- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ) cz.I

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ) cz.I

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ) cz.I

Ja­śnie Panie,

Racz wy­ba­czyć mą opie­sza­łość i mil­cze­nie. Zali przy­czy­ną ich nie było le­ni­stwo czy nie­po­słu­szeń­stwo, a trud­no­ści, jakie po dro­dze swej na­po­tka­łem. Mu­sia­łem je pier­wej po­ko­nać, aby Cię Panie o po­stę­pach za­wia­do­mić. Tuszę, że kon­tent bę­dziesz, bo spra­wy przed­nio się mają. Wro­gów na­sze­go alian­su po­myśl­nie od Mi­ro­bo­ra od­su­ną­łem, a sa­me­go kasz­te­la­na tak so­jusz­ni­czy­mi ta­jem­ni­ca­mi zwią­za­łem, że sło­wem ich nie zdra­dzi. Dzię­ki pla­nom, o któ­rych Ci Panie na­po­mkną­łem, Wiel­ki Bór znów skar­biec ma pełn,. Prze­to i posag dla syna Twego We­nsley'a znaj­dzie się godny, bo bo­gac­twa po­zy­ska­li­śmy nie­prze­bra­ne. A kasz­te­la­nów­na – cho­ciaż nie­mło­da, to jesz­cze świe­ża i po­nęt­na – o księ­ciu już marzy i po­znać go czym ry­chlej pra­gnie.

Skoro Wiel­ki Bór z Twej hoj­nej a spra­wie­dli­wej dłoni je wszyt­ko, co mu pod­su­nie­my, na­le­ża­ło­by o zrę­ko­wi­nach i o ugo­dzie so­jusz­ni­czej po­my­śleć, która by całą wła­dzę w Two­ich god­nych rę­kach sku­pi­ła.

Kła­niam się nisko Twemu świa­tłe­mu ob­li­czu, na wie­ści cze­kam, a być może i przy­by­cie księ­cia We­nsley'a …

Po­zo­sta­ją­cy w wiecz­nie głę­bo­kim ukło­nie…

 

– Szar­mach. – do­koń­czył, ka­li­gra­fu­jąc uważ­nie swoje imię na małym skraw­ku pa­pie­ru. Raz jesz­cze prze­czy­tał list do księ­cia Sa­mo­pa­łu, Am­rie­la. Uśmiech­nął się pod nosem. Zna­ko­mi­cie. Na­praw­dę, zna­ko­mi­cie.

Zro­lo­wał per­ga­min, za­ci­snął go w dłoni i wy­szep­tał słowa za­klę­cia. Zwi­tek roz­bły­snął na mo­ment zie­le­nią, a potem po­krył się opa­li­zu­ją­cą sko­rup­ką.

– Tylko do wia­do­mo­ści mego wład­cy. – rzekł, a ru­lo­nik za­drgał. Nie ma to jak pocz­ta de­dy­ko­wa­na, która w razie nie­bez­pie­czeń­stwa ulega sa­mo­znisz­cze­niu. Mag wyjął z klat­ki go­łę­bia i przy­twier­dził prze­sył­kę do jego nóżki. Pod­szedł do okna.

– Leć do Sa­mo­pa­łu. – mruk­nął – Albo zgiń.

Ptak po­słusz­nie roz­pro­sto­wał odrę­twia­łe skrzy­dła i skie­ro­wał się na po­łu­dnio­wy za­chód.

– No. – Szar­mach sze­ro­ko się uśmiech­nął, opie­ra­jąc łok­cie na ka­mien­nym pa­ra­pe­cie. Za chwi­lę uśmiech prze­ro­dził się w kwa­śny gry­mas. Na dzie­dziń­cu stał elf En­ha­im, były do­rad­ca kasz­te­la­na Mi­ro­bo­ra. Męż­czy­zna ob­ser­wo­wał z za­cie­ka­wie­niem wieżę cza­ro­dzie­ja.

Szar­mach ski­nął głową na po­wi­ta­nie, a in­no­ra­so­wiec od­wza­jem­nił się tym samym.

– Szlag by cię tra­fił, fu­ja­ro. – mag mruk­nął cicho pod nosem.

– Szlag by cię tra­fił, drowi po­mio­cie. – szep­nął do sie­bie En­ha­im.

Za­wiał wiatr, opa­da­ją­cy z naj­wyż­szych gór Ce­sar­stwa, Czer­wo­nych Pa­zu­rów. Prze­ni­kli­wym chło­dem opły­nął Szar­ma­cha, lo­do­wym od­de­chem za­kłuł elfa. Oby­dwaj wzdry­gnę­li się i zre­zy­gno­wa­li z dal­sze­go zło­rze­cze­nia.

Biały szron skrzy­piał pod cięż­ki­mi bu­ta­mi En­ha­ima i był to je­dy­ny od­głos, jaki prze­ry­wał gęstą ciszę w Cie­nio­dę­bie, sto­li­cy nie­wiel­kie­go kasz­te­lań­stwa, po­ło­żo­ne­go we wschod­nim Co­na­nie. Sto­li­cy… Co za kom­ple­ment! Kil­ka­na­ście domów, parę uli­czek, drew­nia­ny kasz­tel z dwie­ma ka­mien­ny­mi wie­ża­mi i pod­mu­rów­ką, obron­na pa­li­sa­da do­oko­ła grodu, a poza tym staw, licz­ne skały i głazy oraz bór… bór…. bór… I jesz­cze bór na do­da­tek, plus nieco wię­cej boru na po­łu­dniu.

No, do­praw­dy, panie. C y w i l i z a c j a.

Nic, tylko usiąść i pła­kać.

 

I.

Ogr Ezra przy­pa­try­wał mu się po­dejrz­li­wie. Ten czło­wiek był tu pierw­szy raz i od razu pytał o Sh'elalę. Wła­ści­wie py­ta­ło o nią wielu, wszak jej sława spro­wa­dza­ła w te stro­ny róż­nych in­te­re­san­tów, któ­rzy nie umie­li ra­dzić sobie z pro­ble­ma­mi.

Jed­nak ów męż­czy­zna nie wy­glą­dał na pier­do­łę. Wprost prze­ciw­nie: Ezra po­my­ślał, że nie­zna­jo­my mógł­by bez kło­po­tu zła­pać za rogi byka i skrę­cić mu kark. Czy ktoś taki po­trze­bo­wał­by po­mo­cy mor­der­cy?

– No i? – spy­tał przy­bysz – Po­ka­żesz mi ją, czy nadal bę­dziesz się wahał?

Ezra skrzy­wił się i wró­cił do wy­cie­ra­nia kub­ków. Obcy znowu za­niósł się su­chym kasz­lem. Psia­krew, jesz­cze tu jakąś za­ra­zę przy­cią­gnie.

Nie­zna­jo­my ode­tchnął i ro­zej­rzał się po knaj­pie. Pró­bo­wał wy­ty­po­wać ko­bie­tę, która mo­gła­by być Sh'elalą. Wes­tchnął. Na bogów, cóż to za spe­lu­na! Obe­rża „Kwa­śna Si­mo­na" w pełni od­da­wa­ła kli­mat wschod­nich ru­bie­ży Ce­sar­stwa. Była niska, zbu­do­wa­na na pla­nie spo­re­go pro­sto­ką­ta. Na ka­mien­nej pod­bu­dów­ce opie­ra­ły się ciem­ne, dę­bo­we ścia­ny. Dach, kryty sło­mia­ną strze­chą, wzno­sił się spi­cza­sto ku niebu. Czte­ry ko­mi­ny wy­rzu­ca­ły w po­wie­trze kłęby pach­ną­ce­go mię­si­wem dymu. W środ­ku pa­no­wał wiecz­ny pół­mrok, roz­świe­tla­ny je­dy­nie ognia­mi po­chod­ni i pa­le­nisk. Nie­licz­ne okna znaj­do­wa­ły się wy­so­ko i były na­praw­dę nie­wiel­kie. Po­wie­trze prze­sią­kło za­pa­cha­mi żar­cia, picia i potu. Mógł­by przy­siąc, że wśród cierp­kich opa­rów dało się też wy­czuć krew i wy­mio­ci­ny, ale oczy­wi­ście wolał się nad tym nie za­sta­na­wiać.

Klien­te­la, jak to na wscho­dzie Ce­sar­stwa, była bar­dzo zróż­ni­co­wa­na. Ręka Calty, Mi­ni­stra Pro­pa­gan­dy i ce­sar­skie­go maga, jesz­cze tu nie do­tar­ła, choć za­pew­ne miała taki za­miar. Póki co tu­tej­si miesz­kań­cy nie przej­mo­wa­li się po­li­ty­ką. Praw­do­po­dob­nie nawet nic o niej nie wie­dzie­li. Żyli z dnia na dzień, sku­pie­ni na swo­ich ma­łych spra­wach. Nikt nie brał pod uwagę tego, że za jakiś czas Ce­sar­stwo upo­mni się o wschód. Że się­gnie po Conan i że utopi go we krwi rdzen­nych miesz­kań­ców.

– Tam. – głos ogra wy­rwał nie­zna­jo­me­go z prze­my­śleń.

Czar­no­skó­ry męż­czy­zna po­dą­żył wzro­kiem za pal­cem karcz­ma­rza. Prze­ci­snął się spoj­rze­niem po­mię­dzy licz­ny­mi go­ść­mi, sie­dzą­cy­mi w głów­nej izbie. Omi­nął mię­to­szą­ce się pary, po­obi­ja­ne szu­mo­wi­ny, dziew­czy­ny lek­kich oby­cza­jów i in­nych, mało cie­ka­wych oby­wa­te­li pół­świat­ka. Prze­bił się przez suto za­sta­wio­ne stoły. Uciekł od kłę­bów du­szą­ce­go ty­to­niu i roz­chla­pa­nych kałuż kil­ku­dnio­wych rzy­gów.

I wresz­cie ją doj­rzał. Była tam, w naj­ciem­niej­szym kącie tej szem­ra­nej knaj­py. Le­ża­ła na ławie, z ple­ca­mi opar­ty­mi o ścia­nę. Spała.

Tak, to na pewno ona: jedno oko, słusz­na po­stu­ra, dys­ku­syj­na uroda. No. To idzie­my.

– Dzię­ku­ję. – po­wie­dział przy­bysz.

– Pa­mię­taj, po­bie­ram dzie­sięć pro­cent od tego, co usta­li­cie. – mruk­nął mu na od­chod­ne ogr.

– Co? A to dla­cze­go?

– Bo tak. – od­parł in­no­ra­so­wiec, prze­rzu­ca­jąc brud­ną ście­rę przez ramię – Bo to moja spe­lu­na i to ja roz­dzie­lam tutaj ro­bo­tę.

– Mo­głem zna­leźć mor­der­czy­nię bez two­jej po­mo­cy.

– Ow­szem. Ale wtedy nie miał­byś gwa­ran­cji.

– Ja­kich gwa­ran­cji?

– Że cię nie za­bi­je, jak ją obu­dzisz.

Nie­zna­jo­my uśmiech­nął się sze­ro­ko i mach­nął bez­tro­sko ręką:

– Skoro tak sta­wiasz spra­wę, to… No cóż. Zgoda, sze­fie.

 

***

– To ty je­steś Sh'elala, tak?

– Za­le­ży, kto pyta.

– Ten, kto nigdy nie błą­dzi.

– Śpię.

– Już nie.

Jed­no­oka za­klę­ła, ziew­nę­ła, prze­cią­gnę­ła się i nie­śpiesz­nie przyj­rza­ła się nie­zna­jo­me­mu. Do­praw­dy, rzad­ko spo­ty­ka­ła męż­czyzn o tak ide­al­nym ciele. Był bar­dzo wy­so­ki, bar­czy­sty, a jed­no­cze­śnie szczu­pły i smu­kły. Mię­śnie rąk i torsu wspa­nia­le ry­so­wa­ły się pod de­li­kat­ną ma­te­rią szma­rag­do­wej ko­szu­li, a i to, co skry­wa­ły spodnie obie­cy­wa­ło nie lada nie­spo­dzian­kę. No i ta twarz… Ech. Czar­na skóra kon­tra­sto­wa­ła z zie­lo­ny­mi, błysz­czą­cy­mi ocza­mi, a pełne usta da­wa­ły na­dzie­ję na parę nie­za­po­mnia­nych chwil w od­osob­nie­niu.

– Halo? – ode­zwał się nie­zna­jo­my, pstry­ka­jąc pal­ca­mi tuż przed twa­rzą Sh'elali – To jak, zna­la­złem cię, czy nie?

– Hm… – chrząk­nę­ła, po­pra­wia­jąc zmierz­wio­ne snem włosy. Zsu­nę­ła nogi z ławy i wresz­cie usia­dła, od­zy­sku­jąc rezon – To za­le­ży.

– Od czego?

– Od za­sob­no­ści two­jej sa­kiew­ki.

– Szyb­ko prze­cho­dzisz do sedna spra­wy. Nie chcesz naj­pierw usły­szeć mojej hi­sto­rii?

– Je­że­li się to opła­ci, to chęt­nie. Od pew­ne­go czasu przyj­mu­ję tylko nie­licz­nie zle­ce­nia. Mogę sobie po­zwo­lić na ten luk­sus.

Przy­pa­trzył się jej zbroi i w duchu przy­znał jej rację. Jed­no­oka miała na sobie wy­po­sa­że­nie równe war­to­ści bo­ga­tej wio­ski. Ko­bie­ta znowu ziew­nę­ła i po­ma­cha­ła do ogra. Ten, gdy tylko ją spo­strzegł, od razu przy­wo­łał kel­ner­kę.

– Ależ masz u niego po­słuch… – za­szy­dził nie­zna­jo­my.

– No, nie bez po­wo­du.

– Ma­gicz­ne dzie­sięć pro­cent?

– Już cię uprze­dził? Ezra za­wsze umiał dbać o swoje in­te­re­sy. – po­tar­ła po­wie­kę i do­da­ła – A pro­pos in­te­re­sów. Chcesz cze­goś, tak? To po­ga­daj­my, byle szyb­ko. Wyłóż swój nie lada ważny pro­blem, a potem po­my­śli­my, co się da zro­bić. Sia­daj.

Męż­czy­zna ski­nął, a Sh'elala wes­tchnę­ła:

– Jaki uło­żo­ny! Chy­baś nie­tu­tej­szy.

– I nie­dzi­siej­szy też. – dodał.

– Co? – zmarsz­czy­ła brwi.

– Nic. Tak sobie po­wie­dzia­łem. A więc prze­cho­dząc do na­szej roz­mo­wy…

– Zaraz. O pu­stym żo­łąd­ku chcesz gadać? Jesz­cze chwi­la. – prze­rwa­ła mu ob­ce­so­wo, po czym wrza­snę­ła na całe gar­dło – Izka!!! Długo mam jesz­cze tak cze­kać?

Gruba, cy­ca­ta dzie­wu­cha po­ja­wi­ła się lada mo­ment i, wy­dy­ma­jąc pełne usta, rze­kła z ob­ra­zą:

– Izol­da. Zwą mnie Izol­da.

– No tak, jasne. Dawaj tu sa­mo­gon i ja­kieś mięso, a bie­gu­siem, bośmy tak głod­ni, że konia z ko­py­ta­mi byśmy zżar­li.

Nie­zna­jo­my za­śmiał się per­li­ście, a Sh'elala spy­ta­ła:

– Po­wie­dzia­łam coś śmiesz­ne­go?

– By­naj­mniej. – od­parł, po­wstrzy­mu­jąc się od dal­sze­go re­cho­tu. A potem zwró­cił się szep­tem do kel­ner­ki, zmu­sza­jąc ją do schy­le­nia się. Jej wiel­kie pier­si wy­chy­li­ły się mię­dzy sznu­ro­wa­niem cia­sne­go gor­se­tu. – A dla mnie po­dwój­ną por­cję, pro­szę.

Dzie­wu­cha dy­gnę­ła i spro­śnie ob­li­za­ła wargi. Ru­szy­ła po je­dze­nie, w swoim mnie­ma­niu po­nęt­nie krę­cąc bujną ki­bi­cią. Nie­zna­jo­my od­pro­wa­dził ją ła­ko­mym wzro­kiem, aż znie­cier­pli­wio­na Sh'elala chrząk­nę­ła.

– Mó­wi­li mi, żeś ner­wo­wa. – od­parł.

– Kto mówił? – zmarsz­czy­ła chmur­nie brwi.

– Różni tacy. – żach­nął się – To jak? Za­mó­wie­nie zło­żo­ne, cze­ka­my na na­pi­tek… Może przej­dzie­my do in­te­re­sów.

– Taaak. – przy­sta­wi­ła rękę do ucha – Pro­blem w tym, że nic nie sły­szę.

– Co?

– Nie sły­szę brzę­ku monet w two­jej sa­kiew­ce. Po­wiem wię­cej, nie widzę żad­nej sa­kiew­ki. Więc albo jej nie masz, albo cho­wasz ją w na­praw­dę dziw­nym miej­scu.

Nie­zna­jo­my roz­pro­sto­wał się i za­bęb­nił pal­ca­mi w stół. Chwi­lę mil­czał, po czym po­wie­dział:

– Wi­dzisz… I tu się zga­dza. Nie mam żad­nych pie­nię­dzy, ani kosz­tow­no­ści. Nie mam nawet dru­gie­go odziew­ku. Je­stem bar­dzo bied­ny. Jak, nie przy­mie­rza­jąc, mysz świą­tyn­na… Mu­sisz się więc li­czyć z tym, że to ty za­pła­cisz za stra­wę.

Męż­czy­zna pa­trzył, jak twarz Sh'elali bled­nie­je, a jej dło­nie za­ci­ska­ją się w pię­ści. Zer­k­nę­ła na niego z nie­na­wi­ścią, strzyk­nę­ła śliną i wy­ce­dzi­ła:

– Jaja sobie ze mnie ro­bisz?

– Nie. Mówię praw­dę.

– Chyba nie je­steś stąd, co? Nie wiesz, jak mogą się skoń­czyć takie za­ba­wy, hm? Pod­po­wie­dzieć ci?

Jed­no­oka chwy­ci­ła miecz i wy­su­nę­ła go do po­ło­wy. Mu­siał przy­znać, że była pie­kiel­nie szyb­ka.

– Ano, fak­tycz­nie tro­chę mnie tu nie było… – od­parł spo­koj­nie, jakby jej wy­buch zło­ści nie zro­bił na nim żad­ne­go wra­że­nia. – Ale myślę, że doj­dzie­my do po­ro­zu­mie­nia.

– Po­wiem ci coś, ko­cha­siu. – zbli­ży­ła się do niego tak, że mógł po­czuć jej od­dech. – Nie masz złota? To wy­pier­da­laj. Na­praw­dę nie chcesz, żebym użyła broni.

Zo­ba­czył jej zęby – ostre, drob­ne, nie­ludz­kie. I wtedy go coś tknę­ło. Ja­kieś dziw­ne, nie­ja­sne prze­czu­cie, które przy­śpie­szy­ło bicie serca i ści­snę­ło żo­łą­dek. Po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać. Po­pa­trzył na nią uważ­nie i uniósł ręce:

– Spo­koj­nie. Mam coś w za­mian… Coś mi mówi, że… – się­gnął kie­sze­ni spodni, wy­do­był ka­wa­łek po­żół­kłe­go pa­pie­ru i po­ło­żył go przed nią – … że może ci się to spodo­bać.

– Co to?

– Sprawdź sama.

Sh'elala ode­tchnę­ła i roz­ło­ży­ła za­wi­niąt­ko. A potem za­nie­mó­wi­ła. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, my­ślał, że mor­der­czy­ni zaraz ze­mdle­je. Wpa­try­wa­ła się w starą kart­kę jak w świę­ty obraz i przy­siągł­by, że jej oko za­szło wil­got­nie­ją­cą mglą. Cho­ciaż, cho­le­ra wie. Może to tylko złu­dze­nie…?

– Dzban sa­mo­go­nu przed­nie­go, z mło­dych ziem­nia­ków… Ha, i po giczy cie­la­ka żem przy­nio­sła, jak że­ście za­ma­wia­li. No i jesz­cze kwar­tę smal­cu. A waść to masz także i to. – Izol­da na­chy­li­ła się lu­bież­nie, wci­ska­jąc nie­zna­jo­me­mu w dłoń jakiś klucz. – Izba na górze, pierw­sza z lewej…

– Co? – męż­czy­zna za­mru­gał ocza­mi, nie­przy­tom­nym wzro­kiem pa­trząc na karcz­mar­kę. Ta omio­tła go zde­ner­wo­wa­nym spoj­rze­niem, za­rzu­ci­ła płowy war­kocz za plecy i, pod­no­sząc wy­so­ko głowę, od­par­ła na od­chod­ne:

– Gówno.

Mor­der­czy­ni trzę­sły się ręce. Wie­dzia­ła, że nie­zna­jo­my bacz­nie ją ob­ser­wu­je, więc scho­wa­ła dło­nie pod stół. Ga­pi­ła się przez mo­ment na skra­wek pa­pie­ru, po czym rze­kła za­chryp­nię­tym gło­sem:

– Skąd to masz?

– Wiesz, co to jest? Na­praw­dę?

– Skąd to masz, pytam.

– Do­sta­łem. Za dobre spra­wo­wa­nie. To mapa skar­bów. – rzekł w wiel­kiej kon­spi­ra­cji.

– Oboje wiemy, że kła­miesz. – od­pa­ro­wa­ła bez zbęd­nych ce­re­gie­li.

Sh'elala wbiła w niego wzrok. Po chwi­li ode­zwa­ła się, jed­no­cze­śnie się­ga­jąc za pa­zu­chę.

– Znam twoje imię.

– Prze­cież się nie przed­sta­wi­łem. – zmarsz­czył brwi.

Wy­ję­ła frag­ment mapy do Smo­czych Koron, jaki czte­ry lata temu po­da­ro­wał jej Tri­sen­geurb. Przy­ło­ży­ła go do skraw­ka per­ga­mi­nu, na­le­żą­ce­go do nie­zna­jo­me­go. Pa­so­wał jak ulał.

Wes­tchnę­ła.

Prze­je­cha­ła kon­ty­nent w po­szu­ki­wa­niu do­ku­men­tu. Dwa razy otar­ła się o śmierć, raz o mało co nie zła­pa­ły jej Czer­wo­ne Płasz­cze z gwar­dii przy­bocz­nej Calty. Wy­da­ła ma­ją­tek na in­for­ma­to­rów i do­no­si­cie­li. A tym­cza­sem mapa zna­la­zła ją sama. Przy­niósł ją…

– Se­ma­ine z Czer­wo­nych Pa­zu­rów. – szep­nę­ła i lekko się schy­li­ła.

Męż­czy­zna żach­nął się. Wi­dział wiele, ro­zu­miał sporo, umiał nie­ma­ło. Ale tego nie po­tra­fił wy­tłu­ma­czyć. Skąd płat­ny mor­der­ca mógł znać jego imię? I jakim pra­wem za­bój­ca, cho­ciaż­by i nie wia­do­mo jak słyn­ny, miał frag­ment mapy do Smo­czych Koron?

– Tri­sne­geurb, wódz Armii Pół­noc­nej, syn Az­pa­ga Si­ła­cza. – wy­ja­śni­ła, wska­zu­jąc na swoją część do­ku­men­tu – Dał mi ją, zanim się roz­sta­li­śmy. Na za­wsze.

Se­ma­ine wcią­gnął gło­śno po­wie­trze. Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie tak, że nie­omal spadł z ławy na kle­pi­sko.

– Ty je­steś… je­steś… – za­mru­gał ner­wo­wo.

– Tak. – od­par­ła, mi­mo­wol­nie do­ty­ka­jąc prze­pa­ski na oku – I uczy­nię wszyst­ko, żeby zdo­być ten pa­pie­rek. Nikt, oprócz mnie, nie zrobi z niego lep­sze­go po­żyt­ku. Nikt, le­piej niż ja, nie do­cho­wa ta­jem­ni­cy ostat­nie­go Por­ta­lu Wy­mia­ny w Smo­czych Ko­ro­nach. Ta na­gro­da bę­dzie dla mnie cen­niej­sza niż całe złoto Ce­sar­stwa, Se­ma­ine.

Męż­czy­zna nie mógł ochło­nąć. To nie­zwy­kłe! Wszy­scy my­śle­li, że zgi­nę­ła. Że padła od ręki Calty, że utłu­kły ją mści­we mie­cze Czer­wo­nych Płasz­czy. A tym­cza­sem… była tutaj. Cały czas, gdy jej szu­ka­li, gdy tra­ci­li na­dzie­ję, gdy ją wspo­mi­na­li. Była TUTAJ.

– Nie mogę uwie­rzyć, że ży­jesz. – prze­cze­sał włosy.

– Tak jak i więk­szość moich wro­gów. – mruk­nę­ła – Nie po to tu jed­nak przy­by­łeś. Nie cho­dzi ci o miłą po­ga­węd­kę z płat­nym mor­der­cą.

– Nie je­steś zwy­kłym płat­nym mor­der­cą.

– Oczy­wi­ście, że nie. Godzę się na pracę za ka­wa­łek per­ga­mi­nu. – za­drwi­ła. – Żeby to zro­bić, trze­ba mieć nie­rów­no pod su­fi­tem.

– Żeby łą­czyć na po­wrót mapę, trze­ba mieć nie­rów­no pod su­fi­tem. – od­pa­ro­wał, po czym po­tarł skro­nie – Ale masz rację. Nie o za­wie­ra­nie przy­jaź­ni tu cho­dzi, ale o in­te­re­sy. Wy­ko­nasz za­da­nie, do­sta­jesz mapę. Wła­ści­wie mo­żesz uwa­żać się za jej wła­ści­ciel­kę, bo zle­ce­nie nie jest trud­ne i, zna­jąc twoje do­ko­na­nia, z pew­no­ścią pój­dzie ci łatwo. W in­nych oko­licz­no­ściach wziął­bym się za nie sam… Tego jed­nak uczy­nić nie mogę z wielu po­wo­dów.. Uff, no jakby tu za­cząć, psia­krew? Wszyst­ko jest tak po­gma­twa­ne…

– No cóż, naj­le­piej za­cznij od po­cząt­ku, Se­ma­ine. – rze­kła jed­no­oka, się­ga­jąc po gą­sior z sa­mo­go­nem. – Za­mie­niam się w słuch.

Wy­chy­lił na raz kubek ostre­go jak brzy­twa al­ko­ho­lu. Skrzy­wił się, a Sh'elala mo­gła­by przy­siąc, że z jego nosa wy­do­by­ły się kłęby smo­li­stej pary.

– Od po­cząt­ku, mó­wisz… – za­sta­no­wił się, się­ga­jąc po sty­gną­ce mię­si­wo – No to słu­chaj. Wszyst­ko za­czę­ło się od mi­ło­ści.

– Oho. – mruk­nę­ła, wy­god­nie sa­do­wiąc się na ławie – Jak tak, to czeka nas długa noc.

I fak­tycz­nie: Se­ma­ine oka­zał się na­praw­dę wy­trwa­łym mówcą.

 

***

Naj­pierw był „stuk", potem „klik", dalej „ciach" i „brzdęk", a na końcu te­atral­nie wy­szep­ta­ne „kurwa". En­ha­im, ru­do­wło­sy elf mi­krej po­stu­ry, bił się. Oczy­wi­ście z my­śla­mi, bo był to je­dy­ny prze­ciw­nik, któ­re­go mógł po­ko­nać. Nocne ha­ła­sy obu­dzi­ły go i bar­dzo za­nie­po­ko­iły. Kto mógł się do niego wła­my­wać?! Po co? Na co? Nie miał prze­cież kosz­tow­no­ści, ar­te­fak­tów, ni dro­go­cen­nych broni. Zatem nie zło­dziej. To kto? Może jaki wróg?!

– Szar­mach… – jęk­nął elf i sku­lił się pod koł­drą.

A to su­kin­syn. Przy­szedł, żeby się roz­pra­wić ze swoim je­dy­nym prze­ciw­ni­kiem w Cie­nio­dę­bie. Nie­do­cze­ka­nie jego!! Jak to się pa­no­szy!!

– O nie, tak łatwo mnie nie do­sta­niesz.

En­ha­im prze­śli­znął się bez­sze­lest­nie do kuch­ni. Wziął do rąk szczot­kę. Tak uzbro­jo­ny, ru­szył do po­ko­ju dla gości. Po­cze­kał przy progu, po­zwa­la­jąc, by oczy przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści. Drzwi, pro­wa­dzą­ce na ogród, były pół­otwar­te. Elf zo­ba­czył za­ry­sy mebli, okna i… gra­mo­lą­ce­go się na dy­wa­nie na­past­ni­ka. Mu­siał się po­tknąć i ude­rzyć w sto­ją­cy nie­opo­dal sto­lik, bo por­ce­la­no­wy dzban pękł na drob­ne ka­wał­ki, a kwia­ty roz­rzu­ci­ły się po pod­ło­dze.

Szar­mach pró­bo­wał po­wstać. W ręku trzy­mał jakiś pa­ku­nek i En­ha­im prze­czu­wał, że ten pre­zent jest dla niego. Ko­niec z tym. Pie­przo­ny cza­ro­dziej.

Elf wziął spory za­mach i kijem od szczot­ki wy­mie­rzył cios znie­na­wi­dzo­ne­mu wro­go­wi.

Mag opadł na klat­kę pier­sio­wą, jęk­nął, a roz­ocho­co­ny En­ha­im z ra­do­ścią po­wtó­rzył ude­rze­nie. Brał się za trze­cią serię, gdy nagle usły­szał zna­jo­my głos.

– Aspen…? – spy­tał zdzi­wio­ny. Za­stygł ze szczo­tą unie­sio­ną nad głową.

– Co ty wy­pra­wiasz?! – ogr wrza­snął jak opę­ta­ny i sko­czył na nogi. Zła­pał za broń En­ha­ima i bez więk­sze­go pro­ble­mu zła­mał ją, waląc nią o ko­la­no – Oci­pia­łeś do resz­ty?!

– To była moja je­dy­na szczot­ka…

– To były moje je­dy­ne plecy!! – do­wód­ca stra­ży kasz­te­la­na Mi­ro­bo­ra po­ma­so­wał krę­go­słup i po­gro­ził el­fo­wi pal­cem – Coś źle ro­zu­mu­jesz, ko­le­go. Co się z tobą dzie­je?!

– Nie wie­dzia­łem, że to ty. – od­parł En­ha­im, wzdy­cha­jąc – My­śla­łem, że to Szar­mach.

– Szar­mach? – Aspen po­stu­kał się pal­cem w sze­ro­kie czoło – Tobie już zu­peł­nie od­bi­ło. Wy­da­wa­ło ci się, że oso­bi­sty mag wład­cy Sa­mo­pa­łu, ofi­cjal­ny ne­go­cja­tor so­ju­szu księ­stwa z Wiel­kim Borem i sza­no­wa­ny do­rad­ca na­sze­go kasz­te­la­na za­kradł się do two­je­go domu, prze­sko­czył przez ogro­dze­nie do ogro­du, przedarł się przez agrest, ma­li­ny i be­go­nie, otwo­rzył tylne drzwi i wy­lą­do­wał tutaj, z za­mia­rem po­zba­wie­nia cię życia, po dro­dze po­ty­ka­jąc się o twój ku­rew­ski dywan?

– Ty tak zro­bi­łeś. – En­ha­im wzru­szył ra­mio­na­mi i ze­brał z pod­ło­gi reszt­ki wa­zo­nu i szczot­ki.

– Masz fobie, stary.

– Może.

– I wiesz co? Jak ude­rzasz, to włóż w to wię­cej siły.

– Biłem naj­moc­niej jak po­tra­fię. Pa­mię­taj, że my­śla­łem o Szar­ma­chu.

– Fakt. – ogr po­ma­cał elfa za ramię i po­krę­cił głową z dez­apro­ba­tą – Ech. Pier­do­ła.

– Po co tu przy­sze­dłeś w nocy? Jak zło­dziej? – En­ha­im wy­swo­bo­dził się z chwy­tu Aspe­na i okrę­cił na pię­cie, ru­sza­jąc do kuch­ni. Cho­le­ra, prze­cież nie każdy musi być osił­kiem, praw­da? Nie­któ­rzy mogą za­ra­biać na życie my­śle­niem i do­ra­dza­niem. Tak jak on czy­nił to przez całe wieki. Do czasu przy­by­cia tego ły­se­go trut­nia z Sa­mo­pa­łu…

– E tam, zło­dziej od razu. – po­tęż­ny ogr usa­do­wił się na krze­śle i wy­cią­gnął swój pa­ku­nek. Po­sta­wił na stole trzy bu­tel­ki wódki i za­chę­ca­ją­co ski­nął do elfa. – Matka za­snę­ła, więc po­my­śla­łem, że cię od­wie­dzę. Dawno sobie tak po pro­stu nie ga­da­li­śmy.

– No tak. Szar­mach za­bie­ra ci mnó­stwo czasu tymi swo­imi po­my­sła­mi.

– Nie kpij. Też mam dość skur­wie­la, ale co zro­bić. Kasz­te­lan go uwiel­bia.

En­ha­im mach­nął ręką, jakby od­pę­dzał się od na­tręt­nej muchy. Z szaf­ki wy­cią­gnął kwa­szo­ne ogór­ki i mruk­nął:

– Nie uwiel­bia. Ra­czej daje mu się szan­ta­żo­wać. Chcesz kubki czy czę­stu­je­my się z gwin­ta?

– Kubki pro­szę. – ogr sap­nął, zdjął mi­siur­kę i odło­żył ją na bok. Teraz było widać, jaki jest zmę­czo­ny. Ciem­ne cie­nie pod­krą­ży­ły mu oczy, a zie­lo­na skóra na­bra­ła sza­re­go, nie­zdro­we­go ko­lo­ru – Nie masz do­wo­du na twoją teo­rię spi­sku. A póki go nie zdo­bę­dziesz, ciesz się, że mo­żesz być przy kasz­te­la­nie.

– Jako kto? – En­ha­im spy­tał z wy­rzu­tem, mo­cu­jąc się z wiecz­kiem. Ogr wy­cią­gnął rękę i elf bez słów wrę­czył mu kło­po­tli­wy słój. Aspen jed­nym krót­kim ru­chem od­krę­cił wieko i po­sta­wił ogór­ki obok wódki.

– Jako przy­ja­ciel. – od­po­wie­dział En­ha­imo­wi – Jako ten, który ma oko na Szar­ma­cha i w razie czego wie, kiedy trze­ba re­ago­wać.

– Ta­aaak… Może i tak.

Wy­pi­li w mil­cze­niu pierw­szą turę. Elf spy­tał w końcu za­tro­ska­ny:

– A Le­sa­to? Jak się czuje?

– Nie­zbyt do­brze. – ogr po­tarł ner­wo­wo oczy, pró­bu­jąc ukryć wzru­sze­nie, jakie po­ja­wi­ło się na myśl o cho­rej matce. – Wła­ści­wie jest coraz go­rzej. Nic nie po­ma­ga. W sumie… je­dy­ne, co można zro­bić, to pomóc jej god­nie ode…

Jego głos za­ła­mał się, a oczy się za­szkli­ły. Od­chrząk­nął.

– Hm. No tak. – wypił ko­lej­ny kubek, wy­tarł usta – Hek­tor chce ją za­brać na wieś, do sie­bie.

– W takim sta­nie?

– No. Mó­wi­łem mu, ale wiesz, jaki on jest.

– Taki jak i ty. Jak to bliź­niak. Upar­ty i za­cie­trze­wio­ny. – En­ha­im za­czął nie­śmia­ło, wie­dząc, że wcho­dzi na bar­dzo śli­ski temat – Słu­chaj, a może to jest oka­zja, że­by­ście się po­go­dzi­li…? Wiesz, i Le­sa­to by­ło­by lżej, gdyby wie­dzia­ła, że jej sy­no­wie..

– Nigdy. – Aspen prze­rwał mu ob­ce­so­wo – Nie będę pierw­szy wy­cią­gał ręki na zgodę. A matka zo­sta­nie w gro­dzie, gdzie jest cy­ru­lik, medyk, zna­chor­ka i Ka­płan An­ge­lu­sa. Hek­tor może mi na­gwiz­dać.

Elf ski­nął głową, nie chcąc dalej brnąć w tę dys­ku­sję. Resz­tę nocy prze­sie­dzie­li w mil­cze­niu, upi­ja­jąc się na smut­no i pa­trząc, jak za oknem po­wo­li dnie­je.

Same kło­po­ty..! Pod­stęp­ny Szar­mach, ubez­wła­sno­wol­nio­ny Mi­ro­bór, kosz­tow­ny alians z Sa­mo­pa­łem, za­gro­że­nie od stro­ny Je­sion­ni­ka Sta­re­go oraz Mo­krych Czu­bów i na do­da­tek umie­ra­ją­ca matka Aspe­na, który skłó­cił się śmier­tel­nie ze swoim bra­tem. Ależ to się za­pę­tli­ło!

Tu może pomóc tylko ostre cię­cie, które raz na za­wsze za­koń­czy wszyst­kie zmar­twie­nia Wiel­kie­go Boru.

***

– Pro­po­nu­jesz ostre cię­cie, Sh'elala. – męż­czy­zna skoń­czył jeść i po­kle­pał się po brzu­chu – Ale wła­śnie dla­te­go twój plan może się po­wieść. Nie ma żad­ne­go „dzię­ku­ję" i „prze­pra­szam", tylko same dzia­ła­nie. Po­do­ba mi się to. Zrób­my tak, jak mó­wisz.

– Cie­szę się, że tak szyb­ko do­szli­śmy do po­ro­zu­mie­nia.

– „Szyb­ko" to po­ję­cie względ­ne. Szcze­gól­nie dla mnie. – od­parł, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko. – Ale fak­tycz­nie, nasze spo­tka­nie jest bar­dzo owoc­ne. Bar­dzo lubię takie nie­spo­dzian­ki.

– Pa­mię­taj tylko, że mu­sisz się wy­co­fać na jakiś czas. – przy­po­mnia­ła, wy­ty­ka­jąc go pal­cem – Ukryć… Za­szyć się w gó­rach. Mniej­sza o to, gdzie. Ważne, żeby sku­tecz­nie. Tak, aby cię nikt nie wy­tro­pił. Ina­czej nasz plan weź­mie w łeb. A bar­dzo tego nie chce­my, praw­da?

– Och, z tym nie bę­dzie kło­po­tu! – non­sza­lanc­ko mach­nął ręką, bły­ska­jąc bia­ły­mi zę­ba­mi. – My­śla­łem o czymś w ro­dza­ju ja­ski­ni… Jak już wiesz, gu­stu­ję w tego typu miej­scach.

– Tak, wiem. Nie ma to jak wil­got­na pie­cza­ra. – kiw­nę­ła głową. Nagle zmie­ni­ła temat – Nie wy­co­fasz się z obiet­ni­cy? Bez wzglę­du na wszyst­ko… do­sta­nę mapę?

Spoj­rzał na nią dość ostro i, pod­kre­śla­jąc każde swoje słowo stuk­nię­ciem w stół, rzekł:

– Honor to jedna z moich naj­więk­szych zalet. Niech to bę­dzie od­po­wie­dzią.

– W po­rząd­ku. – po­jed­naw­czo unio­sła dło­nie. – Jasne, honor. Przez duże H. Po pro­stu mu­sia­łam się jesz­cze raz upew­nić. Wiesz, jak mi na tym za­le­ży.

– Wiem. Mimo to nie ob­ra­żaj mnie ko­lej­ny­mi py­ta­nia­mi tego typu.

Nie spodo­bał jej się ten ton. I gdyby tylko nie za­po­wiedź bez­cen­nej na­gro­dy, to naj­zwy­czaj­niej w świe­cie po­że­gna­ła­by się z nim, wcze­śniej zdzie­la­jąc go w łeb.

Ktoś prze­rwał jej roz­wa­ża­nia skrze­czą­cym py­ta­niem:

– Podać co jesz­cze? Na­pi­tek? Świ­nia­ka, bo wła­śnie go do­pie­klim? Głod­ni wy jesz­cze? – to wró­ci­ła Izol­da, która za­po­mnia­ła o ura­zie i, znowu ro­biąc ma­śla­ne oczy do Se­ma­ine, rzu­ci­ła mu nie­spo­dzie­wa­ny kom­ple­ment – Pan to wpie­przasz jak jakiś smok.

Ciem­no­skó­ry znowu się wy­szcze­rzył.

– Tak, wasza kuch­nia w isto­cie jest zna­ko­mi­ta. I smok by, myślę, nie po­gar­dził…

– Hę?

– Że żreć do­brze da­je­cie. – prze­tłu­ma­czy­ła gło­śno Sh'elala – Nie, nic już nie weź­mie­my. Bę­dzie­my pła­cić, sza­now­na pani.

Po­słu­gacz­ka sprzą­ta­ła na­czy­nia, li­cząc po­wo­li w pa­mię­ci całą sumę:

– Bę­dzie… zara, zara… dwie gicze, go­lon­ka, sa­mo­gon, piwa po­szło sporo… no z beka chyba.. – tęgi babsz­tyl ukła­dał puste pół­mi­ski na wiel­kiej tacy – A, i chleb był, i za­smaż­ka… No. Sto pięć­dzie­siąt ta­la­rów daj­cie.

– Za co?? – skrzy­wi­ła się jed­no­oka. – Je­stem stałą klient­ką, mam tu upust.

– A to po upu­ście prze­cie. Ra­czyć się chcie­liś­ta, a pła­cić to nie?? – za­skrze­cza­ła Izol­da.

– Muszę z Ezrą po­ga­dać, bo żeby ze mnie tak zdzie­rać… – sap­nę­ła jed­no­oka – Ale do­brze. Nie chcę robić szumu. Dzi­siaj za wszyst­ko za­pła­cę.

Mor­der­czy­ni na wszel­ki wy­pa­dek zer­k­nę­ła na Se­ma­ine, lecz ten po­krę­cił głową i wes­tchnął:

– Nie mam gro­sza, prze­cież wiesz. Je­stem kom­plet­nie uza­leż­nio­ny od two­jej ła­ska­wo­ści.

Ko­bie­ta wy­pu­ści­ła gło­śno po­wie­trze z płuc i rzu­ci­ła kel­ner­ce pę­ka­tą sa­kiew­kę.

– Po­ra­chuj sobie, je­że­li po­tra­fisz zli­czyć do stu pięć­dzie­się­ciu. – mruk­nę­ła i wsta­ła. – No, pora na mnie. Miej­my to już za sobą.

Jed­no­oka chwy­ci­ła po­dróż­ną torbę i prze­rzu­ci­ła ją przez ramię.

– Wrócę z nią, Se­ma­ine. Ale ty też trzy­maj się swo­jej czę­ści umowy. Znik­nij na jakiś czas. Zgiń, prze­pad­nij, roz­płyń się w po­wie­trzu. I, na bogów, nie po­ka­zuj się w Cie­nio­dę­bie.

– Nie kło­pocz się już. – po­now­nie za­kasz­lał, z roz­ba­wie­niem ob­ser­wu­jąc kel­ner­kę, która z mo­zo­łem prze­li­cza­ła złote mo­ne­ty. Znowu ugrzę­zła na dzie­się­ciu i za­czę­ła ra­cho­wać od nowa.

– Zga­dza się. – karcz­mar­ka w końcu przy­zna­ła. Bez dal­sze­go kło­po­ta­nia się scho­wa­ła sa­kiew­kę za bluz­kę. – Żem prze­ra­cho­wa­ła.

– Świat się koń­czy. Izol­da wresz­cie prze­ra­cho­wa­ła! – syk­nę­ła Sh'elala i ru­szy­ła do wyj­ścia.

– Hej! – za­wo­łał Se­ma­ine – Jak mnie znaj­dziesz?

Za­bój­czy­ni rzu­ci­ła przez ramię, nawet się nie od­wra­ca­jąc:

– Po pro­stu cię znaj­dę i już.

I wy­szła, prze­ci­ska­jąc się przez za­pi­ja­czo­ny tłum po­dróż­nych i za­bi­ja­ków spod ciem­nej gwiaz­dy. Męż­czy­zna ła­ko­mie spoj­rzał na bujny biust kel­ner­ki, wy­pa­da­ją­cy zza wiel­kie­go de­kol­tu. Izka uchwy­ci­ła jego za­cie­ka­wie­nie i wresz­cie uśmiech­nę­ła się: tak za­lot­nie, jak tylko mogła. Te szczer­ba­te zęby mo­gły­by od­stra­szyć nawet gwał­ci­cie­la-re­cy­dy­wi­stę.

– Nie, nie… – po­krę­cił głową Se­ma­ine i po­ło­żył na stole klucz do jej po­ko­ju – Dzię­ku­ję.

Dzie­wu­cha ode­szła wiel­ce nie­po­cie­szo­na, ma się ro­zu­mieć.

Dwie od­mo­wy od tego sa­me­go chło­pa – to było dla niej zde­cy­do­wa­nie za dużo.

 

***

Zda­rzy­ło się to dwa ty­go­dnie póź­niej, koło po­łu­dnia.

Ostre słoń­ce roz­świe­tla­ło bez­chmur­ne niebo. Świ­chwost, chłop z dzia­da pra­dzia­da, wła­śnie wy­szedł na po­dwó­rze. Czwór­ka naj­młod­szych dzie­cia­ków ba­wi­ła się w berka, ko­lej­na dwój­ka opo­rzą­dza­ła chlew, a troje naj­star­szych wy­pro­wa­dza­ło stado be­czą­cych wnie­bo­gło­sy owiec.

Dzi­siaj Świ­chwo­sto­wie wsta­li późno: mu­sie­li jakoś ode­spać wczo­raj­sze zrę­ko­wi­ny Ma­rie­li, naj­star­szej córki.

Przy ma­sel­ni­cy pra­co­wa­ła już za­wzię­cie Ka­lie­ta, mał­żon­ka Świ­chwo­sta, z którą żył od lat… Bę­dzie z ja­kieś… No… ja­kieś…. Długo w każ­dym razie.

– A pój­dzie­ta potem krowy po­pa­sać! – wrza­snął do naj­star­szych dzie­ci, po czym rzu­cił w kie­run­ku żony – Ka­lie­ta, wy­do­ić by je!

– Nie trza. – od­par­ła, wy­cie­ra­ją pot z czoła – Żem wy­do­iła, jakeś do­sy­piał.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się z sa­tys­fak­cją, skub­nął prze­rze­dzo­ne­go wąsa i wziął głę­bo­ki wdech. Dzię­ki bogom, że gór­skie po­wie­trze orzeź­wia­ło i sta­wia­ło na nogi. Oj, pękał wczo­raj gą­sio­rek za gą­sior­kiem, pękał… Stado owiec od­da­la­ło się po­wo­li i coraz bar­dziej przy­po­mi­na­ło pu­cha­tą, be­czą­cą plamę. Jej biel pięk­nie kon­tra­sto­wa­ła z zie­le­nią buj­nej łąki i ja­snym nie­bo­skło­nem. Dzie­cia­ki do­brze wie­dzia­ły, gdzie znaj­du­ją się naj­lep­sze pa­stwi­ska. Wy­star­czy­ło spro­wa­dzić kier­del w dół pa­gór­ka, a potem pro­sto i skrę­cić w lewo przed roz­le­gły­mi ła­na­mi żół­cą­ce­go się zboża. Po ja­kimś cza­sie do­cho­dzi­ło się do pod­nó­ża Czer­wo­nych Pa­zu­rów, naj­bar­dziej zdra­dli­wych gór, jakie kie­dy­kol­wiek no­si­ło Ce­sar­stwo. Ścia­na bor­do­wych skał nie­mal pio­no­wo wy­ra­sta­ła z ziemi i po­rwa­ny­mi szczy­ta­mi wbi­ja­ła się w niebo. Tam wła­śnie rosła so­czy­sta i wiecz­nie wil­got­na trawa.

Za to w prze­ciw­nym kie­run­ku po­la­na ła­god­nym zbo­czem opa­da­ła na grzbie­ty nie­wiel­kich wznie­sień. Po­mię­dzy nimi ści­snę­ły się ko­lej­ne chłop­skie za­gro­dy. Dalej, o ja­kieś parę go­dzin konno, le­ża­ła naj­więk­sza osada Wiel­kie­go Boru – Cie­nio­dąb.

Sam Wiel­ki Bór był zaś ma­lut­kim kasz­te­lań­stwem, wy­su­nię­tym naj­da­lej na wschód Ce­sar­stwa. Obok niego le­ża­ły inne, rów­nież za­po­mnia­ne przez bogów, kra­iny: Sa­mo­pał, Je­sion­nik Stary i Mokre Czuby. Każda z nich kie­ro­wa­ła się wła­sny­mi in­te­re­sa­mi i ry­wa­li­zo­wa­ła z po­zo­sta­ły­mi, czę­sto się­ga­jąc po osta­tecz­ne środ­ki. Tak więc walki o gra­ni­ce, pod­jaz­dy, za­jaz­dy i ra­bun­ki ka­ra­wan ku­piec­kich były na po­rząd­ku dzien­nym… Je­że­li za­wo­dzi­ła dy­plo­ma­cja. A za­wo­dzi­ła dość czę­sto, trze­ba po­wie­dzieć.

Naj­bar­dziej roz­pa­no­szył się Je­sion­nik Stary, który scho­wał pod swój pan­to­fel Mokre Czuby i miał ocho­tę na wię­cej. Na to oczy­wi­ście nie go­dzi­ły się ani Sa­mo­pał, ani Wiel­ki Bór. Do­szło więc mię­dzy nimi do wielu po­ta­jem­nych spo­tkań, roz­mów i ne­go­cja­cji, w wy­ni­ku któ­rych stało się wiele nie­do­bre­go, jak na przy­kład…

Ale Świ­chwo­sta po­li­ty­ka nie in­te­re­so­wa­ła. Nie miał o niej bla­de­go po­ję­cia. Nawet nie wie­dział, co to po­li­ty­ka. Gdyby ktoś go o to za­py­tał, od­po­wie­dział­by, że pewno ga­tu­nek zboża ozi­me­go albo no­śnej kury. Stał więc sobie ska­co­wa­ny pod domem, z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem ob­ser­wu­jąc pa­są­ce się owce.

I wtedy, do­kład­nie w tym mo­men­cie, po po­la­nie prze­su­nął się cień. Za­to­czył pełne koło, a potem znikł za szczy­ta­mi Czer­wo­nych Pa­zu­rów. Świ­chwost prze­sło­nił dło­nią oczy i wy­cze­ku­ją­co pa­trzył na spi­cza­ste gra­nie. Serce za­bi­ło mu szyb­ciej i na­ka­za­ło ru­szyć się z miej­sca. Nie­okre­ślo­ny nie­po­kój – to wła­śnie po­czuł w tej chwi­li, choć za­pew­ne nie po­tra­fił­by tego tak na­zwać. Ge­ne­ral­nie: COŚ go tknę­ło.

Za­czął iść, z po­cząt­ku po­wo­li…

Dzie­ci tam są, to COŚ mu mó­wi­ło. Wołaj je… Wołaj, zanim bę­dzie za późno…

Usłu­chał.

– A gdzie ty le­ziesz? – krzyk­nę­ła Ka­lie­ta, prze­ry­wa­jąc ubi­ja­nie masła.

– Ci­chaj… – mruk­nął, uspo­ka­ja­jąc ją ru­chem dłoni.

Po­śród szczy­tów Czer­wo­nych Pa­zu­rów prze­to­czył się prze­cią­gły ryk, spo­tę­go­wa­ny gór­skim echem. Wzle­ciał jakby od sa­me­go dna, ponad tur­nie, a potem la­wi­ną spadł na dół.

I wresz­cie nad wier­cha­mi za­ma­ja­czy­ły ja­kieś dziw­ne kształ­ty… Po­stać wy­chy­li­ła się ma­je­sta­tycz­nie spo­nad gór, chwi­lę utrzy­my­wa­ła się w bez­ru­chu, a potem za­czę­ła gwał­tow­nie ro­snąć. Zbli­ża­ła się w ogrom­nym tem­pie i teraz można ją było roz­po­znać.

Świ­chwost pu­ścił się pędem w kie­run­ku po­la­ny, wrzesz­cząc wnie­bo­gło­sy:

– Ucie­kaj­cie..! Na bogów! Ucie­kaj­cie!!!!!

Ka­lie­ta wresz­cie po­ję­ła. Ze­rwa­ła się na nogi.

Ma­sel­ni­ca prze­wró­ci­ła się i po­to­czy­ła w dół po nie­rów­nym te­re­nie.

– Ma­rie­la… Ilen… Kon­kol… – szep­nę­ła ła­mią­cym się gło­sem, wy­pa­tru­jąc za dzieć­mi za­łza­wio­ne oczy. Tam w do­li­nie po­ja­wił się…

Smok.

I to nie byle jaki. Czar­ny, naj­strasz­liw­szy z moż­li­wych.

Za­wisł w po­wie­trzu, ma­cha­jąc ol­brzy­mi­mi, bło­nia­sty­mi skrzy­dła­mi. Wy­piął po­tęż­ną pierś i wy­sta­wił po­dłuż­ną głowę do słoń­ca. Kazał się tak po­dzi­wiać przez dłuż­szy mo­ment, z nie­kła­ma­ną ra­do­ścią ob­ser­wu­jąc prze­ra­żo­nych ludzi. Pro­mie­nie śli­zga­ły się po jego he­ba­no­wych łu­skach, zo­sta­wia­jąc na nich świe­tli­ste re­flek­sy.

„No, dosyć tego. Trze­ba by zor­ga­ni­zo­wać sobie śnia­da­nie.", pewno po­my­ślał, bo wście­kle ryk­nął. Pod­ku­lił mo­men­tal­nie czte­ry łapy, przy­giął je wzdłuż ogrom­ne­go ciała i ostro za­pi­ko­wał. Świ­chwost pę­dził na oślep, drąc się tak gło­śno, jak tylko mógł.

– Wy­no­ście się…! – krzy­czał do dzie­ci, a wtó­ro­wał mu wi­bru­ją­cy pisk Ka­lie­ty.

Ma­rie­la, Ilen i Kon­kol po­gu­bi­li się. Strach ich spa­ra­li­żo­wał, onie­śmie­lił, ode­brał siłę w no­gach. Nie sły­sze­li wrzesz­czą­ce­go ojca, nie wi­dzie­li nic. Stali jak słupy soli, ga­piąc się na ata­ku­ją­cą be­stię. Roz­dzia­wi­li sze­ro­ko usta, a ko­stu­ry wy­pa­dły im z rąk.

Pa­trzy­li, jak mon­strum roz­wie­ra uzę­bio­ny po brze­gi pysk, jak bły­ska­ją mu śle­pia, a z noz­drzy bucha para.

Świ­chwost biegł jak osza­la­ły. W końcu po­tknął się i upadł, tur­la­jąc po zbo­czu nie­wiel­kie­go wznie­sie­nia. Owce, prze­raź­li­wie be­cząc, roz­pierz­chły się we wszyst­kich kie­run­kach.

Ka­lie­ta za­pę­dzi­ła do cha­łu­py naj­młod­sze dzie­cia­ki i – wy­zie­ra­jąc przez okno – pa­trzy­ła, jak be­stia wy­ha­mo­wu­je tuż nad roz­bie­ga­ją­cym się sta­dem. Wy­cią­ga tylne łapy…

– O bo­go­wie, miej­cie w opie­ce nasze dzie­cia­ki … – wy­szep­ta­ła zbie­la­ły­mi usta­mi, mocno przy­ci­ska­jąc do sie­bie naj­młod­szą córkę.

Cap, cap, cap, cap! Już je zła­pał!

Mon­strum po­chwy­ci­ło… dzię­ki, bo­go­wie, dzię­ki!

… po­chwy­ci­ło czte­ry be­czą­ce owiecz­ki i za­ci­snę­ło na nich dłu­gie pa­zu­ry. Bia­lut­kie, pu­cha­te runo za­bar­wi­ło się na czer­wo­no. Smok ele­ganc­kim i do­stoj­nym lotem prze­mknął obok dzie­ci. Gło­śnym wde­chem na­brał po­wie­trza w płuca… Za­kasz­lał…

Na bogów, z a k a s z l a ł?!

Be­stia chrząk­nę­ła, jesz­cze raz wzię­ła spory haust… Za­sy­cza­ło, trza­snę­ło, a opary sza­re­go dymu skłę­bi­ły się tuż przy ol­brzy­miej pasz­czy. Smok zio­nął zie­lo­nym ogniem, któ­re­go se­le­dy­no­wy blask w se­kun­dzie zajął łany żyta. Pło­mie­nie strze­li­ły w górę, od­bi­ja­jąc się na łu­skach mon­strum. Smok wzbił się w po­wie­trze, a przed od­lo­tem mruk­nął.

– Kasz­te­lan za wszyst­ko mi za­pła­ci. – jego głos był głę­bo­ki, czy­sty, dźwięcz­ny, do­no­śny – I pój­dzie z dymem, jak wasze zboże. Mo­że­cie mu to prze­ka­zać, roz­trop­ko­wie…

A potem nie­spiesz­nie od­le­ciał, zna­cząc drogę kar­mi­no­wą struż­ką, spły­wa­ją­cą z ciał do­go­ry­wa­ją­cych owie­czek.

Wtedy też szes­na­sto­let­nia Ma­rie­la, pu­cu­ło­wa­ta dzie­wo­ja o pło­wych war­ko­czach, od­zy­ska­ła swój dźwięcz­ny głos. I wrza­snę­ła po­tęż­nym vi­bra­to, które jesz­cze długo od­bi­ja­ło się wśród szczy­tów Czer­wo­nych Pa­zu­rów.

Koniec

Komentarze

nie wiem, kto wcze­śniej dał opo­wia­da­niu gor­szę notę, ale to nor­mal­nie chyba z za­zdro­ści. ja daję wy­so­ko. fajny po­czą­tek (bo jak ro­zu­miem, roz­dzi­łów bę­dzie wię­cej?), dobra nar­ra­cja, mocne dia­lo­gi, a ko­niec z na­lo­tem smoka wy­mia­ta.

witaj, jos­sip. dzię­ki za miłe słowa i ocenę. bar­dzo się cie­szę, ze Ci się po­do­ba­ło. Z gor­szą notą to było tak, że sama sobie to przez przy­pa­dek klik­nę­łam, ale strasz­nie mi miło, że sta­ną­łeś w mojej obro­nie! :) roz­dzia­łów jest wię­cej, po­dob­nie zresz­tą jak i opo­wia­dań.

będę wszyst­kim ogrom­nie wdzięcz­na za ko­men­ta­rze oraz oceny, bar­dzo za­le­ży mi na Wa­szym zda­niu. po­zdro­wie­nia, sathe

Cie­ka­we. Nar­ra­cja nie­źle pro­wa­dzo­na. Dia­lo­gi w po­rząd­ku. Koń­ców­ka z hu­mo­rem. Ode mnie 5.
Po­zdra­wiam. 

Bar­dzo dzię­ku­ję za ocenę i ko­men­tarz. Za­pra­szam rów­nież do II czę­ści, którą za­mie­ści­łam już na stro­nie.

Ko­men­tarz + uza­sad­nie­nie w:” NIE KRAD­NIJ! (JEŚLI WCZE­ŚNIEJ NIE ZA­BI­JESZ), cz. XIII – XIV”

6/6

Nowa Fantastyka