- Opowiadanie: Achika - WAMPIREZA: Hotel "Minotaur"

WAMPIREZA: Hotel "Minotaur"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

WAMPIREZA: Hotel "Minotaur"

Arne przebudził się z gwałtownym szarpnięciem, przez sekundę nie wiedział zupełnie, gdzie jest, ale kiedy jego ręka z pluskiem zsunęła się do wody, oprzytomniał. Zasnął w czasie kąpieli, woda zdążyła się już zrobić ledwie letnia. Z niechętnym stęknięciem wstał i wytarł się grubym, puchatym ręcznikiem. Zupełnie nagi wszedł do pokoju i zaczął przeglądać swoje nieliczne ubrania, poszukując czegoś, w czym będzie mógł zejść do baru. Jak zwykle, skończyło się na bladoniebieskiej koszuli i rozpinanym swetrze. Jego syjamska kotka Naomi przebudziła się z drzemki i natarczywym miauczeniem oraz ocieraniem się o łydki dała znać, że oczekuje swojej codziennej popołudniowej porcji suchej karmy. Arne nasypał jej chrupek do miseczki. Szczęście, że w "Minotaurze" nie mieli obiekcji co do trzymania zwierząt w pokoju. Arne przypomniał sobie, jak po przyjeździe do Paryża chodził od jednego hotelu do drugiego, z kotką w koszyku, walizką i maszyną do pisania w torbie przewieszonej przez ramię…

Właśnie, maszyną do pisania. Arne westchnął przeciągle, patrząc na stojący na odrapanym, hotelowym stoliku znienawidzony przedmiot. A miało być tak pięknie… Przyjechał do legendarnego miasta artystów i wszelkiej bohemy z zamiarem napisania powieści życia, tymczasem jak dotąd jedynym osiągnięciem literackim były lakoniczne widokówki wysyłane do rodziny i znajomych.

Pogłaskał Naomi i wyszedł z pokoju. Kręcona klatka schodowa była tak ciasna, że Arne nieodmiennie zastanawiał się, jak wniesiono na górę całe umeblowanie. Może przez okno?…

Na dworze było przygnębiająco szaro, padał śnieg z deszczem. Arne, choć jako Anglik szwedzkiego pochodzenia powinien niemal genetycznie być przyzwyczajony do brzydkiej pogody, z obrzydzeniem przeniósł wzrok na wytarty dywanik z czerwonego pluszu zaściełający schody. Trzeba było pojechać do Włoch…

Hotelowy bar wchłonął go niczym przytulna jaskinia, z przyćmionym światłem i stonowaną muzyką jazzową sączącą się z głośników. Tu można było zapomnieć o paskudnej pogodzie i właściwie o wszystkim. Niezależnie od pory dnia panował tu półmrok, rozświetlany pomarańczowymi kinkietami i nieco jaśniejszym światłem nad kontuarem. Ściany, obite tkaniną w kwiatowy wzorek i obwieszone obrazkami przedstawiającymi małe domki w ogródkach, wyglądały dokładnie tak samo, jak w każdym innym tanim hoteliku, a mimo to Arne od początku czuł się tu jak w domu.

Jak zwykle, przy stolikach siedziało kilka par, niewyraźnie majaczących w czerwonawym mroku. Arne nie wiedział, czy to hotelowi goście, czy klienci z zewnątrz – mimo, że mieszkał w "Minotaurze" już prawie trzy tygodnie, nie udało mu się nikogo poznać. Nie żeby próbował… w zasadzie to świadomie stronił od ludzi, wciąż oczekując na przypływ natchnienia. Zwykle wybierał stolik w najciemniejszym kącie, dzisiaj jednak doszedł do wniosku, że skoro i tak z pisania nici, nie musi się aż tak izolować. Usiadł na wysokim stołku przy barze, w odpowiedniej odległości od kiwającego się nad pustą szklanką smętnego, łysiejącego facecika w niechlujnie rozpiętym, szarym płaszczu, i zamówił herbatę z rumem oraz tosty. Tym razem zamiast tej miłej Madame Ronsard, barmanem był chłopak, który wyglądał – i zachowywał się – jak Antonio Banderas, bawiący się w kelnera w przerwie między kręceniem jednego i drugiego filmu. Cud, że w ogóle raczył zauważać klientów, pochłonięty kontemplowaniem własnej boskości…

– Paskudna pogoda, nie, stary? – Arne dopiero po chwili zrozumiał, że mężczyzna w szarym płaszczu mówi do niego. – Ech, w Asyrii to była pogoda!… Pamiętam jedno lato w minus trzy tysiące… którymś tam. A, nieważne. Słońce w zenicie, uważasz, na niebie ani jednej chmureczki… Ani jedniusiej! A my idziemy przez cholerną żwirową pustynię, osiemdziesiąt tysięcy chłopa, wyobrażasz to sobie? Kurz wszędzie, aż w zębach zgrzyta, żar się leje z nieba, niegdzie ani jednego krzaczka, choćby palemki najmniejszej, tylko same skały. Sucho jak… jak nie wiem. I tak mila za milą, człowiek mógł zapomnieć, że w ogóle istnieje jakiś inny świat. Na trzeci dzień dochodzimy do tego miasta, jak mu tam było… Lammu-coś-tam. Zapomniałem. No więc dochodzimy, uważasz, a tu wypada na nas trzy tysiące rydwanów! My w szyk bojowy, tarcze do ramienia, oszczepy w dłoń, tamci lecą na nas z wrzaskiem, chmura kurzu taka, że prawie niebo przesłoniła, tętent koni, rydwany z tymi blachami dzwonią na nierównościach jak cała orkiestra… wyobrażasz to sobie?…

Ostatnie zdanie wypowiedział natarczywym tonem, wychylając się w stronę Arnego, więc Arne szybko wydał nieokreślony pomruk oznaczający, że tak, wyobraża sobie. Smętny mężczyzna zlazł ze swojego stołka i przysiadł się bliżej. Arne nie mógł się odsunąć, bo za nim była już ściana.

– No, a jak wpadli na nas, to była masakra. Ostrza takie mieli, uważasz, przymocowane do osi kół… o tak – zrobił poziomy gest ręką – i tak w pełnym galopie wpadają, a te ostrza robią z naszych sieczkę. A z rydwanów łucznicy i oszczepnicy, uważasz. Chaos się taki zrobił, że nie wiem. Nasi dziabią oszczepami, wszyscy wrzeszczą, konie kwiczą jak wściekłe, jak tam którego trafili… Potem wszystko poszło w rozsypkę, zaczęliśmy uciekać. Rzuciłem swoją tarczę i biegnę, myślę: dolecę do skał to się schowam, przecież końmi na skały nie wjadą. Ale w połowie drogi taki jeden mnie dopędził. Tylko się zdążyłem obejrzeć, zobaczyłem metr za sobą dwa konie… takie brązowe były jak miedź, do dziś pamiętam… i bach, jak na mnie nie wpadną, kopyta, koła… cholera, jeszcze czuję, jak mi po grzbiecie przejechali. A koła były, uważasz, nie takie jak teraz, tylko z jednego kawałka drewna, grube i ciężkie jak sto choler. Wyobrażasz to sobie?

Arne mruknął, że sobie wyobraża. Diabli nadali, jeszcze tylko wariata brakowało. Będzie mu tak truł cały wieczór, czy jak?

– Wtedy po raz pierwszy zginąłem – mężczyzna z westchnieniem zajrzał do swojej szklanki i przechyliwszy ją niemal dnem do góry wysączył jakąś ostatnią, zabłąkaną kroplę. Banderasoidalny barman wyniosłym gestem postawił przed Arnem herbatę i grzanki; domniemana ofiara rydwanu wykorzystała tę chwilę, aby zamówić sobie jeszcze kolejkę.

– Pewnie cię interesuje, jak mnie wskrzesili – zaczął rzewnym tonem. Arne ze zdumieniem uświadomił sobie, że właściwie absurdalna opowieść tamtego zaczyna go wciągać. Jednak jego uwagę odwróciło małe zamieszanie przy drzwiach. Jakaś młoda kobieta z włosami ufarbowanymi na wiśniowy kolor – a może tylko tak się wydawało w przyćmionym świetle – właśnie robiła awanturę facetowi, który chciał ją przepuścić w wejściu. Mówiła agresywnym tonem, ale niezbyt głośno, więc do Arnego dolatywały tylko strzępy słów: coś o równości płci i wrodzonej godności kobiety. W końcu kobieta odwróciła się gwałtownie i panterzym krokiem podeszła w stronę baru, zdejmując po drodze futrzaną kurteczkę i rzucając ją na najbliższe krzesło. Miała na sobie bardzo obcisłe, czarne, skórzane spodnie, apetycznie podkreślające zgrabne pośladki, i cienki sweterek z golfem. Arne gapił się na nią ukradkiem, żując tosty i nieuważnie przytakując facecikowi, który opowiadał o jakichś starożytnych rytuałach. Barman postawił przed dziewczyną wysoką szklaneczkę z jakimś sokiem i czarował ją, błyskając zębami i uwodzicielsko potrząsając wybrylantynowanymi włosami.

– …i tak zostałem wampirem – zakończył swą opowieść rozmówca Arnego. – Na początku było nieźle, no wiesz, nieśmiertelność i te sprawy, ale po paru tysiącach lat mi się znudziło. Próbowałeś kiedyś żyć pięć tysięcy lat? No powiedz, próbowałeś?

Arne odpowiedział zgodnie z prawdą, że nie próbował.

– Nuda straszna. Ledwie kogoś poznasz, już się starzeje i umiera. Próbowałem bawić się w politykę, ale mi nie szło. A w tym durnym średniowieczu nieraz musiałem się ukrywać przez całe dekady…

Arne zgubił wątek jego narzekań, bo dziewczyna odpowiedziała coś ostro barmanowi i gwałtownym ruchem zsunęła się ze stołka. Dwoma krokami znalazła się tuż przy wciśniętym w kąt Szwedzie. Zlustrowała go nieodgadnionym spojrzeniem i powiedziała:

– Chodź.

Porzucając niedopitą herbatę wstał i poszedł za nią jak zahipnotyzowany. Poprowadziła go na pierwsze piętro, w ciemny, ciasny korytarzyk, zarzuciła ręce na szyję i przyssała się do jego ust. Zacisnął dłonie na jej pośladkach i oddał pocałunek, przełamując swoją anglosaską nieśmiałość. Jej dłonie błądziły po jego plecach, karku; w kroczu czuł mrowienie i narastające gorąco. Całował ją z coraz większym zapałem, przyciskając całym ciałem do ściany. Jedną ręką nadal obmacywał jej pośladki, ale drugą wsunął pod sweter, szukając drobnych piersi. Stwierdził, że nie nosi stanika i jego podniecenie jeszcze wzrosło.

– Chodź… do mnie… mieszkam… piętro… wyżej – wymruczał, dysząc, między jednym a drugim pocałunkiem. Kiedy znaleźli się w jego pokoju, Arne błyskawicznie zamknął kotkę w łazience i zaczął pozbywać się odzieży. Dziewczyna rozbierała się dynamicznie, rozrzucając części ubrania po całym pomieszczeniu. Potem gestem zdobywczyni pchnęła go na niestarannie zasłane łóżko.

 

***

Obudził się późno, okropnie głodny. Wyplątał rękę spod prześcieradła i sięgnął po zegarek. Dochodziła jedenasta. Dziewczyny nigdzie nie było, zapewne wymknęła się o świcie. Arne wyciągnął się wygodnie na wznak, zakładając ręce pod głowę. Uśmiechnął się na wspomnienie szampańskiej nocy. Taak, Paryż zdecydowanie ma swoje uroki…

Przymknął oczy, pod powiekami leniwie przepływały mu obrazy poprzedniego wieczoru. Bar, piękna kobieta, wampir z kryzysem osobowości… Nagle gwałtownie usiadł na łóżku. Tak!! To jest to! To jest temat na jego książkę! Wampiry i piękne, dekadenckie Francuzki. Arne wyskoczył z pościeli, narzucił na siebie szlafrok, żeby nie zmarznąć i usiadł do maszyny. Takiej powieści jeszcze nikt nie napisał. Zatytułuje ją… zawahał się na chwilę. O, "Wywiad z wampirem". Znakomity, chwytliwy tytuł. Chociaż wydawca może się uprzeć, żeby wydał ją pod pseudonimem. Arne Ricebird to personalia dobre dla piłkarza, nie dla genialnego prozaika. To nic, wymyśli się jakieś ładne imię i nazwisko. Może nawet żeńskie? To by dopiero było!

 

-----------------------

 

No dobra – tekst nie spełnia warunków konkursowych, bo wampir nie jest głównym bohaterem, tylko postacią drugoplanową. A co tam, najwyżej mnie zdyskwalifikujecie, ale postanowiłam spróbować.

Opowiadanie powstalo kilka lat temu w ramach sekcji literackiej. Liczba znaków – 9997, jeśli wierzyć Wordowi (musiałam trochę pościnać opisy, żeby się zmieściło).

Koniec

Komentarze

Opko zaklasyfikowane do WAMPIREZY. :)
Pozdrawiam. 

*unosi brew*
Czyżby ktoś zwalczał konkurencję? Po raz kolejny widzę ocenę 2 przy tekście wampirezy, bez żadnego uzasadnienia... W dodatku w tym przypadku raczej niezasłużoną.
RiceXD Pomysł całkiem ciekawy. Sprawnie napisane, widać, że Autorka ma wypracowany warsztat, udane opisy. Nie powaliło mnie być może na kolana, ale czytało się przyjemnie. Dość szastania piątkami na prawo i lewo, ale ode mnie mocne 4.

"Anglik szwedzkiego pochodzenia'' łamany przez ''Szwed przełamujący swą anglosaską nieśmiałość'' trochę zbił mnie z tropu, przez chwilę myślałam że Francuska napadła kogoś trzeciego, swoją drogą kobieta jest bardziej wampirza niż smętny facecik przy barze. Jak oglądając coś w stylu Clue, do samego końca nie byłam pewna kto jest mordercą.

Nowa Fantastyka