- Opowiadanie: Ariana - WAMPIREZA - "Wampir poszukujący"

WAMPIREZA - "Wampir poszukujący"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

WAMPIREZA - "Wampir poszukujący"

Jestem wampirem.

 

I chyba powinien być z tego dumny.

 

I jestem. Ale chyba nie do końca.

 

Jako krwiopijca tułam się po świecie od jakiś czterdziestu lat. Nie znam swojego stwórcy, nigdy nie piłem krwi prosto z ludzkiej tętnicy albo przynajmniej jakieś malutkiej żyłki. Nie wolno mi. W piwnicy swego cichego domostwa zbudowałem wielką chłodnię, w której przetrzymują woreczki z różnymi grupami odpowiednio zmodyfikowanej, wyzbytej ze wszelkich uzależniających substancji krwi. Nie wgryzam się w białe szyje niewinnych dziewcząt, ponieważ reprezentuję typ ucywilizowanego wampira. Owszem, moi przodkowie (których darzę wielkim szacunkiem) mogli pozwolić sobie na takie ekscesy, no ale przecież ktoś musiał zbudować fundamenty mitu. Mnie pozostała jedynie próba przeżycia w XXI wieku, a wysysanie z ludzi krwi z pewnością nie byłoby pomocne.

Mieszkam w drewnianym domku na przedmieściach tego wstrętnego miasta. Zawsze chciałem przeprowadzić się do Bukaresztu… albo przynajmniej w jego okolice. To byłoby coś! Wrócić do korzeni. Może nawet poznać swojego przodka? Takiego prawdziwego, krwawego wampira jak ze starych horrorów. Niestety, praca nie pozwala mi na takie eskapady. Czym się zajmuję? Cóż… jestem lekarzem z pisarskich zacięciem. Mam na swoim koncie kilka makabrycznych horrorów, jeden romans historyczny i kilka nie mniej żałosnych opowiadań. Wampirycznych opowiadań. Jednak teraz nadszedł czas na coś ambitniejszego. Trzeba pokazać tej ludzkiej zarazie prawdziwy obraz krwipijcznych bestii! W końcu to my jesteśmy na końcu łańcucha pokarmowego! Gdybym tylko chciała wyssać was wszystkich, zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. W końcu nie muszę mrugać. Ani oddychać. Ani jeść. Nic nie muszę! W końcu jestem… jestem… nadczłowiekiem! A przynajmniej tak to pokazuje większość literatury i filmów.

Rzeczywistość jest trochę mniej ciekawa. Co drugą noc, jako że nie muszę polować, pracuję w tutejszym szpitalu na bloku operacyjnym. Wiem, wiem. Standardowo i banalnie. Ale zastanówcie się gdzie najchętniej pracowałby nekrofil? W kostnicy, to oczywiste. Pedofil? W przedszkolu lub żłobku. Wampir? Naturalnie, że w miejscu, w którym jest dużo krwi. Czasem nawet mogę po operacji wylizać narzędzia.

Roboty nie ma wiele. Pracuję jako stażysta, więc nie dopuszczają mnie do żadnych poważniejszych operacji, jedynie jakieś drobne zabiegi. Wcale mi to nie przeszkadza. Mogę w spokoju oddawać się ulubionym lekturom. Zawsze mam w plecaku dziełka stukniętych, Irlandczyków oraz nowelkę pewnego zboczonego pseudo-lekarza. Czasem tak się zastanawiam – gdzie się podziały tamte wampiry? Wymarły? Popełniły samobójstwo? Gdzie moi wspaniali przodkowie, wcielenia zła doskonałego, gwałciciele dziewic i wszelkich norm moralnych? Z tego, co wyczytałem zniknęli już dawno.

 

– Witaj kochanie! – Zawsze gdy słyszę ten jej słodki głosik mam ochotę wgryźć się w delikatną i białą szyjkę jego właścicielki. Walczę z prymitywnym instynktem, co nie jest łatwe. Kły same się wysuwają.

– W czym mogę ci pomóc skarbie?

– Słuchaj… skoro niedługo mamy urlop, to może gdzieś się wybierzemy?

– Co mamy?

– Urlop kochanie. Ten, o który ubiegamy się od ośmiu miesięcy.

– Ach! Urlop! – Na śmierć zapomniałem o wspólnych wakacjach, które obiecałem Lucy. Na śmierć. Zabawne.

