- Opowiadanie: baranek - Agroturystyka

Agroturystyka

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Finkla, regulatorzy

Oceny

Agroturystyka

– Ko­cha­nie!

 

Jan Ko­wal­ski wiele na­uczył się pod­czas dwu­dzie­stu lat trwa­nia swo­je­go mał­żeń­stwa. Można by nawet po­wie­dzieć, że do­stał nie­złą na­ucz­kę. Wie­dział, na przy­kład, że jeśli Ma­ry­la za­czy­na od „ko­cha­nie”, to dal­szy ciąg praw­do­po­dob­nie mu się nie spodo­ba. I tak do­brze, że nie po­wie­dzia­ła…

– Ja­sień­ku!

Stało się. Teraz to już na pewno ma prze­chla­pa­ne. Co ona znowu wy­kom­bi­no­wa­ła?

– Wiesz, tak sobie my­śla­łam o te­go­rocz­nych wa­ka­cjach…

On rów­nież my­ślał o wa­ka­cjach. I miał cał­kiem kon­kret­ne plany.

– Po­dob­no wró­ci­ła moda na wcza­sy pod gru­szą.

Jakie, cho­le­ra, wcza­sy pod gru­szą?

– Teraz to się na­zy­wa agro­tu­ry­sty­ka.

A więc znowu nici z upo­rząd­ko­wa­nia ko­lek­cji znacz­ków.

– Mo­gli­by­śmy po­je­chać na ty­dzień lub dwa gdzieś na wieś. Wiesz, taką praw­dzi­wą, jak w „Zło­to­pol­skich”.

Po co ona mówi mu to wszyst­ko. Prze­cież i tak zu­peł­nie nie liczy się z jego zda­niem. Jan już nie pa­mię­tał, kiedy dane mu było pod­jąć ja­ką­kol­wiek de­cy­zję. Ostat­nia była chyba ta o po­ślu­bie­niu Ma­ry­li.

Może to i le­piej, że nie miał już prawa głosu.

– Dzie­ci ode­tchnę­ły­by świe­żym po­wie­trzem.

Po­my­ślał o Asień­ce i Ja­recz­ku, dwóch po­two­rach, do po­czę­cia któ­rych przy­ło­żył po­dob­no, chym…, rękę. A póź­niej po­my­ślał o róż­no­ra­kich nie­bez­pie­czeń­stwach czy­ha­ją­cych w dzi­czy na roz­piesz­czo­nych miesz­czu­chów. Uśmiech­nął się i spoj­rzał na żonę.

– Wspa­nia­ły po­mysł, ko­cha­nie. Po­je­dzie­my na wieś.

###

– Och, Ja­sień­ku, jak tu pięk­nie!

Je­cha­li jakąś cho­ler­ną brycz­ką, przez sam śro­dek ja­kie­goś cho­ler­ne­go lasu. Droga była piasz­czy­sta i ku­rzy­ło się nie­mi­ło­sier­nie. Było go­rą­co i dusz­no.

– Rze­czy­wi­ście, ko­cha­nie. Cu­dow­nie.

Spo­co­ny, w zbyt cia­sno za­wią­za­nym kra­wa­cie, przy­ci­śnię­ty przez żonę do kra­wę­dzi po­wo­zu, od­dy­chał z tru­dem. Za sobą miał strasz­li­wą po­dróż po­cią­giem i woź­ni­cę, który nie ode­zwał się sło­wem od chwi­li, kiedy ode­brał ich ze sta­cji. Przed sobą – kłó­cą­ce się za­wzię­cie bliź­nia­ki i dwa ty­go­dnie kosz­mar­nie za­po­wia­da­ją­cych się wa­ka­cji.

– Kosz­mar obec­ne­go lata – po­my­ślał. Skrzy­wił się. – Za­brzmia­ło jak tytuł ja­kie­goś kre­tyń­skie­go hor­ro­ru. Coś słabo się czuję. I tak mnie jakoś mdli.

Prze­chy­lił się przez „burtę” po­jaz­du. Ale nie zwy­mio­to­wał. Nie chciał po­wa­lać bie­gną­cej tuż obok sta­rusz­ki. Niska, siwa, przy­gar­bio­na, z wiąz­ką chru­stu na ple­cach. Sta­rusz­ka. Bie­gła sobie raź­nym kłu­sem i uśmie­cha­ła się ta­jem­ni­czo. Spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy i po­wie­dzia­ła:

 

W bla­sku księ­ży­ca błysz­czą kły

Budzi się be­stia po­śród lasu

Z prze­krwio­nych ślepi płyną łzy

Oj bę­dzie sporo am­ba­ra­su.

 

– Słu­cham? – nie zro­zu­miał Jan.

– Wiem, wiem. Nic nie mów. Koń­ców­ka tro­chę wy­pa­da z kli­ma­tu, ale po­trze­bo­wa­łam rymu. Prze­po­wied­nia musi się ry­mo­wać. Po­słu­chaj tego:

 

Gdy serce krew prze­sta­nie tło­czyć

Gdy pier­si od­dech nie po­ru­szy

Mar­twe a wciąż wi­dzą­ce oczy

Żywy nie­ży­wy po­śród głu­szy.

 

– Słu­cham?

– Nie­źle, praw­da? I za­uważ, że zre­zy­gno­wa­łam z in­ter­punk­cji. Cał­ko­wi­ta do­wol­ność. No­wo­cze­śnie. A na ko­niec naj­lep­sze:

 

Po trzy­kroć po­wtó­rzo­ne

Speł­ni się przed świ­ta­niem

Tak jest po­sta­no­wio­ne

I nie­chaj tak się sta­nie.

 

– Słu­cham?

– Wiem, że słu­chasz. Dla­te­go ci mówię. No do­brze, teraz już wiesz, na czym sto­isz. Ja zni­kam.

I rze­czy­wi­ście zni­kła. Jan po­pa­trzył jesz­cze przez chwi­lę, a potem zwy­mio­to­wał i ze­mdlał.

###

Kiedy się ock­nął, powóz wjeż­dżał wła­śnie mię­dzy za­bu­do­wa­nia nie­wiel­kiej wio­ski. Nikt oczy­wi­ście nie za­uwa­żył jego omdle­nia. Nie był tym za­sko­czo­ny. Ba, nie było mu nawet przy­kro. Przy­wykł. Sku­pił się na po­dzi­wia­niu krzy­wych pło­tów, drew­nia­nych chat kry­tych strze­chą i żu­ra­wi po­chy­lo­nych nad nie­ocem­bro­wa­ny­mi stud­nia­mi.

– To jakiś cho­ler­ny skan­sen – po­my­ślał.

Brycz­ka wje­cha­ła na jedno z po­dwó­rek i sta­nę­ła przed wa­lą­cą się chatą. Wy­szła z niej znana już Ja­no­wi sta­rusz­ka. Ta sama, która tak hoj­nie sza­fo­wa­ła no­wo­cze­śnie ry­mo­wa­ny­mi prze­po­wied­nia­mi.

– Wi­taj­ta dro­gie go­ście! – wrza­snę­ła. – To ja! Wasza go­spo­dy­nia. Wi­taj­ta na na­szych re­we­la­cyj­nych wcza­sach agro­tu­ry­stycz­nych. Za­sma­ku­je­ta tutej praw­dzi­wie wiej­skie­go życia. No, dali, wchodź­ta do środ­ka. Helka! Pomóż pań­stwu.

– Temu pań­stwu nic nie po­mo­że – po­my­ślał Jan, który oprócz fi­la­te­li­sty­ki, in­te­re­so­wał się rów­nież po­li­ty­ką. Z tym, że po­li­ty­ką ra­czej bier­nie.

A potem prze­stał my­śleć, bo zo­ba­czył Helkę. Roz­ło­ży­stą wiej­ską dzie­wo­ję w nieco po­rwa­nym i roz­cheł­sta­nym ponad wszel­ką miarę odzie­niu, które wię­cej ob­na­ża­ło niż skry­wa­ło. Pod­bie­gła do brycz­ki, zła­pa­ła dwie wiel­kie wa­li­zy i bez wy­sił­ku za­nio­sła je do cha­łu­py. Ma­ry­la z wy­nio­słą miną po­dą­ży­ła jej śla­dem. Dzie­ci rów­nież. Z rów­nie na­pu­szo­ny­mi mi­na­mi. Jan chciał jesz­cze po­roz­ma­wiać z go­spo­dy­nią, ale ta po­ło­ży­ła mu po­marsz­czo­ną dłoń na ra­mie­niu, spoj­rza­ła głę­bo­ko w oczy i szep­nę­ła:

– Mnie też de­ner­wu­je ten folk­lor, ale takie są prawa agro­tu­ry­sty­ki. Nie masz wyj­ścia, wy­po­czy­waj, jeśli po­tra­fisz. I nie plącz się po zmro­ku po oko­li­cy, jeśli chcesz jesz­cze tro­chę pożyć.

– Słu­cham?

– I nie łaźta po cie­ma­ku po oko­li­cy – krzyk­nę­ła sta­rusz­ka w stro­nę wy­cho­dzą­cej na po­dwó­rze Ma­ry­li. – Le­piej się wcze­śnie po­ło­żyć.

###

Wła­ści­wie to nie było tutaj tak źle. Bliź­nia­ki zni­ka­ły gdzieś na całe dnie. Ma­ry­la każ­de­go ranka roz­kła­da­ła na po­bli­skiej łącz­ce kra­cia­sty le­ża­czek i aż do obia­du wy­ta­pia­ła się na słoń­cu. Po obie­dzie zresz­tą rów­nież. Cała ro­dzi­na od­da­wa­ła się słod­kie­mu nic nie ro­bie­niu. I wszy­scy mieli w nosie, co dzie­je się z Janem. Jak zwy­kle zresz­tą.

Mógł spo­koj­nie zająć się lek­tu­rą książ­ki o zwy­cza­jach je­lon­ka ro­ga­cza (Lu­ca­nus ce­rvus). En­to­mo­lo­gia była bo­wiem trze­cią jego wiel­ką pasją. Mógł rów­nież bez prze­szkód oglą­dać krzą­ta­ją­cą się po obej­ściu Helkę, co bar­dzo szyb­ko stało się jego ko­lej­nym hobby.

Nic nie­ste­ty nie trwa wiecz­nie. A naj­szyb­ciej koń­czy się bez­tro­ska sie­lan­ka.

###

– Pięk­na noc – Ma­ry­la za­mknę­ła okno i spoj­rza­ła na męża. – Gdzie bliź­nia­ki? – spy­ta­ła.

– A nawet nie wiem. Bie­ga­ją gdzieś pew­nie – rzu­cił bez­tro­sko. I od razu tego po­ża­ło­wał.

– Jak to „nie wiem”? Jak to „bie­ga­ją gdzieś”? Nie wiesz, gdzie są moje dzie­ci?

Jan po­pa­trzył na czer­wie­nie­ją­cą bły­ska­wicz­nie twarz żony. Cy­no­ber. Głę­bo­ki wdech. Kar­ma­zyn. No to bę­dzie czego po­słu­chać.

– …no, ale nie dzi­wo­ta, skoro za­miast opie­ko­wać się dzieć­mi, roz­glą­dasz się za wiej­ski­mi dzie­wu­cha­mi. Ty wstręt­ny, ob­le­śny sa­ty­rze…

Po­my­ślał o opa­lo­nych udach i głę­bo­kim de­kol­cie He­len­ki. To była miła myśl. Po­zwo­lił jej jesz­cze przez chwi­lę ko­ła­tać się po gło­wie.

– …i co ci się wła­ści­wie po­do­ba w tej pry­mi­tyw­nej wie­śniacz­ce…

Wszyst­ko. A naj­bar­dziej to, że mil­czy.

Ma­ry­la roz­krę­ca­ła się coraz bar­dziej. Skala jej głosu za­wsze go za­chwy­ca­ła. Była to je­dy­na cecha żony, która jesz­cze bu­dzi­ła jego za­chwyt.

– …gdzie był­byś dzi­siaj, gdyby nie ja?…

Jak to gdzie? Sie­dział­by w fo­te­lu i grze­bał w kla­se­rach.

– …każda inna na moim miej­scu…

Wy­łą­czył się cał­ko­wi­cie. I tak znał cały ten mo­no­log na pa­mięć. A po­nie­waż przed wy­gło­sze­niem osta­tecz­nej kon­klu­zji Ma­ry­la za­wsze ro­bi­ła prze­rwę na za­czerp­nię­cie od­de­chu, nie gro­zi­ło mu, że prze­ga­pi coś waż­ne­go. O, teraz, wdech i…

– …i bez dzie­ci nie po­ka­zuj mi się na oczy.

Pro­po­zy­cja była wiel­ce ku­szą­ca, ale w Janie po raz ko­lej­ny zwy­cię­ży­ło po­czu­cie obo­wiąz­ku. Ru­szył na po­szu­ki­wa­nie bliź­nia­ków.

###

Już od kilku go­dzin cho­dził po tym cho­ler­nym lesie. Co za ba­ła­gan! Ani jed­nej po­rząd­nie wy­ty­czo­nej alej­ki. Ani jed­nej ła­wecz­ki. O la­tar­niach nawet nie wspo­mi­na­jąc. Na­praw­dę ucie­szył się, kiedy wresz­cie udało mu się do­trzeć do nie­wiel­kiej po­lan­ki. Usiadł na pniu zwa­lo­ne­go drze­wa, zdjął buty i roz­pro­sto­wał zmę­czo­ne stopy. I wtedy spo­mię­dzy drzew po dru­giej stro­nie po­lan­ki wy­szła jego córka. Nie wy­glą­da­ła na za­gu­bio­ną. W każ­dym razie nie bar­dziej niż zwy­kle. Zo­ba­czy­ła go od razu i lekko uty­ka­jąc na lewą nogę ru­szy­ła w jego kie­run­ku. Po krót­kiej chwi­li sta­nę­ła przed ojcem. Jej, jak zwy­kła ma­wiać Ma­ry­la, „ślicz­ne pysio”, wy­gię­ło się w płacz­li­wą pod­ków­kę. Jan za­ci­snął zęby. Wie­dział, co go czeka. Asień­ka, po­mi­mo ukoń­czo­nych nie­daw­no osiem­na­stu lat, była bar­dzo in­fan­tyl­na. Za­cho­wy­wa­ła się czę­sto jak roz­piesz­czo­ny, sze­ścio­let­ni ber­beć. Miała też trud­ną do znie­sie­nia ma­nie­rę za­czy­na­nia pra­wie każ­de­go zda­nia od „i”. Zre­zy­gno­wa­ny wzniósł wzrok ku noc­ne­mu niebu.

– I wszyst­ko mnie tu gry­zło. I naj­pierw była ta mucha. I komar. I jesz­cze gęś przy sto­do­le. I ja ucie­kłam. I ja przy­bie­głam do lasu. I ciem­no już było. I nie mo­głam zna­leźć drogi. I taki wiel­ki pie­sek na mnie sko­czył. I mnie ugryzł w nogę. I teraz mnie boli.

Nad drze­wa­mi po­ja­wił się księ­życ. Jasny i okrą­glut­ki.

– O! Peł­nia! – po­my­ślał Jan i zer­k­nął na umil­kłą nagle córkę.

Asień­ka za­sła­nia­ła dło­nią usta i prze­ra­żo­na pa­trzy­ła na tę dłoń. I nie wia­do­mo co ją wła­ści­wie tak bar­dzo prze­stra­szy­ło. Czy ol­brzy­mie pa­zu­ry, w które nagle zmie­ni­ły się jej sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wa­ne pa­zno­kiet­ki? Czy może ra­czej gęsta sierść po­kry­wa­ją­ca szyb­ko całą rękę.

– Ojej­ku! Ta­tuś­ku! I co ja mam teraz zro­bić? Jest mi źle. I smut­no­ooooouuuuu….

Koń­czą­ce wy­po­wiedź wycie było efek­tem na­głe­go prze­kształ­ce­nia się „ślicz­ne­go pysia” Asień­ki w strasz­li­wy wil­czy pysk. Roz­legł się trzask pę­ka­ją­cej su­kien­ki. Po chwi­li ol­brzy­mia be­stia po­chy­la­ła się nad Janem. Ocie­ka­ją­ce śliną kły były coraz bli­żej jego gar­dła. Na szczę­ście w tej samej chwi­li na za­la­ną księ­ży­co­wym bla­skiem po­lan­kę wbie­gło stado saren. Prze­wod­nik za­trzy­mał się na chwi­lę za­sko­czo­ny, a póź­niej po­de­rwał stado do pa­nicz­nej uciecz­ki. Wil­ko­łak ryk­nął i ru­szył w po­ścig.

– Na szczę­ście nigdy nie mogła się sku­pić na jed­nym – po­my­ślał Jan, wsta­jąc cięż­ko z pnia.

Naj­waż­niej­sze, że zna­lazł córkę. Teraz musi jesz­cze od­szu­kać syna.

###

Jan, znie­chę­co­ny i zmę­czo­ny wie­lo­go­dzin­ny­mi po­szu­ki­wa­nia­mi, wra­cał do chaty. Wszedł wła­śnie mię­dzy opłot­ki, kiedy w ja­snym świe­tle księ­ży­ca do­strzegł su­ną­cą w tym samym kie­run­ku po­stać. Od razu roz­po­znał ja­do­wi­cie po­ma­rań­czo­wą kurt­kę Ja­recz­ka. Jego syn szedł dziw­nie po­wy­gi­na­ny, z tru­dem po­włó­cząc no­ga­mi.

– Mu­siał łobuz nie­źle za­ba­lo­wać na ja­kiejś wiej­skiej dys­ko­te­ce – po­my­ślał Jan wku­rzo­ny. – A ja całą noc szu­kam go po lesie.

– Za­trzy­maj się, młody czło­wie­ku – za­wo­łał.

Ja­re­czek za­trzy­mał się i po­wo­li, wy­ko­nu­jąc całą masę nie­zbyt sko­or­dy­no­wa­nych ru­chów od­wró­cił się w stro­nę ojca. Był blady. Strasz­li­wie blady. I taki jakiś złach­ma­nio­ny jakby i nie­świe­ży. I cały po­wa­la­ny zie­mią.

– Wy­glą­dasz jak­byś wy­lazł pro­sto z grobu – za­żar­to­wał Jan. Ale w tej samej chwi­li spoj­rzał w puste oczy syna i nie ro­ze­śmiał się z wła­sne­go żartu.

– Gdzie byłeś, Ja­recz­ku?

– Po­sze­dłem na spa­cer i za­błą­dzi­łem w lesie. Ła­zi­łem ze dwie go­dzi­ny. Wresz­cie usły­sza­łem bębny. Mnó­stwo bęb­nów. I tra­fi­łem na wiel­ką po­la­nę. Pełno ludzi. Wszy­scy tań­czy­li i krzy­cze­li. A póź­niej ta ko­bie­ta za­rżnę­ła czar­ne­go ko­gu­ta. Dalej już nie wiem, co się dzia­ło, ze­mdla­łem chyba. Ock­ną­łem się przed chwi­lą w rowie. Wra­cam, ale tak jakoś nie chce mi się spać. I głod­ny nawet nie je­stem, cho­ciaż od ko­la­cji nic nie ja­dłem. W ogóle, dziw­nie się czuję. Nie czuję wła­ści­wie.

Po­dra­pał się po gło­wie. Trą­co­ne przy­pad­kiem ucho z ci­chym pla­śnię­ciem wy­lą­do­wa­ło w tra­wie. Palce za­plą­ta­ły się w reszt­ki wło­sów i zo­sta­ły w nich kiedy opu­ścił rękę. Wy­glą­da­ły jak ja­kieś kosz­mar­ne pa­pi­lo­ty. Ja­re­czek nie­zdar­nie pró­bo­wał je wy­do­stać.

– To wy­glą­da jakby, chym…, ale prze­cież w Pol­sce nie ma vo­odoo – my­ślał Jan. – Skąd by miało być? Prze­cież nie mie­li­śmy nigdy żad­nych Afro-Po­la­ków. A Oli chyba był ochrzczo­ny? Nie, no to bez sensu.

Ale przy­po­mniał sobie, co stało się z Asień­ką i dał spo­kój lo­gi­ce. Po­kle­pał Ja­recz­ka po ra­mie­niu. Kilka czę­ści ciała roz­sy­pa­ło się po oko­li­cy.

– Cóż synku, wy­glą­da na to, że je­steś zombi. Czy ci się to po­do­ba, czy nie. Takie są fakty i bę­dziesz mu­siał na­uczyć się z tym, chym…, żyć. No, weź się w garść, a ja idę opo­wie­dzieć o wszyst­kim wa­szej matce.

I pierw­szy raz tej nocy za­czął się na­praw­dę bać.

###

Noc na wsi pełna jest prze­róż­nych dźwię­ków. Można usły­szeć świersz­cze. Albo po­hu­ku­ją­cą sowę. Albo i żabę, jeśli jakiś staw jest w po­bli­żu. Ale tej nocy, w tej oko­li­cy, sły­chać było je­dy­nie Ma­ry­lę. Minął kwa­drans, potem drugi, a ona wciąż krzy­cza­ła. Jan stał w drzwiach ze spusz­czo­ną głową i cze­kał, aż do­pu­ści go do głosu. Wy­glą­da­ło na to, że za­czy­na po­wo­li chryp­nąć i nie­dłu­go po­zwo­li mu wy­ja­śnić, co się stało. Tylko jak jej to, do cho­le­ry, wy­ja­śnić.

– …nie­wdzięcz­ni­ku. Po tym wszyst­kim, co dla cie­bie zro­bi­łam. Gdzie byłeś? Prę­dzej mnie dia­bli wezmą, niż po­zwo­lę ci się uga­niać po no­cach za wie­śniacz­ka­mi. Roz­pust­ni­ku. I gdzie są moje dzie­ci?

Jan po­sta­no­wił nie owi­jać w ba­weł­nę.

– Asień­ka zo­sta­ła wil­ko­ła­kiem… – po­wie­dział.

A potem prze­rwał, by wy­słu­chać peł­nej zło­rze­czeń ty­ra­dy za­koń­czo­nej sło­wa­mi:

– …ale nie po­słu­cha­łam ma­mu­si. A teraz muszę zno­sić twoje zwy­rod­nia­łe po­czu­cie hu­mo­ru. Ale pier­wej mnie dia­bli wezmą, niż po­zwo­lę ci na­śmie­wać się z mojej uko­cha­nej có­recz­ki. Co się stało Asień­ce? A Ja­re­czek?

Jan nie był głu­pim fa­ce­tem, ale zbyt­nio cenił sobie kon­se­kwen­cję. Nie za­wsze wy­cho­dzi­ło mu to na zdro­wie, ale kiedy już raz po­sta­no­wił mówić praw­dę, to robił to do końca.

– Ja­re­czek zombi jest teraz.

Ko­lej­nych kilka minut wy­peł­nio­ne było bez resz­ty wście­kłym wrza­skiem Ma­ry­li.

– …i nie myśl sobie, że uj­dzie ci to na sucho. Ra­czej mnie dia­bli wezmą….

Za­grzmia­ło. W po­ko­ju za­śmier­dzia­ło siar­ką. I zro­bi­ło się zde­cy­do­wa­nie cie­plej. Ni z tego, ni z owego, a w za­sa­dzie pro­sto z pod­ło­gi, wy­sko­czy­ło trzech fa­ce­tów. Ko­sma­ci, ro­ga­ci, z ogo­na­mi i ko­py­ta­mi. Ko­ja­rzy­cie te kli­ma­ty. Za­re­cho­ta­li obrzy­dli­wie i za­czę­li wi­ro­wać wokół Ma­ry­li w obłą­kań­czym tańcu. Przy­znać trze­ba, że mieli nie­złe wy­czu­cie rytmu. Jan z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią pa­trzył przez dłuż­szą chwi­lę jak się kręcą. Nagle sta­nę­li jak wryci i jeden z nich wrza­snął:

– Rze­kłaś po raz trze­ci. I zdą­ży­łaś przed świ­tem. Sta­nie się prze­to wedle woli two­jej.

Znowu za­grzmia­ło i za­śmier­dzia­ło. Dia­bły i Ma­ry­la znik­nę­li. Jan zo­stał sam w po­ko­ju. Osu­nął się na pod­ło­gę. Zanim stra­cił przy­tom­ność, zo­ba­czył jesz­cze pierw­sze pro­mie­nie wsta­ją­ce­go słoń­ca.

###

Jan leżał na łące i po­dzi­wiał su­ną­ce po błę­kit­nym nie­bie chmu­ry.

– Dawno już nie czu­łem się tak do­brze. Tak młodo i świe­żo – po­my­ślał. – Moja córka, po­ro­śnię­ta gę­stym fu­trem, uga­nia się po lesie za sa­ren­ka­mi. Syn włó­czy się po oko­licz­nych cmen­ta­rzach, gu­biąc co jakiś czas ka­wał­ki ciała. A żona… Żonę dia­bli wzię­li żyw­cem do pie­kła. Do pie­kła?

Uśmiech­nął się.

– Do­pie­ro teraz prze­ko­na­ją się, co to na­praw­dę zna­czy – pie­kło.

Koniec

Komentarze

Po skró­tach może zo­stać przy­zwo­ity ka­wa­łek. Nie cho­dzi o to, że je­stem fanem shor­tów, bo nie je­stem, cho­dzi o to, że ten tekst da­ło­by się, myślę, za­gę­ścić. Na­to­miast brawa za humor. Ode mnie 4.
Po­zdra­wiam. 

na­praw­dę fajny ka­wa­lek, panie ba­ra­nek - mozna jeno by (tylko na mar­gi­ne­sie) dac  Ja­sko­wi na ko­niec po­dup­czyc He­len­kę:)

 

Dow­ciap­ne z pew­no­ścią. Za­gęsz­czać można na pewno. Ale i po­cią­gnąć rów­nież. Dał­byś szan­sę Ja­necz­ko­wi, co by nie był taki w ste­reo­ty­pie. A i Marlę można cie­ka­wie prze­krę­cić. Nie trze­ba pro­wa­dzić bo­ha­te­ra przez stron trzy­sta, żeby zro­bić z niego czło­wie­ka a nie tylko po­wie­lać zgra­ne kli­sze. Cza­sem star­czy stron kil­ka­na­ście i nawet w tak lek­kiej hi­sto­ryj­ce można opo­wie­dzieć coś na­praw­dę istot­ne­go. Spró­buj. Z pew­no­ścią ci nie za­szko­dzi.
Po­zdra­wiam.

Wiel­kie dzię­ki za to opo­wia­da­nie.
Ni­cze­go nie trze­ba za­gęsz­czać, moim zda­niem; Ja­sio­wi tylko do­tych­cza­so­we trudy wy­na­gro­dzić peł­niej...

Bar­dzo fajne. Zga­dzam się tylko z El­fin­der, że Jasio po­wi­nien za­sma­ko­wać He­len­ki. 4

Sym­pa­tycz­ne opo­wia­dan­ko. Nie re­we­la­cyj­ne, bo kli­sze ogra­ne, ale pełne swo­iste­go hu­mo­ru. Uwa­żam, że na­le­ży mu się Bi­blio­te­ka. Jesz­cze ktoś z Czy­tel­ni­ków tak sądzi?

Czyli, pla­nu­jąc wa­ka­cje na wsi, le­piej spraw­dzić, kiedy przy­pa­da peł­nia? Do­brze wie­dzieć… ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Za­baw­ne, choć prze­wi­dy­wal­ne. Jed­na­ko­woż czy­ta­ło się miło i tylko tro­chę żal, że w koń­ców­ce za­bra­kło Helki. Tuszę jed­nak, że może po­ja­wi się wie­czo­rem… ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Przy­jem­ne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka