- Opowiadanie: Dreammy - Tutaj zawraca czas

Tutaj zawraca czas

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Tutaj zawraca czas

War­sza­wa ob­ser­wo­wa­na z wieży wi­do­ko­wej obok ko­ścio­ła Świę­tej Anny w po­god­ny dzień przy­po­mi­na ko­lo­ro­wą pocz­tów­kę. Do­sko­na­le widać na niej mosty prze­rzu­co­ne przez Wisłę, która do­pie­ro co za­czę­ła po po­wo­dzi wra­cać do swo­je­go ko­ry­ta, ma­je­sta­tycz­ny Pałac Kul­tu­ry oto­czo­ny po­roz­rzu­ca­ny­mi bez po­my­słu wie­żow­ca­mi, dachy ka­mie­nic i ko­ścio­łów Sta­re­go Mia­sta, które, cho­ciaż za­czął się do­pie­ro dzie­sią­ty dzień czerw­ca, po­wo­li wy­peł­nia­ło się tłu­ma­mi tu­ry­stów.

 

Ale Ralph Qu­in­cy nie wcho­dził na wieżę, żeby po­dzi­wiać wi­do­ki.

Ralph Qu­in­cy wcho­dził tam, żeby się zabić.

Nie dla­te­go, że znowu nikt nie przy­szedł na jego wy­kład – puste sale na wy­dzia­le kul­tu­ro­znaw­stwa re­kom­pen­so­wa­ły mu wy­peł­nio­ne po brze­gi aule na kon­fe­ren­cjach pa­rap­sy­cho­lo­gicz­nych, na któ­rych dr Ralph Qu­in­cy, cha­ry­zma­tycz­ny trzy­dzie­sto­sze­ścio­la­tek o apa­ry­cji hip­pi­sa (fanki na fo­rach in­ter­ne­to­wych po­rów­ny­wa­ły go do Sa­wy­era z LOST albo do Jacka Spar­ro­wa), dr Ralph Qu­in­cy, autor "Ka­mie­ni czasu" i "Bli­skich spo­tkań pią­te­go stop­nia" oraz roz­pra­wy "Co się zda­rzy­ło pod Wi­szą­cą Skałą", dr Ralph Qu­in­cy, naj­słyn­niej­szy ame­ry­kań­ski ba­dacz zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych, świę­cił trium­fy, opo­wia­da­jąc o swo­ich wi­zjo­ner­skich teo­riach.

Po­wo­dem nie była rów­nież nie­szczę­śli­wa mi­łość – w burz­li­wym życiu, które wiódł jako pa­rap­sy­cho­log, ko­bie­ty in­te­re­so­wa­ły Ral­pha w nie­wiel­kim stop­niu, zwłasz­cza że po każ­dym wy­kła­dzie za­wsze po­ja­wia­ło się kilka chęt­nych, by kon­ty­nu­ować dys­ku­sję w za­ci­szu ho­te­lo­we­go po­ko­ju, dzię­ki czemu po­zo­sta­wał w do­brej ero­tycz­nej for­mie bez żad­nych zo­bo­wią­zań. Może była jedna taka, która kie­dyś zła­ma­ła mu serce, ale to było dawno i tylko cza­sem łapał się na tym, że jesz­cze nie wy­rzu­cił jej nu­me­ru z pa­mię­ci te­le­fo­nu.

Powód był wła­ści­wie ba­nal­ny – Ralph miał dosyć. Czuł się jak Syzyf, który – wiecz­ność spę­dziw­szy na tar­ga­niu pod górę kil­ku­to­no­we­go głazu, tuż przy szczy­cie wy­my­ka­ją­ce­go mu się z rąk – wresz­cie po­sta­no­wił roz­trza­skać łeb o skały Ha­de­su. I dziwi się, że nie wpadł na to parę gła­zów wcze­śniej.

Pod­szedł do ba­rier­ki i spoj­rzał w dół. Wziął głę­bo­ki od­dech i otarł pot z czoła, wokół pa­no­wał trzy­dzie­sto­stop­nio­wy upał. To nie było takie łatwe, jak są­dził. Jesz­cze nigdy nie czuł tak bar­dzo, że żyje, jak teraz, kilka se­kund przed śmier­cią. Jesz­cze nigdy nie od­czu­wał świa­ta każdą ko­mór­ką swo­je­go ciała. Ale nigdy nie miał też tak czy­ste­go umy­słu. Wy­raź­nie czuł, że MUSI sko­czyć, że tak wła­śnie ma się skoń­czyć jego po­zba­wio­ne sensu życie.

– Se­kun­da lotu, pod­czas któ­rej albo do­znasz oświe­ce­nia, albo na­ro­bisz w spodnie. – po­wie­dział nagle ktoś tuż za nim. – Nie skacz, do­brze ci radzę.

Obej­rzał się gwał­tow­nie, serce omal nie wy­sko­czy­ło mu z pier­si. Na murku sie­dział młody męż­czy­zna, bru­net. Zga­sił pa­pie­ro­sa o ścia­nę wieży. Pod­krą­żo­ne po­wie­ki i kil­ku­dnio­wy za­rost wska­zy­wa­ły na parę nie­prze­spa­nych nocy. Wstał i, wło­żyw­szy ręce do kie­sze­ni skó­rza­nej kurt­ki, pod­szedł bli­żej.

– Niby skąd wiesz, że chcę sko­czyć? – spy­tał Ralph, od­dy­cha­jąc szyb­ko.

– Czy­ta­łem w ga­ze­cie – po­wie­dział nie­zna­jo­my, zło­śli­wie mru­żąc po­wie­ki.

– Co? – Ralph po­trzą­snął czu­pry­ną ru­do­brą­zo­wych wło­sów i prze­tarł oczy. – W ja­kiej znowu ga­ze­cie?

– Ju­trzej­szej – po­wie­dział spo­koj­nie męż­czy­zna. – Ralph Qu­in­cy, kul­tu­ro­znaw­ca i pa­rap­sy­cho­log, po­peł­nił sa­mo­bój­stwo, ska­cząc z wieży wi­do­ko­wej w War­sza­wie. Przy­czy­ną tego de­spe­rac­kie­go kroku mogły być pro­ble­my psy­chicz­ne, które drę­czy­ły go od cza­sów ta­jem­ni­czej śmier­ci ojca w oko­licz­no­ściach, które do dziś nie zo­sta­ły wy­ja­śnio­ne…

– Co ty pie­przysz? – Ralph za­ci­snął pię­ści.

– Ja? – zdzi­wił się uprzej­mie nie­zna­jo­my. – To nie ja. To ten dzien­ni­karz. Mimo iż wokół wieży kłę­bił się tłum ludzi, nikt nie zwró­cił uwagi na męż­czy­znę sto­ją­ce­go za ba­rier­ką. Tak jak nikt nie trak­to­wał go po­waż­nie jako wy­kła­dow­cy, który pracę na­uko­wą łą­czył z ba­da­niem zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych…

– Milcz! – wrza­snął Ralph. Jed­nym susem prze­sa­dził ba­rier­kę i zna­lazł się nad prze­pa­ścią.

Tro­chę prze­ce­nił swoje siły. Zro­bi­ło mu się nie­do­brze. Kiedy po­czuł, że traci rów­no­wa­gę, w ostat­niej chwi­li kur­czo­wo chwy­cił pręty ogro­dze­nia, nie będąc w sta­nie rzu­cić się w dół. Przed ocza­mi za­wi­ro­wa­ły mu czar­ne plamy. Murek za ba­rier­ką był wąski, a spa­dzi­sty da­szek – śli­ski i nie dawał żad­ne­go opar­cia dla stóp.

– Nie wy­głu­piaj się – męż­czy­zna uniósł ręce, jakby chciał po­ka­zać, że nie ma broni i ni­czym go nie za­sko­czy. – Po­roz­ma­wiaj­my.

– Odsuń się – wy­mam­ro­tał Ralph przez za­ci­śnię­te zęby. Przy­lgnął moc­niej do ba­rier­ki, sta­ra­jąc się nie my­śleć o po­dmu­chach go­rą­ce­go wia­tru.

– To jak było z tym ojcem, Qu­in­cy? – cią­gnął nie­zra­żo­ny nie­zna­jo­my. – Tajne eks­pe­ry­men­ty CIA, co? Nowa broń? Su­per­szyb­ki po­jazd?

Ralph, który zbie­rał siły na skok, nagle znie­ru­cho­miał.

– Skąd… – za­czął.

– Mó­wi­łem ci. Czy­ta­łem w ga­ze­cie. O tym też pi­sa­li.

– Ni­ko­mu nie mó­wi­łem o ojcu. – po­wie­dział cicho Ame­ry­ka­nin. – Nikt nie wie­dział. Wszyst­ko, co ja wiem, za­wsze noszę ze sobą, w no­tat­ni­ku.

Ru­chem brody, bojąc się pu­ścić ba­rier­ki, wska­zał ob­szer­ną kie­szeń bluzy, wy­pcha­ną spo­rym ze­szy­tem i pli­kiem no­ta­tek.

– Wi­docz­nie zna­leź­li go po two­jej śmier­ci – męż­czy­zna uśmiech­nął się krzy­wo.

– Kim je­steś? – spy­tał Qu­in­cy. Ko­lej­ny po­wiew wia­tru spra­wił, że nie­mal stra­cił rów­no­wa­gę.

– Czy to ważne? Mo­żesz mówić na mnie Alan. Alan Mar­co­ni. Przy­naj­mniej pod takim na­zwi­skiem przy­je­cha­łem do Pol­ski. Pięk­ny kraj, bez dwóch zdań. Tro­chę nim ostat­nio trzą­snę­ło. Naj­pierw ta ka­ta­stro­fa, potem po­wódź. Zresz­tą, ostat­nio cią­gle coś złego się dzie­je. Gdyby was, Ame­ry­ka­nów, spo­tka­ło tyle nie­szczęść, co Po­la­ków, ucie­ka­li­by­ście z pła­czem do ma­mu­si. A oni nic, tylko sobie po­na­rze­ka­ją, i zaraz życie wraca do normy.

– Moja matka jest Polką. – Ralph nie wie­dział, czy ma być dumny, czy ra­czej po­czuć się ura­żo­ny. W za­sa­dzie miał tak całe życie. Cho­ciaż rzad­ko za­sta­na­wiał się nad swoim po­dwój­nym oby­wa­tel­stwem, czę­sto w ciągu jed­ne­go ty­go­dnia od­wie­dza­jąc trzy kon­ty­nen­ty, zda­wał sobie spra­wę, że po­łą­cze­nie pol­skie­go tra­gi­zmu i ame­ry­kań­skie­go "keep smi­ling" może być jedną z przy­czyn jego lek­kiej schi­zo­fre­nii. Do­pie­ro teraz do­tar­ło do niego rów­nież, że może nie bez przy­czy­ny pod­świa­do­mie na miej­sce swo­jej śmier­ci wy­brał kraj, w któ­rym się uro­dził. – A ty? Mar­co­ni? Je­steś Wło­chem?

– Si, amico – męż­czy­zna mru­gnął do niego. – Za­sko­czo­ny?

– Więc je­steś… – Qu­in­cy za­wa­hał się lekko. – Czło­wie­kiem?

– A my­śla­łeś, że kim? – ro­ze­śmiał się nie­zna­jo­my. – Anio­łem? Śmier­cią? Śmierć czeka na cie­bie tam, na dole. Może bę­dzie mówić do cie­bie dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi, jak u Prat­chet­ta. Albo ze­tnie ci kosą głowę i za­bie­rze do pie­kła. Albo w ogóle nie przyj­dzie i bę­dziesz mu­siał ra­dzić sobie sam. Cie­ka­wy?

– Więc… kim je­steś? Po­li­cyj­nym ne­go­cja­to­rem?

– Je­stem kimś, kto przy­cho­dzi spy­tać, dla­cze­go naj­słyn­niej­szy ame­ry­kań­ski ufo­log i pa­rap­sy­cho­log przy­jeż­dża do Pol­ski tylko po to, żeby roz­trza­skać sobie łeb o bruk war­szaw­skiej Sta­rów­ki.

– Nie po to tu przy­je­cha­łem. – wy­ja­śnił cicho Ralph. – Ba­da­łem dom przy Wil­czej, po­dob­no na­wie­dzo­ny. Po­dob­no ktoś wi­dział tam sceny, które ro­ze­gra­ły się sto lat wcze­śniej, kiedy kogoś tam za­mor­do­wa­no. Jak zwy­kle – ja­kieś głosy, szep­ty, cie­nie.

– I co?

– I nic – Qu­in­cy za­czął mówić coraz szyb­ciej. – Do cho­le­ry, mam tego dość! Je­stem au­to­rem trzech ksią­żek o du­chach, dwóch o UFO i dwóch o po­dró­żach w cza­sie, ale jak dotąd nigdy nie spo­tka­łem żad­ne­go ducha, żad­ne­go pie­przo­ne­go UFO i żad­ne­go…

Alan Mar­co­ni prze­rwał mu nie­dba­łym mach­nię­ciem ręki.

– Wiem, wiem. Je­steś jak ten Syzyf, który po la­tach tar­ga­nia głazu na górę bla bla bla i tak dalej. To też było w ar­ty­ku­le. Zdaje się w twoim li­ście po­że­gnal­nym.

Oczy Qu­in­cy'ego zro­bi­ły się wiel­kie jak spodki. Ostroż­nie do­tknął kie­szon­ki na pier­si. Znaj­do­wa­ła się w niej mała ko­per­ta z li­stem, który na­pi­sał za­le­d­wie go­dzi­nę wcze­śniej.

– Otóż słu­chaj mnie uważ­nie, Ral­phie Qu­in­cy. Czy­ta­łem twoje książ­ki i bar­dzo po­do­ba­ło mi się "Na stru­nach czasu". Twier­dzisz w niej, że wszyst­kie zja­wi­ska pa­ra­nor­mal­ne po­cho­dzą nie z innej pla­ne­ty ani z in­ne­go świa­ta, ale z in­ne­go czasu. Jak na to wpa­dłeś?

Ralph mil­czał, przy­gry­za­jąc wargi. Jego prze­ło­mo­wa teo­ria wy­da­ła mu się nagle głu­pia i na­cią­ga­na.

– Ro­zu­miem, że twoja re­zy­gna­cja wy­ni­ka z braku z do­wo­dów – za­czął Alan.

– Po­nie­kąd. – mruk­nął Ame­ry­ka­nin. Za­wsze ile­kroć wy­bie­rał się na miej­sce ja­kie­goś nie­wy­ja­śnio­ne­go zja­wi­ska, oka­zy­wa­ło się ono fał­szyw­ką, zdję­cia były ob­ro­bio­ne w Pho­to­sho­pie, świad­ko­wie wy­co­fy­wa­li się, tłu­ma­cząc się gęsto ze swo­ich przy­wi­dzeń, duchy sie­dzia­ły cicho w za­świa­tach, a UFO nie ra­czy­ło dać choć­by ma­leń­kie­go znaku bę­dą­ce­go do­wo­dem na swoje ist­nie­nie. Nigdy stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści. Nigdy choć­by sie­dem­dzie­się­cio­pro­cen­to­wej.

– No więc je­stem.

– To zna­czy?

– Je­stem twoim do­wo­dem. Stoję tu, przed tobą. Łap mnie, bo uciek­nę.

Wy­cią­gnął rękę w jego kie­run­ku. Qu­in­cy, kur­czo­wo ści­ska­jąc ba­rier­kę, nie­pew­nie wró­cił na taras (było to znacz­nie trud­niej­sze niż de­spe­rac­ki skok w prze­ciw­nym kie­run­ku, do­dat­ko­wo bo­le­śnie po­tłukł sobie goleń) i spoj­rzał męż­czyź­nie pro­sto w czar­ne, iro­nicz­nie zmru­żo­ne oczy. Nie wie­rzył mu. W nic już nie wie­rzył. A mimo to wró­cił.

– Mów.

– Wiele nas łączy, Panie Qu­in­cy. – Alan wy­cią­gnął z kie­sze­ni pacz­kę pa­pie­ro­sów i podał ufo­lo­go­wi, który po­krę­cił głową, znie­cier­pli­wio­ny. Sam za­pa­lił i za­cią­gnął się. – Obaj wcze­śnie zo­sta­li­śmy sie­ro­ta­mi, na przy­kład. Jak to było z panem?

 

"Tatuś bę­dzie bo­ha­te­rem, cie­szysz się? Ge­ne­rał wy­brał ta­tu­sia, żeby jako pierw­szy prze­te­sto­wał taki su­per­szyb­ki po­jazd, jak w Gwiezd­nych Woj­nach."

"Mogę iść z tobą?"

"Pew­nie, ale mu­sisz mnie słu­chać i być tak cicho, jakby cię tu w ogóle nie było."

 

"Co to za dzie­ciak, ka­pra­lu Qu­in­cy?"

" Nie mia­łem go z kim zo­sta­wić, sir."

"Zda­je­cie sobie spra­wę, że to nie­do­pusz­czal­ne, Qu­in­cy? Zda­je­cie sobie spra­wę, że ła­mie­cie re­gu­la­min? Gdyby pro­du­cent Si­lve­rów I się do­wie­dział…"

"On ni­ko­mu nie powie, sir. Niech sobie tylko po­pa­trzy. Nigdy nic w życiu mi nie wy­cho­dzi­ło. Niech cho­ciaż mały się cie­szy, że ma ojca bo­ha­te­ra."

