęli się i wynajęli pielęgniarki, które pilnowały małżeństwa w dzień i w nocy, na trzy zmiany. Jedna z nich siedzi w tamtym pokoju. Siódmego maja pielęgniarki jednocześnie udały się na urlop… Nieszczęśliwy zbieg okoliczności… A ich przełożona, wskutek zmian personalnych na stanowisku sekretarki, jakoś tak niefortunnie pominęła fakt, że Rodeccy zostaną bez opieki.

 

Ziętko przeczesał włosy i podszedł do okna. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Operacja, alzheimer i błąd biurokracji. Wszystko to mogło zdarzyć się tylko w dzień taki jak ten.

 

– Powiedz mi, Głuś – rzucił przez ramię – czy jest tutaj jeszcze jakiś zbieg okoliczności?

 

– W zasadzie… Jeden, panie komisarzu. Kiedy szóstego maja pielęgniarka kończąca zmianę opuszczała mieszkanie, zapomniała zamknąć je na klucz. Powinna była to zrobić, bowiem pan Edgar Rodecki zwykł opuszczać dom samowolnie, co w jego stanie było niedopuszczalne…

 

Umilkł, widząc spojrzenie Ziętki.

 

– Dlaczego mnie tu wezwaliście? – zapytał komisarz. – Nikt nikogo nie zabił, wszystko to, choć brzmi nieprawdopodobnie, zostało zapewne jakoś udokumentowane… Dlaczego ja? Nie mam o to pretensji, po prostu chciałbym wiedzieć, czemu akurat dzisiaj, już z samego rana, trafiam na takie gówno…

 

– Nie wiedzieliśmy – wymamrotał Głuś. – Kiedy ta pielęgniarka wróciła do domu i dowiedziała się, co się stało, zaraz tutaj przybiegła. Potem zadzwoniła po nas, a my… No, to był błąd. To się przecież zdarza…

 

Ziętko pokiwał głową i odwrócił się do okna. Dla niego wszystko było już jasne. Pan Edgar, z sobie tylko znanych powodów, wyszedł z domu, a godzinę później zapewne nie wiedział już, kim jest i gdzie się znajduje. Tymczasem pani Ewa umierała sobie tutaj, nie mogąc się ruszyć i nie było nikogo, kto by jej pomógł… Czysty przypadek. Kaprys losu. Pieprzona niefortunna zagrywka…

 

– Znaleźliście go już? – wychrypiał komisarz.

 

– Tak jest… Zaraz przed pańskim przyjściem. Wczoraj wieczorem ktoś zauważył ciało na środku boiska, na dawnej Hutniczej… Nie miał przy sobie portfela, ale ktoś go poznał. To był muzyk, wie pan…

 

Ziętko westchnął znowu i zamknąwszy oczy wychylił się przez okno. Tutaj powietrze było nieco czystsze… Chociaż nie, w tym mieście powietrze nigdy nie było czystsze, a jedynie mniej skażone.

 

– Panie komisarzu – odezwał się Głuś. – Ja wiem, że nie powinienem, że w zasadzie to ja sam, ale… Będzie pan chyba musiał napisać raport…

 

Chwila ciszy.

 

– Wiem Głuś – powiedział w końcu komisarz Ziętko. – Wiem. Ale są pewne rzeczy… Rzeczy, o których zwyczajnie nie chce się pisać.

Koniec

Komentarze

Hmm... Mam pewien problem z tym tekstem. Nie wiem, czy to jest fantastyka, chyba nie, ale to akurat nieważne. Problem w tym, że nie bardzo wiem co napisać...

To może się poczepiam ;) Pielęgniarki wyjechały na urlop, ok, ale na ile one wyjechały? Bo wnioskując z hm... opisu, wychodziłoby, że na dość długo. Nie znam się zbytnio, ale skoro kobieta zdążyła umrzeć i... to chyba trochę musiało minąć. No, ale nie znam się, więc może czepiam się bezpodstawnie ;)

Niemniej jednak, coś mnie w tym tekście ruszyło. Choć to chyba mało powiedziane...

"...który unosi się nad nimi niczym ciemna chmura, jeszcze jedna w tym brzydkim, złym miejscu." - czekaj, a nie biały dymek po papierosie?;) Chyba, że palili jakiś muł czy cosik. Inwencja - się nie czepiam.

"- Wiem Głuś – powiedział w końcu komisarz Ziętko. – Wiem. Ale są pewne rzeczy… Rzeczy, o których zwyczajnie nie chce się pisać. " Kochany, moim zdaniem - nie koniecznie dobrym - lepiej by było bez drugiego "rzeczy". Ale to tam.

Całość. Super. Zdecydowanie. Początek też fajny. Czekam na kolejne:) Taki niepokój, zawirowanie na początku dobrze buduje klimat.

Pozdrawiam.

Łatwo "odpaść" od tekstu na jego początku, ale warto "przecierpieć" trochę i przekonać się, że warto było. Zakończenie wybija z nastroju, narzucanego opisem wędrówki Edgara, ale cóż, policja i sentymenty rzadko w parze chadzają.

     Po przeczytaniu ostatniego zdania pomyślałam, że są pewne rzeczy, o których nie chciałoby się także czytać… Że są historie przejmująco smutne, budzące w nas poczucie niepokoju, winy… Nie lubimy ich, ale cóż… Są…

     Zadumałam się nad tym tekstem. Bardzo dobrym, moim zdaniem, tekstem.

 

„Coś bardzo ważnego, coś, co zaważy o życiu jego, a może i kogoś jeszcze”. –– Ja napisałabym: Coś bardzo ważnego, coś, co zaważy na życiu jego, a może i kogoś jeszcze. Lub: Coś bardzo ważnego, coś, co zadecyduje o życiu jego, a może i kogoś jeszcze.

 

Pozdrawiam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fantastyki co prawda brak, przynajmniej jak dla mnie, ale tekst jak najbardziej czyta się dobrze. Smutny koniec życia, rozjaśniany resztkami wspomnień.

Nowa Fantastyka