- Opowiadanie: mikros - Nie klękajcie przed moim domem 1

Nie klękajcie przed moim domem 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie klękajcie przed moim domem 1

„Nie klękajcie przed moim domem"

Intro

Jesteś jak śmierć

Szepcząca mi do ucha prawdę

Nadchodzisz i wiem

Że już się ciebie nie ulęknę

Bo życie od początku

Jest powolnym umieraniem

 

 

 

 

Wyobraź sobie wielki spłacheć materiału. Nieskończenie rozciągnięty i napięty.

To świat.

Wszystko, co widzisz, czujesz i odbierasz wokół i w sobie samym, dzieje się na jego powierzchni. W miejscu gdzie się znajdujesz – mała czarna, albo biała kuleczka – powierzchnia jest nieco wgłębiona – pod ciężarem twego umysłu.

Im jesteś mądrzejszy, tym wgłębienie jest większe.

Wyobraź sobie teraz, że osiągasz taki stan umysłu – ciężar kulki – który pozwala ci przebić ową tkaninę, wyrwać się poza.

Co może cię spotkać?

Czego możesz się spodziewać?

Odpowiedzi jest nieskończenie wiele, ale jedynym sposobem żeby się przekonać jest podjąć taką próbę. Gdybyś miał taką możliwość czy nie chciałbyś z niej skorzystać? Otrzymałbyś odpowiedzi na wszystkie pytania? Nie pociąga cię możność spotkania Boga, oglądu prawdziwej natury zła i dobra, poznania przyszłości? A może to są tylko kategorie wymyślone przez samego człowieka, który pragnie widzieć poza widzialnym to, co jest mu z gruntu obce a z czym chciałby się zapoznać, zrozumieć. Jeden rzut oka mógłby wyjaśnić wszystko. Albo nie, sprowadziłby natychmiast śmierć od przerażających widoków, strącił ducha na zawsze w otchłanie. To, że się jest tym, kim jest, zależy tylko od tego, w jaki sposób o tym myślisz.

 

Powszechnie jest znaną u istot rozumnych ta cecha co prym wiedzie pośród nich najpierwszy, mianowicie chciwość. Opanowywa ona bez reszty i oddaje na łup Glinianej Pani – władczyni materii. Wiedzie zwłaszcza prymat pomiędzy największymi – ludzie przestają widzieć, a przede wszystkim wiedzieć.

Nie leży również pośród wiedzy tajemniej arkanów to iż drugi podług ilości jest lud który obrzydziwszy sobie do imentu ową wcześniej wzmiankowaną przypadłość z całym onym światem, salwuje się do okolic wyludnionych a to głodem przymierając a to wszelkie niewygody wynikłe z takowej sublimacji ponosząc w innym życiu – duchowym – cel upatrując sobie na odetchniecie w przyszłym bytowaniu – niematerialnym.

Jest jednakże i trzecia kategoria. A to są ci co obrzydziwszy świat sobie nie wzdychają do bogów a jedynie z takiego odosobnienia profitując życiem spokojnym i pewnym.

Zaliczam siebie do kategorii ostatniej – pierwszej pośród mądrości!

Zima na Methasis – w jakże cennym odosobnieniu – niechybnie dobiegała końca. Pierwszym, najważniejszym zresztą jej symptomem było odejście Kobiety. Ci co niezachwianie wierzą że jedynie ścisła i długotrwała wstrzemięźliwość może uwolnić umysł i zapewnić mu możliwość swobodnego i nieskrępowanego działania są w błędzie – cóż oni mnie nigdy nie zajmowali – ani tym bardziej ich teorie.

Zapewnialiśmy sobie minimum potrzeb i maksimum swobody. Ona odeszła – mogłem się tego spodziewać, ale już wtedy umysł mój bez reszty zaprzątnięty był Jego nadejściem.

Sny utraciły swoją bezcenną plastyczność i głębię a przede wszystkim wielowątkowość.

Bardzo ciężko jest wyjaśnić czym jest sen jako taki. Istnieją na ten temat różne wyjaśnienia – ja osiągnąłem źródło prawideł!

A mówiłem do Niej: – „Jaka cisza. Postaraj się usłyszeć bo to mówi do nas świat."

Ale czy można żyć nie podporządkowując sobie chociaż najbliższego otoczenia? Nie! Strach zabija i niszczy wszystko na około. W promieniu wielu stai musi istnieć pas ziemi spalonej.

Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz?

Może kiedym zerwał się w nocy Wielkiego Ognia, gdy opadły mnie mary i gusła jęły odprawować nade mną odrażające hece. On tam stał poza kręgiem światła – mgławego i brudnego jak odstała woda. Jeszcze nie ukształtowany, nie utkany z tych wszystkich mgnień jakie przyjdzie mu w życiu napotkać. Bez oczów i bez firmamentu twarzy.

Albo jak spałem na Chouant w pośród smrodliwych wyziewów – bo Chouant jest krawędzią świata. Mamią się tam rzeczy mające się ku końcowi. W Bramie Przejścia!

Tylko we śnie – krótkim i przepełnionym niewidzialną energią udawało mi się obserwować rzeczywistość. Plamy lepkiego mroku wirowały na wprzódki z jaśniejącymi pozaświatowym blaskiem kulami dusz!

Nie mogłem dostrzec jego kresu chodząc pośród ciał topielców powolnie obieranych z mięsa przez czas i suszących się wisielców w wędzarnianych wyziewach bagien. Nie mogłem dostrzec jego natury bo odmieniał się ustawicznie.

Jedno nie ulega wątpliwości, zmieniłem pod jego wpływem dotychczasowy plan postępowania. Odstąpiłem od nieskończenie długiego muru dociekań, badań i wnioskowań na rzecz chwili obecnej, odłożyłem sprawy którymi, warto było się zajmować. To przekonanie już wkrótce utraciło znaczenie – jakiekolwiek!

Wyciosany w głębiach czeluści powstaje mściciel krzywd wszelkich przeznaczon do trwałego świata zbrukania. Czas jego nadchodzi, nie słychać go bo krokiem gyrnala się skrada i dech zataiwszy ślepia płonące swe wlepia.

Lecz nie wie o tym że szykuję się naprzeciw niego. Różne, zdałoby się oderwane i odmienne w czasie wydarzenia powoli skłaniają się ku temu jednemu, najważniejszemu punktowi a skupią się w jeden o jednym terminie.

 

 

Część pierwsza: „Alchemnich"

 

[Brak tekstu]…a ludzie korzystali ze wszelkich dobrodziejstw[Brak tekstu].

Powiedział Pan: „[Tekst nieczytelny] tylko tego jednego wiedzieć wam nie wolno.

Jeśli pozostawicie wiedzę tę, żyć we Mnie będziecie, ale jeżeli nie usłuchacie, ukarzę was z całą surowością, a precz wygonię na pastwę demonów, wygubię wasz ród po wsze czasy

[Tekst nieczytelny] ci, co ostaną się, jedenastu aniołom moim ich wydam.

[Brak tekstu] i żyć będą w rozpaczy i znoju ustawicznym po to żeby w Dniu Ostatnim zaświadczyć mogli.

[Brak tekstu] Pierwszy jest anioł, co ziemią wstrząśnie, aby się sumienia wróciły.

Drugi na górach zaświeci ogniska, dym słońce zasłoni, a strumienie ognia powodzią spłyną pod progi domostw waszych na opamiętanie.

Trzeci oddech gorący w piersiach niosący.

Czwarty noc długą, nieprzebytą.

Piąty jest biały, jako śnieg, dotyk jego wszystko warzyć będzie na ziemi całej.

Następnie czterej aniołowie razem rządzić nad wszelkim życiem, przez lat czterdzieści po społu.

Srogi rząd to będzie, ale sprawiedliwy, skała, roślina, zwierzę oraz człowiek, co zdoła wynieść życie cało, nich wypatruje ostatnich braci aniołów wysłanych na ziemię.

Ci dwaj spadną w kuli ognistej do głębin, podobni do siebie tak, że nie odróżnisz, mocą jedną zawiadywać będą, choć z kierunków przeciwnych.

Jeden suchy piasek pomiędzy palcami przesiewa. Drugi z oczu nieskończone strumienie wylewa.[…]

Chaos objawi się wszystkim w bryłce świetlistej [Brak tekstu]

Niech, zatem pilnują go wszystkie pokolenia, niech spoczywa i czeka aż Pan się odwróci, i przyjdzie wybaczyć i na nowo lud swój wierny w Sobie utuli…

„Pisma Nowego Świata" Księga „Naznaczenie" Rozdziały 1i2 fragm.

 

Tom pierwszy: „Korona Wysp Zewnętrznych"

 

…wyspę sobie znajdziesz na środku kipieli

Co palców swych pięć

nurzać będzie w topieli

samże sobą na kciuku siędź

po grani idź zuchwale

(tekst nieczytelny) tak daleko

aż na najwyższej staniesz skale

(tekst nieczytelny)

grota po pod szczytem

dymi się i błyska

(tekst nieczytelny)

kroki swe skieruj do pieczary

(tekst nieczytelny)

ognia płynnego stawy i moczary

aż znajdziesz pośrodku ognisko

piekła jest to źrenica

(tekst nieczytelny) kiń w sam środek

(tekst nieczytelny)

(tekst nieczytelny)

niech straże odprawiają się

a ronty bezustanne krążą

w noc i dzień stale

kadzidła niech płoną na ołtarzach

(tekst nieczytelny)

niech strażnik stanie najśmielszy

(tekst nieczytelny)

w osobie duch nikczemny

(tekst nieczytelny)

magii adept wszelkiej foremny

ulepek trzeba wykonać

(tekst nieczytelny)

(tekst nieczytelny)

z nieba miecz ognia spuściwszy

w piach zaryje się biały…

„Samnosa ostatni prawdziwy prorok" Poema w jedenastu kxięgach przez Zachana Tone'go Sługę Mocka dany

 

Rozdział pierwszy: „Neleetheleus"

 

I „Cios przynoszący zaszczyt"

 

Nie należy zakłócać spokoju duchom, które choćby raz obleczone w ciało zaznawszy żywota odeszły w mgławe krainy nazywane przez nas materialnych, zaświatami. Jest to czyn zaiste nie tylko godny potępienia, ale i niebezpieczny już choćby poprzez to, iż zawsze do naszego świata przenika zło. To charakterystyczne dla tych istot, można by z tego wysnuć dość odważną tezę, że natura naszej duszy jest ciemna.

Mówi się, że szczególnie złośliwe są duchy wymarłych plemion, ludów, które wymordowano lub też spotkała ich niewytłumaczalna katastrofa. Duchy te, cierpią straszliwe katusze nie mając następców – mścicieli, zmuszone są do dźwigania brzemienia zemsty zarówno na tamtym jak i tym świecie.

„Pamiętaj! Dostosuj swoje myśli do postrzegania i przemyśliwania chwili obecnej. Pozbądź się uczuć. Gdy chodzi o twoje własne życie, musisz działać jak zwierzę, instynktownie. Będąc człowiekiem dodajesz logikę – myśl jest tym, co nas od zwierząt odróżnia, a nasz rozum mieści, – jako że stoimy na szczycie góry życia usypanej z ziarenek istnień – istotę wszystkich stworzeń stojących niżej."

Pamiętał, bardzo często o tym mu przypominano, jak chociażby dzisiejszej najstraszniejszej w jego życiu nocy, ale już się zbierał w sobie, na chwilę teraźniejszą wyostrzywszy umysłu swego forpocztę – zmysły, bo dwuszereg fizylierów topniał w oczach a karabinowa palba wzmagała się z każdą chwilą.

"Niechybny znak, za chwilę rozpocznie się natarcie. Nie ma nikogo by zastąpić rannych i zabitych. Przedwczoraj rano, kiedy wychodziliśmy z obozu, prosto pod Ellat, śpiewając Cyaryolce było ich dwustu osiemdziesięciu dziewięciu, Terckompanii Muszkieterskiej Regimentu Starszych Paziów Królowej pod kapitanem Assens. Dziś przykrywając lewe skrzydło brygady gen. Ceto – tylko połowa i bez kapitana. Mówi się połowa, mając na myśli gemajnów stojących i pracujących strzelbą w linii, ale tych jest około stu. W szyku, ściśnięci ramionami, na komendę tnącą jak bicz niosą muszkiety zapchane śmiercią na ramię i do oczu, a potem do nogi, puste, ażeby znów i znów aż do zatracenia siebie ładować, nieść i palić dymem."

Biegł właśnie na skrzydło kompani, gdzie stał pluton Fossala, z posyłką – jak to człowiek w wojsku świeży i na dodatek przyjęty na tropiciela, czyli znającego tutejszy teren, „w kraju onym przejść, pułapek i miejsc posiadających wszelkie awantarze i desawantarze przytomnego" (to miejsce w wojenym ordynku bez funkcji i stopnia) – gdy z kurzawy i dymu wyjechała kawaleria. Zauważył ich ledwie kątem oka.

Szarżowali w luźnym szyku, jeden od drugiego na dwie długości konia, tak żeby móc swobodnie robić lancą. Przez zgiełk przedarł się wrzask trąbek wspomagany okrzykami oficerów. Piechota formowała czworobok. Resztki pięciu kompani składających brygadę gen. Ceto stojąc na straconej pozycji, pośrodku płaskowzgórza porośniętego lichym chłopskim zbożem jak stadko pardyli przed ryborłem skupiali się w obronnej pozycji.

Dziś rano Jego Wielebność Archimander Wysp Zewnętrznych, Protul Armii Orińskiej, Vaud Lutold błogosławiąc szeregi swoich żołnierzy wykrzyczał:

– Żołnierze Jego Najwyższej Mości Pra-The-Króla, Prezydującego Vavey'a Crouzans! Już dość! (Tu wykonał przepisową pauzę) Dość cofania się i oddawania naszej ziemi. Wystarczy już upokarzania żołnierzów. Tu pod Muazi damy odprawę wrogom, na jaką zasłużyli. Orężem wyrąbiemy sobie na powrót Ellat, Farhi, Ezi, powróci do nas Brama Maluty i Ezis. – Może rachował na pomoc Najwyższego, Aga, Monta, bo jak na jego oko – Ramisa Brin'a tropiciela świeżo dokooptowanego do Terckompanii – siła, jaką dysponował Jego Wielebność Archimander nie mogła w żaden sposób wygnać wroga z Methasis ani nawet stawić mu czoła w polu. – Do broni żołnierze. Niech Przedwieczny Aga Mont uzbroi wasze ramiona w siłę na Jego chwałę i cześć wyznawców jego.

Modły, jakie zaraz po tej, górnolotnej przemowie zarządził były celebrowane w sposób dość niechlujny i pospieszny, ze względu na to, że wróg bezwstydnie ukazał swą siłę w całej okazałości rozwijając bataliony, szwadrony, pułki i baterie frontem na milę rozciągniętym.

Ramis stanął w pozycji oceniając miejsce na stanowisko strzeleckie. Musiał to zrobić odpowiednio wcześnie by przygotować broń. Z za pleców wyrwał Pióro i wbił przed sobą. Zdjął raniec po kolei wyciągając z niego lufę z pompką, zamek z zaworem i magazynkiem, wydrążoną i napełnioną stłoczonym powietrzem kolbę oraz nasadkę wydłużającą lufę. Zmontował całość. Rozejrzał się trwożliwie. Nie o wroga mu jednak chodziło. Od chwili, kiedy zszedł z Bariery zwanej też Okcydentalnym Kherm nie mógł się uwolnić od tego, dziwnego uczucia – wydawało mu się, że nieustannie jest obserwowany, czyjś, niewidzialny wzrok ustawicznie go śledzi, jakieś wielkie, jak rybie bez powieki oko jakby płynne, koncentruje się na nim. Nie ufano mu, o tym wiedział, bo był „tutejszy", nie „swojak" z kompanii przywiązany wspólnym żołnierskim losem, ale „ten obcy", mogący wyjść z szeregu i zniknąć. Jednak natura „tego" wzroku była inna. To było coś, co, przygląda się z „poza świata" – jest wszędzie, choć nigdy nie można tego dostrzec. Zawsze czuć go na plecach.

„Dzisiejsza noc odkryła mi dużo z tego, o czym nie wiedziałem lub jedynie mogłem się domyślać." Otworzył patrontasz, ocenił odległość.

„Loftka na dzisiejsze warunki będzie odpowiedniejsza niż ostka." Brał pod uwagę wiatr, zmniejszającą się odległość i prędkość szarżujących.

„Śmierć o trzysta kroków"!

Dzisiejszej nocy ją spotkał, na smętarzu, bo idąc czworogranem w osłonie kolumny dostali się na nocleg w okolicę posępną, głuchą i dziką. Zapadli w lasy zachodniego Kherm ażeby wytchnąć trochę. Wienale, na śmigłych tanarynach kupami opadłszy kolumnę marszową armii Jego Wielebności Archimandra Vauda Lutolda szarpali i darli jak gyrnale.

„To prawdziwa dzicz." Nie raz narzekał kapitan Assens. „Jak można w cywilizowanej armii, bogobojnego poniekąd Cesarza utrzymywać taką formację. Oni przecież dzielą się na sotnie tylko, dlatego że nie umieją policzyć dalej niż do stu." I śmiał się dystyngowanie. Teraz nawet o tym nie wspomni, miota się na swoim rumaku to tu, to znów tam. Kompania, zamknięty w szyku człowiek – poszczególny nic nie znaczy, sam by zginął – scedowawszy wolę, zwykły odruch nawet na komenderujących zespala się w jeden organizm. Ułożony komendą jak w karby wykonuje, uskutecznia, spełnia i – ginie, prosto, bez zmrużenia oka.

Nie zawsze śmierć zabiera tak samo, dziś, kiedy kawaleria przejedzie im po karkach, zrosi te pola posoką, obrzuci kawałami dymiącego mięsa i napełni poruszającą się galaretą rannych. Gdy wojsko idzie to ten ruch jest nadrzędny a ci, co nie idą – zostają. Marsz! Marsz! I jeszcze raz marsz! Rana opóźnia. Won! W tej jednej czynności, aby iść, zamyka się całe życie. Zostają. Różnie zostają. Mylą się nogi – upadek i już dopada czarnogęby umorusaniec tnąc z wysokości siodła między oczy.

Leżą cicho i niezbyt gęsto. Poroztrącani z traktu, na pobliskich polach bardziej przypominają maruderów. Chyba, że zastawią się gęstym prochowym dymem i dwuszeregiem bagnetów, wtedy trzeba ich szukać dalej, w kępach nasyany w samych środkach ich gęstej wysokiej szczotki gałązek lub pośród marolowych wici. Wiszą w nich jakby im razem z życiem nie wywiała jeszcze chęć samotnej ucieczki. Tylko głowy mają pospuszczane, ale nie do modlitwy, jeno ze wstydu, że dali się złapać.

Teraz powoli opadło go ciche, jak zamróz wspomnienie. Obrazy wychyliły się z mętnej ciemności wspomnień natarczywie i wsiąkły natychmiast w oczy. Stanowisko pomiędzy wysokimi jak wieżyce soychami, stojącymi gęstym, czarnym płotem a mokradłami porośniętymi gąszczem nerwowych długich kłączastych liści kostrorzewinu. Ledwie widoczny pośród nieużytku otok ziemno-kamiennego wału.

Otrząsuje szybko mgłę wspomnienia, która bardziej przypomina duszny koszmar. Już pierzysko loftki znika wepchnięte koluchem w komorę nabojową, dwoma obrotami dokręca tylik: „Gotow!"

Brygada Ceto w tym czasie zagięła skrzydła, ale nim zdążyła oddać drugą salwę jeźdźcy wbili się w czworobok, palnęła jeszcze tylko zapóźniona regimentówka. Przemówiło żelazo. Makabryczny chrzęst i głuche, miękkie pacnięcia przeplatał zwierzęcy wrzask i nieludzkie krzyki.

Był poza szykiem, frontem do natarcia. Samotny wobec Lanserów Gwardii Imperialnej.

Rozpoznał charakterystyczne cechy umundurowania i oporządzenia – wysokie glancowane, czarne kaszkiety z pękiem czerwonych i czarnych kapłonich piór piękne, w kolorze głębokiej, chłodnej zieleni kurty, z białymi lederwerkami. Każdy na rumaku wielkiej krwi, gorących z ochoty by skoczyć w cwał. Kawalerzyści żelaznymi chwytami wędzideł trzymali je w idealnym szyku.

Trupio wytrzeszczone oczy i szare zapadnięte policzki kontrastowały z pięknem ubioru, odbierały męstwo najdzielniejszym, a nie jedna ręka pewnie dzierżąca broń zadrżała.

„Ostateczne rozstrzygnięcie, gniew i urągowisko bogów, ohydne zwieńczenie brudnych i niecnych pomysłów na potworność wojny". Powtarzał w myślach tyle razy słyszane słowa.

„Ochotnicy oddający ciała, wolę i w ostateczności dusze, za uwolnienie z zależności ziemskich ich rodzin".

Zbliżali się nie uniknieni po swoją część daniny śmierci.

Rozjechali piechotę. Resztki broniły jeszcze rozpaczliwie sztandarów, zbici w kupę jak bydło, i zarzynani jak bydło.

„Śmierć o sto kroków." Oceniał.

"Tyle życia, jak woda zaczerpnięta garścią ze strumienia. Tak szybko trzeba ją kosztować, nie ma czasu na rozkoszowanie się smakiem, tylko jak najwięcej wypić bez wpływu na to, że ucieka".

Dziś w nocy spotkał się ze śmiercią. Poczuł jej zimną, delikatną dłoń, kiedy witała się z nim. W tej dzikiej okolicy zapomnianej przez ludzi i bogów tkwiła furtka do innego świata – Innoświata. Smętarz zapomnianego ludu wymordowanego na początku czasów zapisanych. Takie miejsca są zawsze jak lustra ulane z łez gwiazd – półprzezroczyste. Można niechcący zobaczyć, co jest po „tamtej stronie", ale też i „ta strona" jest widoczna dla „nich".

Stojące za mgłą postaci to duchy. Ażeby mieć możność spełnienia zemsty na żywych umieszczają przedmioty o potężnych mocach w naszym świecie najczęściej to zwodnie – artefakty prowadzące do pewnych miejsc, i pendanty – utrzymujące otwarte miejsca na pograniczach światów. Smętarz jest miejscem szczególnym, to również pogranicze czasu.

Nie rozumiał tego nikt.

Ale kiedy wystawiwszy widety zabrali się za ustawianie biwaku groza jęła mroźnym długim palcem wślizgiwać się wszystkim za kołnierze.

„ Taka była noc." Powiedział sobie. „Nieustępliwy nastał dzień i znów trzeba walczyć o życie."

Był gotowy i skoncentrowany. Podniesienie broni do oka zawsze zostawiał na ostatnią chwilę. Śmierć pędziła na niego z prędkością cwałującego konia. Dosiadający go pocztowy pochyliwszy się stanął w strzemionach i nastawił drzewce. Kitajka furczała gwałtownie. Z całej sylwety widział tylko twarz pod błyszczącym kaskiem. Zorientował się, że krople potu kapią mu z nosa.

„Śmierć o pięćdziesiąt kroków."

Zwolnił oddech, powolny wdech nosem, wypełnienie brzucha życiodajnym, chłodnym, gęstawym futorem, potem do płuc, wielka nabrzmiała kula. Ściągnąć łopatki aż pociemnieje w oczach a po chwili spokojnie wydychać.

Zmysły wyczulone do granic, przepływ myśli swobodny, cały podporządkowany wzrokowi.

Tej dziwnej nocy wykluczył oczy, zamknął je w okręgu umysłu, żeby nie myliły.

„Pamiętaj! Wszystko to, co oglądasz jest jedynie wystawianiem się twych oczów na pędzące wszędzie i gdziekolwiek tam gdzie jest, choć jeden promień światła, dystynkcji rzeczy. Tych, które są, ale również reflektancje tych, co były, a i preliminaria tych, co nadejdą. Strzeż się prostego domysłu, iż to, co widzisz jest prawdą. Nie jest to zgodne ze stanem rzeczy, jaki ma miejsce. Nasz byt jest tylko kruszyną w wielkiej pustyni czasu, równie dobrze mógłbyś się spodziewać, że stanie tu przed tobą któryś z zaginionego ludu."

„Nigdy byś się nie spodziewał mistrzu. Co?"

Czuł, że ziemia, po której kroczy staje się grubym dywanem. Głuchy odgłos stąpania dowodził że jest jedynie warstwą – jedną z wielu. Puste powietrze napełniało się w miarę jego zbliżania lepką gęstością, jaka panuje tylko na łąkach świeżo po skoszonych trawach pośród gęstych firanek wieczoru, przepływającymi falami na przemian – raz ciepłe, napełnione zawiesistym zapachem krzyku umierających roślin to znów zimnym od woali mgieł. Szedł, a gęsty, bezcielesny opar owijał go miękkim szynelem.

Natrętne dźwięki oblatujące okręgi i zawijające hiperbole nie pozwalały się domyślić ich źródeł ani powodów. Przybierały miejscami tony przyjemne, choć pozbawione formy niczym wychodzące z pod ręki niewprawnego jak gdyby, ale już naznaczonego geniuszem kompozytora, co to próbuje jeszcze talentu nieokiełznanego uświęconymi tradycją zasadami toniki. Innym razem znowuż biorące tony tak przeraźliwe, huczące i rozdzierające, że słyszane uchu nie nawykłemu do okropieństw wojny z jej bezdenną w głosach ofiar rozpaczą doprowadzić musiałoby do natychmiastowej utraty zmysłów i piekła szaleństwa.

Trwało to jak próba żywcem wyjęta ze zmurszałej rycerskiej dylogii.

A tu poprzez miazmaty chwila naoczna wymaga interwencji i akcji ponad wszystko pewnej.

Pędzący kawalerzysta zwalnia – cały świat zwalnia! Koń wyciągnięty w cwale płynie przez powietrze. Obraz świata mętnieje jakby ugotowany w dymie albo przepływający w mlecznej krainie mgły. Przypomina teraz obraz, jaki wisi na ścianie u generała. Najlepszymi farbami, co to i lepiej może niż oczy własne przedstawiają i tajnym porozumieniem z przestrzenią zawartym organizują czas na nowy sposób tak, jakby stał się nagle gruzłowatą materią formowaną na dowolny sposób.

W przypływie paniki strzelec próbuje jakimś nadludzkim wysiłkiem poderwać wiatrówkę, która teraz waży chyba tyle, co hakownica…I o mało nie wybija sobie zębów. Porusza się swobodnie otoczony prawie niewidoczną aurą. Dookoła niego świat zwolnił, on nie.

„Śmierć o piętnaście kroków."

Sam pośród nocy, gdzieś na smętarzu, pomimo zamkniętych oczu zauważa, błyskliwe klingi promieni, w których unoszą się niezliczone drobiny. Te monady powołuje do życia światło. Ich istnienie tak anonimowe i ciche nagle wyłania się w całej krasie ich nieodgadnionych natur. W oczywisty i nie falsyfikowalny sposób poświadczają o potpourri uniwersum skomponowanego właśnie z owych atomów – pierwszych budulców wirujących w nicości. Jak w bochostyrze gdzie całe kaskady jurnego światła wbijają się odważnie w ostre i podługowate jak miecz, obsypane kolorowymi szkiełkami okna w mrok, by igrać w chłodnym powietrzu z całymi armiami, ba narodami zdało by się tych drobin. Wyczuwa uchem łowiąc charakterystyczny dźwięk pustego powietrza. Stoi oto pośrodku ogromnej, niebotycznej nawy. Choć kusi go, nie otwiera oczu. Wystawia się dobrowolnie na to simulacre pragnąc wydostać się i uchwycić brzeg prawdziwego świata tego, co jest w nim cały – z prostego przymuszenia – nie zna innego, taki przed nim postawiono i z nawyku, bo zło tego świata jest mu znane, odczuł na sobie jego obroty a inne zło czające się w „nieznanym" to makabra.

Zwala się jeździec na samotnego strzelca jak ryborzeł na szybika lawirującego pomiędzy falami. „On też korzysta z wiatru". Przemyka jak grom przez głowę Ramisa.

Nie ma to już żadnego znaczenia, błyskawiczny podrzut. Słychać stuk zamka i mlaśnięcie zaworu, widzi jak loftka w powietrzu znaczy swój ślad nierealnymi zgrubieniami, weloniastymi okrążeniami wirującego eteru. Spojrzał lanserowi w oczy. W mgnieniu oka cała twarz pocztowego zamienia się w czerwoną miazgę. Odchyla się w siodle ciągnąc uzdę. Koń zadziera łeb w górę i w prawo, traci równowagę, przednie nogi uciekają na bok. Bije piersią w ziemię o dwa kroki od oniemiałego strzelca. Jeźdźca wyrzuca w górę. Złamana lanca strzela odłamkami. Strzelec nauczony doświadczeniem wykonuje unik, odpychając się lewą nogą robi potężnego szczupaka mijając w powietrzu trupa pocztowego lecącego w przeciwnym kierunku.

Loftka była specjalna – wbijając się w ciało grot rozszczepiał się na sześć kolców opierających się o pierzysko. W efekcie w wylot dobosz z łatwością mógł włożyć swoją piąstkę. Trafiając w głowę zadawała śmierć szybką i skuteczną.

I wtedy pośród bezcielesnej pustki usłyszał dźwięk spiżu: – „Po coś tu przybył?" – W głowie Ramisa rozległ się głos głęboki i władczy. Z nicości, z pędzących na oślep w przypadkowych kierunkach tych nasion powietrza, paprochów w ostrym blasku światła wyłonił się stary mężczyzna z niegoloną niechlujną brodą i zmierzwionymi, zbitymi w kołtun włosami. „Czemu zakłócasz Nam spokój? Ach tak!" Lekko się żachnął. W jego stroju nie było nic, co Ramis mógłby rozpoznać. „Należysz do księcia Orhan'a." Powiało ciepłym zatęchłym powietrzem. Długie rękawy koszuli nieznajomego zafalowały, nie dało się jednako zmiarkować jej długości, bo wciśnięta była za czarny rzemienny pas pokryty metalową łuską w portki jakby wełniane, grube i workowate.

„Możesz otworzyć oczy, nie ma to najmniejszego znaczenia. Jesteś w świecie bez materii – to czysty eter – fluid umysłów. Twoje przekonanie, że widzisz i słyszysz to tylko moje wyobrażenie o świecie – tam." Wskazał za jego plecami. „Tu mogę wszystko. Czy potrafisz zagrać ciszę?" Nawet nie czekał na odpowiedz: „Posłuchaj."

Tropiciel rozejrzał się ciekawie, strach – czy raczej obawa przed nieznanym – odpływały. Stał w miejscu wyznaczonym przez przecięcie przekątnych kwadratu w wierzchołkach, którego wznosiły się niebotyczne kolumny. Ich powierzchnia czarna i mroczna poruszała się lekko – tam promienie światła nie dochodziły, ale domyślał się ich makabrycznej arabeski z trupich fizys Promienie świetlne nie wiadomo skąd padały. Napełniały tę dziwną przestrzeń tak jakby w samym powietrzu były otwory, przez które się przedostawało. Ciągnąc wzrokiem za kolumną do jej niebosiężnego końca doszedł do wniosku, że go nie ma, te potężne jak sykory słupy wbijały się w gwiaździste niebo, które wisiało zupełnie jak chmury bez wrażenia nieskończonej przestrzeni tworząc coś na kształt empireum.

„Zrobię tak, że pośród zwyczajnego światowego zgiełku zapadnie cisza. Zagłuszę wszystko ciszą. To limes exterior, jeśli wytrzymasz, twoje nauki dobiegną końca."

„Nauki? Kiedym się uczył wobec tego?"

„Zawsze. Wtedy, gdy twoja matka wynosiła cię otulonego końską derką ze starego donżonu, w którym ojciec twój palił, co noc ognisko ażeby zaznaczać skały na Pazurze Ranatynaja nad Zatoką Ryborła. Wtedy również jak zachłysnąwszy się ostrym, świeżym i pełnym życiodajnych drobin powietrzem wypadłeś za burtę fregaty o dźwięcznym imieniu młodej dziewczyny wiezionego, jako niewolnika het poza Bramę Maluty. Wtedy wreszcie, kiedy znalazł cię na brzegu Itaa Mistrz. To twoje nauki – teraz doszedłeś w miejsce gdzie zdasz z nich sprawę. Jeśli nie podołasz, żyć będziesz długo i nieszczęśliwie, prostym chłopem będąc sczeźniesz! A jeśli zwyciężysz – nad sobą, to, choć włosa siwego na głowie nie zobaczysz szczęśliwy i syt życia do mnie powrócisz. Idź i niech cię nie zwiodą."

Ruszył w ciemność, lepką i gęstą. Po zimnych omszałych głazach…

Świat powracał do normalnej prędkości. W głowie szumiało i pulsowały skronie. Poczuł ogromne zmęczenie. Wiotkie mięśnie odmawiały posłuszeństwa, z trudem wstał i podszedł do kawalerzysty leżącego twarzą do ziemi. Z pod kasku lała się obficie krew, krzepnąc na kołnierzu. Wyrwał Pióro i odciął rzemień. Koniuszkiem buta zaczepił o nakarczek kaszkietu i uniósł go.

– Co ty chcesz zrobić? – Chorąży, schlastany krwią z błotem błyskał nerwowo oczami. Opierając się całym ciężarem, kurczowo trzymał ułomek kompanijnego proporca.

Pokazał.

Nietrudno było wydobyć pocisk z czerepu, wyrwał całą potylicę. Resztki mózgu wytarł o ten piękny zielony mundur.

Rozjechana piechota formowała się na nowo. Zbierano rannych i obdzierano zabitych.

– Odciąć szabeltas, przeszukać juki, wszystko, co znajdziecie przynieście dla mnie – sierżant Wizgul komenderował gromko starając się nadać głosowi ton oficjalny. Popatrzył na niego z ukosa – Tam muszą być ważne dokumenty – wyjaśnił uśmiechając się krzywo. – Otrzymasz swoją dolę nie bój się – odwrócił się i spokojnie poniósł łup.

„Na pewno, gówno prawda, podzieli się z porucznikiem"

Znał ich doskonale, nienasycona para, sierżant Wizgul i porucznik Repat najlepsi żołnierze, i ulubieńcy kapitana. Znający rzemiosło wojenne, bo pojawiali się tam gdzie trzeba i kiedy trzeba. Bał się ich nawet chorąży Knowly.

Wracali imperialni.

Udana szarża załamała prawe skrzydło. Zjeżdżali żeby rozgnieść niedobitki. Przerzedzeni, ale nieustępliwi jak poprzednio.

Sformowana na nowo piechota najeżyła się bagnetami. Nie wpuścili go do czworoboku.

– Są za blisko! – Krzyczał Wizgul. – Ukryj się gdzieś. Przejadą, wrócisz!

„To po to żeby się mnie pozbyć". Gorączko szukał kryjówki.

„Trawy poukładane tak samo jak Tam kiedym nocą na smętarzu sam walczył o życie."

…i wyszedł do tej lokaty w szczególny sposób. Już raz tego doświadczył, kiedy mistrz wyrwał go z zimnej mokrej toni do obczyzny ostrego powietrza i mocnego światła.

Westchnął głęboko i ruszył. Pagórek, niewysoki i o łagodnych stokach porastała gęsta turzyca w niezwykłym głęboko fioletowym odcieniu. Aż po niewyraźny horyzont ciągnęły się takie pagórkowate zmarszczki naznaczone niekiedy wiechciem patykowatych drzew z rzadkimi koronami na szczytach ułożonych tak jakby schwytały swymi paluchowatymi konarami nisko płynącą chmurę. Kopuła nieba szara i matowa nakładała się ściśle i ciężko wprost z góry na ten ogłupiały krajobraz. Patrząc na nią miało się wrażenie niechybnego przytłoczenia, zgniecenia pod wpływem byle jakiego powiewu wiatru lub nie opatrznego głosu.

Nie było łatwo iść – jakimś przewrotnym pragnieniem boga tego świata ciężary poobracały swoje prawidła – schodził więc z trudnością jakby wspinał się pod solidną górę. Miary trudności dopełniały poukrywane w trawie kamienie o nijakiej barwie niepozwalającej się rozpatrzeć w szczegółach ich powierzchowności, co często doprowadzało do ośliźnięć i potknięć. Nie znając celu ani sposobu brnął w gąszcze dolinek a potem zapierając się nogami wtaczał na kopiaste pagóry rozglądając się pilnie. Podchodził do drzew, ale bał się na nie wspiąć – jakiś nieodgadniony magnetyzm ciągnął go do pni tak, że musiał się opierać.

Wtem obracając się gdzieś na granicy widzialności zauważył ruch jakiś niewyraźny i niepewny, wlepił oczy w to miejsce, ale już nic nie zauważył. Trawy falowały łagodnie, krzaki drżały filigranowymi listeczkami a korony drzew majestatycznie poddawały się gorącemu, dusznemu wiatrowi. Postanowił sprawdzić, ale kiedy schodził wąskim garbem w podługowatą kotlinkę pośród kamieni zauważył placek żółtego piasku – „steczka" – oniemiał. Machinalnie sięgnął pod lewe ramię po Pióro, ale go tam nie było. Szybko ruszył wąsko wydeptaną ścieżką.

W prawo za zakrętem rozpościerała panorama na dobrą milę. „Nikogo!"

W lewo, przytulając się do grzbietu, którym schodził biegła coraz wyżej ginąc w gąszczu czegoś, co podobne było do ostrotów. Pobiegł odważnie w tamtą stronę tym łatwiej, że sama natura tego miejsca znacznie mu to ułatwiała.

Przekonany, że spotka jakąś ludzką istotę dobierał kroku i wił się pośród niecierpliwości, opędzając się pytaniom tyleż natrętnym, co napełnionym dziwnym jakimś sensem. Znalazłszy się na szczycie wzniesienia zauważył jedynie ponad gęstą szczotką rosnącej tu pospolitej koćki fragment kaszkopu lub bermycy nieznanej mu proweniencji. Nie namyślając się wlazł na najbliższe z drzew – było to o tyle łatwe, że odczuwał to jak przełażenie po zwalonym balu ponad wodą. Tymczasem nieznany mu człowiek zdołał dość znacznie się oddalić, pośród poruszających się różnych odcieni fioletu traw, niewyraźnie majaczyła jego potężna sylweta.

Zlazł z wielkim trudem – wpierw przymuszając się wbrew przyzwyczajeniu do obrotu głową w dół. Tak obejmując pień powoli przesuwać jął się w kierunku odziemka. Najtrudniejsze okazało się oderwanie się od drzewa. „Magnetyzm" ściągał go w zupełnie innym kierunku. Za zamkniętymi, więc oczami i polegając jedynie na dotyku wyobraził sobie przestrzeń inną – swoją – taką, jaką znał do tych terminów i zachowując równowagę przewlekał sobie ciało powoli.

„Miła ziemia – nareszcie!"

Wstawszy biegiem puścił się za nieznajomym.

Dróżka pozawijana i skręcona pośród koćkowego lasu plaszcze mu pod nogami. Grube, ciężkie badyle biją go po twarzy, piersiach i rękach. Nagle wybiega na otwartą przestrzeń i rozpędzony wpada wprost w wężowe gniazdo. Przeskakuje pomiędzy nimi. Gady jakieś senne, reagują na szczęście z opóźnieniem. Ma je już za sobą, ale znalazł się na środku polany. Dookoła wiją się setki różnych gatunków – są morskie dusiciele długie na dwadzieścia łokci mogące bez trudu zmiażdżyć sporą łódź i małe górskie niosące w swych trzewiach jad tak śmiertelny że sam ich oddech może powalić, mamiące barwą na grzbietach, roztańczone z zadartymi łbami ale i takie o jakich świat nie słyszał: o rozdwojonych ogonach złowrogo chlaszczących powietrze i takie z dwoma łbami nabijanymi sino-żółtymi kłami ociekającymi trucizną, grube jak kaszanki z trójkątnymi łbami syczące tak że aż w uszach kłuje i szybko łażące przy użyciu niewiarygodnych skrętów ciała. Znalazł się w śmiertelnej pułapce, bez broni czy nawet rańca ażeby się zasłonić. To mu podsuwa myśl. Rozbiera się i napycha kurtkę mundurową zeschłym zielskiem, potem portki robiąc coś na kształt ludzki. Z szelek, rzemyków i jakiś skrawków splata najdłuższy, jaki może sznur i przywiązuje go do kukły. Rzuca ją w kłębowisko gadów i trochę ściąga do siebie, szarpie i włóczy na około. Rozwścieczone bestie atakują kukłę, przeszkadzając sobie nawzajem gryzą się, duszą i mordują z okrucieństwem, jakiego nie można zobaczyć nawet pośród ludzi.

„Droga wolna. Dalej ścieżko prowadź, prowadź byle dalej."

Jak z wysokości spada w obecność chwili morderczo jasnym uzmysłowieniem, mroczy się we łbie od miazmów nocnych a tu walczyć trzeba o życie – teraz!

Bo widząc pośród bitwy samotnego strzelca, potężny gwardzista rzucił konia z kopyta w cwał, poderwawszy do cięcia pałasz o misternej koszowej osłonie. Wałach zachęcany ostrogą wyrwał z miejsca, ale zmęczony biegł nieregularnie.

„Za późno na strzał." Ramis gorączkowo kalkulował ustanowiwszy się w obecnej przestrzeni. "Może jednak nie." Na chybił trafił wyszarpał z patrontasza loftkę i oddał strzał z biodra automatycznie – bez namysłu. Kawalerzysta wyrzucił ręce w powietrze i zsunął się z kulbaki wprost pod kopyta. Koń potknął się i wywrócił, kwiknąwszy przeraźliwie.

Ramis już chciał skoczyć w stronę czworoboku piechoty, kiedy z pod szarpiącego się rannego wierzchowca wylazł dragon. Wyglądał jakby świeżo, co powrócił z posługi u Nadira. Przedstawiał wyjątkowo przerażający, koterfekt: Na wpół zdarta skóra z głowy wisząc teraz niczym płat nadpalonej derki obnażyła kość czaszki, nadgniłą i czarniawą; odchlastany prawy bark, utrzymujący się jedynie na białych jak papier poskręcanych sznurkach ścięgien i ziejąca czarną krwią dziura brzucha ponapychana miast kiszkami – sinawą gąbczastą masą!

– "O! Moya ty przelata uwrawoe! Cosz rzesz usyjił" – Z ust na kształt zaropiałej rany wydobywał się okropny skrzek. Podszedł niepewnym krokiem na odległość ramienia i z pod plugawej osłony głosu na podobieństwo mowy wydobyła się innym, bardziej ludzkim głosem błagalna prośba: – "Dobij."

Ale już wzięła w nim górę natura zła wcielonego, sięgnął do boku macając za pałaszem a nie znalazłszy go wystrzelił przed siebie potworne trupie ramiona. Już miał zacisnąć wokół szyi szpony skórzastych paluchów z przylepionymi tu i ówdzie resztami nadgniłego mięsa, kiedy strzelec upadł gwałtownie i odturlał się. Opodal tkwiło wbite w ziemię na ukos żelazo na podobieństwo panchetu, które on nazywał piórem. Potwór z zadziwiającą prędkością dopadł go tymczasem, ale Ramis z półprzyklęku dźgnął pewnie z pod pachy wprost za siebie. Jednym tym ciosem przebijając równocześnie od dołu serce i wciskając brzeszczot ku górze obumarłego ciała w mózg. Kreatura nagle poczęła drgać gwałtownie wydając z siebie odór nie do zniesienia. Całe płaty skwarzącego się jak smoła mięsa odlepiały się od kości i z plaskiem upadały dymiąc. Na koniec kościotrup ubrany jedynie w ten nie tak dawno jeszcze piękny mundur zapadł się w siebie i skwiercząc smrodliwym płynem wsiąkł w ziemię. Makabra obściskiwała Ramisa jak lodowata woda zamykająca się nad topielcem i nie pozwalała działać. Tkwił w beznamiętnym stuporze zastygły i pusty w środku – tak go ostatni wycieńczył pojedynek.

W końcu do jego lodowego zamku odosobnienia jęły docierać igiełki zrazu głosów, dźwięków jakiś, które posiadał w mocy znać, ale ich nie pamiętał. Przywoływały go jednak, co raz to natarczywiej zamieniając swoją naturę z nieważnych zajść na peryferiach teraźniejszej pamięci do istnień obocznych. Milczał uporczywie na ich temat, ale one dowiercały się poprzez zimne ściany jego obojętności na powierzchnię obecną.

Nie potrafił już tkwić w doskonałym nie-istnieniu. Zdały się mówić: „To przecież Ja jestem". I zamek prysł, zwaliły się ściany. Dotarło do jego istoty powietrze a z nim i życie. Uobecniające się odwołane i nakierowane na świat i ze świata czerpiące moc – moc drapieżnika.

Dwa stany podstawowe jego natury: ucieczka i walka, bez zastanowień, namyślań – tak albo tak. Uchwycił wiatrówkę w lewą rękę a Pióro wepchnął w pochwę pod pachą. Ruszył. Nie tak wszakże jak myśliwy – człowiek, ale niczym naryl – po krzywej, zmieniając tempo i długość kroków, niezwykle uważny i naprężony w sobie.

Dogoniły go okrzyki pełne ostrzeżeń.

Rozejrzał się machinalnie i zamarł przyczajony. Spokojny.

Nie dalej niż dwadzieścia kroków w pełnym cwale pędził na niego oficer imperialnych mierząc z pistoletu.

Padł wystrzał. Jeździec okrył się chmurą dymu by zaraz ją rozwiać. Świst kuli. Muśnięcie gorąca.

Koń zdawało się zawisł nad nim kopytami.

On by utrudnić cios rzucił się w prawo skos. Jeździec próbując temu zaradzić nawrócił, ale koń powodowany gwałtownie stracił tempo.

W oka mgnieniu przerzucił wiatrówkę w prawą rękę, prawą nogę wyrzucił do przodu obracając się jednocześnie na lewej, uchwycił lewą ręką za Pióro – machinalnie i pewnie. Zamach i rzut. Zagwizdało powietrze. Ciężar ciosu ugiął mu lewe kolano aż do przyklęku.

Oto jest chwila ostateczna – czysta śmierć! Dogonić śmierć we własnej postaci? Wszyscy ją gonią, tylko, że jedni wiedzą o tym i chcą – całym sercem – a inni nie. To jest jedyna prawda.

Wiedział, że zabił.

Przebiegający obok koń pchnął go na ziemię.

Włożył tyle siły w wyrzut, że poleciał jak szmaciana lalka. Ręka otworzyła się a wiatrówka plusnęła w trawę. Dobrą chwilę się zbierał, ale gdy wstał powitany został gromkimi okrzykami. Fizylierzy gwizdali i darli się bez opamiętania, rozluźniali szyk pomimo tego, że kaprale obficie rozdzielając im kije zaganiali do szeregów. Radość była wyrażana tak głośno i mocno, że kawaleria z wyraźną, konfuzją zawróciła w stronę własnych pozycji.

Wstał ciężko. Przed nim leżał namiestnik liniowy, z wbitym w pierś Piórem. Na wznak.

– Czysta robota – Major od sztabu generała Ceto z wysokości konia poprzez monokl oceniał dzieło – Jak wy to nazywacie. Taką spektakularną akcję? – Pstrykał bezradnie palcami.

– Eriw wasza wielmożność, tak my ją nazywamy – Wizgul lekko zgarbiony z przymilnym uśmieszkiem przytrzymywał majorowego wierzchowca za uzdę.

„Tak, to był cios. Cios który przynosi zaszczyt. Komu?"

Koniec

Komentarze

Bardzo manieryczne. Jednak z pomysłem i konsekwentnie poprowadzone. Ode mnie 3.
Pozdrawiam. 

 

 Jakubie, „Cios przynoszący zaszczyt" jest początkiem opowieści. Każdy zaś początek opowieści to zaproszenie do dyskursu, a każda inicjacja dyskursu to czysta potencjalność.

Trzeba zachować jak największą ostrożność, bo nawet najmniej ważne wątki i nurty marginalne mogą okazać się w toku narracji wyjątkowo ważne - chyba, że piszący zachowując wyjątkową dyscyplinę umysłu i od początku do końca trzyma się ściśle wytyczonego szlaku a jego zamiarem jest dzieło skończone, doniosłe - doskonałe!

Opowieść ma się toczyć.

Cóż dopiero przyjęta konwencja - ta ma już podstawowy dźwięk, który w akordzie dawać powinien ton całej opowieści. W niej jak na scenie ukazywać się mają bohaterowie, aktorzy planu i zwykli statyści.

To sztafaż - ma on niczym nikła mgiełka przewijać się ustawicznie i niepostrzeżenie wiązać całość.

Szczególną pozycję zajmuje konwencja w szeroko pojętej fantastyce. Oderwawszy się od ustalonych przejawów życia tworzy nieskrępowanie nowe aspekty.

Jeśli przesadziłem w czymkolwiek i opowieść manierycznością doskwiera, chylę czoło, choć sądzę, że swoisty „manieryzm", jakim się posłużyłem nie brzmi fałszywą nutą - tak samo jak elementy pastiszu, które, jak sądzę dobrze mu służą.

Nie jestem zwolennikiem tzw. „chwytania byka za rogi"! Opowieść moim zdaniem powinna otaczać się tajemnicą, jak kobieta pewna swych wdzięków - tajemnicza i niezgłębiona, a  my mężczyźni świadomi istnienia tej hermetycznej dziedziny pogodzeni z nią jesteśmy samym podjęciem gry. Wobec czego żadna ją szata nie szpeci a jedynie dodaje pikanterii odkrywania szczegółów owej garderoby... Hm! Przepraszam za galopadę - nie o tym przecież chciałem...

Tak samo moja opowieść ubrana na swój sposób odsłoni powoli swoje powaby, bo „Cios przynoszący zaszczyt" jest tylko chwilowym wejrzeniem w jej oblicze - pierwszym. Już wkrótce zabiorę czytelnika znów na Methasis gdzie..., ale o tym sza!

Jak sądzę sporą dozą manieryczności charakteryzował się nieco może przydługi, ale raczej skłaniający się ku patetyczności wstęp! Wierz mi jest to konieczne, jako motto intro lub otwarcie z gambitem w tle. Jeśli chce się manierować najbardziej zmanierowane, najpiękniejsze stulecie, (w którym ludzkość uzyskała pełnoletność!), na jakim się oparłem budując świat „Nie klękajcie przed moim domem" to takie zagajenie wydaje mi się jak najbardziej na miejscu.

Poza tym w wyrazie manieryzm przyjemnie pobrzmiewa mi słowo „mana"!

Biorąc to za dobry omen pozostający z wyrazami... etc. etc. etc.

 

MIKROS

 

PS Więcej tu jednakże egzaltacji jak sądzę! (Bo czy wystarczają same postacie zimnych twardzieli, dzikich wampirów czy kurczowo uczepionych międzygwiezdnych materii bohaterów? Oni też posiadają uczucia, głębokie przemyślenia itd. W ich języku i sposobie wartościowania tak nam przecież obcym.)

Nowa Fantastyka