"No do­brze, ka­pra­lu. Zresz­tą, nawet jeśli komuś opo­wie, to ta ma­szy­na jest tak nie­wia­ry­god­na, że nikt mu nie uwie­rzy."

 

Ralph miał wra­że­nie, że sto­jąc na wieży, czuje po­wiew tam­te­go go­rą­ce­go, pu­styn­ne­go wia­tru. Oj­ciec, wsia­da­ją­cy do srebr­nej ma­szy­ny, przy­po­mi­na­ją­cej sta­lo­wą płaszcz­kę. Jakiś dziw­ny świst, błysk, po­jazd znika. Szok wśród żoł­nie­rzy. Nie wia­do­mo skąd, tłum me­cha­ni­ków i tech­ni­ków.

"Gdzie oni są?"

"Si­lver I, Si­lver I, czy mnie sły­szysz? Qu­in­cy, od­biór!"

"Pro­szę pana, gdzie mój tatuś? Czy coś mu się stało?"

 

– Po­jazd zna­le­zio­no trzy ki­lo­me­try dalej – po­wie­dział Ralph cicho, pa­trząc na Alana spod grzyw­ki. Miał na­dzie­ję, że męż­czy­zna nie widzi, jak w ką­ci­kach jego oczu zbie­ra­ją się dwie kro­ple łez. – W środ­ku zna­le­zio­no pięć tru­pów. Nikt nie prze­żył. Ofi­cjal­nie przy­czy­ną ich śmier­ci było po­pa­rze­nie.

– Jak wy­glą­da­li?

 

"To wy­klu­czo­ne!"

"Ktoś musi zi­den­ty­fi­ko­wać zwło­ki! Facet nie miał żad­nej ro­dzi­ny!"

"Czy to twój tatuś, mały?"

"Nie, pro­szę pana. Tro­chę po­dob­ny, ale mój tatuś nie miał brody ani wąsów."

"Je­steś pe­wien? Przyj­rzyj się uważ­nie."

 

Ralph otarł łzę spły­wa­ją­cą mu po po­licz­ku.

– Do­my­ślam się, że wszyst­kie osoby, które ob­ser­wo­wa­ły ten eks­pe­ry­ment, rów­nież nie żyją? – spy­tał Alan.

Qu­in­cy ski­nął głową.

– Kiedy do­ro­słem, pró­bo­wa­łem ich od­na­leźć. Oka­za­ło się, że pra­wie wszy­scy, jeden po dru­gim, strze­la­li sobie w łeb. Kilku za­ćpa­ło się na śmierć. Jeden się uto­pił. Naj­praw­do­po­dob­niej je­stem ostat­nim ży­ją­cym świad­kiem tego… cze­goś.

– I pra­gniesz pójść w ich ślady?

Ame­ry­ka­nin pod­szedł do ba­rier­ki. Ko­lej­ny raz tego ranka spoj­rzał w dół na kłę­bią­cych się na Sta­rym Mie­ście prze­chod­niów.

– Kiedy to zro­zu­mia­łem – za­czął z wa­ha­niem – kiedy zro­zu­mia­łem, że już nigdy nie spo­tkam ni­ko­go, kto po­twier­dzi to, co wi­dzia­łem, z roz­pa­czy pró­bo­wa­łem po­twier­dzić co­kol­wiek. Duchy, UFO, trans­ko­mu­ni­ka­cja, kręgi w zbożu, po­twór z Loch Ness, in­cy­dent z Ro­swell, chu­pa­ca­bras, szu­ka­łem wszę­dzie. No­co­wa­łem w na­wie­dzo­nych do­mach, od­wie­dza­łem sza­ma­nów, wy­py­ty­wa­łem ludzi z NASA o bli­skie spo­tka­nia trze­cie­go stop­nia. Ale za­wsze mia­łem wra­że­nie, że tuż przede mną jeź­dzi ktoś, kto za­cie­ra wszyst­kie ślady albo pod­rzu­ca fał­szy­we do­wo­dy.

– Ten ktoś… we­dług cie­bie ma ka­pe­lusz? – spy­tał ni stąd ni zowąd Mar­co­ni.

– Co pro­szę? – Qu­in­cy po­my­ślał, że jego to­wa­rzysz ma coś nie tak pod czasz­ką. – Ka­pe­lusz? To była taka me­ta­fo­ra, me­ta­fo­ry nie noszą ka­pe­lu­szy. To wszyst­ko, czym żyłem… to zwy­kłe bujdy. Wie­rzy­my, że jest coś jesz­cze, że są za­świa­ty, czwar­ty wy­miar, inne cy­wi­li­za­cje, ale to wszyst­ko kłam­stwa! Nie­zna­ne nie ist­nie­je! Świat jest pła­ski jak deska!

Nawet nie za­uwa­żył, że przy ostat­nich zda­niach jego głos prze­szedł w wrzask.

– Za­ło­ży­my się? Coś ci opo­wiem. – Alan mru­gnął do niego.

Ralph wzru­szył ra­mio­na­mi, od­dy­cha­jąc cięż­ko. Otarł pot z czoła. Słoń­ce przy­grze­wa­ło coraz moc­niej.

– Ale uprze­dzam, moja hi­sto­ria jest dość… nie­wia­ry­god­na.

– Mów. – Qu­in­cy oparł się o murek, sta­ra­jąc się przy­brać swój zwy­kły, po hip­pi­sow­sku wy­lu­zo­wa­ny wyraz twa­rzy i bez­tro­ską po­sta­wę, żeby za­trzeć wstyd z po­wo­du swo­je­go wy­bu­chu. – Nawet nie przy­pusz­czasz, jakie rze­czy już sły­sza­łem.

– Mia­łem dzie­sięć lat, kiedy mój oj­ciec zo­stał za­strze­lo­ny przez sza­leń­ca – za­czął Mar­co­ni. – Było to za­le­d­wie kilka dni po tym, jak po śmier­ci matki prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z Rzymu do No­we­go Jorku, "w po­szu­ki­wa­niu lep­sze­go życia". Za­brał mnie do su­per­mar­ke­tu na Pią­tej Alei. Wła­śnie wy­cho­dzi­li­śmy, ja z gi­gan­tycz­nym pu­deł­kiem kloc­ków LEGO, kiedy padł strzał. Zo­ba­czy­łem, jak mój tata pada na zie­mię i usły­sza­łem prze­raź­li­wy krzyk czło­wie­ka z pi­sto­le­tem, krzyk, który po chwi­li prze­szedł w opę­tań­czy śmiech. Dziw­ne – uciekł i nie zdą­ży­łem za­pa­mię­tać, jak wy­glą­dał, ale byłem pe­wien, że gdy­bym kie­dyś go spo­tkał, od razu bym go roz­po­znał. Za­sło­nił mi go tłum ludzi, któ­rzy zbie­gli się z całej ulicy. Był 11 czerw­ca, roku dwu­ty­sięcz­ne­go.

– Co było potem?

– Potem? – za­sta­no­wił się męż­czy­zna. – Potem, 11 wrze­śnia 2001 roku dwie wieże, które rzu­ca­ły na nas cień w tamto po­po­łu­dnie, prze­sta­ły ist­nieć, grze­biąc w swo­ich gru­zach ty­sią­ce ludzi. Rok póź­niej cze­czeń­scy ter­ro­ry­ści i ro­syj­skie woj­sko za­mor­do­wa­li ponad setkę dzie­cia­ków. Wy­bu­chły wojny. Afga­ni­stan, Irak, So­ma­lia, Gru­zja… Kil­ka­set ko­lej­nych, mniej lub bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych za­ma­chów ter­ro­ry­stycz­nych. Zmarł pa­pież. Mam wy­mie­niać dalej?

Ralph po­czuł, że traci wątek.

– Nie o to pytam – mach­nął ręką. – Co było potem z tobą? Co mnie ob­cho­dzi So­ma­lia?

Alan par­sk­nął śmie­chem.

– Mnie też nie ob­cho­dzi­ła. Po­dob­nie jak to, co dzia­ło się w Iraku, Bie­sła­nie, Ma­dry­cie, na Haiti czy gdzie­kol­wiek in­dziej. Te wy­da­rze­nia nie do­ty­czy­ły mnie oso­bi­ście, nawet kiedy byłem bli­sko, jak w dzień ataku na World Trade Cen­ter, który oglą­da­łem spod koł­dry przez okno sie­ro­ciń­ca. Były strzęp­ka­mi in­for­ma­cji z in­ter­ne­tu, na­głów­ka­mi w ga­ze­cie, te­le­wi­zyj­nym new­sem, nad któ­rym nie za­sta­na­wia­łem się dłu­żej niż kilka se­kund. No do­brze, może tro­chę tłu­ma­czy mnie fakt, że nie mia­łem lekko. Tra­fi­łem do domu dziec­ka, potem na ulicę. Tylko ma­rze­nie o tym, że kiedy do­ro­snę, ze­msz­czę się na tym, kto zabił mo­je­go ojca, trzy­ma­ło mnie przy życiu. Mia­łem plan: nie będę o nic pytał, jak ci idio­ci w fil­mach, któ­rzy wy­gła­sza­ją mo­no­lo­gi, po czym sami giną. Nie będę żądał żad­nych wy­ja­śnień, po pro­stu strze­lę mu w łeb i splu­nę w twarz. Albo na od­wrót.

– Udało ci się?

– Oka­zja nada­rzy­ła się, kiedy skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia lat – twarz Alana nagle po­sza­rza­ła, znikł gdzieś kpią­cy uśmie­szek. – Była rocz­ni­ca jego śmier­ci, 11 czerw­ca 2010 roku, a ja sie­dzia­łem na schod­kach i czy­ta­łem ga­ze­tę przed domem mi­ło­ści mo­je­go życia. Była trzy lata star­sza ode mnie i była wo­lon­ta­riusz­ką fun­da­cji "Dzie­ci ulicy". To ona wy­cią­gnę­ła mnie z tego bagna, w któ­rym tkwi­łem, wy­rzu­ci­ła dragi, które wła­śnie za­czy­na­łem ostro wcią­gać, jako pierw­sza osoba od dzie­się­ciu lat za­czę­ła ze mną roz­ma­wiać, za­miast krzy­czeć na mnie. Po­ko­cha­łem ją od pierw­sze­go wej­rze­nia, chyba z wza­jem­no­ścią. Tego dnia chcia­łem jej po­wie­dzieć, że ją ko­cham i chcę się z nią oże­nić, cho­ciaż mia­łem za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat, nie mia­łem domu i pracy, a ona, córka szefa firmy far­ma­ceu­tycz­nej, wła­śnie koń­czy­ła stu­dio­wać prawo i szła na prak­ty­ki do jed­nej z naj­lep­szych kan­ce­la­rii w mie­ście. Od tam­tej pory już jej nie wi­dzia­łem.

Ralph przyj­rzał się uważ­nie męż­czyź­nie, ana­li­zu­jąc jego słowa.

– Chwi­la – po­wie­dział. – Coś mi tu nie pa­su­je. Od tam­tej pory? Od je­de­na­ste­go czerw­ca? To… to prze­cież jutro.

– Prze­cież mó­wi­łem – Alan uśmiech­nął się smut­no. – Zaraz po tym, jak skoń­czy­łem czy­tać ar­ty­kuł, wy­ro­sło przede mną dwóch fa­ce­tów. Byli ubra­ni na czar­no, a na gło­wach mieli śmiesz­ne ka­pe­lu­sze, takie jak noszą ami­sze. Dla­te­go w pierw­szym mo­men­cie wzią­łem ich za ka­zno­dzie­jów, od ja­kich roi się na uli­cach No­we­go Jorku. Chodź z nami, po­wie­dzie­li. Je­że­li chcesz do­wie­dzieć się, kto zabił two­je­go ojca. Mu­sisz tylko coś dla nas zro­bić.

– Do­my­ślam się, że nie cho­dzi­ło o datek na tacę – Qu­in­cy uśmiech­nął się krzy­wo.

– Racja. – mruk­nął Mar­co­ni. – Mu­sisz go zabić, po­wie­dzie­li. Zgo­dzi­łem się, oczy­wi­ście, prze­cież o to wła­śnie mi cho­dzi­ło. Nie za­sta­na­wia­łem się, czego tak na­praw­dę ode mnie chcą. Za­bi­ja­nie… nie było dla mnie ni­czym wiel­kim – w nauce mo­ral­no­ści jesz­cze nie do­tar­łem do pią­te­go przy­ka­za­nia. Nawet nie wiem, ile ludzi za­bi­łem. Jako szes­na­sto­la­tek za­da­łem się z gan­giem… resz­tę mo­żesz sobie wy­my­ślić. Ale ten raz miał być ostat­ni, a ja chcia­łem tym sym­bo­licz­nym strza­łem za­cząć nowe życie i za­po­mnieć o prze­szło­ści. To zna­czy, nie my­śla­łem tak wtedy, słowo "sym­bo­licz­ny" było za dłu­gie jak na mój pro­ces my­śle­nia. My­śla­łem ra­czej coś w ro­dza­ju "za­ła­twię skur­wie­la, a ona o ni­czym się nie dowie".

Do­sta­łem broń. Za­bój­ca mo­je­go ojca był w tym samym su­per­mar­ke­cie, w któ­rym… – Alan za­wa­hał się. – To też było bar­dzo sym­bo­licz­ne, ale mnie nie prze­szło przez głowę nawet słowo "po­dej­rza­ne". Po­wie­dzie­li mi, że przy­cho­dzi tam co roku, w rocz­ni­cę swo­jej zbrod­ni. Ża­ło­wa­łem, że sam na to nie wpa­dłem. W chwi­lę póź­niej już sze­dłem z nimi pro­sto­pa­dły­mi uli­ca­mi Man­hat­ta­nu. Sklep był taki sam, jakim go za­pa­mię­ta­łem, a na wy­sta­wie cią­gle był ten sam wiel­ki plu­szo­wy mi­siek.

Na mo­ment świat wokół nas po­ciem­niał, jakby słoń­ce za­kry­ły bu­rzo­we chmu­ry. Ale ja cią­gle wpa­try­wa­łem się w na­pię­ciu w drzwi skle­pu, z któ­re­go miał wyjść za­bój­ca mo­je­go ojca. Drzwi skle­pu otwo­rzy­ły się. I nagle go zo­ba­czy­łem. Twarz wy­da­ła mi się zna­jo­ma. Zanim zdą­ży­łem się za­sta­no­wić, ręka sama na­ci­snę­ła spust.

Do­pie­ro wtedy obej­rza­łem się za sie­bie.

Zo­ba­czy­łem dwie bliź­nia­cze wieże World Trade Cen­ter. To one za­kry­ły słoń­ce, tak jak za­kry­wa­ły go wtedy. Teraz.

A potem spoj­rza­łem na drugą stro­nę ulicy. Ze skle­pu wy­szedł dzie­się­cio­let­ni chło­piec nio­są­cy wiel­kie pudło kloc­ków LEGO.

Za­czą­łem krzy­czeć jak sza­le­niec, mój krzyk w chwi­lę potem prze­szedł w hi­ste­rycz­ny śmiech. Rzu­ci­łem się do uciecz­ki, za­czą­łem biec w stro­nę jej domu, nie wie­rząc w to, co dzia­ło się wokół mnie.

Przed domem ba­wi­ła się lal­ka­mi trzy­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka.

Pró­bo­wa­łem ze­brać myśli. Oni mó­wi­li, że będą cze­kać w ma­ga­zy­nie za skle­pem. Tam wła­śnie wró­ci­łem, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć na wieże, pod­sy­ca­jąc w sobie ostat­ni pło­myk na­dziei na to, że to jakaś po­mył­ka, że zaraz ktoś mi wy­ja­śni, co się dzie­je, albo że to sen i że za chwi­lę się obu­dzę…

Le­d­wie zdo­ła­łem się ukryć, bo to, co zo­ba­czy­łem, zmro­zi­ło mi krew w ży­łach.

Moich dwóch fa­ce­tów w czer­ni stało na­prze­ciw­ko dwóch fa­ce­tów w bieli, któ­rzy trzy­ma­li w dło­niach… kiedy po­wiem "mie­cze świetl­ne" za­brzmi to ko­micz­nie, ale to nie były la­se­ro­we za­baw­ki z "Gwiezd­nych Wojen", tylko praw­dzi­we obo­siecz­ne mie­cze zro­bio­ne ze świa­tła.

Zo­ba­czy­łem, jak spa­da­ją dwie głowy w czar­nych ka­pe­lu­szach. Na pod­ło­gę nie wy­cie­kła jed­nak ani jedna kro­pla krwi, zu­peł­nie jakby nie­zna­jo­mi byli jej po­zba­wie­ni.

Ja swoją czu­łem aż za do­brze. Pul­so­wa­ła w tęt­ni­cach, dud­ni­ła w sercu, roz­sa­dza­ła mózg. Rzu­ci­łem się do uciecz­ki. Nie za­mie­rza­łem jej tanio sprze­dać upior­nym przy­by­szom.

– To… – Ralph aż się spo­cił z wra­że­nia. – To nie­sa­mo­wi­te! Ale… nie­wia­ry­god­ne… jak mam ci uwie­rzyć w coś ta­kie­go?

– Pytaj. – Alan roz­po­starł ręce.

– Mó­wisz, że… mieli ka­pe­lu­sze po­dob­ne do ami­szów?

 

"Tato, zo­bacz, kto to jest ten pan?"

"Jaki pan, synku?"

"Ten w ka­pe­lu­szu, który stoi za ma­szy­ną."

"Ni­ko­go nie ma za ma­szy­ną, Ralph. Nie­ład­nie tak zmy­ślać."

 

– Spo­tka­łeś ich jesz­cze kie­dyś?

– Ludzi w ka­pe­lu­szach? – Alan ski­nął głową. – Kilka razy. Za każ­dym razem wtedy, kiedy pró­bo­wa­łem coś zmie­nić, jakby chcie­li po­gro­zić mi pal­cem.

– Zmie­nić?

Mar­co­ni za­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

– Kiedy włó­czy­łem sie bez celu po mie­ście, osza­la­ły ze stra­chu, z pi­sto­le­tem w kie­sze­ni, prze­cho­dzi­łem koło buk­ma­che­ra. Zo­ba­czy­łem ludzi przyj­mu­ją­cych za­kła­dy na mecze Mi­strzostw Eu­ro­py, które wła­śnie się za­czę­ły. Cie­szy­ły się spo­rym za­in­te­re­so­wa­niem wśród imi­gran­tów, Ame­ry­ka­nie ra­czej nie in­te­re­so­wa­li się eu­ro­pej­skim "soc­ce­rem". Go­rącz­ko­wo za­czą­łem sobie przy­po­mi­nać, jak to było, zaraz, zaraz, Wło­chy-Tur­cja 2:1, oglą­da­łem ten mecz już w po­go­to­wiu opie­kuń­czym, cią­gle jesz­cze otę­pia­ły, ze łzami za­schnię­ty­mi na po­licz­kach, ale kiedy In­za­ghi strze­lił kar­ne­go, sko­czy­łem do góry z ra­do­ści. A potem finał, kiedy Tre­ze­gu­et za­li­czył "zło­te­go gola" i Wło­chy po­grą­ży­ły się w ża­ło­bie… wy, Ame­ry­ka­nie, nigdy tego nie zro­zu­mie­cie.

W kie­sze­ni mia­łem pięć­dzie­siąt do­la­rów. Po­sta­wi­łem je na 2:1 dla Włoch i po­sze­dłem do pubu obej­rzeć mecz. Po dwóch go­dzi­nach mia­łem w kie­sze­ni dzie­sięć razy wię­cej.

To wła­śnie wtedy zro­zu­mia­łem, że oto ja, Alan Mar­co­ni, sta­łem się naj­po­tęż­niej­szym czło­wie­kiem na świe­cie. Mia­łem wie­dzę, ja­kiej nie miał nikt inny. Mo­głem się­gać pa­mię­cią na dzie­sięć lat do przo­du. Wspo­mi­nać przy­szłość. I zmie­niać prze­szłość. Za­czą­łem przy­po­mi­nać sobie wy­ni­ki me­czów re­pre­zen­ta­cji Włoch i ca­łych mi­strzostw, z bólem serca po­sta­wi­łem na fi­na­ło­wą wy­gra­ną Fran­cji i cze­ka­łem. Po kilku ty­go­dniach byłem już na­praw­dę bo­ga­ty, a to był do­pie­ro po­czą­tek. Wkrót­ce ku­pi­łem kilka pasz­por­tów na różne fał­szy­we na­zwi­ska i zro­bi­łem uży­tek z cze­goś, czego nie uży­wa­łem przez dzie­sięć lat. Ze swo­je­go mózgu. Za­czą­łem my­śleć.

– Brawo – mruk­nął iro­nicz­nie Qu­in­cy. – Losy świa­ta w rę­kach fa­ce­ta bez pod­sta­wów­ki. Więc do tego wy­ko­rzy­sta­łeś tę "moc"? Dla pie­nię­dzy?

– Aku­rat pod­sta­wów­kę skoń­czy­łem – ob­ra­ził się Alan. – I nie wszyst­kie daty za­po­mnia­łem. Przy­naj­mniej jedna wryła mi się w pa­mięć jak drza­zga, data, która z każ­dym dniem była coraz bli­żej. Byłem je­dy­nym czło­wie­kiem, który wie­dział, co zda­rzy się 11 wrze­śnia 2001 roku…

– I je­dy­nym, który mógł temu za­po­biec – do­koń­czył po­ru­szo­ny Ralph.

– Nie mo­głem po pro­stu pójść do pre­zy­den­ta i po­wie­dzieć, co wiem, bo za­mknął­by mnie w szpi­ta­lu dla czub­ków. Naj­pierw dzwo­ni­łem na po­li­cję i do FBI jako osoba, która wie o pla­no­wa­nym za­ma­chu. Potem – kiedy wrze­sień zbli­żał się w za­stra­sza­ją­cym tem­pie, a oni igno­ro­wa­li moje proś­by, za­czą­łem po­da­wać się za ter­ro­ry­stę, który grozi ata­kiem na WTC. Nie po­słu­cha­li mnie. Tego dnia sta­łem na dachu jed­ne­go z apar­ta­men­tow­ców w Bro­okly­nie i pa­trzy­łem z da­le­ka, jak w wieże ude­rza­ją sa­mo­lo­ty, a potem jak obie zmie­nia­ją się w słupy dymu. Co zro­bi­łem źle? Co po­wi­nie­nem zro­bić ina­czej? Może gdy­bym pa­mię­tał, skąd i dokąd le­ciał sa­mo­lot pro­wa­dzo­ny przez ter­ro­ry­stę, mógł­bym wsiąść do niego i… Stało się. Teraz mia­łem rok, żeby na­uczyć się ro­syj­skie­go i za­po­biec ma­sa­krze w Bie­sła­nie.

– Sce­na­riusz się po­wtó­rzył – wtrą­cił Qu­in­cy, przy­po­mi­na­jąc sobie strasz­li­we sceny oglą­da­ne w te­le­wi­zji.

– I po­wta­rzał. Moje plany wa­li­ły się w gruzy za każ­dym razem, kiedy pró­bo­wa­łem zmie­nić znaną mi hi­sto­rię. Weź pod uwagę, że za­zwy­czaj znamy skut­ki tych wy­da­rzeń, ale nie znamy przy­czyn. Pa­mię­tasz na­zwi­ska za­ma­chow­ców-sa­mo­bój­ców, któ­rzy wy­sa­dza­li lon­dyń­skie metro? Pa­mię­tał­byś je, gdy­byś nagle prze­niósł się lata wstecz i pró­bo­wał temu za­po­biec? To nie takie pro­ste. Do tego wielu rze­czy nie pa­mię­ta­łem, jako dzie­ciak byłem le­niem, któ­re­go nie ob­cho­dzi­ło to, co dzie­je się na świe­cie. Ale pró­bo­wa­łem na różne spo­so­by. Szu­ka­łem ter­ro­ry­stów, raz czy dwa zda­rzy­ło mi się kogoś zabić. Ale hi­sto­ria za­wsze oka­zy­wa­ła się spryt­niej­sza ode mnie.

– Pró­bo­wa­łeś za­po­biec wy­da­rze­niom, które już się wy­da­rzy­ły – po­wie­dział Ralph w za­my­śle­niu. – A czy nie pró­bo­wa­łeś zmie­nić hi­sto­rii w inny spo­sób?

Alan wes­tchnął.

– Oczy­wi­ście że pró­bo­wa­łem. W 2006 ubz­du­ra­łem sobie, że spró­bu­ję zabić Wla­di­mi­ra Pu­ti­na i zo­ba­czyć, co się sta­nie. Nigdy dra­nia nie lu­bi­łem. Mia­łem go na musz­ce, kiedy w idio­tycz­nym dre­sie wy­biegł na po­ran­ny jog­ging. I wtedy nagle go zo­ba­czy­łem. Czło­wie­ka w ka­pe­lu­szu. Sta­nął Pu­ti­no­wi na dro­dze, za­trzy­mał go. Nie wiem, o czym roz­ma­wia­li, ale Putin za­wró­cił, a facet w bieli spoj­rzał w moją stro­nę. Jego twarz była prze­ra­ża­ją­ca, oczy po­zba­wio­ne brwi i rzęs, skóra śmier­tel­nie blada. Spoj­rzał na mnie i po­gro­ził mi pal­cem, jak nie­grzecz­ne­mu dzie­cia­ko­wi.

– Nie ty jeden go wi­dzia­łeś – przy­po­mniał sobie Qu­in­cy. – Sły­sza­łem re­la­cje ludzi, któ­rzy po­dob­no wi­dzie­li ko­smi­tów. Sce­na­riusz był po­dob­ny. Kiedy pró­bo­wa­li kogoś o tym po­wia­do­mić, po­ja­wia­li się fa­ce­ci ubra­ni na czar­no albo na biało, i za­ka­zy­wa­li im udzie­la­nia ja­kich­kol­wiek in­for­ma­cji w za­mian za po­zo­sta­wie­nie przy życiu. My­śla­łem, że to ście­ma, że po pro­stu boją się, że ich kłam­stwo się wyda… I ni­cze­go nie udało ci się zmie­nić? Ni­cze­mu za­po­biec?

Mar­co­ni zga­sił pa­pie­ro­sa o ścia­nę wieży i spoj­rzał z sa­tys­fak­cją na Ral­pha.

– Pe­wien mały chło­piec, który stra­cił ojca i tra­fił do domu dziec­ka, zy­skał bo­ga­te­go i po­tęż­ne­go opie­ku­na. Nie wie, kim jest, ale wiele mu za­wdzię­cza. W innym przy­pad­ku pew­nie tra­fił­by na ulicę… może przy­stał­by do gangu…

– Chcesz po­wie­dzieć, że…

Ski­nął głową.

– Teraz za­czy­na stu­dia. Roz­wa­żał prawo i ita­lia­ni­sty­kę, wy­brał to dru­gie. Szko­da… w prze­ciw­nym wy­pad­ku miał­by szan­sę spo­tkać pewną dziew­czy­nę…

Ralph spoj­rzał na niego, nie wie­dząc, czy żar­tu­je, czy mówi po­waż­nie.

– To zna­czy…

– Tak, to wła­śnie to zna­czy. I tu cie­ka­wa rzecz. Muszę nie­ste­ty przy­znać, że pie­nią­dze strasz­nie roz­pu­ści­ły gów­nia­rza. Gdy­byś wi­dział, jak on się ubie­ra… mam na­dzie­ję, że pew­ne­go dnia nie od­kry­je, że woli chłop­ców, bo wtedy ja będę mu­siał sko­czyć z ja­kiejś wieży.

Nagle Qu­in­cy przy­po­mniał sobie, dla­cze­go wła­ści­wie stoją tu, za­miast do­koń­czyć roz­mo­wę w któ­rejś z ka­fe­jek Sta­re­go Mia­sta.

– To zna­czy, że… ten ar­ty­kuł… w ga­ze­cie… który czy­ta­łeś, kiedy oni…

– Był o tobie.

– Więc… więc w tej innej rze­czy­wi­sto­ści… za­bi­łem się? Sko­czy­łem? Nie za­bra­kło mi od­wa­gi? – Ralph pod­szedł do ba­rier­ki i spoj­rzał w dół, na kłę­bią­cych się wokół zamku tu­ry­stów. Zie­mia wy­da­wa­ła się taka od­le­gła. Nie­wie­le my­śląc, prze­sa­dził nogi przez me­ta­lo­we kraty i znowu zna­lazł się na brze­gu.

– Stój! – eks­plo­do­wał Alan. – Chcesz sko­czyć? Po tym, co ci po­wie­dzia­łem? Je­stem tym, czego szu­kasz! Je­stem Nie­zna­nym! Czy to nie mnie za­wsze chcia­łeś spo­tkać?

– I prze­je­cha­łeś pół świa­ta, żeby ra­to­wać idio­tę, który chce sko­czyć z punk­tu wi­do­ko­we­go?

– Prze­je­cha­łem pół świa­ta, żeby ra­to­wać idio­tę, który mi uwie­rzy.

Qu­in­cy spoj­rzał w dół. Potem w górę. Teraz to niebo zda­wa­ło się być da­le­ko, a zie­mia coraz bli­żej.

– Je­że­li sko­czysz, w naj­lep­szym wy­pad­ku do­wiesz się, co jest po śmier­ci. Przy­zna­ję, nę­cą­ca per­spek­ty­wa. Ale je­że­li pój­dziesz ze mną, masz szan­sę do­wie­dzieć się, co jest po­mię­dzy ży­ciem a śmier­cią. Zo­ba­czyć to, co zo­ba­czył twój oj­ciec. Zna­leźć się na gra­ni­cy cza­sów.

– Niby jak? – Ralph przy­trzy­mał się ba­rier­ki.

– Jutro 11 czerw­ca. Zmie­ni­łem swoją prze­szłość i wy­da­wa­ło mi się, że je­stem… to zna­czy, ten drugi ja jest bez­piecz­ny, ale oka­za­ło się, że na­pi­sał do niego jakiś ano­nim, twier­dzą­cy, że wie, kto zabił jego ojca. To oni.

– Zaraz… chcesz po­wie­dzieć, że ko­re­spon­du­jesz z samym sobą? Tylko dzie­sięć lat młod­szym? – Ralph nie­mal za­po­mniał, że znaj­du­je się kil­ka­dzie­siąt me­trów nad zie­mią. Ale tym razem było ła­twiej. Serce nie biło tak mocno. Wy­star­czy się pu­ścić i…

– Gdyby udało nam się ich po­wstrzy­mać… mam plan.

– Tak samo ge­nial­ny, jak ten z World Trade Cen­ter? Wy­ko­na­my kilka te­le­fo­nów?

– Dla­te­go – do­koń­czył Alan zi­ry­to­wa­ny – dla­te­go po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy. Ja po­trze­bu­ję two­ich po­my­słów, ty po­trze­bu­jesz moich. Oraz pi­sto­le­tu, który mam w kie­sze­ni. To, do czego cię na­ma­wiam, to nie praca na­uko­wa. Pro­po­nu­ję ci ra­czej kru­cja­tę. Po­ścig. Wojnę. W każ­dym razie coś nie­bez­piecz­ne­go. W za­sa­dzie inny ro­dzaj sa­mo­bój­stwa. Cie­kaw­szy. Ale jest też na­gro­da. Nic ma­te­rial­ne­go, co praw­da. Za­le­d­wie WIE­DZA. Wie­dza, ja­kiej nie ma żaden czło­wiek.

Ralph za­sta­no­wił się.

– Nie chciał­byś im zadać kilku pytań, Qu­in­cy? Na przy­kład – co było dalej? Czy kiedy Alan Mar­co­ni znik­nął z 2010 roku, życie to­czy­ło się dalej? Kto wy­grał Mi­strzo­stwa Świa­ta w RPA? I czy Ralph Qu­in­cy miał pięk­ny po­grzeb, czy też nikt nie przy­szedł na jego grób… albo co ta­kie­go za­bi­ło two­je­go ojca? Czy była to awa­ria ma­szy­ny, czy ra­czej ktoś jej w tym po­mógł? I czym jest czas? Czy skoro mo­że­my prze­nieść się w prze­szłość, mo­że­my też zo­ba­czyć przy­szłość? A jeśli mo­że­my zo­ba­czyć przy­szłość, czy to zna­czy, że przy­szłość już ist­nie­je? Albo po pro­stu spy­tać go "kim wła­ści­wie je­steś, do cho­le­ry"? Ja bym od tego wła­śnie za­czął. Oczy­wi­ście mam na myśli tych czar­nych ka­pe­lusz­ni­ków, bo biali mogą być nie­bez­piecz­ni…

– Tak mó­wisz? – Ralph prze­łknął ślinę.

– Tak… bo co?

– Bo jeden z nich wła­śnie stoi za tobą.

Alan od­wró­cił się. Ralph zro­bił krok do tyłu, za­po­mi­na­jąc o spa­dzi­stym i śli­skim dasz­ku. Facet po­ja­wił się jakby zni­kąd. Miał tru­pio bladą twarz, oczy bez brwi i rzęs, usta nie­mal po­zba­wio­ne warg. Na gło­wie miał cha­rak­te­ry­stycz­ny ka­pe­lusz.

– Prze­wi­dzia­łeś to, praw­da? – spy­tał Qu­in­cy nie­pew­nie, śli­zga­jąc się na kra­wę­dzi wieży. Na twa­rzy męż­czy­zny w bieli po­ja­wił się uśmiech, który nie zwia­sto­wał nic do­bre­go.

– Zdzi­wisz się – po­wie­dział spo­koj­nie Alan. Potem wszyst­ko wy­da­rzy­ło się w ciągu kilku se­kund. Mar­co­ni lekko prze­sko­czył przez ba­rier­kę i pchnął Ral­pha. Qu­in­cy nie zdą­żył się ni­cze­go zła­pać, krzyk­nąć, przez głowę prze­bie­gła mu tylko jedna myśl "Nie chcę!"

W ciągu tej jed­nej chwi­li dok­tor Ralph Qu­in­cy pojął isto­tę życia.

Otóż isto­ta życia po­le­ga na tym, żeby nie umie­rać.

Ude­rze­nie, jakie po­czuł, było so­lid­ne, ale nie śmier­tel­ne. Obaj spa­dli na da­szek piz­ze­rii znaj­du­ją­cej się pod wieżą, od­bi­li się od mar­ki­zy, po czym z hu­kiem gruch­nę­li na bruk.

– Wie­je­my! – Alan po­mógł pod­nieść się oszo­ło­mio­ne­mu Ral­pho­wi i po­cią­gnął go w tłum na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, nie zwra­ca­jąc uwagę na prze­ra­żo­nych ludzi w piz­ze­rii. Ralph obej­rzał się. Na wieży stał męż­czy­zna w bieli. Cho­ciaż z da­le­ka nie wi­dział jego twa­rzy, cią­gle na samo jej wspo­mnie­nie prze­szy­wał go dreszcz.

– Co… co… się stało… co ty zro­bi­łeś… co to było… – Ame­ry­ka­nin z tru­dem do­trzy­my­wał kroku zwin­ne­mu to­wa­rzy­szo­wi. Kłuło go w klat­ce pier­sio­wej, wal­czył z za­dysz­ką, ale biegł, biegł jak sza­lo­ny, po­trą­ca­jąc prze­chod­niów, prze­ska­ku­jąc przez ła­wecz­ki, biegł, jakby gonił go sam dia­beł, co w tej sy­tu­acji wy­da­wa­ło mu się bar­dzo praw­do­po­dob­ne.

– Tu bę­dzie­my bez­piecz­ni – Alan po­cią­gnął go na krze­seł­ko w jed­nej z re­stau­ra­cji.

– Zwa­rio­wa­łeś? – prze­ra­ził się Qu­in­cy. – Tutaj? Przy głów­nej dro­dze? W tłu­mie ludzi?

– Otóż to – ski­nął głową Alan. – Oni nie po­ka­zu­ją się przy lu­dziach. Nie od­wa­żą się nas sprząt­nąć na oczach pu­blicz­no­ści. A już na pewno nie mie­czem świetl­nym.

– W takim razie po co bie­gli­śmy tak długo, cho­le­ra… – Ralph z tru­dem łapał od­dech. Po­pro­sił kel­ne­ra o szklan­kę wody. Alan za­mó­wił piwo.

– Szcze­rze mó­wiąc, nie są­dzi­łem, że się uda. Ta wieża jest na tyle wy­so­ka, żeby się zabić i na tyle niska, żeby ska­ka­nie ze spa­do­chro­nem było ry­zy­kow­ne. W osta­tecz­no­ści za­bi­li­by­śmy się obaj.

– Dzię­ki… – zęby Qu­in­cy'ego szczę­ka­ły o kra­wędź szklan­ki.

Alan napił się piwa i bez­tro­sko roz­parł się na krze­śle. Po­pa­trzył na Ral­pha, a w jego oczach za­gra­ły ogni­ki.

– Wy­lu­zuj, Qu­in­cy – mru­gnął do niego. – Wła­śnie udało ci się oszu­kać wła­sne prze­zna­cze­nie. Świat na­le­ży do cie­bie. Już nic nie mu­sisz. Teraz wszyst­ko mo­żesz.

Ralph za­sta­no­wił się. Myśli bie­gły przez jego głowę z pręd­ko­ścią bły­ska­wi­cy, ale rów­nie szyb­ko z niej ucie­ka­ły. Wie­dział tylko, że wła­śnie zna­lazł to, czego szu­kał. Nie­zna­ne ze szczyp­tą Nie­wy­ja­śnio­ne­go. Wresz­cie coś, co do­tych­czas za­le­d­wie znał ze sły­sze­nia, stało się jego udzia­łem. Teraz po­zo­sta­wa­ło to udo­wod­nić. Syzyf kop­nął głaz, przez chwi­lę pa­trzył, jak sta­cza się w dół, a potem sam, wolny, trium­fu­ją­cy, ru­szył w stro­nę szczy­tu, cie­ka­wy, co jest po dru­giej stro­nie.

– Czy twoja pro­po­zy­cja jest nadal ak­tu­al­na? – za­py­tał.

 

Koniec

Komentarze

Ame­ry­ka­nin i Włoch, razem w War­sza­wie roz­ma­wia­ją sobie o życiu, o przy­szło­ści, o prze­szło­ści i te­raź­niej­szo­ści. I wszyst­ko to świet­nie opi­sa­ne. Szko­da, że nikt tego do tej pory nie oce­nił, bo ja uwa­żam, że to opo­wia­da­nie jest ge­nial­ne. No praw­da, za dużo tek­stów to tu jesz­cze nie prze­czy­ta­łem, ale nie zmie­nia to faktu, że ten tekst jest do­tych­czasz naj­lep­szy. Daję 6 z czy­ściut­kim su­mie­niem. Dobry po­mysł i jesz­cze lep­sze wy­ko­na­nie. Po­do­ba mi się. Po­zdra­wiam ser­decz­nie.

6, bez­wzgled­nie - tekst na­praw­de dobry, tak trzy­mac

Nie­żle na­pi­sa­ne. Jak to się mówi: ze swadą. Trosz­ku do czysz­cze­nia czyli "im mniej tym wię­cej"  Co do po­my­słu to wi­dzia­łem gdzieś po­dob­ny se­rial. Ale twój "pierw­szy od­ci­nek" lep­szy. Cze­kam na ko­lej­ny w któ­rym, mam na­dzie­ję, wrzu­cisz bo­ha­te­rów w od­mę­ty kra­jo­we­go ab­su­dru by ta War­sza­wa nie była tylko sce­no­gra­fią.
Po­la­cy przy­wód­ca­mi świa­to­we­go spi­sku? Ko­smi­ci na Wiej­skiej? Gwiezd­ne Wrota pod Pa­ła­cem Klu­tu­ry?
Po­zdra­wiam 

Spory po­ten­cjał. Ode mnie 5. Mocne 5.

Uau. Dzię­ku­ję bar­dzo za wszyst­kie ko­men­ta­rze, przy­znam szcze­rze, że nie spo­dzie­wa­łam się aż tak po­zy­tyw­nych opi­nii. Będą na­praw­dę po­tęż­nym kopem do dal­szej pracy i nie­usta­ją­ce­go szli­fo­wa­nia warsz­ta­tu ;) Co do se­ria­lu, rze­czy­wi­ście, teraz sobie przy­po­mi­nam, że był taki se­rial "Zda­rzy­ło się jutro", w któ­rym bo­ha­ter co­dzien­nie do­sta­wał ju­trzej­szą ga­ze­tę. Nawet go lu­bi­łam, ale co cie­ka­we kiedy pi­sa­łam to opo­wia­da­nie, nawet nie przy­szedł mi do głowy. Ale nie wy­klu­czam udzia­łu pod­świa­do­mo­ści, która ka­za­ła  bo­ha­te­ro­wi prze­czy­tać ten ar­ty­kuł wła­śnie w ga­ze­cie, a nie zo­ba­czyć w te­le­wi­zji.

A co do ko­smi­tów na Wiej­skiej, taki se­rial też już nie­ste­ty leci, na­zy­wa się "Ob­ra­dy sejmu". Tro­chę nud­na­wa i prze­ga­da­na fa­bu­ła, ale cza­sem tra­fia­ją się nie­złe dia­lo­gi. I jak dla mnie tro­chę za dużo bo­ha­te­rów ;)

Po raz pierw­szy daję sześć i robię to z czy­stym su­mie­niem.
Świet­ny po­mysł. Wy­ra­zi­ste po­sta­cie. Dobre wy­ko­na­nie - może nie wspa­nia­łe, ale na­praw­dę dobre. Ra­czej brak błę­dów, przy­naj­mniej ja nie do­pa­trzy­łam się żad­nych po­tknięć. Daw­ko­wa­nie in­for­ma­cji tak, że czy­tel­nik nie czuje się przy­tło­czo­ny, a jed­no­cze­śnie chce wie­dzieć, co dalej. Umie­jęt­nie bu­do­wa­ne na­pię­cie. Nie­ca­łe dzie­sięć stron Worda po­mie­ści­ło wię­cej niż jedną cie­ka­wą hi­sto­rię (opo­wieść Alana, ale także w pew­nym sen­sie hi­sto­rię Ral­pha). W do­dat­ku uwiel­biam temat po­dró­ży w cza­sie i pa­ra­dok­sów cza­so­wych... Pod­su­mo­wu­jąc? Chyba naj­lep­szy tekst, jaki do tej pory tutaj prze­czy­ta­łam (choć przy­zna­ję, sporo mi jesz­cze zo­sta­ło, nie­mniej tro­chę opo­wia­dań już mam za sobą).
I brawa za po­czą­tek, przy­ku­wa do mo­ni­to­ra.
Jedna uwaga? Po lek­tu­rze ma się ocho­tę wrza­snąć: wię­ę­ę­ę­ę­ę­cej! Bo tu tyle pytań bez od­po­wie­dzi! Z dru­giej stro­ny kon­ty­nu­acja mo­gła­by ze­psuć tekst, który w ta­kiej for­mie na­praw­dę robi wra­że­nie...
Po­zdra­wiam.
I.

Nie­sa­mo­wi­cie wcią­ga­ją­ce, roz­ło­ży­łaś mnie na ło­pat­ki stwier­dze­niem "isto­ta życia po­le­ga na tym, żeby nie umie­rać" - noż kur­czę, to takie oczy­wi­ste! a jakoś na to dotąd nie wpa­dłam ;)
Bar­dzo bły­sko­tli­we, duża lek­kość pióra, świet­nie po­pro­wa­dzo­ne dia­lo­gi.
Ode mnie 6 i czo­ło­bit­no­ści :)

Świet­ny tekst. 6.

P. S. Pierw­sza scena Two­je­go opo­wia­da­nia stała się in­spi­ra­cją dla po­cząt­ku mo­je­go tek­stu. Wsta­wię go w po­nie­dzia­łek i wtedy wszyst­ko się wy­ja­śni :)

...always look on the bri­ght side of life ; )

Jezu! Jak to jest, że w tym opo­wia­da­niu po­ja­wia­ją się mie­cze świetl­ne, a ja to łyk­ną­łem? Te opo­wia­da­nie nie ma zło­te­go piór­ka chyba tylko dla­te­go, że jest otwar­te.

Ha! No pro­szę, ktoś jesz­cze czyta tak dawno do­da­ne opo­wia­da­nia :) I jesz­cze mu się spodo­ba­ło :P Dzię­ku­ję ślicz­nie :) A te mie­cze świetl­ne to nie takie ty­po­we, więc może dla­te­go do łyk­nię­cia...

Wiel­ka li­te­ra­tu­ra nie ginie.

Sły­sza­łam tylko, że rę­ko­pi­sy nie płoną :P

Nie , nie czy­ta­łem. To moje wizje. Nie opie­ram je na tek­sty ksią­żek, no może na Bi­blii ale ra­czej jako luźne sko­ja­rze­nia. Dzię­ki że Ci się po­do­ba­ją moje prace

Świet­ne opo­wia­da­nie, co tylko utwier­dza mnie w prze­świad­cze­niu, że warto po­szpe­rać "daw­niej" :) W pełni za­słu­żo­ne pióko. Pod­pi­su­ję się pod wszyst­ki­mi na­pi­sa­ny­mi tu już po­chwa­ła­mi :)
No i coś jesz­cze nie wy­mie­nio­ne­go: mnie skło­ni­ło do my­śle­nia, może za­cznę bar­dziej zwra­cać uwagę na wy­da­rze­nia na świe­cie, tak na wszel­ki wy­pa­dek ;) 

Po­zdra­wiam.

Dzię­ki Syl­wien :) Jak ty to opo­wia­da­nie wy­grze­ba­łaś z mro­ków forum...? ;)

Cie­ka­wy po­mysł, ale przede wszyst­kim żywe, za­baw­ne dia­lo­gi. Mam na­dzie­ję, że bę­dzie (jest?) dal­sza część.

Jest, jest, na­bie­ra koń­co­wych kształ­tów.. ;)

Przy­by­łem tutaj, bo sko­men­to­wa­łaś (nie­zbyt po­chleb­nie zresz­tą :P) moje opo­wia­da­nie. Tak więc od­pa­lam sobie Twój pro­fil, kli­kam pierw­sze opo­wia­da­nie z góry, a w my­ślach sobie po­wta­rzam: "Ha, zo­ba­czy­my, mą­dra­lo, co ta­kie­go sama na­pi­sa­łaś". Za­czą­łem czy­tać i po­wo­li, stop­nio­wo, moja szczę­ka opa­da­ła coraż niżej i niżej, aż do­tknę­ła... ra­czej przy­pie­przy­ła w pod­ło­gę. Czap­ki z głów, pro­szę pań­stwa! To jest coś na­praw­dę świet­ne­go! Gra­tu­lu­ję z ca­łe­go serca i przy­zna­ję: masz pełne prawo do kry­ty­ko­wa­nia moich tek­stów, bo sama pi­szesz wprost wspa­nia­le. Po­zdra­wiam ser­decz­nie :)

PS.: Cho­dzi­ło mi o to, że masz prawo mie­szać moje tek­sty z bło­tem - prawo do kry­ty­ki ma oczy­wi­ście każdy :)

Nie no bez prze­sa­dy, z bło­tem Two­je­go tek­stu nie zmie­sza­łam, po pro­stu mi nie pod­pa­so­wał. Tym mil­szy ten ko­men­tarz :) Dzię­ku­ję :)

Wcią­gnę­ło mnie na po­cząt­ku i nie pu­ści­ło do końca.

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

Cie­szę się :)

     Za­po­wia­da­ło się do­brze, a wy­szedł z tego groch z ka­pu­stą. Dia­lo­gi nie­złe.

     Po­zdrów­ko.  

Co to za la­wi­na ko­men­ta­rzy pod tek­stem sprzed trzech lat :D Wiesz Roger, na pewno gdy­bym teraz to pi­sa­ła, sporo bym zmie­ni­ła, ale zna­jąc nasze roz­bież­ne gusta, pew­nie nie to, o czym my­ślisz :-)

     To pro­ste: po­wo­du­je to ist­nie­nie za­kład­ki "ostat­nio ko­men­to­wa­ne". W ten spo­sób tra­fi­łem na ten tekst.

     Nota bene, je­że­li do­brze pa­mię­tam,  wprow­dze­nie tej za­kład­ki to chyba po­mysł Au­tor­ki opo­wia­da­nia...

Nie je­stem pewna, czy mój, ale na pewno byłam jej za­go­rza­łą orę­dow­nicz­ką :P Py­ta­nie, czy ktoś oprócz nas z niej jesz­cze ko­rzy­sta ;)

Mnie przy­pro­wa­dził Su­per­man :-) I za­wsze sobie włą­czam "ostat­nio ko­men­to­wa­ne".

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

     Dre­am­my, spraw­dzi­łem. To byl Twój po­myśl – świet­ny – pod­trzy­ma­ny potem przez April – i w końcu wraz z in­ny­mi zmia­na­mi wpro­wa­dzo­ny prze Dj Jajko.      No i teraz zbie­rasz słod­kie owoce tego po­my­słu. 

Wszyst­ko dla dobra ludz­ko­ści! :D Roger, Twoja do­kład­ność nie prze­sta­je mnie za­dzi­wiać :)

…Prze­czy­ta­łem. Moja rada: 1. Zmień tytuł. 2. wy­rzuć tro­chę "być", "który"oraz "się"3.   Zmień imio­na bo­ha­te­rom. Wstaw gdzieś tę "czar­ną kawkę" 5. Z tym opo­wia­da­niem star­tuj w pro­jek­cie Be­ry­la i Jo­se­he­im. Po­zdra­wiam.

Dre­am­my, na­pisz coś rów­nie do­bre­go, ale no­we­go, bo­wiem Jo­se­he­im ob­wie­ści­ła: "Oto zatem nasza idea – chce­my ze­brać tek­sty, które jesz­cze ni­g­dzie nie były pu­bli­ko­wa­ne, opo­wia­da­nia nowe i świe­że…" 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Zmie­niać imio­na bo­ha­te­rom – w życiu! :) To grozi syn­dro­mem Ani z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza i kon­kur­su z prosz­kiem do pie­cze­nia ;) Za to jak tylko spło­dzę coś no­we­go i świe­że­go, to nie wy­klu­czam że bo­ha­te­ro­wie będą pili czar­ną kawkę. Albo jedli. Pie­czo­ną, w bu­racz­kach.

I to jest dobre po­sta­no­wie­nie. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

…Droga ko­le­żan­ko. Zo­stał opu­bli­ko­wa­ny dru­kiem zbio­rek z tek­sta­mi, już za­miesz­cza­ny­mi na por­ta­lu. Sprze­da­je się nie­źle. Je­że­li po­dasz mi ja­ki­kol­wiek adres, to mogę przy­słać Ci eg­zem­plarz re­kla­mo­wy. Po­zdra­wiam  z uśmiesz­kiem ale bez ję­zy­ka.

Hmmm, w takim razie podaj maila, a ja podam adres :)

…Jest na pro­fi­lu.

 Świet­ny tekst. Niby scen­ka, ale tyle wąt­ków w niej upchnę­łaś. I to sze­ro­ko roz­rzu­co­nych – od ter­ro­ry­zmu po wi­zy­ty UFO. Za­słu­żo­ne piór­ko. :-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Cie­ka­wy po­mysł. Szko­da, że tylko :) fan­ta­stycz­ny. Za­do­wo­lo­ny od­ku­rzy­łem.

Po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka