- Opowiadanie: sinner - Wywiad

Wywiad

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wywiad

Kiedy przed laty ja i dwaj moi przyjaciele, Johnny i Gregg, startowaliśmy na rynku z nowym pismem kulturalny nie liczyliśmy na duży sukces. W owym czasie wszyscy trzej zostaliśmy zwolnieni z redakcji jednego z dzienników, który upadł z powodu defraudacji olbrzymich kwot przez redaktora naczelnego. Przez dłuższy czas nie mogliśmy znaleźć pracy. Wszelkie gazety, nawet brukowce, których nikt nigdy nie brał na serio (nawet te, które na pierwszych stronach miały artykuły w stylu: „ Jestem w ciąży z marsjańskim transwestytą”, czy „Yeti okradł mały sklep w Connecticut”) nie chciały nas zatrudnić z powodu tego skandalu. Na szczęście mieliśmy odłożone trochę pieniędzy i postanowiliśmy stworzyć własne pismo. Nie mieliśmy dużych nadziei na zarobienie fortuny, ale nie pozostało nam nic innego. Ja zająłem się działami: „Książki” i „Filmy”, oraz grafiką i DTP, Johnny muzyką i teatrem, a Gregg grami komputerowymi i wystawami. Oprócz tego każdy z ans dorzucał coś od siebie: ja, powieść „ Wrzask krwi”, którą pisałem fragmentami przypominającymi odcinki serialu (była to rzecz o psychopacie pracującym w wypożyczalni wideo, który z czasem zaczyna mieć tajemnicze wizje popychające go do mordowania osób, jak się wkrótce okazało, kryjących w sobie pewną mroczną tajemnicę), Johnny popisał się świetnymi rysunkami, a Gregg lekcjami „Informatyki dla szaleńców” (czyli jak legalnie robić w sieci rzeczy nielegalne). Pismo nazwaliśmy „NMK” – Niekulturalnym Magazynem Kulturalnym i w tekstach nie żałowaliśmy mięsa. Nastroje społeczeństwa, w ciężkich czasach, jakie wtedy nastawały, odzwierciedliły się w piśmie (a raczej jego ostrej formie) przyciągając coraz więcej czytelników. W ciągu pół roku nasz magazyn z miesięcznika zmienił się w tygodnik, a drukarnia jednego z naszych znajomych (który na początku drukował go jak najtańszymi metodami, bo tylko na to było nas stać), rozbudowała się i zaczęła zarabiać krocie. Po roku „NMK” było już jednym z najchętniej czytanych magazynów poświęconych kulturze w Stanach. Do każdego numeru zaczęliśmy dodawać jakiś prezent (film na DVD, grę komputerową, komiks, powieść albo CD z muzyką), a spółka trzech przyjaciół przerodziła się w jedno z największych wydawnictw w kraju i zatrudniała blisko siedemdziesiąt osób.

Teraz każdy pewnie myśli, że jestem cholernie bogaty, że śpię na forsie i mam wszystko, czego tylko zapragnę, ale tak nie jest. Po sprawie rozwodowej, która skończyła się miesiąc temu podziałem majątku, nie zostało mi wiele na koncie. Kim, którą kochałem jak nikogo wcześniej, którą znałem dwanaście lat (od czasów college’u), w końcu zdecydowała, że woli moją kasę ode mnie i po ośmiomiesięcznym procesie zdobyła ja. A przynajmniej jej połowę (mi został tylko współudział w firmie i część akcji, które musiałem sprzedać, by mieć za co żyć). Od tamtej pory nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, ani się pozbierać, więc na wszelkie wyjazdy służbowe (na premiery, wywiady itp.), na które tylko mogłem, jeździłem osobiście, chociaż miałem od tego kilkunastu pracowników.

Tak było i tym razem. Czekałem na małym prywatnym lotnisku na przylot Ily Teesh, jednej z najpopularniejszych aktorek młodego pokolenia. Siedziałem na ławce z oddali obserwując dwóch innych dziennikarzy siedzących w różnych częściach hali; obaj ubrani niemal identycznie: garnitur, świeżo wyprasowane białe koszule, podobne krawaty, obaj ogoleni na gładko z włosami sztywnymi od żelu. A ja? Ubrany w jeansy i biało – niebieską koszulę z dwudniowym zarostem i włosami niesfornie sterczącymi we wszystkie strony. Jakie pismo, taki przedstawiciel. W prawym ręku ściskałem walizkę z laptopem i paroma innymi rzeczami, jak dyktafon i papierowa wersja pytań do aktorki (na wypadek gdyby komputer zawiódł).

Przyznaję, nie lubię Ily, a na wywiad, który miał się odbyć na pokładzie jej odrzutowca, zdecydowałem się (oprócz chęci ucieczki przed samym sobą) po to, by zadać jej nieco niewygodnych pytań, które tak uwielbiają czytelnicy ,,NMK”. Skąd moja niechęć do niej? Nie poznałem jej dobrze, to prawda, ale oglądałem z nią wiele wywiadów, czy wystąpień, i Ily pokazywała w nich tylko jedno: że jest taką samą śliczną, głupiutką lalunią, jak na filmach, w których grała, nikim więcej. Blond włosy, twarz idealna jak u lalki Barbie, ciało królowej rozkładówek (które nie miało najmniejszej skazy, nie mówiąc już o cellulicie) i zero mózgu. Nawet jej oczy miały wyraz, jakby ich właścicielka uważała mózg za coś przereklamowanego. Faceci z którymi przyłapywali ją paparazzi też doskonale do niej pasowali. Na sześciu – jak do tej pory – pięciu było blondynami, a każdy, bez wyjątku, miał mięśnie jakby przedawkował sterydy, zero owłosienia (poza głową oczywiście) i kaloryfer zamiast brzucha. Jeden nawet odpowiednio się nazywał: Ken Smith. A filmografia Ily doskonale dopełniała jej życie. Tylko jeden film w jej dorobku (thriller, w którym zginęła jako pierwsza) wyróżniał się, reszta to były same komedie dla zakompleksionych nastolatków o wszystko mówiących tytułach (,,Napalone kocice”, ,,Koniec z dziewictwem” i ,,Antivirgin”).

Na pasie z cichym szumem silników odrzutowych wylądował Lear. Cała maszyna była olśniewająca; w popołudniowym słońcu L.A. wyglądała raczej jak jakiś gadżet z najnowszego Bonda, niż realny samolot. Kolejny dowód charakteru Ily. A swoją drogą to miała ona zostać kolejną dziewczyną Bonda w trzydziestym którymś filmie o jego przygodach.

Ja i dwaj kolesie (którzy na mnie i na siebie nawzajem patrzyli, jak na wroga) wsiedliśmy na pokład białego Leara. Wnętrze niosło skojarzenie z dekadencją, pełne przepychu, urządzone jak apartament; aż strach było czegokolwiek dotknąć.

Ily czekała na nas siedząc na szkarłatnym puchowym fotelu (jak jakaś cholerna królowa) przed wykonanym z dębu, przyśrubowanym do podłogi stoliku. Wyglądała jak zawsze: słodko i olśniewająco, tylko że była to słodycz przyprawiająca o mdłości, a jej blask był przejaskrawiony, jak przy zbyt mocnym oświetleniu. No prawie. Zamiast stroju, jak u zawodowej prostytutki – jaki zwykle nosiła – miała na sobie gustowną czarną sukienkę z satyny, sięgającą do połowy zgrabnych ud, i błyszczące szpilki w identycznym kolorze. Całość zaś dopełniał wisiorek na szyi i bransoletka na lewym nadgarstku (obie te rzeczy wykonane były ze srebra i szafirów). Kiedy Ily obróciła głowę w naszą stronę w jej uszach błysnęły kolczyki w kształcie łez; były niemal niewidoczne pod wymyślną fryzurą, która dzięki żelowi i piance nie podlegała prawom fizyki.

– Jesteście – przywitała nas bezbarwnie, głosem brzmiącym jak u nastolatki, chociaż niedawno skończyła dwadzieścia pięć lat. Uśmiechnęła się sztucznie, w wyćwiczony sposób, by uniknąć zmarszczek.

Przedstawiliśmy się jej wszyscy trzej i usiedliśmy wszyscy razem na czymś, co chyba można by nazwać reprezentacyjną kanapą. Prawdziwa skóra zaskrzypiała pod naszym ciężarem w nieprzyjemny sposób.

Jako pierwszego Ily poprosiła na wywiad jednego z tych kolesi w garniturach. Na imię miał George i kiedy Lear wystartował usiadł przed nią przy stoliku. Był stremowany jak maturzysta przed komisją, ale starał się zachowywać profesjonalnie. Ja natomiast wyjąłem laptop i otworzyłem plik z pytaniami. Pamiętałem większość z nich, ale nie wszystkie. Cyfrowy dyktafon wciąż jeszcze spoczywał w walizce, czekając na swoją kolej.

George zaczął zadawać Ily pytania drżącym głosem, a ona odpowiadała na każde z obojętną miną i takim samym tonem. Ale co się dziwić skoro jego pytania brzmiały jakby żywcem wyjęte z podręcznika (,,Jak się Pani pracowało na planie ostatniego filmu?”, ,,Czy opowie Pani coś o roli w kolejnym filmie?”).

Po kwadransie wreszcie skończył, zadowolony z siebie, chociaż nie miał ku temu powodów. Lecieliśmy wtedy nad Pacyfikiem, którego błękit mieszał się ze złotem słońca, tworząc oślepiającą rozedrganą masę. Nigdzie wokół nie było lądu, tylko Zachodnie Wybrzeże rozciągające się na horyzoncie za nami. Ily wiedziała jak zrobić dobrą atmosferę, a raczej wiedzieli to jej ludzie i agenci. Cały sztab specjalistów.

Następnego zawołała mnie, więc usiadłem swobodnie na wprost niej, uściskując przyjaźnie jej ciepłą i idealnie gładką dłoń, postawiłem na stoliku laptop, dyktafon i rozpocząłem:

– Czy to prawda, że do roli najnowszej dziewczyny Bonda, powiększyła sobie pani biust? – zacząłem jednym z łagodniejszych pytań.

– Oczywiście, że nie – zaprzeczyła. Tapeta na jej twarzy (makijaż to było zbyt łagodne słowo) maskowała wszelkie ślady jakichkolwiek uczuć, ale wiedziałem, że się zezłościła. Widać to buło w jej seledynowych oczach, przypominających toń oceanu. – Wszystkie moje walory są jak najbardziej naturalne.

– Rozumiem. A wyjaśni pani czytelnikom „NMK”, dlaczego… – urwałem w pół zdania, bo chociaż dzień był bezwietrzny, Learem zaczęło trząść jakby wpadł w silne turbulencje.

– Proszę usiąść na fotelach i zapiąć pasy. – rozległ się z głośnika głos pilota.

Fotele stały w dwóch grupach po przeciwnych stronach samolotu. Na tych za reprezentacyjną kanapą już usadowili się George i ten drugi, właśnie kończyli zapinać pasy. Ja usiadłem na tych przy sąsiednim prawym boku odrzutowca. W samolocie były tylko cztery miejsca (zapewne, żeby nie psuć estetyki wnętrza), dlatego Ily nie miała wyjścia i musiała wybrać miejsce obok mnie.

– Mamy drobne problemy z silnikami – oznajmił pilot – Więc zawracamy kierunku Los Angeles. Lotnisko Van Nuys jest już gotowe na przyjęcie nas.

Siedząca obok mnie Ily była przerażona i nie był już w stanie ukryć tego jej makijaż. Ścisnęła z całych sił poręcze fotela, aż jej aksamitne dłonie zbielały i pokryły się siateczką nabrzmiałych żył i napiętych mięśni. Długie, pomalowane na czerwono paznokcie, wymyślnie przyozdobione cekinami wygięły się niebezpiecznie, wbite w boki siedzenia.