– Jedźmy gdzieś, proszę! No nie wiem… zawsze marzyłeś o Transylwanii.

Tutaj należy się wyjaśnienie. Z uroczą Lucy łączy mnie namiętny romans. Dzięki temu czuję się bardziej… ludzki. Piękna, rudowłosa Lucy naprawdę porażała urodą, przypominała te wszystkie niewinne istoty deprawowane przez moich przodków. Do tego jej naturalna bladość, delikatne piegi i kościste ciało. Niestety, wspaniała uroda mojej piękności rodem z gotyckiego horroru nie rekompensowała braku chociażby namiastki intelektu. Jednak ma to i swoje plusy – moja prawie dziewczyna była przekonana, że cierpię na jakąś dziwną odmianę porfirii, uniemożliwiającą mi poruszanie się w ciągu dnia.

– No tak, ale wiesz z czym to by się wiązało. Mam problem z, no wiesz… światłem słonecznym.

– Oj, nie marudź! Żyjemy przecież w XXI wieku, poradzimy sobie! Wyruszymy w nocy, zamieszkamy w jakimś hotelu stylizowanym na zamek. Będzie jak w tych twoich wierszach!

– To proza moja droga. Powieści i opowiadania.

– Spędzimy cudowne chwile. – Kochana Lucy. Przytuliła mnie tak mocno, że gdybym musiał oddychać, to z pewnością brakłoby mi tchu. Jej szyja znalazła się niebezpiecznie blisko. Tuż przy moich wargach. Niemal czułem zapach płynącej krwi, słodki aromat czerwieni. Cholerne kły! Na miłość boską! Jestem cywilizowanym wampirem! Żadnego wgryzana się w szyje bezbronnych kobiet!

– Może uda ci się dowiedzieć czegoś o swoich przodkach, zawsze mówiłeś, że byli szlachtą. I mówiłeś też, że mieli zamek. Ten sam, w którym mieszkał Gary Oldman!

Kiwnąłem głową. Na przyszłość postanowiłem gryźć się w głupi język. Ale Lucy zawsze słuchała mnie z tym swoim tępym zaciekawieniem, które aż prowokowało do kłapania gębą. Z drugiej strony taka wyprawa mogła być dla mnie szansą na poznanie korzeni. Ale tych prawdziwych, a nie opisanych tu i ówdzie. Ssawka pod językiem? Możliwość poruszania się w ciągu dnia? Co jeszcze? Może krew z dodatkiem czosnku? Bzdury, wszystko bzdury! Ale spokojnie, jeszcze przyjdzie czas na pokazanie prawdziwego oblicza wampiryzm.

Wyruszyliśmy późnym wieczorem – jak tylko słońce zniknęło za horyzontem. Lot do Braszowa zajął nam kilka godzin, następnie szybki transport do Bran. Lucy zapragnęła żyć jak w XIX wieku, co zmusiło nas do zrezygnowania z w miarę wygodnego hotelu i zamieszkania w niewielkim, murowanym domku. Moja rozkosznie blada towarzyszka była zachwycona. Tubylcy doskonale rozumieli potrzeby turystów. Wszędzie wisiał czosnek, na stole leżało kilka ostrych kołków. Kołki. Bez sensu. Przecież można tym przedziurawić każdego, włączając w to ludzi, gady oraz wszelkie inne robactwo. Nie wiem co oni mają z tym kołkowaniem. Ciekawe jak zinterpretowałby to Freud. Nie, czekajcie. Wiem, co by powiedział i wolę się nad tym nie zastanawiać. Może i homoseksualizm jest zdaniem niektórych popularny wśród wampirów, jednak ja wolę trzymać się tradycyjnych schematów. To może wygląda fajnie, ale tylko w wykonaniu Carmilli, a nie tego czarnowłosego dewianta o anielskiej twarzy.

Dzień spędziłem w cudownie chłodnej piwnicy. Nikt się nie zorientował, nawet Lucy, a raczej tym bardziej ona. Cały dzień była zajęta flirtami z tubylcami. Cóż, w końcu żyjemy w wolnym związku, każde z nas ma tajemnice i prawo do intymności.

Gdy w końcu zapadł zmrok mogłem udać się na poszukiwania. Wziąłem ze sobą jedynie notatnik i dwa długopisy. Podczas cichego wykradania się z domu(ciche poruszanie to jedna z wielu moich umiejętności) niestety natchnąłem się na gospodynię. Zdawać by się mogło, że jej organizm naturalnie wytwarzał obrzydliwą woń czosnku. Nie łudźcie się. Czosnek nie sprawia mi bólu, po prostu nie lubię jego zapachu. Jedyny dyskomfort jaki mi sprawia, to uczucie jakby ktoś za wszelką cenę chciał wywrócić moja ciało do góry nogami. Na opak. Na odwrót. Wszystko w tej konwencji.

Kobieta uśmiechnęła się szeroko i zastąpiła mi drogę.

– Dokąd się wybierasz kochaniutki? – Jak na prostą kobiecinę z transylwańskiej mieściny jej angielski był całkiem niezły.

– Pozwiedzać.

– Przecież mrok zapadł! Legend nie słyszał? – Jej dłonie zaczęły autentycznie drżeć, uśmiech powoli spełzł z pulchnej i różowej twarzy.

– No właśnie. Jest chłodno, przyjemnie i mało turystów. – Już chciałam chwycić klamkę, gdy nagle serdelkowate palce gospodyni zacisnęły się na mojej ręce.

– Zaczekaj kochaniutki! Weź to, proszę. Ochroni cię przed złym okiem. Karpaty są dzikie i wrogie. Szczególnie dla obcych. – Obcy, tak? Gdybym tylko był nieco mniej cywilizowany pokazałbym ci jak bardzo jestem tutejszy.

– Weź! – Kobieta nachalniej wciskała mi srebrny łańcuszek i krzyżykiem. Westchnąłem w duchu.

– Dziękuję dobra kobieto, dolicz to do rachunku za pokój.

Ścisnąłem w dłoni święty symbol i żwawym krokiem opuściłem domostwo. Ruszyłem w stronę zamku. Zamku w Branie. Gdyby tylko mój organizm działał jak ludzki, z pewnością byłbym bardzo podniecony. Gdyby moje gruczoły potowe wciąż funkcjonowały, pewnie byłbym mokry i cuchnący, do tego zaczerwieniony z wysiłku. I pewnie doskwierałoby mi zmęczenie. Jednak pozostałem blady, dumny i majestatyczny. To kolejna zaleta wampiryzmu – byłem wolny od wszelkich upokarzających, biologicznych ohydztw.

 

Parłem żwawo do przodu pogwizdując przy tym wesoło. Gdzieś po drodze upuściłem krzyżyk. Nie żebym bał się religijny symboli. Co to, to nie. Rodzice wychowali mnie w klimacie oświeceniowego ateizmu, nie przyjąłem żadnych sakramentów, nigdy nie zastanawiałem się nad życiem po życiu. Zawsze interesowała mnie doczesność. Teraz – przynajmniej dopóki nie dopadnie mnie jakiś zwariowany łowca wampirów – mogę spokojnie cieszyć się wiecznością. Krzyże nie wywołują we mnie żadnych emocji. Prawda jest taka, że nie może mnie pobudzić. Do tego potrzebny jest sprawie działający układ limbiczny. Owszem, mogę się zmusić do odczuwania tego i owego, przywołać wrażenie uczucia, ale to nie to samo. Podobno wysysanie krwi sprawia wampirowi przyjemność tysiąc razy większą od erotycznego spełnienia. W tym akcie ma się dopełnić istota naszego bytowania na ziemi. Głód, przemoc, przesyt. Bez jakichkolwiek funkcji fizjologicznych. Ja na szczęście należę do tej cywilizowanej kategorii, nie potrzebuję aktu przemocy, aby czuć się spełnionym wampirem.

Sprawdziłem kieszeń w spodniach. Notatnik i długopis wciąż tam były. Nie wziąłem telefonu, został na komodzie w pokoju. Niech Lucy trochę się pomartwi.

Zaraz za miasteczkiem rozpościerał się ogromny, zielony las, z którego dochodziły dziwne odgłosy. Wilki, sowy, gawrony. Noc pachniała pierwszą księżycową kwadrą. Cudownie. Uwielbiałem kiedy to cholerstwo zbliżało się do pełni. Napełniała mnie wtedy nowa, świeża energia, znikająca wraz z nadejściem nowiu. Czułem się wtedy zupełnie jakby jakiś zapalony Van Helsing wyobwieszał mnie czosnkiem – wywrócony do góry nogami, do góry dnem, do góry czymkolwiek. Na opak.

Saturniczna noc. Przygnębiająca. Drzewa zdawały się tętnić własnym życiem, osaczały mnie i obserwowały – jakby wyczuły nie tylko moją obecność, także tą chorobliwą, pasożytniczą inność. Stąpałem delikatnie po ruinach kolebki moich wampirycznych przodków, stawiałem stopy niemal z nabożnym szacunkiem. Właściwie czego ja się spodziewam? Że spotkam jakiegoś krwiopijcę, który nauczy mnie prawdziwego bycia wampirem? Natchnie mnie do napisania powieści o wampirach-bestiach uosabiających doskonałe zło czyhające gdzieś tam w głębi mojego umysłu? Pomoże obalić ten cholerny stereotyp seksownego metrowampira?

Przysiadłem ciężko pod najbliższym drzewem. Rozpościerał się stąd ładny widok uwzględniający w swej gotyckiej panoramie zamek dawnego hospodara Wołoszczyzny. Mój wyczulony słuch wyłapywał każdy najdrobniejszy dźwięk, nie tylko odgłosy trawy poruszanej wiatrem, także skrzydła komarów oraz nocnych motyli. Zamknąłem oczy. Chciałam delektować się tą chwilą, gdy nagle stało się coś dziwnego. Coś, co dla zwykłego człowiek trwałby ułamek sekundy, dla mnie zdawało się wlec przed dobre kilka minut, a i tak nie wykazałem wystarczającego refleksu. Zanim otworzyłem oczy to coś zniknęło. Poczułem jedynie jak coś przemyka tuż obok mnie. Raz, drugi, trzeci. Szybciej niż wiatr. Gdy w końcu zdołałem unieść powieki było już za późno. Obecność zniknęła. Ale za to pojawiło się coś innego. Pierwotny zew, to pradawne pragnienia wysysania krwi z bezbronnych ludzi. Niekoniecznie urokliwych i niewinnych dziewic. Miałem ochotę, o zgrozo, na pierwszego lepszego przechodnia. Kły znowu zaczęły się wysuwać. Byłem głody. Głodny jak nigdy dotąd. Potrzebowałem krwi.

Niemal pod nosem przeleciał mi nietoperz. Chwyciłem go zwinnym ruchem, odgryzłem głowę i spiłem całą posokę. Upokarzające. Ale za to w miarę cywilizowane.

 

– Gdzieś ty się podziewał tygrysie? Chodź do mnie.

Eh, Lucy znów miała ochotę na te dziwne, fizjologiczne czynności. Podejrzewam, że zanim zostałem zmieniony w wampira, to seks sprawiał mi sporo przyjemności, jednak teraz już nie pamiętałem jak to jest. Czasem siłą woli udawało mi się doprowadzić moją męską dumę do stanu używalności, ale do tego potrzebna jest krew. I to nie krew nietoperzy i szczurów, tylko ludzi, a takiej zdecydowanie nie miałem pod ręką. Chyba że… nie, nie mogę tego zrobić Lucy. Irlandczycy(tak na marginesie – dlaczego akurat pisarze pochodzenia irlandzkiego tak bardzo interesowali się moim gatunkiem? Kiedyś rozwikłam tą zagadkę) oraz ten od cierpiącego Wertera twierdzili, że bardzo niewiele trzeba do zwampiryzowania drugiej osoby, mianowicie należało wypić jej krew i oddać kroplę swojej. Gdzieś wyczytałem, że krwiopijcy składają jaja. Jak kury albo kaczki. Tym dla ciebie dziś jestem cywilizacjo -kolorową papugą znoszącą złote jaja.

Głód był wszechogarniający. Czułem go w każdym martwym nerwie, każdej nieżywej komórce swego trupiego ciało. Straciłem kontrolę nad wysuwającymi się kłami gotowymi do przegryzienia skóry i tętnicy uroczej Lucy. Wystarczy posłuchać pierwotnego zewu, zrobić w końcu to, do czego zostałem stworzony, a czego wyzbyła mnie współczesność. Nie kocham tego rudowłosego stworzonka. Żywię do niej emocje jakie kwiaciarka może żywić do ładnego kwiatu, albo hodowca psów do ulubionego pupilka.

Miałem ochotę wyrywać sobie włosy jednocześnie tłukąc głową o ścianę. Po co mi kły, skoro od czterdziestu lat ani raz z nich nie skorzystałem? Już praktyczniejsza byłaby ta żałosna ssawka… No nic, muszę sobie jakoś radzić. Tej nocy postanowiłem zwiedzić zamek wspaniałego władcy Siedmiogrodu. Siedmiogród. Mój dom. Kochany, utęskniony dom.

Żywiłam delikatną nadzieję, że znów uda mi się wyczuć obecność, która towarzyszyła mi ostatnio. Przypuszczałem, że to jeden z tutejszych wampirów próbuje rozpoznać czy ma do czynienia z wrogiem, czy przyjacielem. Zabawa w kotka i myszkę wcale nie musi być taka zła, w końcu oboje jesteśmy krwiopijcami więc szanse były wyrównane.

Nagle coś poczułem. Ktoś się czai ktoś mnie śledzi. Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć? Czy aż tak bardzo zatraciłem swój wampiryzm.

Przystanąłem. Czujnym wzrokiem objąłem niemal całą panoramę siedmiogrodzkiego widoku. Wysunąłem kły. Nie czułem strachu, jedynie niecierpliwość i chęć poznania tajemniczej istoty śledzącej każdy mój krok. Obecność zbliżała się coraz bardziej. Słyszałem serce pompujące ciepłą krew rześko płynącą przez organizm oraz głośno przełykaną ślinę. Niemal czułem zapach potu. I coś jeszcze. Coś znajomego. To nie wampir. Człowiek. Szykuje się do ataku.

Wszystko trwało ułamek sekundy. Łowca rzucił się na mnie od tyłu. No tak. Ta banda rozwścieczonych wieśniaków nigdy nie miała odwagi stanąć twarzą w twarz z krwiopijcą. Chwyciłem tego głupiego człowieka za ramiona i rzuciłem na plecy. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu łowca okazał się być kobietą ubraną w tandetny,czarny kostium idealnie uwydatniający każdy kształt ciała.

To była ona.

Moja droga Lucy.

– No, no. Co za niespodzianka. Moja ukochana dziewczynka. Moje mięsko. – Kopnąłem ją w brzuch, niech poczuje trochę bólu. Obok leżał kołek. Srebrny. Po kiego diabła potrzebne jej srebro? Przecież ta tandeta podobno działa na wilkołaki, ale na wampiry? Zastanawiałem się czy przypadkiem Lucy nie schowała w kieszeniach czosnku.

– Już dawno powinnam cię zabić, ale chciałam być pewna. – Słowa ledwo przechodziły przez gardło zaciśnięte złością. Bała się. I dobrze. Chyba na tym polega szacunek.

– I co ja mam z tobą zrobić…

– Może po prostu mnie wyssij, w końcu jesteś pieprzonym pasożytem. Miejmy to już za sobą.

– Wiesz… to całkiem kusząca propozycja. Ale odpowiedz mi na dwa pytania. Masz przy sobie czosnek? Albo krzyżyk? – Na te słowa Lucy odwróciła palący wzrok.

– No nie żartuj sobie! Błagam cię! Ha! To ci dopiero.

Wiedziałem, co Lucy chce zrobić. Odwróciłem się do niej plecami, w ten sposób miała przewagę. Tym razem powaliła mnie na ziemię. W dłoni trzymała kołek prawdopodobnie ostry jak sami diabli. Widziałem żądzę mordu wypełzającą z oczu. Ironiczny uśmieszek, biorąc pod uwagę stosunki wcześniej nas łączące, był doprawdy nie na miejscu Ta dziewczyna naprawdę mnie nienawidziła. Tak mi się odwdzięcza za zapanowanie nad naturalnym dla wampira pragnieniem ludzkiej krwi. Niewdzięczna potomkini Van Helsinga. Chyba jednak czas przywrócić mitowi dawny splendor.

Szybkim ruchem chwyciłem dłonie Lucy i w ciągu sekundy przyciskałem jej ciało do twardej ziemi. Biała szyja dziewczyny kusząco połyskiwała w blasku księżyca.

 

To moje pierwsze opowiadanie, które przekazuję do wglądu osobom trzecim:). Zabawa konwencją, trochę aluzji literacko-filmowych. Bardzo na luzie

Koniec

Komentarze

Opko zaklasyfikowane do konkursu. :)
Pozdrawiam. 

Dziękuję i również pozdrawiam:).

Nowa Fantastyka