Samolotem rzuciło aż żołądek podszedł mi do gardła, chcąc pokazać mojemu śniadaniu z Fast Fooda wnętrze kabiny. Na szczęście po chwili zrezygnował z tego zamiaru. Za to umysł podsunął mi myśl, która mimowolnie przyprawiła mnie o uśmiech. Wyobraziłem sobie sytuacji, gdybyśmy rozbili się na jakimś odludziu, a Ily jako jedyna byłaby cała. Oczywiście w końcu wykończyłaby i nas i siebie.

Wyjrzałem przez okno i z zaskoczeniem stwierdziłem, że już znajdujemy się nad jakimś lądem chociaż do wybrzeża zostało nam co najmniej pięć minut lotu. Nie widziałem dobrze nad jakim, bo dym z uszkodzonych silników zasłaniał widoczność, ale Ily też to zauważyła.

– Co się dzieje?! – wrzasnęła do pilota, zagłuszając wszystko.

Ale zanim otrzymała odpowiedź, runęliśmy na ziemię.

 

• • •

 

Przytomność odzyskałem kilka godzin później. Było już ciemno i blade gwiazdy świeciły na niebie jak ślepe oczy w czarnej otchłani. Potem poczułem zapach wilgotnych kamieni i jałowej ziemi, a po nim był ból. Promieniował z prawej reki i nogi i pulsował w głowie. Spróbowałem się poruszyć i pewnie udało by mi się nawet usiąść, może i wstać, ale nie miałem ku temu okazji.

– Leż spokojnie – rozkazała mi Ily. Teraz jej głos nie brzmiał już jak u nastolatki, ale jak u prawdziwej młodej kobiety. Zniknęła z niego ta nutka fałszywej niewinności i pustki.

Uniosłem więc tylko głowę i spojrzałem na prawą stronę swojego ciała. Rękę i nogę miałem zabandażowane w sposób może nie profesjonalny, ale na pewno skuteczny.

– Ty to zrobiłaś? – zapytałem i odnalazłem Ily wzrokiem. Siedziała przy rozpalonym ognisku i bez przesadnego makijażu (który nie utrzymał się na jej twarzy) wyglądała naprawdę pięknie i wreszcie realnie; jak prawdziwa kobieta, a nie jak kopia lalki z sex shopu.

Przytaknęła wyraźnym ruchem głowy. Włosy na jej głowie przestały być Chełmem i poruszyły się lekko.

– A pewnie myślałeś, że jestem tylko śliczną idiotką? – zapytała burząc do reszty stereotyp o sobie.

Zobaczyłem, że nie ma już na sobie biżuterii, a szpilki zamieniła na za duże adidasy. Zrozumiałem skąd je wzięła. Ily patrzyła przez chwilę na mnie oczekując odpowiedzi na pytanie, które wziąłem za retoryczne.

– To tylko taki image – wyjaśniła, kiedy się jej nie doczekała – żeby filmy lepiej się sprzedawały. Pomysł agenta – westchnęła z irytacją.

– Rozumiem – odparłem, bo tylko to przyszło mi na myśl. – Ktoś jeszcze przeżył? – zapytałem, siadając mimo jej karcącego spojrzenia. Byłem obolały, ale chyba nic poważnego mi nie było.

– Pilot – wskazała coś po prawo. Kiedy przysunęła się do ognia, zobaczyłem zadrapania na jej twarzy i nieco większą rankę na jej przedramieniu.

Spojrzałem w kierunku, który wskazała i zobaczyłem zakrwawionego mężczyznę okrytego kocem. Pilot albo spał, albo był nieprzytomny, ale wyglądał okropnie.

– Nie jest z nim tak źle – wyjaśniła Ily jakby czytając w moich myślach – To głównie krew drugiego pilota, ale jakoś nie znalazłam tu wody, żeby go umyć.

– A gdzie my właściwie jesteśmy?

– Nie wiem. Według obliczeń nie powinniśmy dolecieć do lądu, a po za tym tutejszy krajobraz nie pasuje do niczego na Zachodnim Wybrzeżu. Rozbiliśmy się w jakiejś dolinie otoczonej górami. Tyle wiem.

Zamilkła i cisza jaka wówczas zapanowała przeraziła mnie. Oprócz trzasku gałęzi w ognisku nie było słychać dosłownie nic. Ani ptaków, ani zwierząt, ani nawet wiatru.

– Próbowałaś wezwać pomoc? – zapytałem – Jakaś komórka czy radio musiało ocaleć.

– Ocalał mój telefon – wyjaśniła – ale przez te góry nie ma zasięgu.

– A mój laptop? Mam bezprzewodowy Internet.

– Laptop działa, ale Internet nie. Rano mam zamiar wspiąć się na jedną z gór i tam spróbować.

– Pójdę z tobą.

– A on? – wskazała na pilota.

– Pójdzie z wami – odparł. Najwyraźniej obudził się i od jakiegoś czasu przysłuchiwał naszej rozmowie.

– No to ustalone – stwierdziła Ily.

– Mamy coś do jedzenia? – zapytał pilot.

 

• • •

Po kolacji założonej z luksusowo wyglądających przystawek mieliśmy zamiar tak po prostu iść spać, kiedy gdzieś w mroku rozległo się dziwne warczenie. Dobiegało gdzieś od strony jednego ze zboczy, przypominając odgłosy wydawane przez rozwścieczonego psa. W ciemnościach zamajaczyły dwa żółte ślepia, zbyt duże jednak, jak na psa.

– Co jest… ? – wyszeptała przestraszona Ily

– Mamy coś do obrony? – zapytałem starając się nie poruszać.

Ily wskazała wzrokiem na dość dużą gałąź, którą znalazła na zboczu, gdy jeszcze było widno. Ostrożnie sięgnąłem po nią i pewnie złapałem dłońmi. Należałem do ludzi, którzy lubili wolny czas spędzać na siłowni i nie brakowało mi krzepy. Wprawdzie nigdy wcześniej nie walczyłem (nie licząc bójek w czasach liceum), ale zawsze musi być ten pierwszy raz.

I wtedy pilot, Spike, zaczął czołgać się w naszą stronę. Głupiec. Gdyby tego nie zrobił pewnie wciąż by żył. To zwierzę dosłownie go rozszarpało zanim którekolwiek z nas zdążyło zareagować. Dziękowałem Bogu, że noc częściowo oszczędziła nam tego widoku. A potem to coś, wyglądem i wielkością przypominające czarną pumę, rzuciło się na mnie i Ily. Chwila prawdy. Wycelowałem w szyję zwierzęcia. Trzask pękającej gałęzi zwielokrotniło górskie, czyste echo. Gorąca posoka zalała mi ręce i twarz, a siła zderzenia (inaczej nie potrafię tego nazwać) powaliła mnie na ziemię. Nie zwróciłem uwagi na ból, bo to coś – mimo rany – przeskoczyło mnie i popędziło wprost na Ily. Poderwałem się na nogi i pobiegłem. Zwierzę już powaliło ją na ziemię… resztka gałęzi, którą tak kurczowo wciąż ściskałem w dłoni zatopiła się w karku bestii. Przez moment trwaliśmy poza czasem, a potem zwierzę runęło bez życia.

– Nic ci nie jest? – zapytałem Ily.

Zsunęła z siebie z odrazą czarne truchło i wstała drżąc spazmatycznie. Twarz miała bladą, a włosy rozczochrane, co jeszcze bardziej dodało jej prawdziwości.

– Nic poważnego – wydyszała ocierając krew z prawej ręki, na której pozostała dwucalowa rana po zębie lub pazurze.

– Chodź – poprosiłem, a ona posłusznie poszła za mną w pobliże dogasającego ogniska. Podłużyłem kilka gałęzi z małej kupki leżącej opodal i usiedliśmy.

W apteczce, której zawartością Ily opatrzyła mnie i pilota, pozostało nieco wody utlenionej, wyjałowionych opatrunków i bandaży. Oczyściłem ranę i zrobiłem opatrunek, ale nie wyszedł najlepiej, a przynajmniej nie tak dobrze, jak chciałem. Potem, mimo strachu (nie wiadomo co jeszcze mogło czaić się w mroku) i obrzydzenia, odciągnąłem zwłoki Spike’a poza krąg światła, które rzucało ognisko, tak żebyśmy już go nie widzieli. Za bardzo skupiał na sobie nasze spojrzenia, chociaż nie chcieliśmy go oglądać; umysł człowieka jest dziwny. To samo zrobiłem ze zwierzęciem.

Reszta nocy minęła nam bezsennie, ale spokojnie; bez żadnych zwierząt chcących nas zabić i oczywiście bez żadnej ekipy ratunkowej, na którą i tak nie liczyliśmy (no może tylko troszkę). Gdy słońce wstało na tyle, by świat stał się szary, ale wyraźny, zabraliśmy laptop, komórkę i resztki jedzenia i ruszyliśmy na szczyt. Otoczeni przez blade góry szliśmy po gładkim zboczu, na którym co kilkanaście metrów rosły kikuty karłowatych drzew, sterczące spomiędzy ziemi i skał, jak poczerniałe kości. Wędrowało się nam całkiem sprawnie i szybko, ale w połowie drogi, gdy piekące słońce było już prawie w zenicie, Ily upadła.

– Co się stało? – zapytałem ze szczerą troską. Odkąd pokazała swoje prawdziwe oblicze polubiłem ją i chyba z wzajemnością. Chociaż pewnie duże znaczenie miał w tym fakt, że byliśmy tutaj jedynymi ludźmi.

– Nie wiem… – wyszeptała. Oddech miała szybki i urywany, jak po długim biegu, a na jej skórze perlił się pot. – Boli… – dodała, ściskając się za prawą rękę.

Przykucnąłem przy niej i ostrożnie rozwinąłem bandaż, starając się nie sprawić jej dodatkowego bólu, ale i tak Ily jęknęła. Rana pod opatrunkiem już nie krwawiła, i to była jedyna dobra wiadomość, bo purpurowe macki zakażenia rozpełzły się od niej na wszystkie strony. Wyglądały jak żyły i otaczała je sino-czerwona opuchlizna przypominająca tą występującą przy silnym stłuczeniu lub złamaniu. Oczywiście w samolocie nie było żadnych leków; Ily sprawdziła to dokładnie, gdy zajmowała się mną i pilotem. A infekcja postępowała szybko i bez penicyliny mogła w niedługim czasie zabić aktorkę. Jedyną więc szansą było wezwanie pomocy, a ja miałem dziwne wrażenie, że na ratunek nie ma co liczyć.

– Dasz radę iść? – zapytałem.

Ily podniosła się z moją pomocą i przytaknęła. Ruszyliśmy więc dalej, wolniej niż poprzednio, ale z równą determinacją. Słońce prażyło niemiłosiernie, a nie mieliśmy nawet kropli wody. Ily też była rozpalona, ale gorączką trawiącą jej ciało; czułem to wyraźnie, gdy podtrzymywała się mnie w czasie marszu.

Czas mijał, a my byliśmy coraz bliżej szczytu, wycieńczeni i przygnębieni. Co jakiś czas zerkałem na komórkę mojej towarzyszki, ale zasięgu nadal nie było, a bateria stawała się coraz słabsza. Od blisko godziny wczepiona we mnie Ily drżała przeraźliwie i dosłownie zalewała się potem; przesiąknięte nim ubrania i włosy przylepiły się do jej skóry, jakby dopiero co wyszła z kąpieli. Oczy miała mętne i otoczone sinymi kręgami, a usta spierzchnięte i popękane. Macki zakażenia obejmowały teraz jej rękę od łokcia, aż po bark, rozciągając wraz ze sobą opuchliznę. Bez przerwy Ily szeptała albo ,,pić‘’ albo ,,boli’’, a ja pocieszałem ją najlepiej, jak umiałem. Mimo to wciąż szliśmy na przód, nie zatrzymując się i nie zastanawiając nad niczym.

Kiedy w końcu osiągnęliśmy szczyt, słońce chyliło się ku zachodowi zalewając nas pomarańczową poświatą. Od razu sprawdziłem komórkę i laptop, z nadzieją, że może w końcu będzie zasięg, ale okazała się ona płonna. Pomyślałem wówczas, że to co poczułem, to jest prawdziwa, beznadziejna rozpacz. Ale wtedy rozejrzałem się wokoło i zrozumiałem, że się myliłem. Położyłem Ily na ziemi i upadłem na kolana z okrzykiem bólu i wściekłości rozdzierającym doskonałą ciszę tego miejsca.

Tego, co zobaczyłem wszędzie wokół ze szczytu wzgórza, nie potrafię nazwać, ani opisać. Przypominało to bezkresny ocean, ale nie było nim. To coś było czarną, gęstą, rozedrganą masą, w której nawet słońce nie odbijało się i chociaż tworzyło się na niej coś w rodzaju fal (które wyglądały bardziej, jak połowiczne bąble), nie dobiegały od niej żadne odgłosy.

Siedziałem tam załamany, słońce coraz bardziej nikło za horyzontem (albo topiło się w tej masie), nadając wszystkiemu ciemniejącej z każdą minutą barwy. A potem Ily umarła. Zakażenie przemknęło przez pierś i szyję i dotarło do serca. Ily wrzasnęła rozpaczliwie, drgnęła kilka razy, wyginając ciało w łuk i znieruchomiał z oczami i ustami szeroko otwartymi w grymasie bólu. Spróbowałem mknąc jej powieki, ale cały czas się otwierały, więc dałem sobie z tym spokój i patrzyłem jaj z jej oczu znikają resztki życia. Przez długi czas opłakiwałem Ily przytłoczony samotnością, nie mogąc sobie poradzić z tym wszystkim. Dopiero teraz w pełni zdałem sobie sprawę z sytuacji, w której się znalazłem; sytuacji, z której nie było wyjścia mogącego przynieść coś dobrego.

Własnymi rękami wykopałem w ziemi płytki dół i złożyłem do niego zwłoki Ily. Usypałem niewielki kopiec i ubiłem go z nadzieją, że te… istoty nie dobiorą się do niej. Może nigdy nie byłem zbyt wierzący, ale na grobie wyryłem palcem nieco krzywy krzyż (zrobiłbym prawdziwy, ale nie miałem z czego ani tym bardziej jak) i zmówiłem krótką modlitwę. Kiedy skończyłem po słońcu nie było już nawet najmniejszego śladu.

Usiadłem przy kopcu nie wiedząc co począć, ale w końcu zrozumiałem co muszę zrobić. Wziąłem więc laptop i zacząłem pisać.

I to jest już koniec mojej historii. Zegarek na dole ekranu wskazuje trzecią nad ranem czasu PST, a ja zaczynam odczuwać skutki odwodnienia. Do tego znów słyszę warczenie tego zwierzęcia, dobiegające gdzieś od strony czarnego oceanu. To jedyny dźwięk, jest jeszcze daleko, ale wkrótce się to zmieni; istoty te chyba rzadko mają okazję do posiłku. A ja widzę tylko jedyne możliwe wyjście. Skok do oceanu będzie moim ostatnim wyczynem i mam tylko nadzieję, że ktoś kiedyś przeczyta moją historię.

 

KONIEC

Michał P. Lipka

Koniec

Komentarze

Nie wiem, czemu, ale niepełna wydaje mi się ta historia. A może czytelnicze nadzieje zanadto rozbudziła? Ode mnie 3.
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka